Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Joshua i Lauren to para idealna. Młodzi, świeżo po ślubie, szaleńczo w sobie zakochani… Wydaje się, że życie nie może być piękniejsze. I wtedy okazuje się, że Lauren jest śmiertelnie chora.
Choroba postępuje, a Joshua rozpaczliwie szuka sposobu na powstrzymanie nieuchronnego i stara się maksymalnie wykorzystać czas, jaki im pozostał.
Lauren zaś obawia się, że jej ukochany nie pozbiera się po tej tragedii, dlatego układa plan pomocy mężowi. Pisze do niego listy – po jednym na każdy miesiąc, na cały pierwszy rok po swojej śmierci. Chce przeprowadzić go przez wszystkie etapy żałoby, tak aby – kiedy jej już zabraknie – on nadal potrafił żyć i być szczęśliwy.
Wzruszająca, czasem bolesna, a jednocześnie zabawna, błyskotliwa i podnosząca na duchu powieść Kristan Higgins, autorki bestsellerów z listy „New York Timesa”, pokazuje, że to, co w życiu najważniejsze, pozostaje ukryte dla naszych oczu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 574
Książkę dedykuję Charlene Marshall.
Wojowniczce. Edukatorce. Twardzielce.
PODZIĘKOWANIA
Nie dałabym rady napisać tej książki bez wdzięku, poczucia humoru i szczodrości Charlene Marshall, która dzieliła ze mną swoją podróż z IPF. Dziękuję Ci, Char. Choć nie poznałyśmy się jeszcze osobiście, połączyła nas przyjaźń.
Mój zespół w Berkley jest naj, naj, najlepszy, a do tego przefajny. Dziękuję Ci, Claire Zion, moja zabawna, wspaniała wydawczyni za to, że razem ze mną nadałaś kształt tej książce (i za łzy, kiedy podzieliłam się moim pomysłem, które mi powiedziały, że idę dobrym tropem). Dziękuję Craigowi Burke’owi, Jeanne-Marie Hudson, Erin Galloway, Danielle Keir, Bridget O’Toole, Jin Yu, Anthony’emu Ramondo i wszystkim z działu redakcji, sprzedaży i marketingu, którzy wykonują kawał fantastycznej roboty podczas wypuszczania moich książek w świat. Jeszcze raz dziękuję. Praca z Wami to czysta przyjemność.
Moja agentka Maria Carvainis i jej niezawodna ekipa – Elizabeth Copps, Martha Guzman oraz Rose Friel – są absolutnie najlepsi w tej branży, zawsze służą mi radą i wsparciem.
Korzystałam z informacji udostępnianych przez Mayo Clinic, Pulmonary Fibrosis Foundation, American Lung Association oraz z setek artykułów poświęconych tej złożonej chorobie. Peterze, Sophie i Richardzie, dziękuję za podzielenie się Waszymi historiami związanymi z neuroróżnorodnością i zaburzeniami spektrum autyzmu, dziękuję także organizacji Autism Speaks za mnogość zapewnianych informacji. Za wszelkie pomyłki odpowiedzialność ponoszę wyłącznie ja sama.
Osobiste podziękowania kieruję do Jen, która mi kibicowała, oraz Joss Stacii, Karen i Huntleya. Kwana Jackson, Sonali Dev, Susan Elizabeth Phillips, Robyn Carr, Jamie Beck, Xio Axelrod, Kennedy Ryan, Deeanne Gist, Nana Malone, Nancy Robards Thompson, Marie Bostwick... lista osób, którym jestem wdzięczna, ciągnie się bez końca. Mój Boże, ależ ze mnie szczęściara. Dziękuję szczególnie mgr LaQuette R. Holmes za jej genialne zajęcia w The Critical Lens.
Hilary Higgins Murray, moja najdroższa przyjaciółko i absolutnie najlepsza osobo, z którą chce się przetrwać apokalipsę zombie albo pandemię, dziękuję za to, że jesteś idealną siostrą.
Podziękowania należą się także mojemu mężowi, Terence’owi Keenanowi, za... cóż, tak naprawdę za wszystko. I moim zabawnym, inteligentnym, wspaniałym dzieciom – jesteście dla mnie ulubionymi ludźmi na ziemi. Siedzenie razem z Wami wszystkimi (łącznie z Tobą, Mike-o!) na werandzie przed domem to najlepsze, co mnie w życiu spotyka.
Dziękuję mojej słodkiej psicy Willow, która przez ostatnie dziesięć lat była przy moim boku, dotrzymywała mi towarzystwa, kiedy pisałam, i każdego dnia sprawiała, że się uśmiechałam. Do zobaczenia za Tęczowym Mostem, kochana dziewczynko.
Na koniec dziękuję Wam, czytelnicy. Dziękuję za dar i zaszczyt, jakim jest Wasz czas.
1
Lauren
Zostało osiem dni14 lutego
Kochany Tato,
umieram, mój mąż będzie wdowcem, a miniony rok jest najwspanialszym rokiem mojego życia.
Czy to nie dziwne?
Tych kilka ostatnich tygodni... miesięcy... Czuję, że wszystko się zmienia. Pamiętasz, jak polecieliśmy całą rodziną do Kalifornii i wróciliśmy samochodem? Miałam wtedy chyba jedenaście lat. Gdy zbliżaliśmy się do Wschodniego Wybrzeża, pozostawiając za sobą tyle kilometrów, czułam, że dom jest coraz bliżej, mimo że mieliśmy jeszcze do przejechania kawał drogi. Czuło się to. Czuło się, że się zbliżamy.
Tak właśnie ostatnio dzieje się ze mną.
Ale jestem zbyt zajęta życiem, aby to rozpamiętywać. Jak mówi Red w Skazanych na Shawshank, zajmij się życiem albo umieraniem. Ja wybieram to pierwsze.
Ludzie różnie radzą sobie z tym, że cierpią na nieuleczalną chorobę. Ja pragnęłam ją ujeżdżać jak konia wyścigowego. I chyba mi się udało. Nie mogę powiedzieć, że choroba to najlepsze, co mnie w życiu spotkało, bo nie jestem idiotką, ale to niezaprzeczalnie ogromna część mojego życia... A ja kocham swoje życie. Bardziej niż kiedykolwiek.
Pisanie do Ciebie stało się sposobem, aby po Twojej śmierci zachować Cię w moim życiu. Odszedłeś osiem lat temu, ale zawsze czuję Twoją obecność. Coś takiego chcę zrobić dla Josha. Opracowywałam pewien plan i dziś skończyłam go realizować. W sumie to fajnie, że mamy akurat rocznicę ślubu. Trzecią. Pragnę uczynić ten dzień fantastycznym dla Josha, pragnę sprawić, aby się śmiał, aby czuł, że kocham go jak stąd do księżyca, bo nie wydaje mi się, aby udało nam się dotrwać do czwartej rocznicy.
Jesteśmy niesamowitymi szczęściarzami. Bez względu na to, co się stanie, bez względu na to, jak szybko.
Łatwo jest płakać, a nawet wpadać w panikę. Potem jednak rozglądam się i widzę wszystko, co mam, i cała ta radość... odsuwa inne rzeczy na dalszy plan. Naprawdę. Nigdy w życiu nie byłam taka szczęśliwa.
Dzięki za wszystko, Tatku. Do zobaczenia niedługo.
Lauren
2
Joshua
14 lutego
W trzecią rocznicę ślubu Joshua Park wracał do domu w Providence w stanie Rhode Island z Bostonu. Spotkał się tam z przedstawicielami firmy produkującej sprzęt medyczny, której jakiś czas temu sprzedał projekt. Wreszcie mógł odpocząć od kontaktu z ludźmi, a najbardziej cieszył się z tego, że wraca do żony.
Zatrzymał się w kwiaciarni po zamówione wcześniej trzy tuziny białych róż. Miały one być dodatkiem do czekoladek, które kupił w ulubionym sklepie żony, a także zegarka ze skórzanym paskiem, piżamy z błękitnego jedwabiu i dwóch kartek: jednej sentymentalnej i jednej zabawnej. Nie lekceważył rocznic, o nie.
Po otwarciu drzwi Joshuę przywitała ciemność, w której pogrążone było całe mieszkanie z wyjątkiem korytarza rozświetlonego szpalerem świec. Na podłodze leżały płatki różowych róż. No proszę. A więc nie tylko on odwiedził dziś kwiaciarnię. Na sofie spała Pebbles, ich suka.
– To twoja sprawka? – zapytał.
Pebbles zamachała ogonem, ale nawet nie otworzyła oczu.
Zdjął buty i mokry od topniejącego śniegu płaszcz. Z wielkim bukietem udał się powoli w stronę sypialni, rozkoszując się tą chwilą i odsuwając od siebie niepokój wywołany świadomością, że Lauren wyszła z domu w taką pogodę. W jego żyłach pulsowała niecierpliwość. Drzwi do sypialni były uchylone, dzięki czemu widział, że pokój jest skąpany w migoczącym blasku świec. Pchnął drzwi, a na jego twarzy powoli wykwitł uśmiech.
Jego żona leżała na brzuchu na łóżku, a jej jedynym odzieniem była otaczająca talię czerwona wstążka zawiązana na kokardę. Brodę opierała na dłoniach, a nogi w kolanach zgięła tak, że pięty niemal się stykały z uroczym tyłeczkiem.
– Wszystkiego najlepszego z okazji walentynek – powiedziała ochryple.
– Wszystkiego najlepszego z okazji rocznicy ślubu.
Oparł się o futrynę i napawał widokiem swojej żony (to słowo nadal przyprawiało go o dreszczyk przyjemności) z rozpuszczonymi ciemnorudymi włosami i jarzącą się w świetle świec kremową skórą.
– Zgadnij, co dla ciebie mam – rzuciła.
– Nie mam pojęcia.
– Pierwsze słowo to „seksowny”, a drugie „wieczór”.
– Na to właśnie miałem ochotę. – Poluzował krawat. – Nie jesteś zbyt zmęczona? – zapytał.
– Czy ja wyglądam na zmęczoną? Czy raczej jak ktoś, kto zaraz otrzyma bzykanko życia?
Zaśmiał się.
– Zdecydowanie to drugie. – Podszedł do łóżka, uklęknął i pocałował ją z całą miłością, wdzięcznością, pożądaniem i szczęściem, jakie mieszkały w jego sercu. – Smakujesz czekoladą – powiedział i lekko się odsunął. – Wstydź się.
– To moja wina, że zostawiłeś mnie samą z truflami Fran o smaku słonego karmelu? – zapytała. – Chyba oboje wiedzieliśmy, jak to się skończy.
– Schowałem je.
– Niezbyt dobrze. W pudełku po butach w walizce na górnej półce w szafie? Błagam. Straszny z ciebie amator.
– Masz węch jak pies myśliwski.
– Tak, tak, mów jeszcze więcej sprośności – rzekła ze śmiechem. – No już. Odpakuj swój prezent i kochaj się z żoną.
– Tak jest, psze pani – odparł.
Przesunął dłońmi po jej jedwabistej skórze. Boże, kochał być żonaty. Kochał Lauren, kochał ten pokój i to łóżko oraz fakt, że jego żona zadała sobie tyle trudu, aby pozapalać świeczki, rozsypać płatki róż, rozebrać się i znaleźć czerwoną wstążkę. Jej skóra pachniała migdałowo-pomarańczowym żelem pod prysznic. Paznokcie u stóp pomalowała na czerwono. I to wszystko dla niego.
– Jestem największym szczęściarzem na świecie – wyszeptał z ustami przy jej szyi.
– Ja także. To znaczy szczęściarą – poprawiła się i zaczęła się śmiać, a kiedy znowu się pocałowali, oboje byli uśmiechnięci.
Miłość to nie tylko pusta fraza. Oni nią żyli – otuleni ciepłym, miękkim kocem wzajemnego uwielbienia, a w tej chwili, tego wieczoru, nie liczyło się nic innego. Byli nietykalni, ozłoceni, nieśmiertelni. Będzie ją kochał do końca swojego życia i miał całkowitą pewność, że ona będzie go kochać do końca swojego.
Bez względu na to, ile potrwa.
3
Joshua
12 dni później26 lutego
Czy wypatrywanie żony podczas jej pogrzebu było czymś dziwacznym?
On tak właśnie robił. Rozglądał się za Lauren, czekając, aż się zjawi i doradzi mu, co ma powiedzieć tym wszystkim ludziom i jak się zachować podczas nabożeństwa. Co począć z rękoma. Jak odwzajemniać uściski.
Ona by wiedziała. I w tym właśnie problem. Ona była specjalistką od tych wszystkich rzeczy – na przykład kontaktów z ludźmi. Podczas wczorajszego czuwania poradziłaby mu, co powinien mówić, kiedy jej przyjaciele płakali, chwytali jego dłoń i przytulali go, przez co czuł się niekomfortowo, był sztywny i spocony. Klasyczny problem osoby w spektrum. Nie lubił tłumów. Nie miał ochoty przytulać kogokolwiek poza swoją żoną. Która umarła.
Powiedziałaby mu, w co ma się dzisiaj ubrać. Miał na sobie swój jedyny garnitur. Ten sam, w którym jej się oświadczył, ten sam, w którym trzy lata temu wziął ślub. Czy można włożyć ślubny garnitur na pogrzeb żony? Powinien był wybrać inny krawat? Czy ten garnitur potęgował ból jej matki i siostry?
Ławka wydawała mu się twarda jak granit. Nie znosił drewnianych krzeseł. Ławek. Nieważne.
Donna, matka Lauren, szlochała. Dźwięk ten odbijał się echem w całym kościele. Tym samym, w którym Josh i Lauren wzięli ślub. Czy gdyby mieli dzieci, ochrzciliby je tutaj? Josh był w sumie ateistą, gdyby jednak Lauren się uparła na chrzest, toby się zgodził.
Tyle że ona nie żyła.
Od czterech dni. Minęło sto dwanaście godzin i dwadzieścia trzy minuty, odkąd Lauren umarła, plus minus kilka sekund. Najdłuższe cztery dni w jego życiu. Jednocześnie miał wrażenie, że od śmierci Lauren upłynęło zaledwie pięć sekund.
Jej siostra, Jen, wygłaszała właśnie mowę pogrzebową. Przypuszczalnie dobrą, gdyż ludzie na zmianę śmiali się i płakali. Josh nie był jednak w stanie rozróżnić poszczególnych słów. Siedział i wpatrywał się w swoje dłonie. Kiedy podczas ich ślubu Lauren założyła mu na palec obrączkę, nie potrafił oderwać od niej wzroku. Zwyczajna złota obrączka, ale coś o nim mówiła. Coś dobrego i istotnego. Nie był już tylko mężczyzną... Był mężem.
No właśnie, był. Teraz był wdowcem. Kompletnie bezużytecznym.
Tytuł inżyniera biomedycznego z mnóstwem dyplomów i renomą w branży technologii medycznej zdały się psu na budę. Miał dwa lata i jeden miesiąc na to, aby znaleźć lek na idiopatyczne włóknienie płuc, chorobę, która powoli wypełnia miąższ płuc tkanką bliznowatą, utrudniając oddychanie. Nie udało mu się. Co nie znaczy, że ktoś inny go ubiegł i tego dokonał. Jedyne dostępne na rynku urządzenia służyły do wtłaczania powietrza do płuc, wzmacniania mięśni oddechowych i odsysania wydzieliny, ale z tym akurat Lauren nie miała problemu.
Niczego nie stworzył ani nie natrafił na badania kliniczne, dzięki którym można by wybić te cholerne włókna i tkanki bliznowate. Od dnia, w którym poznali diagnozę Lauren, zaangażował się w szukanie czegoś, co uratowałoby jego żonę. Nie jedynie spowolniło chorobę – istniały lekarstwa, ona je przyjmowała, do tego dwa leki eksperymentalne, korzystała też z chińskiej medycyny i ziół oraz organicznej diety z wyłączeniem czerwonego mięsa.
Nie. Zadaniem Josha było znalezienie – albo stworzenie – czegoś, co by ją wyleczyło. I pozwoliło, aby została przy nim.
Nie zrobił tego.
Na ołtarzu stało jej duże zdjęcie zrobione podczas wycieczki do Paryża, tuż przed Bożym Narodzeniem, w pierwszym roku małżeństwa. Zanim się dowiedzieli. Wiatr rozwiewał jej rude włosy, a uśmiech miała pełen miłości i radości. Wpatrywał się teraz w to zdjęcie, nadal zadziwiony, że udało mu się poślubić taką kobietę.
Tego dnia, kiedy się poznali, obraził ją.
Dzięki Bogu, że otrzymał jeszcze jedną szansę. Tyle że Bóg nie istniał. Inaczej Lauren nadal by żyła. Kto, do cholery, odbierał życie dwudziestoośmiolatce? Miłosierny Bóg? Pierdolić to.
Czymś niemożliwym wydawało się to, że odeszła na zawsze. Nie. Miał wrażenie, że Lauren, która uwielbiała dziecinne żarty, takie jak chowanie się pod prysznicem i wyskakiwanie stamtąd, kiedy mył zęby, może mu wykręcić numer nie z tej ziemi – wychyli się zza ołtarza, krzyknie: „Buu! Żartowałam, skarbie!”, a potem zacznie się śmiać, obejmować go i oświadczy, że przez te dwa ostatnie lata tylko go testowała. W ogóle nie była chora.
No ale przecież została już skremowana.
Wyglądało na to, że Jen skończyła swoją mowę, ponieważ zeszła ze schodków przed ołtarzem i podeszła do Josha.
– Dziękuję ci, Jen – powiedział sztywno.
Siedząca obok matka szturchnęła go, więc wstał i uściskał szwagierkę. Byłą szwagierkę? To nie fair. Czuł się związany z Jen i jej mężem Dariusem, nie wspominając o ich dwójce dzieci. Niemal lubił Donnę, swoją teściową, która po beznadziejnym początku okazała się naprawdę super na koniec. Kiedy Lauren umierała.
Teraz z jego żony pozostały prochy w woreczku ukrytym w metalowym pojemniku. Czekał, aż z Kalifornii dotrze specjalna urna, by wymieszać je z organiczną ziemią. W bambusowej urnie posadzi drzewo i Lauren stanie się dereniem. Twierdziła, że cmentarze, choć piękne, naruszają równowagę ekologiczną. „Poza tym kto nie chciałby być drzewem? To lepsze niż bycie kompostem”.
Niemal słyszał jej głos.
Wszyscy zaczęli kierować się do wyjścia. Josh przystanął przy drzwiach kościoła. Jego mama wsunęła mu rękę pod ramię.
– Zaczekaj, skarbie – szepnęła.
Kiwnął głową. Oboje obserwowali, jak Ben i Sumi Kimowie, sąsiedzi i jednocześnie najlepsi przyjaciele jego matki, podchodzą do ołtarza i zatrzymują się przed zdjęciem Lauren. Ben skłonił się, uklęknął i przycisnął czoło do zdjęcia, po czym wstał i znowu się ukłonił, gdy tymczasem Sumi cicho szlochała.
Josh musiał na chwilę zasłonić oczy na widok tego gestu wyrażającego ogrom szacunku i bólu. Lauren kochała Kimów, którzy byli praktycznie drugimi rodzicami Josha. Można powiedzieć, że Ben zastępował mu ojca. Oczywiście, że Lauren ich kochała. Kochała większość ludzi, a wszyscy odpowiadali jej takim samym uczuciem.
Podeszli Kimowie i go przytulili. Josh stał razem z trójką dorosłych, którzy go wychowali, a wszyscy w obliczu jego straty byli teraz bezradni.
Nikt nie mógł mu pomóc.
– Poradzisz sobie, synu – powiedział Ben, patrząc mu w oczy. – Wiem, że teraz w to nie wierzysz, ale poradzisz sobie.
Josh kiwnął głową. Ben nie miał w zwyczaju kłamać. Chwycił go za ramiona i także skinął głową.
– Nie jesteś z tym sam, Josh.
Cóż. To miła myśl, ale oczywiście, że był sam. Umarła mu żona.
– To co, idziemy? – zapytał starszy mężczyzna.
Ben, podobnie jak matka, dobrze opanował sztukę przekazywania Joshowi sygnałów, których często potrzebował w sytuacjach towarzyskich. Nie mógł się jednak równać z Lauren.
Zalała go fala paniki. Co on bez niej pocznie?
– Chodźmy, skarbie – odezwała się jego mama.
No tak. Przecież nie odpowiedział.
– Okej.
Opuszczanie kościoła i kończenie pogrzebu wydawało mu się jednak czymś niewłaściwym.
Po nabożeństwie odbył się poczęstunek. Przyniesiono tak wiele kwiatów, mimo życzenia Lauren, aby zamiast kupować bukiety, wpłacić datek na Centrum Nadziei, jej ulubione miejsce w rodzinnym Providence. Zjawili się jej współpracownicy z Pearl Churchwell Harris, firmy architektonicznej, w której pracowała jako projektantka przestrzeni publicznej. Bruce, który okazał się dla Lauren naprawdę świetnym szefem, płakał, jakby stracił własne dziecko. Santino i Louise, którzy zabierali ją na spacery, co miało pomóc w utrzymaniu pojemności płuc. Ta beznadziejna Lori Cantore, która dwa lata temu zapytała, czy mogłaby zająć gabinet Lauren. Co za hiena, przyszła na pogrzeb, podczas gdy w prawdziwym życiu była maksymalnie wnerwiająca. Josh wyobraził sobie, jak chwyta ją za kościste ramię i wyprowadza, nie chciał jednak, aby znalazła się w centrum uwagi. To w końcu był pogrzeb Lauren.
No i przybyło mnóstwo przyjaciół Lauren: Asmaa z domu kultury; Sarah, najlepsza przyjaciółka z dzieciństwa; Mara z Rhode Island School of Design; Koszmarna Charlotte, singielka mieszkająca na parterze w ich budynku, która, czego Josh był niemal pewny, robiła do niego podchody, odkąd się tylko poznali, w czym w ogóle nie przeszkadzała jej obecność żony. Znajomi z czasów dzieciństwa, szkoły średniej i studiów, nauczyciele, koledzy i koleżanki z klasy, dyrektorka podstawówki Lauren.
Niektórzy zjawili się po to, aby okazać szacunek Joshowi, ponieważ przeczytali nekrolog Lauren. Niezupełnie przyjaciele... on nie miał ich wielu. Lauren była jego przyjaciółką. Najlepszą. Jej rodzina powitała go z otwartymi ramionami, w tej chwili jednak był niczym kończyna fantomowa. Strata żony oznaczała w jego odczuciu amputację.
Podeszła do niego niska i korpulentna kobieta ze stalowoszarymi lokami.
– Moje kondolencje – powiedziała.
Jej głos brzmiał znajomo. Josh zerknął na swoją matkę, która lekko wzruszyła ramionami.
– Eee... skąd znała pani Lauren? – zapytał.
– Nie znałam. Pracuję dla ciebie. Jestem Cookie Goldberg. Twoja wirtualna asystentka.
– Och! Cześć. Eee... no tak.
Cookie mieszkała w Nowym Jorku. Na Long Island. Choć dość często spotykali się na Zoomie i Skypie, nigdy nie poznali się osobiście.
– Tak, no cóż, ja... cholera. Tak mi przykro, Joshua. Serce mi pęka. – Jej szorstki głos załamał się i wyglądała na lekko zaszokowaną własnymi słowami. – Dobra. Przede mną długa droga do domu. Zadzwoń, gdybyś czegoś potrzebował.
Odwróciła się i odeszła.
– Pracuje dla ciebie, a ty jej nie rozpoznałeś? Masz tylko jedną pracownicę, Josh – zbeształa go delikatnie matka.
– W ogóle się jej tutaj nie spodziewałem – próbował się usprawiedliwiać.
Ponownie usiadł. Niczego nie jadł, może jedynie coś skubnął. Darius, mąż Jen, przyniósł mu kieliszek wina, zapomniawszy, że Josh nie pije. W końcu Josh dostał na ręce Octavię. Czy to nadal jego siostrzenica? Był owdowiałym mężem jej nieżyjącej cioci. Czy ona i Sebastian pozostaną w jego życiu? Nadal będzie wujkiem Joshem?
Czteroletni Sebastian zanosił się płaczem i choć Darius robił, co mógł, nie potrafił go uspokoić. Chłopiec był na tyle duży, aby rozumieć, że ciocia Lauren już nigdy nie wróci. Josh mu zazdrościł. Nie musiał trzymać fasonu. Płakał tak, jak miał ochotę Josh: bez skrępowania, wylewając z siebie udrękę i strach.
– Zadzwoń, gdybyś czegoś potrzebował – powiedziała Koszmarna Charlotte z jeszcze bardziej koszmarnymi jasnoniebieskimi oczami.
Podała mu karteczkę. Zakładał, że to jej numer telefonu. Kiedy zrobiła krok w jego stronę, aby go przytulić, Josh w tym samym czasie wyciągnął rękę. Strasznie niezręczne. Lauren przekułaby tę sytuację w coś zabawnego. Charlotte uniosła brew, Josh nie miał jednak pewności, jak zinterpretować ten gest. Wziął od niej papier i schował do kieszeni, po czym usiadł. Ta karteczka nie dawała mu spokoju. Odczuwał jej obecność jak zdradę, dlatego wyjął ją z kieszeni i rzucił pod stół, w duchu przepraszając personel sprzątający. Już sobie wyobrażał, co powiedzą: „Co za ludzie. Rzucają śmieci na podłogę jak zwierzęta”.
Schylił się i rozejrzał, szukając zwitka papieru.
– Co ty robisz? – syknęła jego matka.
– Stephanie – usłyszał głos jakiejś kobiety. – Tak bardzo mi przykro! To była taka urocza dziewczyna. Eee... gdzie jest Joshua?
Karteczka znajdowała się poza jego zasięgiem. Sięgając po nią, usłyszał, jak za nim przewraca się krzesło. Chwycił kartkę i wstał, po czym podniósł krzesło.
– Witam – powiedział do koleżanki swojej matki.
– Joshua, pamiętasz Ninę, prawda? Z laboratorium?
Jego matka przez trzydzieści lat pracowała w laboratorium szpitala Rhode Island. Nie przypominał sobie tej kobiety.
– Tak – skłamał, ściskając jej dłoń.
Przyciągnęła go do siebie i zatopiła w uścisku, na co Josh się skrzywił.
– Moje kondolencje, kochany – powiedziała.
– Dziękuję pani.
Stał tak przez chwilę, po czym się odwrócił i poszedł do toalety, aby wyrzucić karteczkę. Niepotrzebny był mu numer Koszmarnej Charlotte ani nikogo innego. Pragnął jedynie, aby jego żona żyła.
Prawie nie rozpoznał twarzy, którą zobaczył w lustrze. Uniósł rękę, chcąc się upewnić, że to rzeczywiście on. To musiał być sen, prawda? Gramolenie się pod stół po kawałek papieru, ci wszyscy ludzie, których właściwie nie znał... W następnej kolejności przekona się, że jest nagi, a potem się obudzi obok swojej żony. Mocno ją przytuli i będzie wdychał zapach jej włosów, wtedy ona się uśmiechnie, nie otwierając przy tym oczu.
Ale Josh nadal znajdował się w toalecie i wzrok miał utkwiony w twarzy w lustrze.
Kiedy wyszedł, czekała na niego Sarah, najlepsza przyjaciółka Lauren.
– Dobrze się czujesz?
– Nie.
– Ja też nie. – Oczy miała mokre. Ujęła jego dłoń i ją uścisnęła. – To jakiś pierdolony koszmar.
– No.
– Zjadłeś coś?
– Tak – odparł, mimo że tego nie pamiętał.
Sarah odprowadziła go do stolika. Ludzie podchodzili do niego i coś mówili. Niektórzy płakali.
Josh siedział ze wzrokiem wbitym w stół. Możliwe, że reagował na mówiących do niego ludzi. Tyle że w gruncie rzeczy nie miało to znaczenia.
Jakiś czas później Darius odwiózł go do domu mieszczącego się w starym młynie przerobionym na mieszkania.
– Chcesz, żebym wszedł? – zapytał na parkingu.
– Nie, nie. Ja... chyba chcę zostać sam.
– Jasne. Słuchaj, Josh, możesz na mnie liczyć. Kiedy tylko będziesz potrzebował, w dzień czy w nocy. Ożeniliśmy się z siostrami. Już zawsze będziemy rodziną. Braćmi.
Josh kiwnął głową. Darius był bardzo wysoki i miał brązową skórę, więc wątpił, aby ktokolwiek wziął ich za braci, była to jednak przyjemna myśl.
– Dzięki, Darius.
– To jest naprawdę do bani, stary. – Głos mu się załamał. – Tak mi przykro. Ona była... ona była rewelacyjna.
– Tak.
– Jutro się odezwę. Spróbuj się przespać, dobrze?
– Tak. Dziękuję ci.
Powłócząc nogami, udał się na górę. Przez sześć ostatnich dni mieszkał w domu swojej mamy, ciesząc się z pociechy zapewnianej przez rodzinny dom, znajome zapachy i wystrój. Lauren, której matkę można uznać za królową dramatu, z zadowoleniem przyjęła spokój teściowej, doceniała jej oddanie jedynemu synowi i podziwiała Stephanie za to, że ta sama go wychowała. Lauren jest dla jego mamy więcej niż synową; córką, której Stephanie nie miała.
Była. Lauren była.
Jezu. Musiał teraz zmieniać czasy, których używa. Otworzył kluczem drzwi i wszedł do mieszkania. Nie był tutaj, odkąd Lauren trafiła do szpitala... Kiedy to było? Przed sześcioma dniami? Ośmioma? Całe wieki temu.
Nad kuchenną wyspą jarzyło się delikatne światło, lampa podłogowa obok fotela do czytania była włączona, ale światło mocno przyciemnione. Ktoś tu musiał wcześniej być. W mieszkaniu panował idealny porządek. Poduszki na sofie, które kupiła Lauren, były napuszone. Na środku wyspy stał nieprzyzwoicie radosny bukiet żółtych tulipanów. Koce, których używała Lauren, bo zawsze było jej zimno, zostały złożone, a jeden przerzucono przez oparcie sofy.
Panowała tu taka cisza.
Pebbles, mająca fiu-bździu w głowie suka owczarka australijskiego, od czasu hospitalizacji Lauren przebywała u Jen; Josh zapomniał poprosić o jej zwrot. No cóż. Może to zrobić innego dnia.
Wszedł do sypialni. Medyczny sprzęt Lauren do terapii tlenowej w warunkach domowych oraz kamizelka oscylacyjna zniknęły. Mgliście pamiętał, że wyraził zgodę na przekazanie tych rzeczy komuś w potrzebie czy jakoś tak. Buteleczki z lekami, które wcześniej stały na nocnej szafce, słoiczki z maścią Vicks VapoRub... ich także nie było.
Idiopatyczne włóknienie płuc. Dziewięciosylabowe fatum. Nieuleczalna choroba, na którą zapadali zazwyczaj starsi ludzie, czasami jednak przypuszczała atak na kogoś młodszego. Średnia długość życia z nią wynosiła od trzech do pięciu lat.
Lauren przypadła w udziale ta dolna granica.
Łóżko było perfekcyjnie zasłane, tak jak robiła to Lauren, zanim to zadanie zaczęło ją przerastać. Josh zawsze starał się ścielić je dokładnie w taki sam sposób, nigdy jednak mu się to nie udawało, na co jego żona reagowała uśmiechem. Urocze, bezużyteczne poduszki w kwiecistych poszewkach leżały na swoim miejscu.
Wyglądało tak, jakby Lauren przed chwilą tu była.
Josh wyciągnął z szafy dżinsy i uczelnianą bluzę i przebrał się w nie. W kuchni wyjął tulipany z wazonu i wyrzucił je do kosza, następnie wylał wodę, a wazon wcisnął do kosza na szkło. Wziął garnitur, koszulę, skarpetki, nawet bokserki, i udał się z nimi do ogródka na dachu przynależącego do mieszkania. Choć raz nie myślał o tym, jak bardzo nie znosi wysokości. Dobrze mu zrobił powiew zimnego, wilgotnego powietrza.
Na jednym ze słupków żeliwnej balustrady otaczającej ogród siedziała mewa i go obserwowała, zaś wiatr stroszył jej pióra.
Josh uruchomił gazowy grill i maksymalnie podkręcił ogień.
A potem spalił ubranie, które włożył na pogrzeb żony, i stał tam jeszcze długo po tym, jak zamieniło się w popiół. Zaczął padać śnieg.