Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kochający córkę ojciec. Jej idealny narzeczony. Któremu z nich uwierzysz?
Ed jest zachwycony, gdy po raz pierwszy spotyka narzeczonego swojej dwudziestotrzyletniej córki. Ryan wydaje się idealnym przyszłym zięciem, jest człowiekiem sukcesu, inteligentnym i przystojnym. Jednak Ed zauważa w nim coś dziwnego, w oczach Ryana czai się mrok, jakby coś ukrywał. Czy tylko on to widzi?
Przerażony, że córka może być ofiarą psychopaty, ojciec postanawia zbadać przeszłość jej narzeczonego. Nikt jednak nie wierzy Edowi, a jego śledztwo zraża do niego resztę zauroczonej rodziny, przekonanej, że Ryan jest najlepszym kandydatem na męża Abbie. Ojciec wie jednak co innego. Z własnych powodów potrafi od razu poznać niebezpieczeństwo, które grozi córce.
Nowy doskonały thriller od T. M. Logana, autora bestsellerowych „Kłamstw” i „Wakacji”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 389
Część I
JEJ CHŁOPAK
PIĄTEK
Siedziałem na tarasie, słuchając treli skowronków śpiewających wysoko w jaworach tuż za naszym ogrodem, a twarz ogrzewały mi ostatnie tego dnia promienie słońca. Piątek w środku maja, wieczorne powietrze przesycone zapachem skoszonej trawy i dymem z grilli sąsiadów. Było dość ciepło, byśmy po kolacji mogli usiąść w ogrodzie, popijając mocną ciemną kawę, podczas gdy na rozległym trawniku moja córka grała w badmintona ze swoim nowym chłopakiem.
Poznaliśmy go dopiero wtedy, choć Abbie widywała się z nim od siedmiu miesięcy. Był wysoki, dobrze zbudowany i wyglądał jak model z katalogu. Miał na sobie jasnoróżową lnianą koszulę i spodnie chinosy. Sznurowane mokasyny zdjął w progu, zanim zdążyliśmy go o to poprosić. Nie pocałował w policzek Claire, mojej żony, ani Joyce, jej matki – nawet nie cmoknął powietrza obok ich twarzy – a jedynie wyciągnął dłoń na powitanie; wierzył w równouprawnienie. Taktowny, niewykazujący tupetu czy nadmiernej sztywności. Uścisk dłoni miał zdecydowany i suchy, chwycił moją rękę pewnie, z wyraźną, ale nie nadmierną siłą.
Patrzyłem, jak grają. Ryan wziął ogromny zamach, pokazowo tracąc równowagę, przewrócił się i wylądował na plecach, wciąż próbując trafić lotkę. Potem, zanosząc się śmiechem, leżał w jednym z długich wieczornych cieni przecinających trawnik. Wysoki i czysty chichot wtórującej mu Abbie niósł się echem po ogrodzie.
Śmiech rozległ się także przy stole obok mnie. Claire i Joyce z radością patrzyły na tę scenę.
– Dobrze razem wyglądają – powiedziała Claire, unosząc swe opalone ramiona nad głowę. – Prawda?
– Nie odmówiłabym mu, gdybym była odrobinę młodsza – zażartowała Joyce i pochyliła się do przodu na swym wózku inwalidzkim. – Naprawdę do siebie pasują.
– Prawda, Ed? – Poczułem ciepło palców Claire, gdy położyła mi dłoń na przedramieniu. – Dobrze, że wreszcie znów jest szczęśliwa.
– Chyba naprawdę go lubi – odparłem, unikając jej spojrzenia.
Faktycznie tak było: już od jakiegoś czasu nie widziałem Abbie równie radosnej. Zabrzmi to jak banał, ale miałem wrażenie, że moja córka promienieje. W ciągu ostatnich kilku miesięcy ich weekendowy związek na odległość coraz bardziej dojrzewał, a my słyszeliśmy tylko „Ryan to” i „Ryan tamto”.
– Wygląda na uroczego chłopca – powiedziała Joyce.
– Ma trzydzieści trzy lata – odparłem. – To już chyba niezupełnie chłopiec? Jest prawie o dziesięć lat starszy od niej.
– Przecież wiesz, o co mamie chodzi – oznajmiła Claire. – Tylko spójrz. Widać, że między nimi naprawdę iskrzy.
– Dopiero poznaliśmy tego gościa.
Żona odwróciła się do mnie ze zdziwionym wyrazem twarzy.
– Ed?
– Co?
– Abbie naprawdę, naprawdę go lubi, więc może dałbyś mu szansę? Myślę, że nie jest taki jak inni. – Lekko ścisnęła moje ramię. – Bądź miły.
– Zawsze jestem miły – odrzekłem cicho.
– Ależ oczywiście, kochanie – potwierdziła Claire z ledwie zauważalną nutką sarkazmu. – Oczywiście, że tak.
Ponownie skupiłem uwagę na grze. Ryan gwałtownie ściął, posyłając lotkę w siatkę.
Abbie biegała po trawie boso, ubrana w białe dżinsy, których przedtem nie widziałem, i kwiecistą bluzkę na wąskich ramiączkach. Jej delikatne ciemne włosy falowały, gdy przemykała z miejsca na miejsce. Grała w badmintona od dawna, od czasu, gdy jako maleńkie dziecko trafiała w lotkę raz na dziesięć prób. Każdego lata rozwieszałem nad trawnikiem siatkę i bawiliśmy się tak bez końca. Lubiłem to wspomnienie; wywoływało ono jednak także ból.
– Rewanż? – zaproponowała Ryanowi z uśmiechem.
– A dasz mi fory? – spytał, wstając z ziemi i otrzepując źdźbła trawy ze swych jasnych spodni.
– Nie ma mowy! – Z psotną miną posłała w jego stronę kolejną petardę.
Przyglądałem mu się podczas tej gry. Bez wątpienia był atrakcyjny, wyglądał trochę jak fajny chłopak z boysbandu. Silną szczękę pokrywał delikatny zarost, a w podbródku rysował się dołek. Często odsłaniał równe białe zęby w uśmiechu, który wyglądał na szczery i ciepły. Proste, mocne brwi; oczy w głębokim odcieniu brązu, tak ciemne, że niemal czarne. Wyczuł mój wzrok i nasze spojrzenia się spotkały. Ale nie uśmiechnął się. Nie odwrócił. Tylko patrzył.
I wtedy to zrozumiałem.
Kręgosłup tuż pod czaszką przeszył mi prąd, po plecach przebiegły ciarki. Coś unosiło się w powietrzu między nami, wibrując jak potrącona struna.
Było to coś pierwotnego, wypływającego z samych trzewi. Pradawny instynkt, który ostrzegał pierwotnego łowcę przed przyczajonym w ciemnościach, gotowym do ataku wilkiem. Zagrożenie nie miało kształtu, nie wydzielało zapachu i nie wydawało żadnych dźwięków. Ale dało się je wyczuć, gdy włoski na karku stawały człowiekowi dęba.
Zaznałem tego, patrząc Ryanowi w oczy. W tym momencie zdałem sobie sprawę, że z nowym chłopakiem mojej córki jest coś nie tak.
Coś kryło się w ciemnościach za jego źrenicami.
Coś nienormalnego.
Coś bardzo, bardzo niedobrego.
Dzbanek z kawą syczał w ekspresie. Podnosząc go, usłyszałem, jak serce wali mi w piersi. Wziąłem oddech, próbując opanować drżenie rąk. Czy mogłem się pomylić? Do tej pory Ryan wydawał się dość miły. Wciąż jednak czułem efekt jego spojrzenia; adrenalina nadal buzowała w moich żyłach.
Było z nim coś nie w porządku – na pewno. Coś ukrywał.
Wyszedłem z powrotem na taras, nalałem Claire kawy, próbując przyciągnąć jej wzrok, ale była zbyt zajęta układaniem rozpinanego swetra na ramionach matki. Abbie dołączyła do nas przy stole, padając na jeden z dużych foteli ogrodowych. Tilly, kochana kocia staruszka, ociężale wskoczyła jej na kolana i zaczęła ugniatać nogawki dżinsów, pozostawiając na białej tkaninie swoją szarą sierść.
– Twoja kolej, tato.
Jej głos sprawił, że podniosłem wzrok, zmuszając się do uśmiechu.
– Zawsze jestem gotów, żeby zostać twoim workiem treningowym, Abs. – Odstawiłem kawę. – Pamiętaj tylko, że czasy świetności ogrodowego mistrza minęły, musisz więc dać mi szansę.
– Ja odpadam – powiedziała, głaszcząc za uszkiem mruczącą i mrużącą oczy Tilly. – Potrzebuję odpoczynku. Możesz zagrać z Ryanem.
– Ach. Naprawdę?
Claire spojrzała na mnie znacząco.
