Zdejmij z nieba księżyc - Higgins Kristan - ebook

Zdejmij z nieba księżyc ebook

Higgins Kristan

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Joshua i Lauren to para idealna. Młodzi, świeżo po ślubie, szaleńczo w sobie zakochani… Wydaje się, że życie nie może być piękniejsze. I wtedy okazuje się, że Lauren jest śmiertelnie chora.

Choroba postępuje, a Joshua rozpaczliwie szuka sposobu na powstrzymanie nieuchronnego i stara się maksymalnie wykorzystać czas, jaki im pozostał.

Lauren zaś obawia się, że jej ukochany nie pozbiera się po tej tragedii, dlatego układa plan pomocy mężowi. Pisze do niego listy – po jednym na każdy miesiąc, na cały pierwszy rok po swojej śmierci. Chce przeprowadzić go przez wszystkie etapy żałoby, tak aby – kiedy jej już zabraknie – on nadal potrafił żyć i być szczęśliwy.

Wzruszająca, czasem bolesna, a jednocześnie zabawna, błyskotliwa i podnosząca na duchu powieść Kristan Higgins, autorki bestsellerów z listy „New York Timesa”, pokazuje, że to, co w życiu najważniejsze, pozostaje ukryte dla naszych oczu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 574

Oceny
4,6 (59 ocen)
44
9
6
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mwisia

Nie oderwiesz się od lektury

Wzruszająca historia.
00
Malwina89

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo wartościowa historia. Ściska za serce przez całą lekturę. Mnóstwo wzruszenia i przemyśleń.
00
akaniuk85

Nie oderwiesz się od lektury

"Zdejmij z nieba księżyc" Kristan Higgins Dzień zawarcia związku małżeńskiego to jeden z najpiękniejszych dni w życiu dwójki zakochanych w sobie osób. To właśnie wtedy składają sobie przed ołtarzem przysięgę bycia ze sobą w zdrowiu i chorobie, w dobrej i złej doli, dopóki śmierć ich nie rozłączy. Jednocześnie wypełnieni szczęściem i miłością mocno wierzą w to, że czeka ich długie i piękne wspólne życie. Z takim właśnie przekonaniem te wyjątkowe słowa wypowiadali Lauren i Joshua, główni bohaterowie książki Kristan Higgins Books „Zdejmij z nieba księżyc”, z której recenzją do was przychodzę. Wtedy jeszcze nikt nawet przez moment nie pomyślał o tym, że życie bywa okrutnie niesprawiedliwe i już wkrótce zada im bolesny cios, w którego obliczu namacalnie doświadczą głębi znaczenia słów kościelnej przysięgi. Zacznijmy jednak od początku. Jak sami młodzi małżonkowie przyznają, połączyła ich miłość od drugiego wejrzenia. Jednak, kiedy wypełniła ich serca, stali się dla siebie wszystkim. Jeśl...
00
agalovereads

Nie oderwiesz się od lektury

Niezwykle emocjonalna książka, która siedzi w głowie czytelnika jeszcze długi czas po jej przeczytaniu. Bardzo ciężko mi napisać recenzję tej książki. Tak jak przepłakałam większość książki, tak teraz przypominając sobie o czym jest łzy same lecą. Fabuła przedstawia ogrom emocji targających bohaterami. Mamy tu teraźniejszość – okres żałoby, ale także przeszłość, czyli początki ich wspólnego życia, początki życia ze świadomością śmiertelnej choroby. Lauren to niesamowicie silna kobieta, która mimo widma śmierci w pierwszej kolejności myśli o ukochanym mężu o tym jak sobie poradzi, gdy jej zabraknie. Historia chwyta za serce, zmusza do refleksji. Zatrzymania się i zastanowienia się nad tym co ważne, nad tym co ulotne, kruche. Niestety życie jest niesprawiedliwe i jest wiele takich historii, tym bardziej jest to smutne. Historia o ogromnej i pięknej miłości, walce, bólu, nadziei, stracie, niekończącym się cierpieniu. Ta historia pozostanie w mojej pamięci.
00
viki879
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Fajna ale smutna :(
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nałuPack up the Moon
Co­py­ri­ght © 2021 by Kri­stan Hig­gins Co­py­ri­ght © 2024 for the Po­lish trans­la­tion by Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o.
Me­dia Ro­dzina po­piera ści­słą ochronę praw au­tor­skich. Prawo au­tor­skie po­bu­dza róż­no­rod­ność, na­pę­dza kre­atyw­ność, pro­muje wol­ność słowa, przy­czy­nia się do two­rze­nia ży­wej kul­tury. Dzię­ku­jemy, że prze­strze­gasz praw au­tor­skich, a więc nie ko­piu­jesz, nie ska­nu­jesz i nie udo­stęp­niasz ksią­żek pu­blicz­nie. Dzię­ku­jemy za to, że wspie­rasz au­to­rów i po­zwa­lasz wy­daw­com na­dal pu­bli­ko­wać książki.
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści albo frag­men­tów książki – z wy­jąt­kiem cy­ta­tów w ar­ty­ku­łach i prze­glą­dach kry­tycz­nych – moż­liwe jest tylko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Pro­jekt okładkiRa­do­sław Stęp­niak
Skład i ła­ma­nieAn­drzej Ko­men­dziń­ski
Wy­da­nie pierw­sze,Po­znań 2024
ISBN 978-82-8265-811-8
Gorzka Cze­ko­lada jest im­prin­tem wy­daw­nic­twa Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o. ul. Pa­sieka 24, 61-657 Po­znań tel. 61 827 08 50wy­daw­nic­two@me­dia­ro­dzina.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Książkę de­dy­kuję Char­lene Mar­shall.

Wo­jow­niczce. Edu­ka­torce. Twar­dzielce.

PO­DZIĘ­KO­WA­NIA

Nie da­ła­bym rady na­pi­sać tej książki bez wdzięku, po­czu­cia hu­moru i szczo­dro­ści Char­lene Mar­shall, która dzie­liła ze mną swoją po­dróż z IPF. Dzię­kuję Ci, Char. Choć nie po­zna­ły­śmy się jesz­cze oso­bi­ście, po­łą­czyła nas przy­jaźń.

Mój ze­spół w Ber­kley jest naj, naj, naj­lep­szy, a do tego prze­fajny. Dzię­kuję Ci, Cla­ire Zion, moja za­bawna, wspa­niała wy­daw­czyni za to, że ra­zem ze mną nada­łaś kształt tej książce (i za łzy, kiedy po­dzie­li­łam się moim po­my­słem, które mi po­wie­działy, że idę do­brym tro­pem). Dzię­kuję Cra­igowi Burke’owi, Je­anne-Ma­rie Hud­son, Erin Gal­lo­way, Da­nielle Keir, Brid­get O’To­ole, Jin Yu, An­thony’emu Ra­mondo i wszyst­kim z działu re­dak­cji, sprze­daży i mar­ke­tingu, któ­rzy wy­ko­nują ka­wał fan­ta­stycz­nej ro­boty pod­czas wy­pusz­cza­nia mo­ich ksią­żek w świat. Jesz­cze raz dzię­kuję. Praca z Wami to czy­sta przy­jem­ność.

Moja agentka Ma­ria Ca­rva­inis i jej nie­za­wodna ekipa – Eli­za­beth Copps, Mar­tha Gu­zman oraz Rose Friel – są ab­so­lut­nie naj­lepsi w tej branży, za­wsze służą mi radą i wspar­ciem.

Ko­rzy­sta­łam z in­for­ma­cji udo­stęp­nia­nych przez Mayo Cli­nic, Pul­mo­nary Fi­bro­sis Fo­un­da­tion, Ame­ri­can Lung As­so­cia­tion oraz z se­tek ar­ty­ku­łów po­świę­co­nych tej zło­żo­nej cho­ro­bie. Pe­te­rze, So­phie i Ri­char­dzie, dzię­kuję za po­dzie­le­nie się Wa­szymi hi­sto­riami zwią­za­nymi z neu­ro­róż­no­rod­no­ścią i za­bu­rze­niami spek­trum au­ty­zmu, dzię­kuję także or­ga­ni­za­cji Au­tism Spe­aks za mno­gość za­pew­nia­nych in­for­ma­cji. Za wszel­kie po­myłki od­po­wie­dzial­ność po­no­szę wy­łącz­nie ja sama.

Oso­bi­ste po­dzię­ko­wa­nia kie­ruję do Jen, która mi ki­bi­co­wała, oraz Joss Sta­cii, Ka­ren i Hun­tleya. Kwana Jack­son, So­nali Dev, Su­san Eli­za­beth Phil­lips, Ro­byn Carr, Ja­mie Beck, Xio Axel­rod, Ken­nedy Ryan, De­eanne Gist, Nana Ma­lone, Nancy Ro­bards Thomp­son, Ma­rie Bo­stwick... li­sta osób, któ­rym je­stem wdzięczna, cią­gnie się bez końca. Mój Boże, ależ ze mnie szczę­ściara. Dzię­kuję szcze­gól­nie mgr La­Qu­ette R. Hol­mes za jej ge­nialne za­ję­cia w The Cri­ti­cal Lens.

Hi­lary Hig­gins Mur­ray, moja naj­droż­sza przy­ja­ciółko i ab­so­lut­nie naj­lep­sza osobo, z którą chce się prze­trwać apo­ka­lipsę zom­bie albo pan­de­mię, dzię­kuję za to, że je­steś ide­alną sio­strą.

Po­dzię­ko­wa­nia na­leżą się także mo­jemu mę­żowi, Te­rence’owi Ke­ena­nowi, za... cóż, tak na­prawdę za wszystko. I moim za­baw­nym, in­te­li­gent­nym, wspa­nia­łym dzie­ciom – je­ste­ście dla mnie ulu­bio­nymi ludźmi na ziemi. Sie­dze­nie ra­zem z Wami wszyst­kimi (łącz­nie z Tobą, Mike-o!) na we­ran­dzie przed do­mem to naj­lep­sze, co mnie w ży­ciu spo­tyka.

Dzię­kuję mo­jej słod­kiej psicy Wil­low, która przez ostat­nie dzie­sięć lat była przy moim boku, do­trzy­my­wała mi to­wa­rzy­stwa, kiedy pi­sa­łam, i każ­dego dnia spra­wiała, że się uśmie­cha­łam. Do zo­ba­cze­nia za Tę­czo­wym Mo­stem, ko­chana dziew­czynko.

Na ko­niec dzię­kuję Wam, czy­tel­nicy. Dzię­kuję za dar i za­szczyt, ja­kim jest Wasz czas.

1

Lau­ren

Zo­stało osiem dni14 lu­tego

Ko­chany Tato,

umie­ram, mój mąż bę­dzie wdow­cem, a mi­niony rok jest naj­wspa­nial­szym ro­kiem mo­jego ży­cia.

Czy to nie dziwne?

Tych kilka ostat­nich ty­go­dni... mie­sięcy... Czuję, że wszystko się zmie­nia. Pa­mię­tasz, jak po­le­cie­li­śmy całą ro­dziną do Ka­li­for­nii i wró­ci­li­śmy sa­mo­cho­dem? Mia­łam wtedy chyba je­de­na­ście lat. Gdy zbli­ża­li­śmy się do Wschod­niego Wy­brzeża, po­zo­sta­wia­jąc za sobą tyle ki­lo­me­trów, czu­łam, że dom jest co­raz bli­żej, mimo że mie­li­śmy jesz­cze do prze­je­cha­nia ka­wał drogi. Czuło się to. Czuło się, że się zbli­żamy.

Tak wła­śnie ostat­nio dzieje się ze mną.

Ale je­stem zbyt za­jęta ży­ciem, aby to roz­pa­mię­ty­wać. Jak mówi Red w Ska­za­nych na Shaw­shank, zaj­mij się ży­ciem albo umie­ra­niem. Ja wy­bie­ram to pierw­sze.

Lu­dzie róż­nie ra­dzą so­bie z tym, że cier­pią na nie­ule­czalną cho­robę. Ja pra­gnę­łam ją ujeż­dżać jak ko­nia wy­ści­go­wego. I chyba mi się udało. Nie mogę po­wie­dzieć, że cho­roba to naj­lep­sze, co mnie w ży­ciu spo­tkało, bo nie je­stem idiotką, ale to nie­za­prze­czal­nie ogromna część mo­jego ży­cia... A ja ko­cham swoje ży­cie. Bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek.

Pi­sa­nie do Cie­bie stało się spo­so­bem, aby po Two­jej śmierci za­cho­wać Cię w moim ży­ciu. Od­sze­dłeś osiem lat temu, ale za­wsze czuję Twoją obec­ność. Coś ta­kiego chcę zro­bić dla Jo­sha. Opra­co­wy­wa­łam pe­wien plan i dziś skoń­czy­łam go re­ali­zo­wać. W su­mie to faj­nie, że mamy aku­rat rocz­nicę ślubu. Trze­cią. Pra­gnę uczy­nić ten dzień fan­ta­stycz­nym dla Jo­sha, pra­gnę spra­wić, aby się śmiał, aby czuł, że ko­cham go jak stąd do księ­życa, bo nie wy­daje mi się, aby udało nam się do­trwać do czwar­tej rocz­nicy.

Je­ste­śmy nie­sa­mo­wi­tymi szczę­ścia­rzami. Bez względu na to, co się sta­nie, bez względu na to, jak szybko.

Ła­two jest pła­kać, a na­wet wpa­dać w pa­nikę. Po­tem jed­nak roz­glą­dam się i wi­dzę wszystko, co mam, i cała ta ra­dość... od­suwa inne rze­czy na dal­szy plan. Na­prawdę. Ni­gdy w ży­ciu nie by­łam taka szczę­śliwa.

Dzięki za wszystko, Tatku. Do zo­ba­cze­nia nie­długo.

Lau­ren

2

Jo­shua

14 lu­tego

W trze­cią rocz­nicę ślubu Jo­shua Park wra­cał do domu w Pro­vi­dence w sta­nie Rhode Is­land z Bo­stonu. Spo­tkał się tam z przed­sta­wi­cie­lami firmy pro­du­ku­ją­cej sprzęt me­dyczny, któ­rej ja­kiś czas temu sprze­dał pro­jekt. Wresz­cie mógł od­po­cząć od kon­taktu z ludźmi, a naj­bar­dziej cie­szył się z tego, że wraca do żony.

Za­trzy­mał się w kwia­ciarni po za­mó­wione wcze­śniej trzy tu­ziny bia­łych róż. Miały one być do­dat­kiem do cze­ko­la­dek, które ku­pił w ulu­bio­nym skle­pie żony, a także ze­garka ze skó­rza­nym pa­skiem, pi­żamy z błę­kit­nego je­dwa­biu i dwóch kar­tek: jed­nej sen­ty­men­tal­nej i jed­nej za­baw­nej. Nie lek­ce­wa­żył rocz­nic, o nie.

Po otwar­ciu drzwi Jo­shuę przy­wi­tała ciem­ność, w któ­rej po­grą­żone było całe miesz­ka­nie z wy­jąt­kiem ko­ry­ta­rza roz­świe­tlo­nego szpa­le­rem świec. Na pod­ło­dze le­żały płatki ró­żo­wych róż. No pro­szę. A więc nie tylko on od­wie­dził dziś kwia­ciar­nię. Na so­fie spała Peb­bles, ich suka.

– To twoja sprawka? – za­py­tał.

Peb­bles za­ma­chała ogo­nem, ale na­wet nie otwo­rzyła oczu.

Zdjął buty i mo­kry od top­nie­ją­cego śniegu płaszcz. Z wiel­kim bu­kie­tem udał się po­woli w stronę sy­pialni, roz­ko­szu­jąc się tą chwilą i od­su­wa­jąc od sie­bie nie­po­kój wy­wo­łany świa­do­mo­ścią, że Lau­ren wy­szła z domu w taką po­godę. W jego ży­łach pul­so­wała nie­cier­pli­wość. Drzwi do sy­pialni były uchy­lone, dzięki czemu wi­dział, że po­kój jest ską­pany w mi­go­czą­cym bla­sku świec. Pchnął drzwi, a na jego twa­rzy po­woli wy­kwitł uśmiech.

Jego żona le­żała na brzu­chu na łóżku, a jej je­dy­nym odzie­niem była ota­cza­jąca ta­lię czer­wona wstążka za­wią­zana na ko­kardę. Brodę opie­rała na dło­niach, a nogi w ko­la­nach zgięła tak, że pięty nie­mal się sty­kały z uro­czym ty­łecz­kiem.

– Wszyst­kiego naj­lep­szego z oka­zji wa­len­ty­nek – po­wie­działa ochry­ple.

– Wszyst­kiego naj­lep­szego z oka­zji rocz­nicy ślubu.

Oparł się o fu­trynę i na­pa­wał wi­do­kiem swo­jej żony (to słowo na­dal przy­pra­wiało go o dresz­czyk przy­jem­no­ści) z roz­pusz­czo­nymi ciem­no­ru­dymi wło­sami i ja­rzącą się w świe­tle świec kre­mową skórą.

– Zgad­nij, co dla cie­bie mam – rzu­ciła.

– Nie mam po­ję­cia.

– Pierw­sze słowo to „sek­sowny”, a dru­gie „wie­czór”.

– Na to wła­śnie mia­łem ochotę. – Po­lu­zo­wał kra­wat. – Nie je­steś zbyt zmę­czona? – za­py­tał.

– Czy ja wy­glą­dam na zmę­czoną? Czy ra­czej jak ktoś, kto za­raz otrzyma bzy­kanko ży­cia?

Za­śmiał się.

– Zde­cy­do­wa­nie to dru­gie. – Pod­szedł do łóżka, uklęk­nął i po­ca­ło­wał ją z całą mi­ło­ścią, wdzięcz­no­ścią, po­żą­da­niem i szczę­ściem, ja­kie miesz­kały w jego sercu. – Sma­ku­jesz cze­ko­ladą – po­wie­dział i lekko się od­su­nął. – Wstydź się.

– To moja wina, że zo­sta­wi­łeś mnie samą z tru­flami Fran o smaku sło­nego kar­melu? – za­py­tała. – Chyba oboje wie­dzie­li­śmy, jak to się skoń­czy.

– Scho­wa­łem je.

– Nie­zbyt do­brze. W pu­dełku po bu­tach w wa­lizce na gór­nej półce w sza­fie? Bła­gam. Straszny z cie­bie ama­tor.

– Masz węch jak pies my­śliw­ski.

– Tak, tak, mów jesz­cze wię­cej spro­śno­ści – rze­kła ze śmie­chem. – No już. Od­pa­kuj swój pre­zent i ko­chaj się z żoną.

– Tak jest, psze pani – od­parł.

Prze­su­nął dłońmi po jej je­dwa­bi­stej skó­rze. Boże, ko­chał być żo­naty. Ko­chał Lau­ren, ko­chał ten po­kój i to łóżko oraz fakt, że jego żona za­dała so­bie tyle trudu, aby po­za­pa­lać świeczki, roz­sy­pać płatki róż, ro­ze­brać się i zna­leźć czer­woną wstążkę. Jej skóra pach­niała mig­da­łowo-po­ma­rań­czo­wym że­lem pod prysz­nic. Pa­znok­cie u stóp po­ma­lo­wała na czer­wono. I to wszystko dla niego.

– Je­stem naj­więk­szym szczę­ścia­rzem na świe­cie – wy­szep­tał z ustami przy jej szyi.

– Ja także. To zna­czy szczę­ściarą – po­pra­wiła się i za­częła się śmiać, a kiedy znowu się po­ca­ło­wali, oboje byli uśmiech­nięci.

Mi­łość to nie tylko pu­sta fraza. Oni nią żyli – otu­leni cie­płym, mięk­kim ko­cem wza­jem­nego uwiel­bie­nia, a w tej chwili, tego wie­czoru, nie li­czyło się nic in­nego. Byli nie­ty­kalni, ozło­ceni, nie­śmier­telni. Bę­dzie ją ko­chał do końca swo­jego ży­cia i miał cał­ko­witą pew­ność, że ona bę­dzie go ko­chać do końca swo­jego.

Bez względu na to, ile po­trwa.

3

Jo­shua

12 dni póź­niej26 lu­tego

Czy wy­pa­try­wa­nie żony pod­czas jej po­grzebu było czymś dzi­wacz­nym?

On tak wła­śnie ro­bił. Roz­glą­dał się za Lau­ren, cze­ka­jąc, aż się zjawi i do­ra­dzi mu, co ma po­wie­dzieć tym wszyst­kim lu­dziom i jak się za­cho­wać pod­czas na­bo­żeń­stwa. Co po­cząć z rę­koma. Jak od­wza­jem­niać uści­ski.

Ona by wie­działa. I w tym wła­śnie pro­blem. Ona była spe­cja­listką od tych wszyst­kich rze­czy – na przy­kład kon­tak­tów z ludźmi. Pod­czas wczo­raj­szego czu­wa­nia po­ra­dzi­łaby mu, co po­wi­nien mó­wić, kiedy jej przy­ja­ciele pła­kali, chwy­tali jego dłoń i przy­tu­lali go, przez co czuł się nie­kom­for­towo, był sztywny i spo­cony. Kla­syczny pro­blem osoby w spek­trum. Nie lu­bił tłu­mów. Nie miał ochoty przy­tu­lać ko­go­kol­wiek poza swoją żoną. Która umarła.

Po­wie­dzia­łaby mu, w co ma się dzi­siaj ubrać. Miał na so­bie swój je­dyny gar­ni­tur. Ten sam, w któ­rym jej się oświad­czył, ten sam, w któ­rym trzy lata temu wziął ślub. Czy można wło­żyć ślubny gar­ni­tur na po­grzeb żony? Po­wi­nien był wy­brać inny kra­wat? Czy ten gar­ni­tur po­tę­go­wał ból jej matki i sio­stry?

Ławka wy­da­wała mu się twarda jak gra­nit. Nie zno­sił drew­nia­nych krze­seł. Ła­wek. Nie­ważne.

Donna, matka Lau­ren, szlo­chała. Dźwięk ten od­bi­jał się echem w ca­łym ko­ściele. Tym sa­mym, w któ­rym Josh i Lau­ren wzięli ślub. Czy gdyby mieli dzieci, ochrzci­liby je tu­taj? Josh był w su­mie ate­istą, gdyby jed­nak Lau­ren się uparła na chrzest, toby się zgo­dził.

Tyle że ona nie żyła.

Od czte­rech dni. Mi­nęło sto dwa­na­ście go­dzin i dwa­dzie­ścia trzy mi­nuty, od­kąd Lau­ren umarła, plus mi­nus kilka se­kund. Naj­dłuż­sze cztery dni w jego ży­ciu. Jed­no­cze­śnie miał wra­że­nie, że od śmierci Lau­ren upły­nęło za­le­d­wie pięć se­kund.

Jej sio­stra, Jen, wy­gła­szała wła­śnie mowę po­grze­bową. Przy­pusz­czal­nie do­brą, gdyż lu­dzie na zmianę śmiali się i pła­kali. Josh nie był jed­nak w sta­nie roz­róż­nić po­szcze­gól­nych słów. Sie­dział i wpa­try­wał się w swoje dło­nie. Kiedy pod­czas ich ślubu Lau­ren za­ło­żyła mu na pa­lec ob­rączkę, nie po­tra­fił ode­rwać od niej wzroku. Zwy­czajna złota ob­rączka, ale coś o nim mó­wiła. Coś do­brego i istot­nego. Nie był już tylko męż­czy­zną... Był mę­żem.

No wła­śnie, był. Te­raz był wdow­cem. Kom­plet­nie bez­u­ży­tecz­nym.

Ty­tuł in­ży­niera bio­me­dycz­nego z mnó­stwem dy­plo­mów i re­nomą w branży tech­no­lo­gii me­dycz­nej zdały się psu na budę. Miał dwa lata i je­den mie­siąc na to, aby zna­leźć lek na idio­pa­tyczne włók­nie­nie płuc, cho­robę, która po­woli wy­peł­nia miąższ płuc tkanką bli­zno­watą, utrud­nia­jąc od­dy­cha­nie. Nie udało mu się. Co nie zna­czy, że ktoś inny go ubiegł i tego do­ko­nał. Je­dyne do­stępne na rynku urzą­dze­nia słu­żyły do wtła­cza­nia po­wie­trza do płuc, wzmac­nia­nia mię­śni od­de­cho­wych i od­sy­sa­nia wy­dzie­liny, ale z tym aku­rat Lau­ren nie miała pro­blemu.

Ni­czego nie stwo­rzył ani nie na­tra­fił na ba­da­nia kli­niczne, dzięki któ­rym można by wy­bić te cho­lerne włókna i tkanki bli­zno­wate. Od dnia, w któ­rym po­znali dia­gnozę Lau­ren, za­an­ga­żo­wał się w szu­ka­nie cze­goś, co ura­to­wa­łoby jego żonę. Nie je­dy­nie spo­wol­niło cho­robę – ist­niały le­kar­stwa, ona je przyj­mo­wała, do tego dwa leki eks­pe­ry­men­talne, ko­rzy­stała też z chiń­skiej me­dy­cyny i ziół oraz or­ga­nicz­nej diety z wy­łą­cze­niem czer­wo­nego mięsa.

Nie. Za­da­niem Jo­sha było zna­le­zie­nie – albo stwo­rze­nie – cze­goś, co by ją wy­le­czyło. I po­zwo­liło, aby zo­stała przy nim.

Nie zro­bił tego.

Na oł­ta­rzu stało jej duże zdję­cie zro­bione pod­czas wy­cieczki do Pa­ryża, tuż przed Bo­żym Na­ro­dze­niem, w pierw­szym roku mał­żeń­stwa. Za­nim się do­wie­dzieli. Wiatr roz­wie­wał jej rude włosy, a uśmiech miała pe­łen mi­ło­ści i ra­do­ści. Wpa­try­wał się te­raz w to zdję­cie, na­dal za­dzi­wiony, że udało mu się po­ślu­bić taką ko­bietę.

Tego dnia, kiedy się po­znali, ob­ra­ził ją.

Dzięki Bogu, że otrzy­mał jesz­cze jedną szansę. Tyle że Bóg nie ist­niał. Ina­czej Lau­ren na­dal by żyła. Kto, do cho­lery, od­bie­rał ży­cie dwu­dzie­sto­ośmio­latce? Mi­ło­sierny Bóg? Pier­do­lić to.

Czymś nie­moż­li­wym wy­da­wało się to, że ode­szła na za­wsze. Nie. Miał wra­że­nie, że Lau­ren, która uwiel­biała dzie­cinne żarty, ta­kie jak cho­wa­nie się pod prysz­ni­cem i wy­ska­ki­wa­nie stam­tąd, kiedy mył zęby, może mu wy­krę­cić nu­mer nie z tej ziemi – wy­chyli się zza oł­ta­rza, krzyk­nie: „Buu! Żar­to­wa­łam, skar­bie!”, a po­tem za­cznie się śmiać, obej­mo­wać go i oświad­czy, że przez te dwa ostat­nie lata tylko go te­sto­wała. W ogóle nie była chora.

No ale prze­cież zo­stała już skre­mo­wana.

Wy­glą­dało na to, że Jen skoń­czyła swoją mowę, po­nie­waż ze­szła ze schod­ków przed oł­ta­rzem i po­de­szła do Jo­sha.

– Dzię­kuję ci, Jen – po­wie­dział sztywno.

Sie­dząca obok matka szturch­nęła go, więc wstał i uści­skał szwa­gierkę. Byłą szwa­gierkę? To nie fair. Czuł się zwią­zany z Jen i jej mę­żem Da­riu­sem, nie wspo­mi­na­jąc o ich dwójce dzieci. Nie­mal lu­bił Donnę, swoją te­ściową, która po bez­na­dziej­nym po­czątku oka­zała się na­prawdę su­per na ko­niec. Kiedy Lau­ren umie­rała.

Te­raz z jego żony po­zo­stały pro­chy w wo­reczku ukry­tym w me­ta­lo­wym po­jem­niku. Cze­kał, aż z Ka­li­for­nii do­trze spe­cjalna urna, by wy­mie­szać je z or­ga­niczną zie­mią. W bam­bu­so­wej urnie po­sa­dzi drzewo i Lau­ren sta­nie się de­re­niem. Twier­dziła, że cmen­ta­rze, choć piękne, na­ru­szają rów­no­wagę eko­lo­giczną. „Poza tym kto nie chciałby być drze­wem? To lep­sze niż by­cie kom­po­stem”.

Nie­mal sły­szał jej głos.

Wszy­scy za­częli kie­ro­wać się do wyj­ścia. Josh przy­sta­nął przy drzwiach ko­ścioła. Jego mama wsu­nęła mu rękę pod ra­mię.

– Za­cze­kaj, skar­bie – szep­nęła.

Kiw­nął głową. Oboje ob­ser­wo­wali, jak Ben i Sumi Ki­mo­wie, są­sie­dzi i jed­no­cze­śnie naj­lepsi przy­ja­ciele jego matki, pod­cho­dzą do oł­ta­rza i za­trzy­mują się przed zdję­ciem Lau­ren. Ben skło­nił się, uklęk­nął i przy­ci­snął czoło do zdję­cia, po czym wstał i znowu się ukło­nił, gdy tym­cza­sem Sumi ci­cho szlo­chała.

Josh mu­siał na chwilę za­sło­nić oczy na wi­dok tego ge­stu wy­ra­ża­ją­cego ogrom sza­cunku i bólu. Lau­ren ko­chała Ki­mów, któ­rzy byli prak­tycz­nie dru­gimi ro­dzi­cami Jo­sha. Można po­wie­dzieć, że Ben za­stę­po­wał mu ojca. Oczy­wi­ście, że Lau­ren ich ko­chała. Ko­chała więk­szość lu­dzi, a wszy­scy od­po­wia­dali jej ta­kim sa­mym uczu­ciem.

Po­de­szli Ki­mo­wie i go przy­tu­lili. Josh stał ra­zem z trójką do­ro­słych, któ­rzy go wy­cho­wali, a wszy­scy w ob­li­czu jego straty byli te­raz bez­radni.

Nikt nie mógł mu po­móc.

– Po­ra­dzisz so­bie, synu – po­wie­dział Ben, pa­trząc mu w oczy. – Wiem, że te­raz w to nie wie­rzysz, ale po­ra­dzisz so­bie.

Josh kiw­nął głową. Ben nie miał w zwy­czaju kła­mać. Chwy­cił go za ra­miona i także ski­nął głową.

– Nie je­steś z tym sam, Josh.

Cóż. To miła myśl, ale oczy­wi­ście, że był sam. Umarła mu żona.

– To co, idziemy? – za­py­tał star­szy męż­czy­zna.

Ben, po­dob­nie jak matka, do­brze opa­no­wał sztukę prze­ka­zy­wa­nia Jo­showi sy­gna­łów, któ­rych czę­sto po­trze­bo­wał w sy­tu­acjach to­wa­rzy­skich. Nie mógł się jed­nak rów­nać z Lau­ren.

Za­lała go fala pa­niki. Co on bez niej po­cznie?

– Chodźmy, skar­bie – ode­zwała się jego mama.

No tak. Prze­cież nie od­po­wie­dział.

– Okej.

Opusz­cza­nie ko­ścioła i koń­cze­nie po­grzebu wy­da­wało mu się jed­nak czymś nie­wła­ści­wym.

Po na­bo­żeń­stwie od­był się po­czę­stu­nek. Przy­nie­siono tak wiele kwia­tów, mimo ży­cze­nia Lau­ren, aby za­miast ku­po­wać bu­kiety, wpła­cić da­tek na Cen­trum Na­dziei, jej ulu­bione miej­sce w ro­dzin­nym Pro­vi­dence. Zja­wili się jej współ­pra­cow­nicy z Pe­arl Chur­chwell Har­ris, firmy ar­chi­tek­to­nicz­nej, w któ­rej pra­co­wała jako pro­jek­tantka prze­strzeni pu­blicz­nej. Bruce, który oka­zał się dla Lau­ren na­prawdę świet­nym sze­fem, pła­kał, jakby stra­cił wła­sne dziecko. San­tino i Lo­uise, któ­rzy za­bie­rali ją na spa­cery, co miało po­móc w utrzy­ma­niu po­jem­no­ści płuc. Ta bez­na­dziejna Lori Can­tore, która dwa lata temu za­py­tała, czy mo­głaby za­jąć ga­bi­net Lau­ren. Co za hiena, przy­szła na po­grzeb, pod­czas gdy w praw­dzi­wym ży­ciu była mak­sy­mal­nie wner­wia­jąca. Josh wy­obra­ził so­bie, jak chwyta ją za ko­ści­ste ra­mię i wy­pro­wa­dza, nie chciał jed­nak, aby zna­la­zła się w cen­trum uwagi. To w końcu był po­grzeb Lau­ren.

No i przy­było mnó­stwo przy­ja­ciół Lau­ren: Asmaa z domu kul­tury; Sa­rah, naj­lep­sza przy­ja­ciółka z dzie­ciń­stwa; Mara z Rhode Is­land School of De­sign; Kosz­marna Char­lotte, sin­gielka miesz­ka­jąca na par­te­rze w ich bu­dynku, która, czego Josh był nie­mal pewny, ro­biła do niego pod­chody, od­kąd się tylko po­znali, w czym w ogóle nie prze­szka­dzała jej obec­ność żony. Zna­jomi z cza­sów dzie­ciń­stwa, szkoły śred­niej i stu­diów, na­uczy­ciele, ko­le­dzy i ko­le­żanki z klasy, dy­rek­torka pod­sta­wówki Lau­ren.

Nie­któ­rzy zja­wili się po to, aby oka­zać sza­cu­nek Jo­showi, po­nie­waż prze­czy­tali ne­kro­log Lau­ren. Nie­zu­peł­nie przy­ja­ciele... on nie miał ich wielu. Lau­ren była jego przy­ja­ciółką. Naj­lep­szą. Jej ro­dzina po­wi­tała go z otwar­tymi ra­mio­nami, w tej chwili jed­nak był ni­czym koń­czyna fan­to­mowa. Strata żony ozna­czała w jego od­czu­ciu am­pu­ta­cję.

Po­de­szła do niego ni­ska i kor­pu­lentna ko­bieta ze sta­lo­wo­sza­rymi lo­kami.

– Moje kon­do­len­cje – po­wie­działa.

Jej głos brzmiał zna­jomo. Josh zer­k­nął na swoją matkę, która lekko wzru­szyła ra­mio­nami.

– Eee... skąd znała pani Lau­ren? – za­py­tał.

– Nie zna­łam. Pra­cuję dla cie­bie. Je­stem Co­okie Gold­berg. Twoja wir­tu­alna asy­stentka.

– Och! Cześć. Eee... no tak.

Co­okie miesz­kała w No­wym Jorku. Na Long Is­land. Choć dość czę­sto spo­ty­kali się na Zoo­mie i Sky­pie, ni­gdy nie po­znali się oso­bi­ście.

– Tak, no cóż, ja... cho­lera. Tak mi przy­kro, Jo­shua. Serce mi pęka. – Jej szorstki głos za­ła­mał się i wy­glą­dała na lekko za­szo­ko­waną wła­snymi sło­wami. – Do­bra. Przede mną długa droga do domu. Za­dzwoń, gdy­byś cze­goś po­trze­bo­wał.

Od­wró­ciła się i ode­szła.

– Pra­cuje dla cie­bie, a ty jej nie roz­po­zna­łeś? Masz tylko jedną pra­cow­nicę, Josh – zbesz­tała go de­li­kat­nie matka.

– W ogóle się jej tu­taj nie spo­dzie­wa­łem – pró­bo­wał się uspra­wie­dli­wiać.

Po­now­nie usiadł. Ni­czego nie jadł, może je­dy­nie coś skub­nął. Da­rius, mąż Jen, przy­niósł mu kie­li­szek wina, za­po­mniaw­szy, że Josh nie pije. W końcu Josh do­stał na ręce Octa­vię. Czy to na­dal jego sio­strze­nica? Był owdo­wia­łym mę­żem jej nie­ży­ją­cej cioci. Czy ona i Se­ba­stian po­zo­staną w jego ży­ciu? Na­dal bę­dzie wuj­kiem Jo­shem?

Czte­ro­letni Se­ba­stian za­no­sił się pła­czem i choć Da­rius ro­bił, co mógł, nie po­tra­fił go uspo­koić. Chło­piec był na tyle duży, aby ro­zu­mieć, że cio­cia Lau­ren już ni­gdy nie wróci. Josh mu za­zdro­ścił. Nie mu­siał trzy­mać fa­sonu. Pła­kał tak, jak miał ochotę Josh: bez skrę­po­wa­nia, wy­le­wa­jąc z sie­bie udrękę i strach.

– Za­dzwoń, gdy­byś cze­goś po­trze­bo­wał – po­wie­działa Kosz­marna Char­lotte z jesz­cze bar­dziej kosz­mar­nymi ja­sno­nie­bie­skimi oczami.

Po­dała mu kar­teczkę. Za­kła­dał, że to jej nu­mer te­le­fonu. Kiedy zro­biła krok w jego stronę, aby go przy­tu­lić, Josh w tym sa­mym cza­sie wy­cią­gnął rękę. Strasz­nie nie­zręczne. Lau­ren prze­ku­łaby tę sy­tu­ację w coś za­baw­nego. Char­lotte unio­sła brew, Josh nie miał jed­nak pew­no­ści, jak zin­ter­pre­to­wać ten gest. Wziął od niej pa­pier i scho­wał do kie­szeni, po czym usiadł. Ta kar­teczka nie da­wała mu spo­koju. Od­czu­wał jej obec­ność jak zdradę, dla­tego wy­jął ją z kie­szeni i rzu­cił pod stół, w du­chu prze­pra­sza­jąc per­so­nel sprzą­ta­jący. Już so­bie wy­obra­żał, co po­wie­dzą: „Co za lu­dzie. Rzu­cają śmieci na pod­łogę jak zwie­rzęta”.

Schy­lił się i ro­zej­rzał, szu­ka­jąc zwitka pa­pieru.

– Co ty ro­bisz? – syk­nęła jego matka.

– Ste­pha­nie – usły­szał głos ja­kiejś ko­biety. – Tak bar­dzo mi przy­kro! To była taka uro­cza dziew­czyna. Eee... gdzie jest Jo­shua?

Kar­teczka znaj­do­wała się poza jego za­się­giem. Się­ga­jąc po nią, usły­szał, jak za nim prze­wraca się krze­sło. Chwy­cił kartkę i wstał, po czym pod­niósł krze­sło.

– Wi­tam – po­wie­dział do ko­le­żanki swo­jej matki.

– Jo­shua, pa­mię­tasz Ninę, prawda? Z la­bo­ra­to­rium?

Jego matka przez trzy­dzie­ści lat pra­co­wała w la­bo­ra­to­rium szpi­tala Rhode Is­land. Nie przy­po­mi­nał so­bie tej ko­biety.

– Tak – skła­mał, ści­ska­jąc jej dłoń.

Przy­cią­gnęła go do sie­bie i za­to­piła w uści­sku, na co Josh się skrzy­wił.

– Moje kon­do­len­cje, ko­chany – po­wie­działa.

– Dzię­kuję pani.

Stał tak przez chwilę, po czym się od­wró­cił i po­szedł do to­a­lety, aby wy­rzu­cić kar­teczkę. Nie­po­trzebny był mu nu­mer Kosz­mar­nej Char­lotte ani ni­kogo in­nego. Pra­gnął je­dy­nie, aby jego żona żyła.

Pra­wie nie roz­po­znał twa­rzy, którą zo­ba­czył w lu­strze. Uniósł rękę, chcąc się upew­nić, że to rze­czy­wi­ście on. To mu­siał być sen, prawda? Gra­mo­le­nie się pod stół po ka­wa­łek pa­pieru, ci wszy­scy lu­dzie, któ­rych wła­ści­wie nie znał... W na­stęp­nej ko­lej­no­ści prze­kona się, że jest nagi, a po­tem się obu­dzi obok swo­jej żony. Mocno ją przy­tuli i bę­dzie wdy­chał za­pach jej wło­sów, wtedy ona się uśmiech­nie, nie otwie­ra­jąc przy tym oczu.

Ale Josh na­dal znaj­do­wał się w to­a­le­cie i wzrok miał utkwiony w twa­rzy w lu­strze.

Kiedy wy­szedł, cze­kała na niego Sa­rah, naj­lep­sza przy­ja­ciółka Lau­ren.

– Do­brze się czu­jesz?

– Nie.

– Ja też nie. – Oczy miała mo­kre. Ujęła jego dłoń i ją uści­snęła. – To ja­kiś pier­do­lony kosz­mar.

– No.

– Zja­dłeś coś?

– Tak – od­parł, mimo że tego nie pa­mię­tał.

Sa­rah od­pro­wa­dziła go do sto­lika. Lu­dzie pod­cho­dzili do niego i coś mó­wili. Nie­któ­rzy pła­kali.

Josh sie­dział ze wzro­kiem wbi­tym w stół. Moż­liwe, że re­ago­wał na mó­wią­cych do niego lu­dzi. Tyle że w grun­cie rze­czy nie miało to zna­cze­nia.

Ja­kiś czas póź­niej Da­rius od­wiózł go do domu miesz­czą­cego się w sta­rym mły­nie prze­ro­bio­nym na miesz­ka­nia.

– Chcesz, że­bym wszedł? – za­py­tał na par­kingu.

– Nie, nie. Ja... chyba chcę zo­stać sam.

– Ja­sne. Słu­chaj, Josh, mo­żesz na mnie li­czyć. Kiedy tylko bę­dziesz po­trze­bo­wał, w dzień czy w nocy. Oże­ni­li­śmy się z sio­strami. Już za­wsze bę­dziemy ro­dziną. Braćmi.

Josh kiw­nął głową. Da­rius był bar­dzo wy­soki i miał brą­zową skórę, więc wąt­pił, aby kto­kol­wiek wziął ich za braci, była to jed­nak przy­jemna myśl.

– Dzięki, Da­rius.

– To jest na­prawdę do bani, stary. – Głos mu się za­ła­mał. – Tak mi przy­kro. Ona była... ona była re­we­la­cyjna.

– Tak.

– Ju­tro się ode­zwę. Spró­buj się prze­spać, do­brze?

– Tak. Dzię­kuję ci.

Po­włó­cząc no­gami, udał się na górę. Przez sześć ostat­nich dni miesz­kał w domu swo­jej mamy, cie­sząc się z po­cie­chy za­pew­nia­nej przez ro­dzinny dom, zna­jome za­pa­chy i wy­strój. Lau­ren, któ­rej matkę można uznać za kró­lową dra­matu, z za­do­wo­le­niem przy­jęła spo­kój te­ścio­wej, do­ce­niała jej od­da­nie je­dy­nemu sy­nowi i po­dzi­wiała Ste­pha­nie za to, że ta sama go wy­cho­wała. Lau­ren jest dla jego mamy wię­cej niż sy­nową; córką, któ­rej Ste­pha­nie nie miała.

Była. Lau­ren była.

Jezu. Mu­siał te­raz zmie­niać czasy, któ­rych używa. Otwo­rzył klu­czem drzwi i wszedł do miesz­ka­nia. Nie był tu­taj, od­kąd Lau­ren tra­fiła do szpi­tala... Kiedy to było? Przed sze­ścioma dniami? Ośmioma? Całe wieki temu.

Nad ku­chenną wy­spą ja­rzyło się de­li­katne świa­tło, lampa pod­ło­gowa obok fo­tela do czy­ta­nia była włą­czona, ale świa­tło mocno przy­ciem­nione. Ktoś tu mu­siał wcze­śniej być. W miesz­ka­niu pa­no­wał ide­alny po­rzą­dek. Po­duszki na so­fie, które ku­piła Lau­ren, były na­pu­szone. Na środku wy­spy stał nie­przy­zwo­icie ra­do­sny bu­kiet żół­tych tu­li­pa­nów. Koce, któ­rych uży­wała Lau­ren, bo za­wsze było jej zimno, zo­stały zło­żone, a je­den prze­rzu­cono przez opar­cie sofy.

Pa­no­wała tu taka ci­sza.

Peb­bles, ma­jąca fiu-bździu w gło­wie suka owczarka au­stra­lij­skiego, od czasu ho­spi­ta­li­za­cji Lau­ren prze­by­wała u Jen; Josh za­po­mniał po­pro­sić o jej zwrot. No cóż. Może to zro­bić in­nego dnia.

Wszedł do sy­pialni. Me­dyczny sprzęt Lau­ren do te­ra­pii tle­no­wej w wa­run­kach do­mo­wych oraz ka­mi­zelka oscy­la­cyjna znik­nęły. Mgli­ście pa­mię­tał, że wy­ra­ził zgodę na prze­ka­za­nie tych rze­czy ko­muś w po­trze­bie czy ja­koś tak. Bu­te­leczki z le­kami, które wcze­śniej stały na noc­nej szafce, sło­iczki z ma­ścią Vicks Va­po­Rub... ich także nie było.

Idio­pa­tyczne włók­nie­nie płuc. Dzie­wię­cio­sy­la­bowe fa­tum. Nie­ule­czalna cho­roba, na którą za­pa­dali za­zwy­czaj starsi lu­dzie, cza­sami jed­nak przy­pusz­czała atak na ko­goś młod­szego. Śred­nia dłu­gość ży­cia z nią wy­no­siła od trzech do pię­ciu lat.

Lau­ren przy­pa­dła w udziale ta dolna gra­nica.

Łóżko było per­fek­cyj­nie za­słane, tak jak ro­biła to Lau­ren, za­nim to za­da­nie za­częło ją prze­ra­stać. Josh za­wsze sta­rał się ście­lić je do­kład­nie w taki sam spo­sób, ni­gdy jed­nak mu się to nie uda­wało, na co jego żona re­ago­wała uśmie­chem. Uro­cze, bez­u­ży­teczne po­duszki w kwie­ci­stych po­szew­kach le­żały na swoim miej­scu.

Wy­glą­dało tak, jakby Lau­ren przed chwilą tu była.

Josh wy­cią­gnął z szafy dżinsy i uczel­nianą bluzę i prze­brał się w nie. W kuchni wy­jął tu­li­pany z wa­zonu i wy­rzu­cił je do ko­sza, na­stęp­nie wy­lał wodę, a wa­zon wci­snął do ko­sza na szkło. Wziął gar­ni­tur, ko­szulę, skar­petki, na­wet bok­serki, i udał się z nimi do ogródka na da­chu przy­na­le­żą­cego do miesz­ka­nia. Choć raz nie my­ślał o tym, jak bar­dzo nie znosi wy­so­ko­ści. Do­brze mu zro­bił po­wiew zim­nego, wil­got­nego po­wie­trza.

Na jed­nym ze słup­ków że­liw­nej ba­lu­strady ota­cza­ją­cej ogród sie­działa mewa i go ob­ser­wo­wała, zaś wiatr stro­szył jej pióra.

Josh uru­cho­mił ga­zowy grill i mak­sy­mal­nie pod­krę­cił ogień.

A po­tem spa­lił ubra­nie, które wło­żył na po­grzeb żony, i stał tam jesz­cze długo po tym, jak za­mie­niło się w po­piół. Za­czął pa­dać śnieg.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki