Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zauroczenie i inne… 13 opowiadań ze Wschodu i Zachodu to zbiór niezależnych od siebie historii, będących zapisem doświadczeń autora, jak i przeżyć osób znanych mu osobiście lub tylko z kart historii. To trzynaście wyzwań, przygód, epizodów i tyleż samo głównych bohaterów. Rosyjski pieśniarz, kompozytor i aktor Aleksander Wertyński wraca pociągiem do Moskwy z miesięcznego tournée, Ben – mieszkaniec Liverpoolu doświadcza zjawiska deja vu w hiszpańskiej Rondzie, Feliks – inżynier rolnictwa przemierza Rosję Sowiecką w poszukiwaniu suszonych grzybów, które ma otrzymać w barterze w zamian za komputery. Wraz z nimi wędrujemy po Europie sprzed ponad pół wieku i sporo starszej, tej zachodniej, i tej sowieckiej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 239
Redaktorka prowadząca
Agata Sikorska-Olszowa
Redakcja
Izabela Dachtera-Walędziak
Projekt okładki
Katarzyna Plichta
Copyright © by Artur Friedberg 2022
Copyright © by Sorus 2022
E-book przygotowany na postawie wydania I
ISBN 978-83-66664-90-6
Przygotowanie i dystrybucja
Wydawnictwo Sorus
ul. Bóżnicza 15/6
61-751 Poznań
tel. +48 61 653 01 43
księgarnia internetowa
www.sorus.pl
DM Sorus Sp. z o.o.
Przygotowanie wersji elektronicznejEpubeum
Niniejszy wybór opowiadań został dokonany przez autora z następujących zbiorów opublikowanych w języku angielskim:
(1) A. Friedberg; Largo de Santa Luzia and other Stories; Ed. 2007, Athena Press, London. Copyright to Arthur Friedberg 2007. ISBN 978-1-84748-058-3, ISBN 1-84748-058-6
(2) A. Friedberg; A minor planet called Vertynsky and other Stories; Ed. 2015, NGP, London. Copyright to Artur Friedberg 2015. ISBN 978-1-78507-327-4
(3) A. Friedberg; The Spider and other Stories; Ed. 2016, NGP, London. Copyright to Artur Friedberg 2016. ISBN 978-1-78719-018-4
Przetłumaczył z j. angielskiego oraz uzupełnił i rozszerzył w wersji polskiej Arthur [Artur] Friedberg.
Marek przyszedł do kawiarni na Krakowskim Przedmieściu punktualnie o czwartej po południu, tak jak był umówiony. Przy bufecie wybrał ciastko i zamówił kawę. Następnie z ciastkiem w ręku zaczął szukać wolnego stolika. Jak stwierdził, jedyny wolny stolik stał w pobliżu drzwi wyjściowych na taras. Wyjrzał na zewnątrz. Na tarasie było stanowczo za gorąco, zaś wszystkie stoliki z parasolami już zajęte. Jak na koniec sierpnia było stanowczo za ciepło na siedzenie na tarasie kawiarni, przy gorącej kawie i bez parasola... Marka ta pogoda wyraźnie irytowała, a przy tym również fakt, iż zgodził się na spotkanie z dziewczyną, której prawie nie znał. Uznał więc to całe zaaranżowane spotkanie za zwykłą stratę czasu.
Po raz pierwszy spotkał tę dziewczynę w końcu czerwca nad morzem w Ustce; wówczas jeszcze małej osadzie rybackiej z paroma domami wypoczynkowymi. Marek udał się tam z grupą lekkoatletyczną z AZS-u, ona zaś była już tam od kilku dni wraz ze studenckim zespołem artystycznym z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Zostali zakwaterowani w dwóch różnych skrzydłach tego samego domu wypoczynkowego i często spotykali się grupowo na stołówce lub na plaży. Marek kilkakrotnie z nią rozmawiał przy stoliku podczas posiłków, ale o ile sobie dobrze przypominał, nigdy jej nie podrywał ani dwuznacznie nie zagadywał.
Co prawda ona kilkakrotnie proponowała mu upranie jego bielizny, gdyż ich grupa miała do dyspozycji pralkę, ale on żartobliwie podziękował jej za dobre chęci, mówiąc:
– To miło z twojej strony, ale nie, dziękuję, nie sądzę, abym był w stanie odpłacić ci się za taką przysługę.
Wolał uprać swoją bieliznę sam niż czuć się w czymkolwiek zobowiązany. Prócz tego aktualnie nie szukał pretekstu do nawiązywania romansu z tą dziewczyną. Ona regularnie przynosiła na plażę krem do opalania i prosiła go, aby posmarował jej plecy. Marek bez słowa brał krem i smarował jej plecy, ale odmawiał, gdy chciała posmarować go również. On nie miał nic przeciwko, jeżeli chciała go po prostu dotknąć lub poklepać, ale bardzo nie lubił tego lepkiego smarowidła na sobie, zwłaszcza na plaży z lotnymi piaskami – gdyż przylepiony do ciała piach był trudny do zmycia nawet pod prysznicem. Rozmawiali ze sobą niewiele, gdyż ona, co prawda wiele mu o sobie opowiadała, ale Marek z rzadka o cokolwiek pytał i odpowiadał raczej zdawkowo.
Gdy zakończył się obóz lekkoatletyczny, Marek wrócił do Warszawy, nawet nie szukając okazji, aby z nią się pożegnać, i całkowicie zapomniał o jej istnieniu. Nigdy nie zapytał o adres, chociaż ona sama mu mówiła, iż studiuje medycynę w Krakowie, a pochodzi z Nowego Targu. Ona z kolei wiedziała od niego jedynie, że właśnie skończył studia na Wydziale Budownictwa Warszawskiej Politechniki i że ma zacząć pracę od połowy września. Była dziewczyną przystojną, o ciemnych oczach, czarnych długich włosach; smagła i dobrze zbudowana – typ ładnej góralki.
Niestety, wówczas, gdy ją spotkał, nie był zainteresowany rozpoczęciem nowego romansu, gdyż miał jeszcze niezakończone, a właściwie to prawie zerwane stosunki z Anną. Marek desperacko usiłował wyjaśnić i ustalić, w jakim stanie znajdują się jeszcze ich wzajemne uczucia, gdy zupełnie niespodziewanie ta prawie nieznana mu dziewczyna z Krakowa wkroczyła w jego prywatne życie.
Po zakończeniu obozu lekkoatletycznego i załatwieniu w Warszawie kilku spraw związanych ze swoją przyszłą pracą Marek pojechał odwiedzić rodziców, którzy mieszkali w Piotrkowie. W domu zupełnie nieoczekiwanie zastał kartę pocztową od Anny, która zapraszała go do przyjazdu w Tatry na kemping i wspólne wędkowanie nad potokiem górskim. Kartka pocztowa była podpisana: „Anna H.”.
Marek nie mógł zrozumieć, o co tu chodzi. On raczej spodziewał się, iż Anna postąpi bardziej jednoznacznie: albo będzie się starała szukać pojednania z nim, albo też stanowczo zerwie z nim wszelkie stosunki. Natomiast to zaproszenie na kemping w górach z podpisem zupełnie mu nieznanego nazwiska było niewytłumaczalne. W końcu doszedł do przekonania, iż Anna w międzyczasie wyszła za mąż, i w taki raczej mało przyjazny sposób postanowiła go o tym powiadomić, aby go przy okazji upokorzyć. Odpisał więc krótko na adres podany w karcie:
„Dziwne, że wybrałaś tak skomplikowaną i mało przyjazną formę powiadomienia mnie o swoim zamążpójściu i o zakończeniu naszych stosunków. Marek”.
Problem, który doprowadził ich do nieomal zerwania, polegał na tym, że Marek pod koniec studiów podpisał kontrakt na pracę z przedsiębiorstwem specjalizującym się w konstrukcjach przemysłowych, którego główna dyrekcja znajdowała się nie w Warszawie, ale na Śląsku. Prócz tego charakter jego przyszłej pracy wymagać miał częstych podróży służbowych po całym kraju. Anna natomiast była zdecydowana pozostać w Warszawie, jak to mówiła „na zawsze”, i nie akceptowała zamieszkania gdziekolwiek indziej niż w stolicy. Argument, iż ta praca daje mu wielką szansę rozwoju zawodowego i trwałą bazę finansową, a to wszystko bez żadnej specjalnej rekomendacji, protekcji, czy też przynależności do partii komunistycznej, ciągle jej nie przekonywały.
W tamtych czasach, na początku lat 60., taka okazja była czymś naprawdę wyjątkowym. Kilka miesięcy wcześniej poważnie rozważali wzięcie ślubu jeszcze przed zakończeniem jego studiów, ale z chwilą, gdy on podpisał kontrakt na pracę, ona praktycznie zerwała z nim wszelkie stosunki.
W czasach PRL-u otrzymanie stałego zameldowania w Warszawie było dużym problemem, zwłaszcza dla młodych ludzi z prowincji, którzy przybywali do stolicy, aby zdobyć tam wykształcenie, pracę i stałe zamieszkanie. Jeżeli ktoś po prostu złożył podanie o stały pobyt w Warszawie, bardzo szybko się przekonywał, iż system administracyjny miasta działa na zasadzie tak zwanego „Catch 22” („Paragraf 22”), podobnie jak w powieści pod tym samym tytułem, inaczej mówiąc, można było otrzymać prawo stałego zamieszkania, o ile otrzymało się prawo pracy w stolicy, natomiast dla otrzymania prawa pracy w stolicy należało mieć stałe zameldowanie. Tak toczyło się to błędne koło.
Osoby oficjalnie przenoszone do stolicy i stanowiące personel administracyjny, techniczny lub ideologiczny według nomenklatury partii komunistycznej nie miały żadnych trudności w tej dziedzinie. Natomiast zwykłym obywatelom pozostawały jedynie dwie drogi: łapówka złożona na ręce odpowiedniego urzędnika poprzez sprytnych pośredników, niegwarantujących pozytywnego wyniku załatwienia sprawy, ale i zwrotu łapówki, lub druga droga – małżeństwo z rozsądku z osobą na stałe zameldowaną w stolicy.
Trzecia droga: zamieszkanie w stolicy nielegalnie, nie prowadziła do otrzymania stałej pracy. Pozostawała jedynie praca dorywcza na zlecenie lub czarny rynek. Ludzie utrzymujący się z tego rodzaju dochodów byli cynicznie wykorzystywani i musieli płacić niezwykle wysokie ceny za nieproporcjonalnie niski standard pokoju wynajmowanego w prywatnym mieszkaniu. Tylko osoby autentycznie zdeterminowane mogły wytrzymać przez dłuższy okres pobyt w takich warunkach. Na tę ostatnią grupę ludzi składało się wielu bardzo oryginalnych postaci, takich jak różnego rodzaju artyści, pisarze, poeci i dziennikarze, z różnych powodów nieuznawani przez oficjalne władze, ale w tej grupie również byli przestępcy gospodarczy, kryminaliści różnego kalibru i oczywiście prostytutki.
Młodzi zawodowcy kończący studia w stolicy najczęściej szukali prawa stałego zamieszkania poprzez małżeństwo z rozsądku, gdyż na ogół nie posiadali zasobów materialnych wystarczających na wysokie i zresztą niepewne co do wyniku łapówki. W ten sposób sytuacja w mieście stała się zupełnie groteskowa: młodzi mężczyźni, przystojni i z dyplomami akademickimi, biegali za dziewczętami często byle jakimi, jedynie po to, aby uzyskać prawo stałego pobytu w stolicy.
W ten sposób wiele nawet mało atrakcyjnych, czy wręcz brzydkich dziewcząt, było w Warszawie atrakcyjną partią małżeńską, często jedynie z powodu posiadania stałego prawa zamieszkania w stolicy. Po drugiej stronie tego „jarmarku” ładne i ambitne dziewczęta z prowincji szukały „panów”, a zwłaszcza takich, którzy mieli własne mieszkania, atrakcyjny zawód i oczywiście stałe zameldowanie w stolicy. Wiek i aparycja często okazywały się sprawą nie najważniejszą... Stopniowo uzyskanie prawa stałego zamieszkania stało się swego rodzaju sportem samym w sobie, bez względu na to, czy było to związane z uzyskaniem atrakcyjnej pracy, czy też nie. Niezależnie od swoich talentów i zawodowych osiągnięć, ci, którzy osiągnęli ten cel, szybko zaczęli czuć się wyróżnionymi i z dumą obnosili się jako „my, warszawiacy”. Z drugiej strony, jak wiele spośród tych małżeństw z rozsądku przetrwało zameldowanie się na stałe w stolicy, tego prawdopodobnie nikt nie zbadał, a więc odpowiednie statystyki pozostają nieznane.
W tej sytuacji przyjaciele Marka uważali jego decyzję opuszczenia stolicy po skończeniu studiów za nierozsądną. Tym bardziej, że jego Anna była dziewczyną ładną i przystojną, która z pewnością szybko znajdzie sobie innego kandydata na męża. Natomiast Marek z uporem obstawał przy swojej decyzji, także dlatego, iż Anna nie miała prócz szkoły średniej żadnego wykształcenia zawodowego i pracowała jako urzędniczka w miejskim urzędzie dzielnicy Powiśle. Przecież na podobnym stanowisku mogła pracować w jakimkolwiek innym mieście w kraju – argumentował Marek. Tym niemniej ich wspólna przyszłość stała poważnie pod znakiem zapytania i raczej była bliższa całkowitemu zerwaniu niż pojednaniu.
Marek z przykrością stwierdził, iż on wyraźnie przecenił jej zaangażowanie uczuciowe w stosunku do siebie, i że najprawdopodobniej będzie musiał uznać sprawę za przegraną. Był bowiem zdecydowany nie wycofywać się z podpisanego kontraktu.
*
W odpowiedzi na swój list do Anny, Marek otrzymał list ponownie podpisany inicjałami Anna H. List był pełen przeprosin, iż w ogóle do niego pisała. Ona powiedziała, iż jest tą Anną z Krakowa, którą on spotkał, o ile jeszcze pamięta, w czerwcu, w Ustce. Marek czuł się w tej sytuacji zdezorientowany, gdyż dobrze pamiętał, że tej dziewczynie z Krakowa nie dawał swego adresu domowego. Tymczasem ona pisała, iż jest jej bardzo przykro z powodu przypadkowego wtargnięcia w jego prywatne życie.
Marek wziął list i porównał z charakterem pisma „swojej” Anny i był zdumiony, gdyż te dwie dziewczyny nie tylko miały to samo imię „Anna”, ale również łudząco podobny charakter pisma, co było zdumiewające! W tym momencie zrozumiał, dlaczego dał się zwieść listem tej dziewczyny z Krakowa i nawet nie pamiętał, iż miała ona również na imię Anna. Marek natychmiast odpisał tej Annie z Krakowa, dlaczego pomylił ją z kimś innym, i że istotnie jego list był pisany do zupełnie innej osoby. W zakończeniu podziękował za miłe zaproszenie na górski kemping, ale aktualnie przyjechać nie może. W odpowiedzi otrzymał znów od niej list informujący go, iż wkrótce wybiera się ona do Warszawy, gdzie ma zamiar odwiedzić swoją ciotkę i prosi o spotkanie, gdyż chciała go osobiście przeprosić za to nieporozumienie. Marek uzgodnił z nią dzień i godzinę tego spotkania oraz podał adres kawiarni na Krakowskim Przedmieściu, w której będzie ją oczekiwał.
Anna wyraźnie się spóźniała, podczas gdy Marek siedząc w kawiarni tuż przy uchylonych drzwiach na taras, słyszał dźwięki cichej muzyki dochodzącej ze środka i odgłosy ruchu ulicznego. Nieoczekiwanie z tarasu zaczęła do niego docierać rozmowa dwóch raczej młodych kobiet. Temat, który poruszały, zaintrygował go, więc zaczął uważnie przysłuchiwać się rozmowie:
– Czy wiesz, że z profilu wszyscy Semici mają bardzo charakterystyczne położenie nosa w stosunku do ucha? – zapytała pierwsza. W odpowiedzi drugi głos kobiecy zapytał z niedowierzaniem:
– Kto ci to wszystko naopowiadał?
– Wanda, oczywiście. Ona przecież studiuje antropologię. Popatrz, to jest tak: jeżeli tu masz twarz Semity z profilu i pociągniesz linię poziomą od podstawy jego nosa, i drugą linię od podstawy jego ucha, to stwierdzisz, iż linia jego ucha będzie zawsze poniżej linii nosa. W przeciwieństwie zaś do nie-Semitów linie te schodzą się prawie w jedną linię lub linia nosa jest zawsze nieco poniżej linii ucha.
Drugi głos znów zapytał:
– Sądzę, iż to, co mówisz, jest kompletnym nonsensem, ale powiedz mi, dlaczego interesujesz się takimi szczegółami antropologicznymi?
Pierwszy głos żeński odpowiedział:
– Widzisz, zamierzam powiedzieć Janowi, iż nie mam zamiaru z nim się spotykać i że aktualnie szukam faceta, który jest Żydem. Oni są zawsze przy pieniądzach i bardziej zaradni.
Po małej przerwie ten sam głos, acz nieco poirytowany, kontynuował:
– Ja nie mam zamiaru czekać bez końca, kiedy wreszcie Jan znajdzie sposób, aby otrzymać prawo stałego zamieszkania w Warszawie i porządne mieszkanie. Gdyby mnie zapytał, jak rozpoznam Żyda, to powiem mu dokładnie to, co powiedziałam tobie.
Drugi głos kobiecy zapytał nieco przewrotnie:
– A co, jeżeli Jan też jest Żydem?
– Wówczas mu odpowiem, dlaczego mi tego wcześniej nie powiedział, gdyż ja jako dobra katoliczka nie chcę z nim się widywać – odpowiedział pierwszy głos żeński.
– Ale jeżeli on nie jest Żydem, to ty w dalszym ciągu właśnie dlatego chcesz się go pozbyć? – Drugi żeński głos dodał ze śmiechem, na co pierwszy głos odpowiedział:
– Oczywiście, jak długo mam czekać na jego pozytywną reakcję? Gdy będę miała siwe włosy? Pamiętaj, iż ja mam – jak dotąd – jedynie czasowe zameldowanie w stolicy do końca tego roku.
Marek z uwagą przysłuchiwał się rozmowie obu kobiet, gdyż w pewnym sensie poruszały one problem, który on miał również ze „swoją” Anną.
Ta inna Anna, ta z Krakowa, właśnie weszła do kawiarni, więc Marek zamówił dla niej kawę i jakieś ciastko. Anna wyglądała na bardzo zmęczoną i jakby zdezorientowaną, więc Marek przejął inicjatywę i zaczął rozmowę. Przede wszystkim przeprosił ją, iż napisał do niej oraz że to, co miał do napisania, dotyczyło zupełnie innej osoby, po czym pokazał jej dwa listy: jej własny list pisany do niego i list pisany przez „jego” Annę, aby zademonstrować tę niezwykłą zbieżność charakterów pisma. Anna spojrzała i stwierdziła, iż istotnie jest duże podobieństwo w charakterach pisma i natychmiast pospiesznie przeprosiła go za napisanie tej pierwszej karty pocztowej, która spowodowała tyle zamieszania.
– Jakim cudem mogłaś do mnie napisać i do tego na mój adres domowy, przecież ja nie wymieniłem z tobą adresów? – zapytał Marek podchwytliwie.
Anna z rumieńcem na twarzy przyznała się, iż grzebała w przychodzącej poczcie, znalazła list od jego matki i... po prostu przepisała adres domowy z listu.
– Przepraszam za moją wścibskość – i natychmiast dodała – ale miałam uzasadnione powody: byłam naprawdę tobą zainteresowana i chciałam znaleźć możliwość pozostania z tobą w kontakcie. Poza tym nie widziałam, abyś flirtował z którąś z dziewcząt z turnusu i sądziłam, iż jesteś chłopcem nieco nieśmiałym i... chciałam cię trochę ośmielić, ale... w końcu wszystko potoczyło się nie tak, jak myślałam i źle... i jest mi naprawdę strasznie przykro z tego powodu.
W międzyczasie, gdy pili kawę, głos drugiej kobiety z tarasu przebił się przez szum ruchu ulicznego:
– Wiesz, ja tak sobie myślę, dlaczego nie miałabyś po prostu przeprowadzić się do Gdańska, do Jana. Jestem pewna, iż bez trudu znalazłabyś tam pracę. Jan dobrze zarabia i jak mi mówiłaś, ma ładne mieszkanie. Pobierzecie się i rozpoczniecie normalne życie rodzinne. Co ty na to?
Pierwszy głos kobiecy natychmiast jej odpowiedział:
– Ty ciągle nie rozumiesz: ja nie mam zamiaru wyjeżdżać z Warszawy. To jest przecież jedyne miasto w kraju, w którym ma się szansę na zrobienie kariery. Powiem ci, ale tylko do twojej wiadomości: ja już spotkałam kogoś, kto ma własne mieszkanie i prawo stałego pobytu w stolicy. On jest dziennikarzem. Ja po prostu teraz muszę się pozbyć tego Jana i... nie wiem, jak to zrobić, gdyż on jest ciągle miły i taki grzeczny. Ja go za to nienawidzę!
Drugi głos kobiecy odpowiedział:
– Ja naprawdę nie rozumiem, jaką karierę ty masz na myśli. Przecież jesteś bibliotekarką, która właśnie kończy studia z historii sztuki. Nie jesteś członkiem partii komunistycznej i nie masz w stolicy wpływowych krewnych ani przyjaciół, tak więc, ja nie wiem, o jakiej możliwości kariery ty mówisz? Pomyśl dobrze, zanim go ostatecznie przegonisz. Osobiście chciałabym spotkać takiego faceta jak Jan: przystojny, inteligentny i godny zaufania... À propos... Czy ten twój nowy przyjaciel, ten dziennikarz, jest Żydem?
Pierwszy głos kobiecy odpowiedział z ociąganiem:
– Nie sądzę.
Marek uśmiechał się rozbawiony i odpowiedział na uwagi Anny, tej z Krakowa:
– Nie, ja nie jestem nieśmiały, ale zbiegiem okoliczności, gdy spotkaliśmy się w Ustce, ciągle jeszcze byłem głupio zakochany i usiłowałem ocenić moje szanse na pozytywne rozwiązanie problemów z „moją” Anną. Sądzę, iż dlatego niesłusznie nie zwracałem na ciebie uwagi, a może wręcz ignorowałem cię tam, w Ustce. Przykro mi z tego powodu, gdyż jesteś naprawdę miłą i sympatyczną dziewczyną. Musisz mi dać nieco więcej czasu, jeżeli chcesz zachować kontakt ze mną, na razie po prostu po koleżeńsku... Jak długo masz zamiar pozostać w Warszawie?
Anna nagle poczuła się zupełnie zagubiona i po chwili milczenia odpowiedziała:
– Muszę się przyznać, że to, co ci powiedziałam o swojej ciotce, było nieprawdziwe; nie mam ciotki w Warszawie, a przyjechałam specjalnie, aby z tobą się zobaczyć i... muszę wracać wieczorem, gdyż nie mam tu żadnych krewnych, a za mało pieniędzy na hotel...
W tej chwili Marek zobaczył ją w zupełnie innym świetle: ta dziewczyna zachowała się zupełnie zwariowanie, tylko po to, by z nim się spotkać. To było niezwykłe!
– Nie, nie musisz. Możesz przecież pozostać przez kilka dni u mnie. Pokażę ci miasto na tyle, na ile będę miał wolnego czasu.
Dziewczyna była wdzięczna za zaproszenie, po czym Marek zawołał kelnerkę, aby zapłacić za kawy i ciastka. Zanim wyszli, Marek poprosił, aby jeszcze chwilkę poczekała. On zaś wstał i szybko wyjrzał na taras. Chciał zobaczyć twarze tych kobiet, których rozmowę z taką uwagą podsłuchiwał. Niestety, taras był prawie pusty, a jedyną osobą tam siedzącą był starszy mężczyzna czytający gazetę. Kobiety znikły i rozmyły się w hałaśliwym ruchu ulicznym. Jedynym dowodem ich obecności na tarasie była serwetka papierowa z jakimś rysunkiem, leżąca pod stolikiem w pobliżu drzwi prowadzących do kawiarni od strony tarasu. Z głośników dobiegał sentymentalny głos Perry’ego Como, śpiewającego popularny w tamtych czasach przebój The Shadow of your Smile zmieszany z szumem ruchu ulicznego. Marek zamknął drzwi na taras i oboje wyszli z kawiarni.
Anna zatrzymała się w Warszawie na trzy dni. Marek miał tylko jeden pokój, który wynajmował w dużym mieszkaniu wynajętym przez studentów. W pokoju nie było zbyt wiele miejsca dla dwóch osób, ale Anna okazała się przyzwyczajona do ciasnoty pokoi studenckich i łatwo się zaadaptowała. Była przy tym zawsze pogodna i szybko się przystosowała do małej przestrzeni mieszkalnej pełnej książek i porozwieszanej męskiej bielizny. Marek do niej się nie zalecał, zaś wieczorem pościelił jej swoje łóżko, a sam położył się spać na podłodze w śpiworze turystycznym. Gdy drugiego wieczoru rozkładał dla siebie na podłodze posłanie, ona niespodziewanie zaproponowała, aby dzielił z nią łóżko i przestał się torturować na podłodze. Począwszy od tego wieczoru, wszystko pomiędzy nimi było bardzo naturalne i nieskomplikowane.
Niemniej jednak następnego dnia Marek sprawdził na uczelni i w swojej tymczasowej pracy, czy nie było wiadomości od „jego” Anny. Żadnych wiadomości nie było, więc dla pewności zadzwonił jeszcze do niej do domu i dowiedział się od jej matki, iż wyjechała z grupą przyjaciół na urlop i nie zostawiła dla niego żadnych wiadomości. Marek nie pytał ani z kim pojechała, ani o jej adres urlopowy, po prostu powiedział: dziękuję i do widzenia. Dla niego ten romans się zakończył: stracił jedną Annę, ale zbiegiem okoliczności znalazł inną Annę, która gotowa była dzielić z nim dom, gdziekolwiek miałby zamieszkać, i która miała odwagę mu to wprost powiedzieć.
W dniu jej odjazdu do Krakowa Marek odprowadził ją na stację główną, pocałował przed odjazdem i czekał, aż jej pociąg odjedzie z peronu. Już byli umówieni na bal noworoczny w Krakowie, a w międzyczasie na utrzymywanie kontaktu listownie.
W końcu tygodnia Marek również opuścił Warszawę i udał się do Piotrkowa, swego rodzinnego miasta. Były to jego ostatnie wakacje studenckie przed rozpoczęciem pracy. Miał jeszcze raz przyjechać do Warszawy, aby opróżnić swój pokój i przepisać kontrakt na kolegę z wydziału, jak też wydać małe pożegnalne przyjęcie, tak zwaną domówkę dla bliskich przyjaciół.
W drodze do Piotrkowa pociąg zatrzymał się w Koluszkach i do wagonu weszła grupa pielgrzymów udających się do Częstochowy z księdzem na czele. Ksiądz, człowiek w starszym wieku, zajął miejsce w przedziale Marka. Gdy ksiądz odwrócił się do niego profilem, Marek wpatrywał się w niego przez chwilę, po czym odwrócił głowę do okna, aby ksiądz nie widział jego śmiejącej się twarzy: uszy księdza miały klasyczną pozycję poniżej linii nosa; innymi słowy symetrię dokładnie przypisywaną wyłącznie Semitom przez nieznaną mu młodą kobietę na tarasie kawiarni w Warszawie. Marek był ubawiony tą sytuacją i pomyślał, iż ta młoda kobieta wraz ze swoją ekspertką o imieniu Wanda wydają się być dość dziwnymi antropolożkami.
Pociąg ruszył i światła w przedziale ponownie wyłączono. Prawie natychmiast pielgrzymi zaczęli odmawiać modlitwy, pewnie po to, aby nie przespać stacji w Częstochowie. Regularne stukanie kół o złącza torów i lekkie kołysanie wagonu miały uspakajający i usypiający wpływ na Marka. Zanim zapadł w sen, przypomniał sobie tego nieznanego Jana z Gdańska. Tego Jana, który zdaje się był Żydem, albo że właśnie odwrotnie, nie był Żydem... On już nie bardzo pamiętał, jak tam z tym Janem było, ale zrobiło mu się go nagle żal. Marek wiedział, iż nie byłby w stanie temu nieznanemu człowiekowi doradzić, tym bardziej miał nadzieję, iż ten Jan w końcu pozbędzie się tej amatorki antropologii i prawie historyczki sztuki na dobre...
Urodził się w 1934 roku na Wileńszczyźnie. W 1941 roku wraz z rodzicami został zesłany na Syberię. W 1946 roku rodzina wróciła do Polski. Maturę zdał w 1952 roku, kończąc jednocześnie szkołę muzyczną, choć muzykiem zawodowym nie został. Absolwent Wydziału Chemicznego na politechnice. W 1967 roku uzyskał stopień naukowy doktora nauk technicznych. Mieszkał w Szwecji, Holandii i Francji. Pracował naukowo w Polsce i Szwecji, następnie w amerykańskim przemyśle chemicznym w Holandii i Francji. Artur Friedberg pisać zaczął dopiero na emeryturze. Jak dotąd wydał trzy powieści i trzy zbiory opowiadań, wszystkie w języku angielskim. Od lat młodzieńczych pasjonat filmu i teatru, pionier ruchu klubów filmowych w Polsce. Mąż, ojciec dwóch dorosłych synów i dziadek pięciorga wnucząt.