– Jasne – zgodziłem się, przejmując podaną mi rakietę. – Czemu nie?
– Proszę się nie martwić – powiedział Ryan, uśmiechając się i podchodząc do nas swobodnym krokiem. – Fatalnie gram w kometkę.
Zrzuciłem klapki i poszedłem za Ryanem na środek prowizorycznego boiska, czując łaskotanie świeżo skoszonej trawy. Jego woda po goleniu pozostawiła ledwie wyczuwalny ślad: ostry cytrusowy zapach i coś jeszcze; sosna albo eukaliptus. Gdy zajął pozycję po drugiej stronie siatki, posłałem lotkę wysokim leniwym łukiem, przypominając sobie słowa żony: „Bądź miły”. Jednak Ryan, który przedtem machał rakietą jak cepem, teraz lobował i ścinał z wprawą wytrawnego badmintonisty, odbijając lotkę tak, bym nie mógł jej sięgnąć. Nie wywalał się już na trawę ku uciesze Abbie; był skoncentrowany i precyzyjny, przeskakiwał z miejsca na miejsce i prężył mięśnie na przedramieniu, dyktując tempo gry.
Gdy lotka powędrowała wysoko, zamiast na nią spojrzałem mu w twarz. Zerknął na mnie i ściął tak mocno, że nawet nie zauważyłem ruchu. Poczułem za to uderzenie w pierś, któremu towarzyszyło głośne pacnięcie.
– Ryan! – zawołała Abbie ze śmiechem. Uniosłem rękę, by pokazać, że nic mi nie jest, choć wciąż czułem pieczenie. Ryan też się roześmiał i uniósł ręce w geście przesadnej skruchy.
– Przepraszam, Ed!
Ryan prowadził siedem do dwóch, gdy wyczułem, że odpuszcza. Zaczął tracić punkty w sytuacjach, w których kilka chwil wcześniej radził sobie z łatwością.
Mecz zakończył się wynikiem jedenaście do dziewięciu dla mnie.
Stanąłem, by odetchnąć. Koszulka polo kleiła mi się do pleców od potu, mokra bawełna lepiła się do skóry.
– Dobrze się grało – powiedział Ryan, po którym praktycznie w ogóle nie było widać zmęczenia. – Jeszcze jedna rundka?
– Najpierw odetchnijmy. – Wskazałem na taras ze stołem, przy którym siedziała moja rodzina. – Muszę się napić. Na pewno nie chcesz kawy?
– Dziękuję, panie Collier, ale unikam kofeiny.
Zanurzyłem dłoń w dużym kuble z lodem i zwilżyłem sobie kark, rozkoszując się chłodem wody.
– Mamy piwo i wino – zaoferowała Claire – a w kuchni są też inne napoje, gdybyś miał ochotę.
Ryan uniósł dłoń i znów nieznacznie się uśmiechnął.
– Nie, dziękuję. Jutro muszę wcześnie wyjechać do Manchesteru, a potem, w poniedziałek rano, wracam tutaj, żeby się rozejrzeć po szkołach, więc raczej nie powinienem.
– Ryan pełni służbę ochotniczą w policji – wyjaśniła Abbie.
– Och, a to ci dopiero – powiedziała Joyce, poprawiając swój rozpinany sweterek. – Policjant? To lepiej zachowujmy się jak należy.
– Nie jestem pełnoprawnym funkcjonariuszem – wyjaśnił Ryan. – Sprawujemy raczej funkcje pomocnicze, współpracujemy ze społecznościami lokalnymi, organizujemy piesze patrole, wdrażamy inicjatywy bezpieczeństwa publicznego i tym podobne. W ciągu ostatnich miesięcy odwiedzałem szkoły w związku z atakami przy użyciu ostrych narzędzi. Wiedzą państwo, dobrze jest się odwdzięczyć społeczeństwu. Czuć, że ma się jakiś wkład.
Ponownie napełniłem filiżankę i przyjrzałem mu się z ukosa. Nie wyglądał na typowego policjanta. Był zbyt wytworny. Zbyt idealny. Ale z drugiej strony po raz ostatni miałem do czynienia z policją bardzo dawno temu. Od tamtej pory upłynęły całe wieki.
– Oczywiście, oczywiście – zgodziła się Claire. – To może colę zero? Albo wodę mineralną? W kuchni jest zagęszczony sok owocowy. Mamy też zwykły.
– Proszę o wodę mineralną, pani Collier.
Z wiaderka wypełnionego lodem wyjęła małą zieloną butelkę i podała mu ją.
– Mów do mnie Claire.
– Dzięki, Claire.
Joyce powoli dźwigała się ze swojego wózka inwalidzkiego, opierając drżącą dłoń na lasce.
– Sądzę, że na mnie już czas, powinnam się na chwilkę położyć.
Ryan zerwał się na równe nogi, podając Joyce ramię, by ją wesprzeć, gdy odwracała się do drzwi.
– Dziękuję, mój drogi – powiedziała Joyce z błogim uśmiechem. – Jesteś bardzo miły.
– Nie ma za co – odparł.
– Babciu? – odezwała się Abbie, także wstając. – Dobrze się czujesz?
– Nic mi nie jest, kochanie, ten miły młody człowiek się mną zajął. Muszę się tylko zdrzemnąć przez dwadzieścia minut.
Patrzyliśmy, jak Ryan odprowadza ją do środka. Siedząca obok mnie Claire westchnęła i pokręciła głową.
– Najwyraźniej mamie pogarsza się z dnia na dzień – szepnęła. – Myślisz, że te nowe leki w ogóle działają?
Chwyciłem jej miękką, ciepłą dłoń i lekko ścisnąłem.
– W poniedziałek porozmawiamy jeszcze raz z onkologiem – powiedziałem. – Może zmieni jej dawkę.
Skinęła głową; w tej samej chwili Ryan wychynął z domu i usiadł przy stole. Abbie spojrzała swojemu chłopakowi w oczy, bezgłośnie wymieniając z nim jakąś myśl. Potem ostrożnie postawiła Tilly na tarasie i wstała, podając matce jedną z rakietek do badmintona.
– Chodź, mamo, twoja kolej, żeby się ze mną zmierzyć.
– Kochanie, chyba musiałabym się przebrać – powiedziała Claire, wskazując swoją kopertową sukienkę w niebieskie wzorki. – A poza tym piłam wino.
– Żadnych wymówek – odparła Abbie z uśmiechem. – Ale mogę ci dać trzy punkty przewagi.
Claire wstała niechętnie, wzięła rakietę i ruszyła za córką w stronę siatki. Znów zobaczyłem, jak podobne są do siebie: ta sama oliwkowa karnacja, ciemne włosy, szczupła figura – tylko że Abbie była o jakieś pięć centymetrów wyższa od matki. Przez chwilę siedzieliśmy z Ryanem w milczeniu, patrząc, jak lotka kreśli leniwe łuki nad siatką w łagodnym świetle wieczoru. Ich przyjazne przekomarzanie sprawiało, że czułem się mniej nieswojo. Claire i Abbie były całym moim światem, kochałem je tak bardzo, że czasami ta miłość ściskała mnie boleśnie za serce.
Usłyszałem rozpaczliwy pisk kota i odwróciłem się. Tilly położyła uszy po sobie, zmrużyła oczy i zasyczała na Ryana. Czy on właśnie cofa nogę? Wyciągnął rękę, żeby ją pogłaskać, ale kotka wzdrygnęła się i znów syknęła, strosząc ogon ze zdenerwowania. Poruszała się dziwnie, podnosząc jedną z tylnych łap.
– Przepraszam, Ryan – powiedziałem. – Zazwyczaj nie jest taka agresywna. Na ogół wszystkich lubi.
Wyciągnąłem do niej dłoń, ale na mnie też warknęła i czmychnęła w stronę garażu.
– Ma bardzo charakterystyczny wygląd – stwierdził Ryan.
– Jest w połowie syjamką, stąd ten szpiczasty pyszczek.
Potarł wierzch dłoni.
– Podrapała cię? – spytałem, nie spuszczając z niego wzroku.
– Nie. W porządku.
Przyjrzałem się jego twarzy. Odczuwalne wcześniej między nami napięcie znikło. A może sobie to wmówiłem? Uśmiechnął się, niemal speszony moim spojrzeniem, a ja zmusiłem się do odwzajemnienia uśmiechu.
– Nigdy dotąd nie widziałem, żeby tak się zachowywała – powiedziałem.
– Może po prostu musi mnie lepiej poznać.
– Może – zgodziłem się.
Skinął głową.
– No tak – rzuciłem, chcąc zmienić temat. – Abbie mówiła, że byłeś w wojsku.
– Jakiś czas temu – potwierdził. – Służyłem pięć lat w Pułku Royal Anglian.
– Brakuje ci tego?
Wzruszył ramionami.
– Nieraz tęsknię za chłopakami. Ale dwie tury w Afganistanie mi wystarczyły.
– Pewnie było ciężko.
Usiadł wygodniej na krześle. Wyglądał, jakby próbował staranniej dobierać słowa.
– Widziałem wiele… rzeczy. Takich, które sprawiły, że do wszystkiego innego nabiera się dystansu. – Przerwał, skupiając spojrzenie na Abbie. – Człowiek na przykład dochodzi do wniosku, że trzeba jak najlepiej wykorzystać każdy dzień. Carpe diem.
– Chwytaj dzień – powiedziałem. – Jasne.
Zapadła niezręczna cisza.
– Chciałem tylko podziękować – oznajmił powoli. – Za dzisiejsze zaproszenie.
– W porządku, nie ma sprawy.
– Cieszę się, że mamy okazję porozmawiać w cztery oczy.
Odwróciłem się do niego, czując ściskanie w piersi.
– Okej…
– Chodzi o to, że muszę o coś poprosić, Ed.
Wiedziałem już, co się wydarzy.
– O co? – spytałem.
Ryan pochylił się do przodu, składając ręce. Głośno przełknął ślinę.
– Chciałbym poprosić o zgodę.
Zgiełk wieczoru ucichł – krzyki i śmiechy towarzyszące grze w badmintona, świergot ptaków, przytłumiona muzyka dobiegająca z ogrodu sąsiadów – wszystko zgasło, podczas gdy cała moja uwaga skupiła się na pojedynczym punkcie, na twarzy człowieka siedzącego naprzeciw mnie.
Odchrząknąłem i usłyszałem, jak wypowiadam następujące słowa:
– O zgodę na co?
– Chcę poprosić Abbie, żeby za mnie wyszła.
– Żeby za ciebie wyszła? – powtórzyłem.
Dźwięk tych słów był odległy niczym echo dobiegające z innego pokoju. Krew tętniła mi w skroniach. Ale chyba nie już? Chyba jeszcze nie teraz? To zbyt wcześnie. Jak długo się znali – od siedmiu miesięcy? Abbie nie miała jeszcze nawet dwudziestu pięciu lat. To działo się zbyt szybko. Zdecydowanie zbyt szybko. A ja nawet nie zdążyłem się zastanowić nad tym pierwszym, niemiłym wrażeniem, jakie wywarł na mnie Ryan, nie miałem najmniejszego pojęcia, kim naprawdę jest.
Nawet nie mrugnął, wbijając we mnie spojrzenie swych ciemnych oczu.
– Abbie to najmilsza, najżyczliwsza, najwspanialsza dziewczyna, jaką kiedykolwiek znałem. Myślę, że twoja córka jest niezwykłą osobą, i chcę spędzić z nią resztę życia.
– To prawda – powiedziałem, czując dziwny chłód przenikający mi do krwi mimo ciepła wieczoru. – Jest niezwykła.
– Nie chciałem odgrywać scenki rodem z osiemnastego wieku – wyjaśnił Ryan z nerwowym grymasem. – W dzisiejszych czasach proszenie rodziców o zgodę wydaje się staromodne, ale szczerze mówiąc, niezupełnie wiem, jak to się robi, więc próbuję wszystkiego.
– Rety, no… to dość nagłe, prawda, Ryan?
Żarliwie pokręcił głową.
– Mnie się nie wydaje nagłe. Tak naprawdę wiedziałem to od chwili, gdy poznałem ją na tamtej imprezie. Chyba można powiedzieć, że to miłość od pierwszego wejrzenia. Wariactwo, co nie? Nigdy nie sądziłem, że spotka mnie coś takiego. – Pociągnął łyk wody mineralnej. – Przepraszam, że tak się rozgadałem. To nerwy.
Zdałem sobie sprawę, że nie panuję nad sytuacją. Mogłem powiedzieć „nie”, ale jak miałbym to uzasadnić? I czy Abbie robiłoby to jakąkolwiek różnicę? Ale wolałem też nie mówić „tak”. Co oznaczało, że mogłem zrobić tylko jedno: przeciągnąć to i grać na zwłokę.
– A… masz już pierścionek zaręczynowy?
Ryan skinął głową.
– Właściwie to pamiątka rodzinna. Nie byłem pewien, czy Abbie wolałaby coś nowego, czy rzecz przekazywaną z pokolenia na pokolenie. Nigdy przedtem nie byłem w takiej sytuacji, ale chciałem zrobić to jak należy.
– Jasne. Rety – powtórzyłem. – Ślub.
– Wolimy tego nie odkładać i dlatego chciałem poprosić o zgodę, żebyśmy mogli sformalizować nasz związek. Wiem, to duże zaskoczenie, ale oboje tego pragniemy.
Wciąż kręciło mi się w głowie. Jeszcze nie tak dawno szykowaliśmy Abbie na jej pierwszy dzień w podstawówce – czerwony pulowerek, lśniące lakierki, włosy związane w kitki, jej rączka mocno ściskająca moją dłoń. Zdawało się, że minęła tylko chwila, a ja już nagle rozmawiałem o miłości od pierwszego wejrzenia i perspektywie ślubu mojej córki z mężczyzną, którego ledwie znałem.
I to nie jakimś tam mężczyzną. Właśnie tym mężczyzną.
– To wielki krok, ważna decyzja – mówiłem powoli. – Wydaje się bardzo nagła; nie chcecie trochę poczekać, aż… aż bardziej się do siebie zbliżycie?
Ryan potarł zarost na podbródku, zerkając w stronę Abbie i Claire, które szły w naszym kierunku.
– I o tym też musimy porozmawiać.
– Tak? Ale o co chodzi?
Abbie podeszła do stołu, trzymając mamę pod ramię. Obie się uśmiechały. Oczy Claire lśniły z podekscytowania. Abbie mocno pocałowała Ryana w policzek, a potem posłała mi szeroki uśmiech.
– I? – spytała, przenosząc wzrok ze mnie na swoją mamę, a potem znów na mnie. – Co ty na to?
– Zaręczyli się! – oznajmiła Claire. – Wspaniała wiadomość, prawda, Ed? Aż trudno w to uwierzyć!
Abbie podeszła, by się do nas przytulić, roztaczając wokół łagodny zapach perfum.
– Tato? I co myślisz?
– To wspaniale – stwierdziłem sztywno, uświadamiając sobie, że prośba o zgodę ze strony Ryana była właściwie tylko pustym gestem. Już zdążył się oświadczyć przed dzisiejszym wieczorem. – Gratuluję wam obojgu.
Ryan wyjął z kieszeni małe fioletowe pudełko i wręczył je Abbie.
– Chyba możesz go znów włożyć – powiedział z uśmiechem.
Abbie wzięła puzderko, otworzyła je ostrożnie i nasunęła pierścionek na serdeczny palec lewej ręki, rozkładając pozostałe, by pokazać nam klejnot. Brylant był ogromny. Niezbyt interesowałem się biżuterią, ale nawet ja wiedziałem, że jest wyjątkowy.
– Należał do mojej babci – wyjaśnił Ryan. – Zawsze powtarzała, jak to dziadek Arthur postawił całą miesięczną pensję na wierzchowca Well To Do w gonitwie Grand National. Nic nie wiedział o koniach, ale spodobało mu się to imię i chciał się stać „zamożny”1. Koń wygrał z kursem jeden do czternastu, a Arthur wydał większość wygranej właśnie na ten pierścionek.
Pomyślałem, że to fajna historia. Przyjemna anegdotka. A jednak była w niej jakaś nuta fałszu, brzmiała nieco zbyt gładko.
– Jesteś pewien – spytała Abbie z promiennym uśmiechem – że babcia Hilda nie miałaby nic przeciwko?
– Byłaby zachwycona, Abbie. Skakałaby wokół ciebie tak samo jak ja.
– Jest przecudny – powiedziała podekscytowanym głosem. Znów wyciągnęła rękę, ustawiając ją tak, by światło padło na ważący chyba co najmniej karat brylant i zaczęło migotać w niezliczonych fasetach. – Nie mogę od niego oderwać oczu!
Podskoczyła ze szczęścia, a potem znów nas objęła. Claire uśmiechnęła się i pocałowała córkę w policzek, a ja ze zdumieniem dostrzegłem napływające jej do oczu łzy.
– Musimy to uczcić! – oznajmiła, odwracając się w stronę kuchni. Nie lubiła, gdy ludzie widzieli, jak płacze. – Zaraz wracam.
Abbie usiadła Ryanowi na kolanach, wyjęła telefon i zrobiła fotkę pierścionka na palcu, przypuszczalnie po to, by zamieścić ją na Instagramie.
– Wiem, że to wydaje się dość nagłe, tato – powiedziała, klikając w komórkę. – Ale nie dla nas. Jest właśnie tak, jak ma być. Idealnie.
– Rzecz w tym, Abbie, że to wszystko… no, to naprawdę wielka sprawa. A ja się dowiaduję tak nagle.
– Przepraszam, tato – odparła, podnosząc wzrok. Jej czoło zmarszczyło się w wyrazie zatroskania. – Szkoda, że nie poznałeś Ryana wcześniej, ale ma taką pracę, mnóstwo innych spraw i ten projekt w Nowym Jorku, więc właściwie nie było kiedy. A potem się oświadczył… i tak wyszło.
– I tak wyszło – powtórzyłem.
W dzisiejszych czasach okres zaręczyn może trwać całe lata, a ludzie często rozstają się, zamiast brać ślub. Mocno uchwyciłem się tej myśli. Przylgnąłem do niej jak tonący człowiek do boi ratowniczej.
– Wygląda na to, że mamy dzień ogłoszeń – powiedziała. Palce mojej córki i Ryana splotły się ze sobą. Abbie posłała mu delikatny uśmiech, który on natychmiast odwzajemnił. – Czy mój narzeczony przekazał ci już drugą wiadomość?
– Jest też druga?
– Przeprowadzam się do niego – oznajmiła Abbie.
– Co takiego? – spytałem, próbując narzucić swoim myślom jakiś porządek.
– Kupił dom w Beeston. Mam stamtąd o wiele bliżej do szkoły, więc latem będę mogła sobie chodzić spacerkiem. Ryanowi też bardziej pasuje, bo dużo jeździ, a dom stoi niedaleko wjazdu na autostradę. – Wyjęła z kieszeni breloczek i uniosła go: mały srebrny kot na łańcuszku z pojedynczym kluczem. – To naprawdę ładny domek w miłej okolicy.
– Beeston – powiedziałem. – Rozumiem.
– Tylko kilka mil stąd, tato. Nie wyjeżdżam z Nottingham. Wcale nie jest daleko do centrum. Pomożesz mi przewieźć rzeczy?
Poczułem w piersi pustkę.
– Jasne – rzuciłem. – Ale możesz tu zostać, jak długo chcesz, Abs. Nie musisz się spieszyć.
– Dzięki, tato. Jesteś super.
Co kilka sekund dzwonek jej telefonu brzęczał, zawiadamiając, że ktoś na Instagramie albo Facebooku zareagował na zdjęcie pierścionka zaręczynowego. Każda kolejna wiadomość wywoływała na jej twarzy uśmiech. Abbie odpowiadała na wszystkie komentarze i pokazywała je Ryanowi.
Claire wyszła z kuchni z butelką szampana w jednej ręce i z czterema kieliszkami w drugiej. Każde z nas wzięło jeden z nich. Kiedy rozlewała szampana, panowało milczenie. Żona wciąż na mnie nie patrzyła, a ja przez chwilę pomyślałem, że może też ma wątpliwości co do Ryana i ukrywa je tylko przez grzeczność.
– Cudowna wiadomość – stwierdziła.
Ryan wyszczerzył zęby.
– Wznieśmy toast! Za co wypijemy?
Abbie uniosła kieliszek. Na powierzchni szampana bulgotały bąbelki.
– Za nowy początek?
Claire i Ryan także unieśli kieliszki.
Powoli zrobiłem to samo.
– Za nowy początek – powtórzyła Claire.
Stuknęliśmy się kieliszkami i wzięliśmy po łyku. Ryan odstawił swój kieliszek na drewniany stół, lekko go odsuwając, jakby nie zamierzał już więcej pić.
– Chciałem wam podziękować – powiedział. – Za to, że oboje tak dobrze mnie przyjęliście.
– Nie ma za co – odrzekła Claire. – Wspaniale, że naszym najbliższym się układa, prawda, Ed?
– Tak. – Sztywno kiwnąłem głową. – Oczywiście.
Dostrzegła moją minę i łagodnie chwyciła mnie za dłoń, co było jej sposobem na powiedzenie: „Wiem, rozumiem. Później o tym pogadamy”.
– Prawdę mówiąc – odezwał się Ryan – czekałem na właściwą osobę. A kiedy poznałem Abbie, nie chciałem tracić więcej czasu. Kiedy człowiek wie, to po prostu wie, prawda?
Wściekło mnie to „czekałem na właściwą osobę”, jakby chodziło o umowę na nowy samochód. Wyrażanie tego wszystkiego wyłącznie w pierwszej osobie też mi nie odpowiadało. Abbie to nie jakaś tam osoba, była ważna i cudowna sama w sobie – a on na nią nie zasługiwał.
– No więc! – zawołała Claire, której szampan zarumienił policzki. – Myśleliście już o dacie?
– Cóż, my…
– Pewnie trochę na to za wcześnie – ciągnęła Claire – ale chciałam po prostu wiedzieć, co planujecie.
– Właściwie – powiedziała Abbie, kręcąc pierścionkiem zaręczynowym wokół palca – mamy już datę.
To wybiło Claire z rytmu. Przez chwilę siedziała z lekko otwartymi ustami.
– Naprawdę?
– Tak.
– Macie już datę?
– Chcemy się pobrać na początku lata, mamo. Pod koniec czerwca.
– Czerwca? Rety. – Claire westchnęła. Teraz uśmiech przychodził jej z trudem. Patrzyłem, jak bierze oddech. – W czerwcu mamy trasę, sfinalizowaliśmy to w zeszłym tygodniu. Niech sprawdzę. – Wstała i weszła do domu, unikając mojego spojrzenia.
W panującej ciszy Abbie pochyliła się i szepnęła coś Ryanowi do ucha. Uśmiechnął się i skinął głową, patrząc jej w oczy. Wiedziałem, że powinienem się odezwać, ale nie potrafiłem wykrztusić ani słowa. Zamiast tego głośno przełknąłem szampana. Miałem nieco ponad rok na rozgryzienie tego gościa: dość czasu, by sprawdzić, czy coś ukrywa, upewnić się, czy moje przeczucia są słuszne.
Claire wróciła na taras, niosąc swój terminarz w okładce z niebieskiej skóry. Była to nasza rodzinna Biblia zawierająca daty wszystkich jej wyjazdów z teatrem, odwiedzin znajomych, urlopów, urodzin i innych ustaleń, które skrupulatnie zapisywała i koordynowała. Abbie próbowała ją nakłonić, by przerzuciła to wszystko do telefonu i stworzyła kalendarz, który moglibyśmy synchronizować w naszych komórkach, ale ona się na to nie zgodziła. Odparła, że mając swój terminarz, wie, na czym stoi. Czułem jednak, że chodzi o coś więcej. Tworzenie planów i ich własnoręczne zapisywanie było jej mechanizmem radzenia sobie z życiem.
– No dobrze – powiedziała, otwierając tylną okładkę notatnika. – Czyli… koniec czerwca. Trzeba będzie wysłać zaproszenia dużo wcześniej, może już we wrześniu albo w październiku, żeby udało się nam wszystkich złapać, zanim sobie zabukują przyszłoroczne wakacje. Jaką datę macie?
– Dwudziesty dziewiąty.
Claire przebiegła palcem po stronie.
– Okej. Trasa Czarownic z Salem powinna się skończyć dwudziestego trzeciego, to dobrze, a dwudziesty dziewiąty to… wtorek. – Uniosła wzrok, marszcząc czoło. – Na pewno chodzi wam o dwudziesty dziewiąty, a nie dwudziesty szósty? To będzie ostatnia sobota czerwca.
Abbie się zawahała, a kąciki ust wygiął jej nerwowy uśmieszek.
– Chodzi o to, mamo, tato… – Bawiła się rąbkiem swej bluzki. – To nie jest wtorek.
– Nie? – Claire wbiła wzrok w swój kalendarz. – Ale tak tu jest napisane.
– To poniedziałek, mamo.
Przeniosłem wzrok z córki na jej narzeczonego, ale jego nieskazitelna twarz pozostała bez wyrazu.
– Jak to, Abs? – spytałem cicho. – Co chcesz przez to powiedzieć?
– Ślub nie jest w przyszłym roku – wyjaśniła, głośno przełykając ślinę. – Jest w przyszłym miesiącu.
Well-to-do (ang.) – zamożny [wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza]. [wróć]
Bardzo ostrożnie odstawiłem kieliszek na stół i chwyciłem oparcie fotela ogrodowego, by się na nim wesprzeć. Czułem, jak drewniana krawędź wrzyna mi się w dłoń.
Twarz Claire zamarła, podobnie jak długopis w jej dłoni, zawieszony nad otwartym terminarzem.
– Powtórz to – powiedziała wreszcie.
– Koniec przyszłego miesiąca, mamo. – Głos Abbie był cichy, brzmiał niepewnie. – Dwudziesty dziewiąty czerwca.
Próbowałem jakoś pojąć to, co powiedziała, przeliczając w głowie daty.
– Abbie, to… to mniej niż za sześć tygodni – wydukałem. – Jak to w ogóle możliwe?
– Zawiadomienie o ślubie trzeba złożyć co najmniej dwadzieścia osiem dni przed ceremonią. To wszystko.
– Ale to już tak niedługo, tak szybko – mówiłem, starając się nadać głosowi spokojny ton. – Skąd ten pośpiech? Musimy się poumawiać, pozapraszać ludzi, jest do zrobienia pewnie z milion rzeczy, wiele osób nie zdoła przyjechać, jeśli dostaną zaproszenia tak krótko przed ślubem.
– Wiem, że to bardzo mało czasu, tato. – Złożyła ręce na kolanach. – Ale zawsze powtarzałam, że chcę, aby była przy tym cała najbliższa rodzina.
– No jasne, Abs, ale…
– Cała. – Odwróciła wzrok. – Każdy, kto jest dla mnie najważniejszy na świecie. A jeśli poczekamy do następnego roku albo dłużej…
Nie dokończyła zdania i zaczęła pocierać oczy.
– Och, Abbie. Kochanie – powiedziała Claire łagodnym tonem.
Ostatnie promienie zachodzącego słońca znikły za jaworami. W zapadającym zmierzchu zrobiło się o kilka stopni chłodniej. Zadygotałem.
Abbie wstała z założonymi rękami. Jej głos był teraz niemal tak cichy jak szept.
– Nie potrafię sobie wyobrazić, że babci Joyce mogłoby nie być na moim ślubie – oznajmiła.
Claire wstała, podeszła do naszej córki i mocno ją objęła.
– Och, Abbie – powtórzyła. – Mama nie chciałaby, żebyś ustalała datę specjalnie ze względu na nią. Chciałaby, żebyś zrobiła to, co jest najlepsze dla ciebie.
– Ale to właśnie jest najlepsze dla mnie. A poza tym nie chcę czekać. – Uwolniła się z uścisku Claire, próbując zdobyć się na uśmiech. – Nie chcemy czekać. Dostałam półtora dnia urlopu ze względu na… okoliczności. Ten krótki termin.
– A twoja rodzina, Ryan? – spytałem. – Co oni na to?
Abbie stanęła przy krześle narzeczonego, kładąc rękę na jego ramieniu.
– To był pomysł Ryana – oznajmiła. – Kiedy powiedziałam mu o babci, o jej diagnozie, stwierdził, że musimy zrobić wszystko, by mogła wziąć udział w naszym wielkim dniu. Potem dowiedział się, jak to wygląda od strony prawnej i praktycznej, pogadał z urzędnikiem i znalazł datę.
Ryan powoli pokiwał głową, uśmiechając się do nas ostrożnie.
– To będzie ślub cywilny w Bridgford Hall – wyjaśnił. – Tylko najbliżsi przyjaciele i rodzina. Miejsce jest niezbyt duże, ale pięknie położone, tuż przy parku. A w przyszłym roku, w lecie, urządzimy wielkie wesele dla wszystkich gości.
– Nazywają to weselem żyjących długo i szczęśliwie – dodała Abbie.
Skrzywiłem się, słysząc to określenie.
– No tak – odrzekła Claire, pocierając twarz dłońmi. – Okej. Wygląda na to, że wszystko już zaplanowaliście.
– Niezupełnie, mamo. Trzeba jeszcze zorganizować mnóstwo spraw. Myślałam, że może jutro zaczniemy nad tym pracować. We trójkę?
– Jasne – powiedziała Claire z wymuszonym uśmiechem. – Ale najpierw sprawdź, czy babcia już się obudziła, żebyś mogła przekazać jej wiadomość.
– Opowiedz nam, jak się oświadczył – poprosiła Claire.
Ryan już wyszedł; ponownie wymienił ze mną uścisk ręki na ganku i odjechał swoim kabrioletem audi. A teraz siedzieliśmy we czwórkę w salonie. Abbie zajmowała miejsce na kanapie pomiędzy Claire i Joyce. Podkuliła nogi pod siebie i uśmiechnęła się niemal wstydliwie.
– W zeszły weekend zabrał mnie na niesamowity piknik w ogrodach pałacu Chatsworth House. Piliśmy szampana, a on dał mi ten śliczny album z mnóstwem naszych wspólnych zdjęć. – Uniosła go, łagodnie przesuwając dłonią po lśniącej białej okładce. – Na ostatniej stronie była fotografia atłasowego pudełka z pierścionkiem. Kiedy podniosłam znad niej wzrok, on miał to pudełko w ręku, przykląkł na jedno kolano, chwycił mnie za dłoń i poprosił, żebym została jego żoną. Gdy zobaczyłam pierścionek, byłam tak zaskoczona, że wybuchnęłam śmiechem.
– Biedny Ryan – powiedziała Joyce opatulona w koc w szkocką kratę. – Pewnie poczuł się strasznie zażenowany.
– Pewnie, babciu! Nie mam pojęcia, czemu się roześmiałam. Chyba przez szok. Zdołowałam go tym, ale poprosił mnie jeszcze raz, a ja na to: „Tak! Tak! No pewnie!”. – Wyprostowała palec, by ponownie spojrzeć na pierścionek z ogromnym brylantem, jakby sprawdzała, czy wciąż jest na miejscu. – A potem zaczęłam płakać, a on powiedział, że chce was poprosić o zgodę na dzisiejszym spotkaniu.
Claire przekrzywiła głowę. Zamiast szkieł kontaktowych miała teraz okulary w szylkretowych oprawkach, a na stopach stare bambosze z futerkiem. Do tej pory nie zdążyliśmy pogadać tylko we dwoje; nie byłem pewien, co o tym wszystkim myśli. Jeśli martwiła się równie mocno jak ja, świetnie to ukrywała.
– Ten album to wspaniały pomysł – oznajmiła. – Prawda, Ed?
Zakręciłem kieliszkiem brandy i pociągnąłem łyk, czując, jak napój piecze i drapie, spływając w dół gardła.
– Bardzo przemyślany – potwierdziłem.
Joyce ujęła dłoń Abbie obiema rękami.
– Cóż, sądzę, że mieliśmy wspaniały wieczór – powiedziała. – Chcesz wiedzieć, co jeszcze myślę?
– Oczywiście, babciu.
– Myślę, że trafiła ci się świetna partia. Przypomina mi twojego dziadka, kiedy go poznałam.
– Dziadka Jima? – W głosie Abbie usłyszałem radość. – W jakim sensie, babciu?
– Jest porządny, to po prostu widać. Jim był prawdziwym dżentelmenem. I twój Ryan też. Nie w staromodnym znaczeniu, tylko… jest opiekuńczy i dobry.
– Ooo, dzięki. Tak się cieszę, że go polubiliście. – Abbie ostrożnie przytuliła babcię. – Naprawdę mi ulżyło, bo nie wiedziałam, co o nim pomyślicie.
– To na pewno najlepsza partia – oznajmiła Joyce. – Mam rację?
– Wydaje się naprawdę uroczy – powiedziała Claire, patrząc na mnie.
– Tak, w rzeczy samej – ciągnęła Joyce. – To najlepszy chłopak z możliwych.
* * *
Oparłem się o blat kuchenny, czekając, aż w czajniku zagotuje się woda na herbatę rumiankową dla Claire. Przewijałem wiadomości na Instagramie do chwili, aż znalazłem fotografię wysłaną wcześniej tego wieczoru przez Abbie: pozowała z ręką wyciągniętą do aparatu, by pochwalić się pierścionkiem zaręczynowym z wielkim brylantem. Wpis pochodził sprzed zaledwie kilku godzin, ale już zebrał ponad trzysta lajków i siedemdziesiąt dwa komentarze od znajomych gratulujących Abbie – tryskające entuzjazmem wiadomości pełne całusków i emotikonów z pierścionkami, butelkami szampana i serduszkami.
Uśmiech Abbie był tak szeroki i szczery, że jej radość powinna trafić wprost do mojego serca. A jednak nie mogłem przestać patrzeć na Ryana, na jego wystudiowany grymas, znacznie bledszy niż jej. Oczy czarne jak węgiel. Jak u rekina. Czajnik się wyłączył, a ja nalałem wody do kubka. Claire weszła do kuchni, pocałowała mnie przelotnie w kącik ust i oparła się o bar śniadaniowy naprzeciwko.
– I? – powiedziała. Patrzyłem na nią, czekając, aż zdradzi swoje prawdziwe uczucia, ale na jej twarzy widziałem tylko słaby uśmiech.
– I? – powtórzyłem z wahaniem.
– Ależ to był wieczór.
Powoli kiwnąłem głową.
– Tak… faktycznie. – Z roztargnieniem mieszałem herbatę pachnącą jabłkiem i miodem. – To był wieczór.
– Dobrze się czujesz, Ed? Jesteś bardzo cichy.
– Po prostu próbuję to wszystko ogarnąć.
– To tak jak ja. – Skinęła głową. – Co myślisz o naszym przyszłym zięciu?
Wrząca woda chlusnęła za brzeg kubka. Upuściłem łyżeczkę i potrząsnąłem ręką.
– Oj – powiedziała Claire. – Oparzyłeś się?
– Nic mi nie jest – odparłem, wkładając dłoń pod kran. Lodowata woda znieczulała skórę ponad kciukiem, która nabierała wściekle różowego koloru. – Nie wiem, a jak tobie się on podoba?
– Uważam, że jest przeuroczy. Są w sobie ewidentnie zadurzeni.
Zdjąłem ręcznik z kaloryfera i przewiązałem sobie nim rękę, czując pulsowanie i rwanie oparzonej skóry, a potem pokręciłem głową.
– Szkoda tylko, że nie mamy więcej czasu, by się z tym oswoić i… więcej się o nim dowiedzieć.
– Mamie nie zostało wiele czasu. – Skrzyżowała ramiona na piersi. – A Abbie i Ryan robią wszystko, żeby wzięła udział w ich wielkim dniu. Są naprawdę troskliwi.
– Jasne. Ale chciałbym wiedzieć więcej o tym, co się dzieje, znać wszystkie fakty, mieć pełen obraz…
– Ona nie jest.
– Nie jest jaka?
– Abbie nie jest w ciąży.
Głośno przełknąłem ślinę z poczuciem ulgi, ciesząc się, że ten dzień oszczędził mi choć jednego zaskoczenia.
– W porządku. Niezupełnie o to mi chodziło, ale okej.
– Zapytałam ją o to, zanim poszła spać. Powiedziałam, że nie zamierzamy jej oceniać, że nie będziemy mieli żadnych pretensji, po prostu chcemy wiedzieć.
– I powiedziała ci?
– Oczywiście. Wszystko mi mówi.
Abbie zawsze chętniej zwierzała się mamie. Uważałem to za naturalne. A Claire za każdym razem słuchała, nie komentując, i przedstawiała mi ogólny zarys sytuacji jakiś czas później, gdy Abbie nie było w pobliżu.
– Teraz twój ruch, Ed.
– Mój ruch?
– Powiedz coś – poprosiła, przekrzywiając głowę. – Co myślisz? Byłeś dzisiaj bardzo poważny.
Nacisnąłem pedał kubła i wyrzuciłem saszetkę po herbacie.
– Kiedy mnie poznałaś, podobało ci się, że jestem poważny.
– I dalej mi się podoba.
– Więc taki jestem.
Claire uniosła brwi. Zawahałem się. To, co naprawdę leżało mi na sercu – Mam naprawdę złe przeczucia co do narzeczonego naszej córki – brzmiałoby jak objaw paranoi. Musiałem wymyślić jakieś mniej bezpośrednie podejście.
Podałem jej kubek uchem do przodu.
– Wszystko dzieje się tak szybko, znienacka – powiedziałem. – Abbie weszła w ten związek na odległość z jakimś gościem, który lata po całym świecie, potem wraca do Anglii, przeprowadza się do Nottingham i łup, w końcu go poznajemy, a oni się pobierają. Szczerze mówiąc, jeszcze nie przestało mi się kręcić w głowie.
Właśnie zdałem sobie sprawę, jak bardzo będzie mi brakować obecności mojej córki, jej głosu rozbrzmiewającego w domu, nawyków i żartów, które ze sobą wymienialiśmy. Tego, że co roku puszczała kolędy zaraz po dniu Guya Fawkesa; za każdym razem na to utyskiwałem, choć tak naprawdę cieszyło mnie jej uwielbienie dla świąt Bożego Narodzenia, bo świadczyło o tym, że Claire i ja, mimo paru wpadek, dobrze wywiązaliśmy się z roli rodziców. Oczywiście prędzej czy później musiała się wyprowadzić – Abbie mieszkała z nami, oszczędzając na wkład do własnego mieszkania – lecz nie spodziewałem się, że nastąpi to tak nagle.
– Faktycznie, to jest szok – powiedziała Claire. – Dla nas obojga. Trudno mi się pogodzić z tym, jak szybko to nastąpiło, ale trzeba odłożyć takie myśli na bok i po prostu iść dalej.
Powiedz to – pomyślałem. – Powiedz coś.
– Coś jeszcze mi nie gra – oznajmiłem w końcu. – Ale nie bardzo wiem co.
– W tym, że ich związek błyskawicznie się rozwija?
– Nie chodzi o ich związek. Chodzi o niego.
Claire westchnęła. Zdałem sobie sprawę, że Ryan w ogóle jej nie niepokoił. Unikała mojego wzroku z jakiegoś innego powodu.
– O Ryana? W jakim sensie?
– Ma w sobie coś… Nie potrafię tego określić.
– Już to przerabialiśmy, Ed, prawda?
– To coś innego.
– Okej – westchnęła. – Co ci się nie podoba w Ryanie?
– Cóż… – Znów się zawahałem. Moje zastrzeżenia brzmiałyby tak obłąkańczo, tak bezpodstawnie. Jego oczy skrywają pustkę, coś w nich się czai, coś złego. Czuję to. – Nie wydał ci się trochę dziwny? Mam wrażenie, że coś ukrywa.
– Co ci zrobił, że tak o nim mówisz?
– Dzisiaj, kiedy zostaliśmy we dwóch na tarasie – powiedziałem, czując się trochę głupio – kopnął Tilly.
– Co?
– Chyba ją kopnął. Co za człowiek zrobiłby coś takiego?
Claire pokręciła głową.
– O czym ty mówisz?
– Kiedy grałaś z Abbie w badmintona, odwróciłem wzrok, aż tu nagle Tilly odskoczyła z miaukiem, a Ryan miał…
– Ed, nie kopnął jej. Zrobiła się trochę zrzędliwa na stare lata, a on pewnie nie chciał, żeby mu właziła na kolana, i to wszystko.
– Odniosłem inne wrażenie.
– A widziałeś, że ją kopie?
– Niezupełnie. Patrzyłem, jak gracie, ale…
– No tak. Wygląda na to, że na siłę szukasz powodów, żeby go nie lubić. – Zmarszczyła brwi i spojrzała na trzymany w rękach kubek. Znałem już to spojrzenie i poczułem ból. Była mną rozczarowana.
– Muszę się położyć. Jest późno. Rano porozmawiamy.
Skinąłem głową.
– Idziesz na górę?
– Tylko pozamykam drzwi i dam kotu jeść.
– Dobrze – powiedziała. Potem stanęła i spojrzała na mnie. – Ed, proszę, daj Ryanowi szansę. Spróbuj go poznać.
Odwróciła się i przeszła korytarzem do schodów. Słyszałem, jak zmierza w stronę pierwszego piętra; znajomo zaskrzypiał trzeci stopień, potem dziesiąty.
Cicho zagwizdałem na Tilly. Jej pyszczek z siwymi wąsami wychynął z otwartych drzwi do piwnicy. Nałożyłem jedzenie do miski i patrzyłem, jak ostrożnie podchodzi, a potem zaczyna jeść. Idąc, wyraźnie oszczędzała jedną z tylnych łap. Szybko pogłaskałem ją za uszkiem, gdy wcinała kolację.
Claire chciała, żebym poznał nowego narzeczonego naszej córki. Właśnie to zamierzałem zrobić. Postanowiłem, że odkryję prawdę o tym obcym człowieku, który zwalił Abbie z nóg.
Zanim będzie za późno.
Claire
SOBOTATrzydzieści siedem dni do ślubu
Claire obudził zapach smażącego się na dole bekonu. Gdy tylko dotarł do jej nozdrzy, wiedziała, że już nie zaśnie. Przez chwilę leżała opatulona w ciepłą kołdrę, myśląc o zeszłej nocy. To dobra wiadomość, czyż nie? Abbie zaznała szczęścia, na które zasłużyła. Myśli Claire na chwilę powędrowały ku pracy, ale zapanowała nad nimi – była sobota, a Abbie potrzebowała swojej matki, zwłaszcza jeśli Ed miał zamiar zachowywać się tak jak zeszłego wieczoru. Teatr mógł poczekać dzień albo dwa.
Energicznie wstała z łóżka, zarzuciła na siebie postrzępiony ciemny szlafrok frotte, włożyła kapcie i poszła do pokoju gościnnego. Przyłożyła ucho do drzwi i cicho je otworzyła. Matka wciąż spała. Skóra na jej policzkach była blada w łagodnym świetle poranka, stolik nocny zajmowały rzędy buteleczek z lekarstwami. Claire przez chwilę stała w wejściu, obserwując niemal niezauważalny ruch pościeli świadczący o tym, że Joyce oddycha, a potem zamknęła drzwi. Podeszła do schodów prowadzących do sypialni Abbie na drugim piętrze. Cisza. Córka mogła sobie jeszcze pospać, przecież dopiero wybiła ósma. Claire bezszelestnie zeszła na dół.
Radio w kuchni grało cicho – Bruce Springsteen śpiewał coś o Atlantic City. Ed nie usłyszał, jak wchodziła. Stał odwrócony do niej plecami. Na patelni skwierczał bekon, na płycie grzały się kotlety bezmięsne dla Abbie i pieczona fasola, a w piekarniku wieprzowe i wegańskie kiełbaski oraz ziemniaki z cebulą. Kiedyś robił to każdego sobotniego ranka – do czasu, aż ich życiem wstrząsnęła katastrofa – ale potem przestał. Była pewna, że przygotowując duże rodzinne śniadanie, odreagowuje wczorajszą wiadomość od Abbie.
Objęła męża, opierając policzek o barczyste plecy. Poczuła pod dłońmi ciepło jego piersi.
– Dzień dobry – powiedziała cicho.
Napiął mięśnie, ale zaraz się rozluźnił.
– Dobry – odrzekł, kładąc dłoń na jej ręce. – Chciałem ci przynieść śniadanie do łóżka.
– Nie ma sprawy – odparła. – Dobrze będzie wcześnie zacząć, mamy dzisiaj dużo roboty.
– Ano.
Przycisnęła się do niego, wdychając ostrą i świeżą woń żelu pod prysznic oraz płynu po goleniu, która przebiła się przez śniadaniowe zapachy z kuchennej płyty.
– Przepraszam, że wczoraj byłam dla ciebie taka szorstka.
– Nic się nie stało. – Głos rozbrzmiał mu w piersi. – Po prostu zrzędziłem, to wszystko.
– Ed? – spytała. – Coś ci jest?
– Wszystko gra.
– Co ci się śniło tej nocy? Pamiętasz?
Znów się spiął, odłożył łopatkę i odwrócił się w jej stronę. Miał na sobie czarny fartuch z napisem Made in 1971 narzucony na dżinsy i koszulkę z motywem z filmu Łowca androidów. Jego ciemne włosy wciąż były mokre po prysznicu.
Powoli skinął głową.
– Tak, częściowo pamiętam.
Claire spojrzała w otoczone ciemnymi obwódkami oczy męża.
– Krzyczałeś przez sen – powiedziała łagodnie. – Dawno ci się to nie zdarzało.
– Przepraszam – odparł, całując ją w czoło – za to, że cię obudziłem.
Claire zawahała się, chwytając jego dłonie.
– Wspominałeś Joshuę – oznajmiła spokojnym tonem. – Czy to był ten sam koszmar?
Pokręcił głową, opuszczając wzrok.
– Tym razem to coś innego – wycedził. – Nie chcesz o tym słuchać.
– Chcę.
– Był strasznie rzeczywisty.
– Opowiedz mi.
Po chwili wahania obejrzał się przez ramię z udręczonym wyrazem twarzy.
– Stałem na plaży, tuż nad wodą.
– Tak. I co się stało?
– Nie wiem, gdzie się podziała plaża, ale za mną nie było niczego, a przede mną tylko morze. Zauważyłem tam Abbie, w małej łódeczce znoszonej coraz dalej od brzegu. Ale nie zdawała sobie sprawy, co się dzieje, tylko patrzyła na fale. Stałem na plaży i krzyczałem, żeby wracała. Nie słyszała mnie, więc wszedłem do wody, chcąc dotrzeć do łódki. Tylko że nie mogłem, bo ona odpływała coraz dalej i dalej, a ja wchodziłem coraz głębiej i głębiej. Nie potrafiłem jej dosięgnąć i coraz bardziej się zanurzałem, szedłem coraz wolniej, aż wreszcie woda zalała mi usta, a potem mnie zakryła.
– Och, Ed – powiedziała Claire, ściskając jego ręce. – To straszne.
– I wtedy zobaczyłem Joshuę – wyznał ledwie słyszalnym głosem. – Pod wodą. Chciałem się do niego dostać, wyciągałem ręce i chyba wtedy się obudziłem. Ale ten sen był taki rzeczywisty. Miałem wrażenie, że… oni oboje odeszli, a ja znów zawiodłem.
Zamilkł. Stali przez chwilę zatopieni we wspomnieniach wspólnie przeżytej straty, rany tak głębokiej i tak brutalnie zadanej, że okazała się niemal śmiertelna. Rany, mimo której oboje jakimś cudem przeżyli.
Claire pogładziła policzek męża opuszkami palców.
– Chcesz o nim porozmawiać?
Spojrzenie Eda objęło kolekcję rodzinnych zdjęć na ścianie. Pośrodku wisiały dwie starsze fotografie, bardziej wyblakłe od pozostałych – upływające lata wybieliły je, przyćmiewając kolory. Na te zdjęcia nie patrzył, o ile nie musiał, licząc, że pewnego dnia poczuje się lepiej, choć wiedział, że to niemożliwe. Joshua wciąż im towarzyszył, mimo że już go nie było. I to od dawna.
Ed uniknął pytania, co jej nie zaskoczyło. Czasami tak rozpaczliwie chciała porozmawiać o Joshui, że głośno wypowiadała to imię pod prysznicem, by tylko usłyszeć jego dźwięk i przypomnieć sobie o jego istnieniu, znów poczuć tę miłość, której nieodparta siła sprawiała, że gdy odszedł, życie wydawało się niemożliwe.
– Żeby śniadanie nam się nie spaliło – powiedział, odwracając się w stronę gorącej płyty i ponownie chwytając łopatkę. – Chcesz jajka smażone czy w koszulkach?
Claire westchnęła i odsunęła się.
– W koszulkach, proszę. – Napełniła czajnik i przyniosła kubki z kredensu. – Myślałeś jeszcze o tym, co powiedziała Abbie? Ona tak bardzo chciałaby, żebyś… no wiesz.
Ed wbił jajka do garnka, pozwalając, by pytanie na chwilę zawisło w powietrzu, po czym rzucił:
– Żebym co?
Claire zanurzyła torebki herbaty w czterech kubkach.
– Chce, żebyś się przekonał.
– Żebym się przekonał do jej małżeństwa?
– Do niego. Do Ryana.
Pokręcił głową.
– Mam się do niego przekonać? Przecież dopiero go poznałem.
– Ja też. Ale mógłbyś przynajmniej mówić to, co wypada w takiej sytuacji. Wiele by to dla niej znaczyło.
– Praktycznie nic nie wiem o tym gościu.
– Więc spytaj. Zainteresuj się. Ale tak, żeby to nie wyglądało na przesłuchanie.
– Ale ja się interesuję. Przecież wiesz.
– I nie musisz warczeć, kiedy z nim rozmawiasz.
– Kto warczał? – spytał, unosząc ręce w geście kapitulacji. – Ja nie warczałem.
– Głos spada ci o oktawę. Jakbyś udawał Liama Neesona w Uprowadzonej.
– A! – powiedział, celując w nią łopatką. – To był dobry film.
– Nawet nie jesteś świadomy, że to robisz, prawda?
Ed wzruszył ramionami.
– Mój głos tak po prostu brzmi. Nic na to nie poradzę.
– Po dwudziestu siedmiu latach małżeństwa mam całkiem niezłe pojęcie o tym, co się dzieje w twojej głowie, Ed. Marszczysz się, o tak, nawet jak o tym teraz rozmawiasz! – Stuknęła się w czoło palcem wskazującym. – Wczoraj za każdym razem, kiedy mówiłeś coś do Ryana, miałeś te dwie zmarszczki między brwiami.
– Wcale się nie marszczyłem.
– Znów to robisz.
Uśmiechnął się sztucznie i uniósł brwi.
– Widzisz? Sama radość. – Skierował oba kciuki do góry. – Radosny, przyjazny, szczęśliwy mężuś do usług jaśnie pani.
Pokręciła głową, ale mimowolnie też się uśmiechnęła.
– Głuptas. – Łagodnie uderzyła go w ramię. – Po prostu dajmy Ryanowi szansę, okej? Niedługo będzie należał do rodziny.
– Zdecydowanie każdy powinien otrzymać szansę – powiedział. – Niezależnie od tego, czy na nią zasługuje, czy nie.
– Ed!
– Żartuję. To tylko głupi żarcik, najdroższa żono.
Wskazała wiszący na ściennej tablicy nóż w pochwie, z drewnianą rękojeścią, na której wyryto napis „Najlepszy tata”.
– Chyba powinnam ci to zabrać.
– Nie ma sprawy – odparł. – I tak miałem zamiar użyć siekiery. Robi dużo większe wrażenie.
Wciąż się uśmiechał.
A ona była prawie pewna, że wciąż żartuje.
Ustawiłem ekran laptopa tak, żeby Abbie i Claire nie widziały go ze swojego miejsca na kanapie. Cały dzień spędziliśmy poza domem. Poszliśmy do trzech sklepów z sukniami ślubnymi – gdzie odkryliśmy, że żaden z nich nie jest w stanie uszyć sukienki w pięć tygodni – i spędziliśmy dwie godziny nad czasopismami ślubnymi w kawiarni w centrum miasta. Udawanie podekscytowania ślubem Abbie było wyczerpujące, a przy tym miałem okropne przeczucie, że ona coś podejrzewa. Gdy już odwieźliśmy Joyce do jej mieszkania i wróciliśmy do domu, przez cały czas ściemniałem, że nadrabiam zaległości w pracy, podczas gdy dziewczyny oglądały teleturniej.
Upewniwszy się, że na mnie nie patrzą, zminimalizowałem pocztę i otworzyłem nowe okno w przeglądarce, wpisując do niej dwa słowa: Ryan Wilson. Ponad trzysta sześćdziesiąt milionów wyników. Chryste. Nie mógłby mieć jakiegoś mniej popularnego nazwiska? Większość linków z pierwszych stron dotyczyła kapitana drużyny rugby Glasgow Warriors. Przeglądałem kolejne strony pełne informacji najwyraźniej niemających nic wspólnego z tym Ryanem Wilsonem, który odwiedził nas zeszłego wieczoru. Przewinąłem pierwszych dziesięć stron, licząc, że może jednak coś znajdę, a potem, gnębiony czymś na kształt wyrzutów sumienia, przeszedłem do grafiki. Wydawało się to ryzykowne, ale moja potrzeba poznania prawdy była silniejsza niż jakieś nieokreślone poczucie winy. Schodziłem coraz niżej i niżej, aż wyniki zaczęły sprawiać wrażenie zupełnie przypadkowych.
Nie wyglądało to dobrze. Musiałem zawęzić poszukiwania. Co jeszcze wiedziałem o Ryanie? Niewiele. Wypróbowałem kilka innych fraz, by każdorazowo przeczesywać uzyskane wyniki: po Ryan Wilson Manchester wpisałem Ryan Wilson Nottingham, później Ryan Wilson Royal Anglians i w końcu Ryan Wilson doradztwo personalne. To ostatnie dało sporo rezultatów: stronę internetową firmy oraz konta na Twitterze i Facebooku.
Nareszcie coś znalazłem.
Znów spojrzałem na Abbie. Wyczuła to i odwróciła się z uśmiechem. Pokazałem jej uniesiony kciuk, a potem zmarszczyłem czoło, udając, że zastanawiam się nad czymś, co czytam. Przewróciła oczami i kontynuowała oglądanie telewizji.
Kliknąłem link firmy Eden Gillespie International i natychmiast rozpoznałem przyszłego zięcia. Całą stronę zajęła biografia z gustownym portretem, na którym ubrany w klasyczny garnitur z ciemnym krawatem Ryan patrzy pewnie w obiektyw.
Ryan Wilson jest partnerem z szerokim doświadczeniem w poszukiwaniu kandydatów między innymi na stanowiska dyrektorów zarządzających i członków zarządu oraz kierowników w branży technicznej i teleinformatycznej, a także w przemyśle lotniczym i obronnym. Obecnie kieruje Oddziałem Midlands Eden Gillespie (UK). Ryan uzyskał stopień Licencjata Psychologii z najwyższą oceną na Uniwersytecie Manchesterskim; przed wstąpieniem do Eden Gillespie służył w stopniu porucznika w pułku Armii Brytyjskiej Royal Anglian.
Oficer sił zbrojnych. Studia ukończone z najwyższą oceną. W wieku trzydziestu trzech lat był już partnerem spółki. Ochotniczo służył w policji. Przystojny jak model.
Powróciło do mnie echo pełnych ekscytacji słów Joyce. „Najlepszy chłopak z możliwych”.
Z pewnością miał na koncie sporo punktów. Wiele przemawiało na jego korzyść.
A mimo to…
A mimo to wspomnienie mojego pierwszego wrażenia wciąż mnie gryzło.
Kliknąłem zdjęcie, powiększając je na ekranie. Porządna fotografia biznesowa, profesjonalnie ujęta, odpowiednio oświetlona. Pozował bez uśmiechu, ale też bez nadmiernej powagi. Twarz człowieka, z którym można pogadać, nawiązującego dobre relacje z ludźmi, godnego zaufania. Człowieka, którego z radością witałoby się we własnym domu.
Tylko te oczy. Wypełnione ciemną, niezachwianą pewnością siebie.
Nie było to jak spotkanie twarzą w twarz – odległość zmniejszała efekt – ale znów przeszył mnie ten sam dreszcz co zeszłego wieczoru. Poczucie, że dostrzegam prawdę. Że wiem, co widzę. Wpatrywałem się w ekran z wrażeniem, że gdybym przyglądał się dostatecznie długo, zdołałbym odgadnąć jego tajemnice. Każdy szczegół skryty za tymi doskonałymi kośćmi policzkowymi i silną szczęką, za tym pewnym siebie uśmiechem.
Kim jesteś? Co zrobiłeś?
– Tato?
Gwałtownie podniosłem wzrok, trzymając jedną rękę nad klapą laptopa, na wypadek gdybym musiał go nagle zamknąć. Kotka, która spała z brodą opartą o moje kolana, poderwała się ze snu.
– Co? – odezwałem się, odkasłując. – O co chodzi?
Abbie spojrzała na mnie wyczekująco.
– Jak brzmi odpowiedź? I bez wujka Google’a!
Przeczytałem pytanie wyświetlone na ekranie telewizora. Jakiemu słowu odpowiada litera A w akronimie brytyjskiej jednostki wojskowej SAS? Do wyboru podano odpowiedzi: Army, Agency, Air i Action.
– Air – odrzekłem.
– Na sto procent?
– Na sto procent, Special Air Service. – Uśmiechnąłem się, czując nagłe ukłucie żalu i tęsknoty przeszywające moją pierś niemal fizycznym bólem. Będzie mi tego brakować. Cała nasza rodzina w komplecie, Abbie prosi, żebym podzielił się z nią swoją wiedzą, kiedy oglądamy sobie teleturniej w sobotni wieczór.
Na ekranie jeden z uczestników – łysiejący ornitolog amator z hrabstwa Durham – także wybrał odpowiedź Air i został nagrodzony zielonym podświetleniem paska zawierającego prawidłową odpowiedź.
– Tak! – krzyknęła Abbie, zaciskając pieść. – Tato, skąd ty to wszystko wiesz?
– Jak to skąd? Po prostu jestem skarbnicą bezużytecznych informacji – odrzekłem, wzruszając ramionami.
– I właśnie dlatego zawsze będziecie moimi przyjaciółmi w kole ratunkowym. Ty i mama. Tata zna się na historii, sporcie, książkach i militariach, a mama będzie od nauk ścisłych, jedzenia, geografii, kultury i sztuki, filmów, tenisa i hokeja na lodzie.
Claire spytała:
– A co z Ryanem? Nie będzie czekał na twój telefon do przyjaciela?
– On będzie mi kibicował na widowni.
Znów objąłem spojrzeniem ekran laptopa, dodałem stronę Eden Gillespie do zakładek i przez chwilę przeglądałem witrynę tej firmy. Brytyjskie biura firmy mieściły się w Londynie, Nottingham, Manchesterze i Glasgow, a prócz tego miała też zagraniczne centra w Paryżu, Frankfurcie, Turynie, Genewie i Nowym Jorku. Wszyscy konsultanci i kierownicy projektów dzielili ten sam nieskazitelny, emanujący optymizmem zawodowy image, a interesy najwyraźniej szły świetnie.
Na poprzedniej stronie wyników Google’a wybrałem pierwszy link Facebooka, ale Ryanów Wilsonów było z milion. Wszedłem więc na konto Abbie i przewijałem listę jej znajomych, aż wreszcie znalazłem Ryana. Na tym zdjęciu uśmiechał się do aparatu na tle błękitnego nieba, ubrany w białą koszulę bez krawata – może siedział w łodzi albo na plaży. Jego profil był otwarty: trzystu dziewięćdziesięciu sześciu znajomych. Mieszka w: Nottingham, Wielka Brytania. Z: Manchester, Wielka Brytania. Praca: Eden Gillespie International. W związku. Brak daty urodzin – nawet roku – nie widziałem też niczego na temat ukończonej szkoły ani uczelni.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki