Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Odkryj niezwykłą opowieść o miłości, zagrożeniu, odwadze i zdradzie, autorki bestsellerowych powieści „Biała perła” oraz „Ocalone”.
Czy mógłbyś zabić? Kogoś, kogo kochasz?
Dwie siostry bliźniaczki podzielone zaciekłą lojalnością, połączone straszliwym sekretem…
Paryż, 1938 rok. Romaine pilotuje samoloty, jest nieustraszona i pełna pasji, jej siostra Florence to osoba z towarzystwa, rozkoszująca się władzą i przywilejami. Obie mają coś do udowodnienia i coś do ukrycia. Ich światy zderzają się ze sobą, gdy ulice Paryża nawiedza strach.
Słychać wojenne werble, Francja zmierza ku upadkowi. Kto upadnie wraz z nią?
„Zdrada” to niezwykle mocna, niezapomniana, epicka historia o miłości, stracie i długofalowych konsekwencjach wojny, doskonała dla wielbicielek powieści Santy Montefiore i Paulliny Simons.
„Niezwykła, porywająca książka. Trzymająca w napięciu. Pochłaniająca. Kipiąca tajemnicami. Kate Furnivall ma talent do tworzenia miejsc i postaci, które pozostają w pamięci długo po przeczytaniu ostatnich słów powieści”.
Jane Corry
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 390
Paryż, rok 1930
Mam krew na rękach.
To nie przenośnia. Dosłownie. Krew jest pod paznokciami. W miękkich dolinach pomiędzy palcami. Strumyki szkarłatu bardziej połyskliwe niż farba kapią ze mnie na perski dywan i niszczą go. Gapię się na nie z niedowierzaniem. Mój umysł przestaje pracować.
Skąd jest ta krew?
Podnoszę głowę i natychmiast słyszę donośne dudnienie głęboko w uszach, jakby ktoś bił w bęben w pustym pomieszczeniu.
Podnoszę głowę?
Dlaczego leżę na podłodze? Siadam z walącym sercem i czekając, aż pokój przestanie się obracać, z wysiłkiem próbuję sobie przypomnieć, co się stało, tylko że tam, gdzie powinna być pamięć, otwiera się czarna dziura. Potrząsam głową, by ją usunąć, ale przeszywa mnie dotkliwy ból, a gdy sprawdzam ponownie, dziura nadal tam jest. Tym razem większa. Mroczniejsza. Atramentowy staw z błyszczącą taflą, i czuję, jak w moim wnętrzu wzbiera panika.
Chwiejnie podnoszę się na kolana i stwierdzam, że naprzeciwko mnie są ściany wyłożone książkami. Serce podskakuje mi z radości. Jestem w domu. W gabinecie ojca. Znam dobrze te książki, kocham oprawne w skórę tomy Victora Hugo, Zoli, Maupassanta i mojego ulubieńca Alexandra Dumasa. Okładki noszą ślady moich palców, stronice były świadkami moich łez. Jestem bezpieczna w domu w Paryżu, chociaż z jakiegoś nieznanego powodu leżę schowana za wielkim dębowym biurkiem.
Usiłuję przekonać siebie, że to sen. Koszmar. Zamykam oczy, czekając, aż się obudzę, i dudnienie w uszach słabnie, traci na dźwięczności, choć jestem świadoma bólu po lewej stronie głowy. Dotykam jej. Włosy mam mokre. Gwałtownie otwieram oczy, by spojrzeć na opuszki palców, lecz wiem, co zobaczę. Więcej krwi. To nie jest sen.
Z trudem wstaję, zostawiając karmazynowe ślady na wypolerowanym blacie ojcowskiego biurka. To mu się nie spodoba. Ogarnia mnie panika i otwieram usta do krzyku. Wtedy też widzę buty. Buty ojca. Stylowe brązowe półbuty ze skóry tak delikatnej, że sprawia wrażenie, jakby zdjęto ją z nienarodzonego jagnięcia.
Krzyk zamiera mi w gardle.
W butach są stopy. Rozrzucone na podłodze. Dostrzegam pasek czarnych skarpet, biurko zasłania mi kostki ponad nimi.
− Papo − szepczę.
Nie słyszę odpowiedzi. Przesuwam się chwiejnie ku rogowi biurka i spoglądam na ciało ojca leżące na plecach, na jego jasnoszare oczy ślepo wpatrzone w przestrzeń. Serce przestaje mi bić. Hałas w uszach zamienia się w ryk, oczy bolą, jakby zdarto z nich zewnętrzną warstwę. Z gardła ojca wystaje nóż do papieru, biała koszula ma barwę moich dłoni.
Boję się. Boję się siebie. Tego, co jest w moim wnętrzu. Jestem sama w zamkniętym pokoju z martwym ojcem i wiem, że go zamordowałam.
W jego pozbawionych życia dłoniach spoczywa mosiężny przycisk do papieru w kształcie piramidy, który wiele lat temu przywiózł z Egiptu. Jeden jego bok znaczą smugi krwi. Mojej krwi. Wiem to, chociaż nie potrafię powiedzieć, skąd to przekonanie się bierze. Znowu dotykam swoich włosów, czuję pasma lepkie od krwi. Badam ranę na głowie, jej brzegi są jak pęknięta brzoskwinia.
Padam na kolana koło taty. Jego palce nadal oplatają mosiężny przycisk, jakby wciąż próbował bronić się przede mną. Robię mu sztuczne oddychanie, aczkolwiek wiem, że na próżno próbuję wtłoczyć powietrze w jego płuca. Po co komuś powietrze w płucach, jeśli w tchawicy ma wielką dziurę?
Nie mogę oddychać. Jakby stalowe taśmy opasywały mi żebra, gdy przykładam policzek do jego szerokiej klatki piersiowej i próbuję usłyszeć bicie serca. Na skórze czuję ciepło mokrej koszuli. Szybko podnoszę głowę, by po raz kolejny poszukać na jego twarzy iskierki życia. Twarz bez życia jest tylko maską.
Wpatruję się w maskę papy. To samo szerokie czoło i krzaczaste brwi, które niegdyś mnie przerażały, obwisłe policzki i popękane żyłki bon viveur. Nadal tu są, wszystkie nieomylne rysy pana tego domu. Łzy mącą mi widzenie, lecz dostrzegam, że mężczyzna, którego słowo było tu prawem, opuścił już to zepsute ciało leżące na parkiecie z jego polecenia polerowanym codziennie z wyjątkiem niedziel. Mimo to pochylam się i przyciskam policzek do jego twarzy.
Słyszę, jak za moimi plecami otwierają się drzwi gabinetu, ale się nie odwracam. Ciche kroki, trzaśnięcie zamykanych drzwi. Bez patrzenia wiem, kto to jest, tak samo jak moja prawa ręka dokładnie wie, co robi lewa. To moja siostra. Gwałtownie wzdycha, wsysając całe powietrze z pokoju. Uświadamiam sobie, że stoi nade mną.
− Coś ty zrobiła? − Nie krzyczy. Jej cichy głos jest gorszy, o wiele gorszy od krzyku. − O Boże, Romy, coś ty zrobiła?
− Zabiłam papę − szepczę.
Te słowa coś we mnie rozbijają. Nagle zastygam z żalu jak kamień. Nie potrafię się poruszyć. Nie potrafię wydobyć z siebie głosu. Nie potrafię myśleć.
Siostra myśli więc za mnie.
− Dlaczego go zabiłaś?
Kręcę głową.
− Masz siedemnaście lat. Pójdziesz do więzienia, a potem zostaniesz zgilotynowana. Publicznie. Przed więzieniem St Pierre.
Mówi wolno, dobitnie, oddzielając wyrazy, żeby mieć pewność, iż rozumiem.
W strasznym milczeniu, które zapada, wyczuwam, że jej serce bije tak pośpiesznie jak moje. Łapie mnie za ramię, wbija mi palce w ciało. Starannie omijając kałużę krwi sączącej się na dębową podłogę, zmusza mnie do wstania. Następnie robi to, na co nie potrafiłam się zdobyć: patrzy na nóż do papieru w gardle ojca. Przenosi wzrok na moje dłonie i nie pytam, jakie obrazy ożywają w jej umyśle. Zdejmuje niebieski sweterek, swój ulubiony kaszmirowy, i wyciera nim srebrną rękojeść noża. Raz po raz pociera mocno i widzę, jak szkarłatne wargi rany się rozchylają. Chcę ją błagać, by przestała, lecz tego nie robię.
W końcu cofa się od ciała papy, ruchy ma sztywne, twarz zastygłą, kiedy jednak robię krok w jej kierunku, odwraca się i zaczyna trzeć blat biurka. Usuwa moje ślady. Energicznie i dokładnie. Przenosi uwagę na moje dłonie i czyści je najlepiej, jak potrafi. Niebieski kardigan przybiera fioletowy kolor. Mruczę jej imię, chcę, by spojrzała mi w twarz, lecz ona umyka wzrokiem. Marszczy czoło, przyglądając się przyciskowi do papieru w dłoni papy.
Ruszam się. Po raz pierwszy, odkąd odciągnęła mnie od jego boku, ożywiam się. Naśladuję ją. Zdejmuję przez głowę liliowy sweter i chwytam piramidę w bezwładne palce. Trę ją mocno niepoplamionymi plecami swetra, ale krew z mojej głowy wsączyła się w zagłębienia w mosiądzu i nie chce zniknąć. Śpieszę ku hebanowej serwantce, na której stoi karafka z najlepszym koniakiem taty. Pragnę go wypić, zatonąć w nim, zamiast tego jednak wylewam bursztynową ciecz na przycisk, by wypłukać ostatnie plamy krwi, po czym z furią wycieram go swetrem.
Usatysfakcjonowana odstawiam piramidę na biurko. Gdzie jej miejsce. Ulga, którą odczuwam, jest potężna. Ponieważ coś robię. Cokolwiek. Widzę, jak moje ręce funkcjonują. Wiem, że nie jestem martwa. Na razie.
Nie pytam siebie, czy moje działania są złe.
Siostra uchyla lekko drzwi, wygląda na korytarz wyłożony czarnymi i białymi kafelkami, potem łapie mnie za rękę i wywleka z gabinetu, stopą zatrzaskując drzwi. W moich uszach odgłos ten brzmi pusto jak wieko zamykające trumnę, skazujące papę na wieczną ciemność. Nie potrafię się zmusić, by go porzucić, ale ona popycha mnie do przodu, na schody.
Silna jest moja siostra Florence.
Moja bliźniaczka.
− Nie ujdzie nam to na sucho − stwierdzam.
− Cicho, Romy. Oczywiście że tak.
Stoję w wannie, a Florence obmywa mnie jak zabłoconego psa. Nagość nigdy nie była dla nas problemem. Może dlatego, że spędziłyśmy dziewięć miesięcy splątane, nagie w łonie. Wychodzę z wanny i Florence delikatnie mnie wyciera. Martwi się jednak raną i guzem na mojej głowie, chociaż mówię jej, że to nic takiego. Zmyła mi krew z włosów, a teraz stoi nade mną, przez dziesięć minut przyciskając mocno do rany zimną flanelę, by zatamować krwawienie. Nie wydaję żadnego dźwięku. Zasłużyłam na ból.
Widzę, że dłoń jej drży, gdy sięga do mojej szafy po świeże ubranie dla mnie. Podchodzę do niej. Przez krótką chwilę obejmujemy się, nasze ciała znowu są splątane. To zdarza się rzadko. Rzecz dziwna, bo choć nieustannie się dotykamy, muskamy ramionami, szturchamy w żebra i zderzamy łokciami, nieczęsto się przytulamy. Nie obejmujemy się, nie całujemy w policzki ani jawnie nie okazujemy sobie uczuć. To byłoby złe. Jakbyśmy obejmowały albo całowały same siebie. Miłość jednak jest pomiędzy nami, wiąże nas niczym pępowina i akceptujemy ją równie naturalnie jak fakt, że obie mamy kręcone, jasne włosy.
Sadza mnie na łóżku. Chowam stopy pod siebie, jakbym mogła schować to, co leży zlekceważone piętro niżej. Florence przysiada obok mnie, narzuca mi na ramiona kołdrę, a ja z opuszków jej palców wyczuwam, że jest zdenerwowana. Nie okazuje tego po sobie.
− A teraz − mówi rzeczowo − opowiedz, co się stało. Natychmiast.
Nie odrywa ode mnie spojrzenia. Wpatruję się w nią intensywnie. Nasze twarze są takie same, chociaż nie jesteśmy identyczne. Florence ma wielkie, okrągłe, błękitne oczy, które wiedzą, jak stopić ci serce, oczy serdeczne i mądre, nie chcesz, by odwracały się od ciebie. Ja mam oczy barwy mętnego bursztynu, podłużne i wąskie. Florence nazywa je kocimi. Do kompletu mam też pazury. Jej twarz jest węższa niż moja, bardziej delikatna, czego zawsze jej zazdrościłam, choć mamy te same proste nosy i kwadratowe szczęki. A także identyczne usta, nazbyt szerokie dla naszych twarzy. Jej teraz są zaciśnięte. Urodziła się tylko dwadzieścia pięć minut przede mną, ale czasami wydaje się starsza. O wiele starsza.
Próbuję mówić spokojnie. Nie udaje mi się. Słyszę, jak moje słowa drżą, pragnę schwytać je w powietrzu i zastąpić silniejszymi.
− Nie pamiętam, co się stało. Nic nie pamiętam.
− Musisz.
− Nie.
− Merde!
Florence nigdy nie klnie i mimo że właśnie zamordowałam ojca, jestem zszokowana. Przybliża twarz do mojej i łapie mnie za loki. Nie ciągnie, lecz mocno trzyma. Przyciąga mnie jeszcze bliżej i widzę maleńkie czarne plamki gniewu w delikatnym błękicie jej tęczówek.
− Nie kłam − mówi.
W moich piersiach migocze rozpalony do białości płomień smutku. Nigdy siebie nie okłamujemy. Rodziców − tak, nauczycieli − bien sûr, księdza w kościele jezuitów Saint-Paul-Saint-Louis − oczywiście. Okłamujemy nawet samego Boga, ale nigdy siebie wzajemnie.
− Przysięgam, że niczego nie pamiętam. Ocknęłam się na dywanie w gabinecie papy i znalazłam go… w tym stanie. Miałam krew na rękach, więc musiałam… − Nie potrafię tego powiedzieć. Nie potrafię. Nie potrafię.
Florence mówi to za mnie.
− Dźgnąć go.
Kiwam głową.
− A przycisk do papieru? − pyta.
− Papa mnie nim uderzył.
− Dlaczego?
− Nie wiem. Nie pamiętam.
− To cię nie uratuje. − Tak łagodnie. Tak boleśnie. Głos siostry cierpi z mojego powodu. − Policja cię zaaresztuje.
− Pomóż mi − szepczę.
Opiera czoło o moje. Czuję w jej włosach zapach świeżo ściętej trawy, a to przywołuje wspomnienie. Stałam w holu, słońce wpadało przez otwarte frontowe drzwi, przynosząc aromat świeżo skoszonych trawników. Mama woła z kuchni, prosi, by ktoś przyniósł róże z ogrodu. I cień mężczyzny w progu.
Obraz znika. Rana na głowie pulsuje.
Jest tak, jakby Florence mogła widzieć, co dzieje się w mojej głowie, ponieważ mówi:
− Roland tu był. Poszłam z nim do ogrodu nazrywać róż dla maman. Pamiętasz?
Siadam prosto.
− Tak.
− Coś jeszcze?
− Nie, nic, co było później. Wszystko… − mrugam mocno − zniknęło.
Wodzę spojrzeniem po swoim pokoju. Jest zwyczajny, o wiele zwyczajniejszy niż pokój Florence, będący świątynią Opery Paryskiej oraz potęgi różowego tiulu. Mój jest surowy. Jasne, nowoczesne meble, co maman skwitowała niesmakiem, prosta drewniana szczotka do włosów na toaletce i jeden oprawny w ramki obrazek na ścianie. Przedstawia fotografię pierwszej kobiety pilota na świecie, Raymonde de Laroche, za sterami kruchego samolotu marki Voisin w 1909 roku w Paryżu. Wpatruję się intensywnie w każdy przedmiot, pochłaniając jego kolor i kształt, połysk na satynowej kołdrze, to, jak mosiężna klamka odbija światło. Może nigdy więcej ich nie zobaczę.
Florence bierze moją rękę i zamyka ją w dłoniach, trzymając mocno na kolanach okrytych elegancką, kremową spódnicą. Słyszę jej ciężki oddech, jak wtedy, gdy przygotowuje się do skoku do basenu. Ostre prychnięcia.
− Romy. − Jej wzrok przebiega po mnie. − Wiem, co zrobimy. Powiemy, że byłaś ze mną i Rolandem w ogrodzie. Że we troje zrywaliśmy kwiaty.
Jestem zahipnotyzowana. Kłamstwem. Jawnym łgarstwem padającym z jej ust. Czuję, jak to kłamstwo oplata swymi czułkami zwoje mojego mózgu, a te delikatne i kuszące czułki paraliżują mnie i nie potrafię wykonać żadnego ruchu, nawet mrugnąć.
− No więc? − Florence uśmiecha się do mnie, ale ten uśmiech jest krzywy.
Strząsam czułki i ujmuję w dłonie jej delikatną twarz.
− Zrobiłabyś to dla mnie?
− Oczywiście.
− Jeśli nas złapią, pójdziesz do więzienia jako wspólniczka.
− Nie złapią nas.
− A co z Rolandem?
Florence przewróciła swoimi pięknymi, błękitnymi oczami.
− Roland zrobi wszystko, o co poproszę.
Serce mi wali. Otwieram usta, by krzyknąć: „Tak, tak, tak!”. Skłamie dla mnie. Uratuje mi życie. Z moich ust padają jednak zupełnie inne słowa.
− A co z ogrodnikiem?
− Słucham?
− Z ogrodnikiem. Karimem. Widział was?
Szybkim ruchem przesuwa językiem po wargach i wiem, że myśli, by skłamać, lecz tego nie robi. Nie mnie.
− Tak, rozmawiałam z nim. Przycinał bukowy żywopłot.
− No to po sprawie. On wie, że mnie tam nie było. Zapłacę głową.
Dotykam szyi, białej, smukłej kolumny, którą zakrzywione ostrze gilotyny przetnie niczym łodygę selera. Opuszki palców mam sparaliżowane, lecz rysuję nimi linię na gardle.
− Biedny papa − szepczę. − Biedna maman. Przykro mi. − Z tymi słowami coś ze mnie wycieka.
Florence uderza mnie w twarz. Niezbyt mocno, choć wystarczająco.
− Posłuchaj mnie, Romy. Razem ścięłyśmy róże dla maman, które podałam jej przez kuchenne okno. Nie odstępowałaś mnie nawet na krok. Później we troje…
Urywa, czoło się jej marszczy, gdy wymyśla alibi.
− …leżeliśmy na trawniku w cieniu wierzby − podsuwam.
− I rozmawialiśmy o…?
− Josephine Baker.
Florence uśmiecha się krótko.
− Tak, oczywiście. Dobry pomysł. Rozmawialiśmy o jej namiętnym tańcu w Syrenie tropików. − Na policzkach wykwitły jej dwa ciemne rumieńce, oczy błyszczą. − Słyszysz mnie? − mówi zapalczywie. − Słyszysz? Byłaś z nami przez cały czas, potem Roland poszedł, a my wróciłyśmy tutaj, żeby zmyć ślady po trawie.
− Ale co z Karimem?
− Nie przejmuj się nim.
− Powie policji, że nie było mnie z wami.
− Nikt mu nie uwierzy. − Florence zsuwa się z łóżka. − No dalej, musimy zakopać twoje zakrwawione ubranie, zanim pojawi się policja.
Łapię ją za rękę i przyciągam do siebie.
− Nie, Florence. Roland może dla ciebie skłamie policji, ale Karim tego nie zrobi.
Przeraźliwy krzyk przeszywa ciszę panującą w domu i pędzi po schodach. Włoski na rękach stają mi dęba, na karku mam gęsią skórkę i wiem, że się zaczęło.
− Karim nie okłamie policji, żeby mnie uratować − mruczę. − Powie, że mnie tam nie było.
− Lecz jego zeznanie nie będzie miało znaczenia. Ponieważ przysięgnę, że nie był na tyle blisko, żeby cię zobaczyć.
− Przed chwilą powiedziałaś, że widziałaś go przy żywopłocie.
− Naprawdę? Musiałam się pomylić.
− Co?
− Nie widziałam go. Teraz sobie przypominam, Karima nie było w ogrodzie.
Z niepokojem marszczę czoło.
− A gdzie był? − pytam z rosnącą czujnością.
− W gabinecie z papą.
Gapię się na nią. Przez długą chwilę nie rozumiem. A może nie chcę rozumieć? Florence nie odrywa ode mnie oczu i mocno potrząsa mnie za ramiona.
− Rozumiesz, Romy?
Chwytam ją mocno za przegub i czuję, że puls siostry jest tak szybki jak mój. Wydaje się, że u moich stóp rozlewa się kałuża krwi ojca, a ja bez wahania ją przekraczam. Pływa w niej odbicie twarzy Karima, pociągłej, ciemnoskórej twarzy ze smutnymi oczami, lecz odwracam od niej wzrok.
− Tak − szepczę. Słowa adresuję wyłącznie do siostry. − Rozumiem. Byłam w ogrodzie. Z tobą i Rolandem. Teraz sobie przypomniałam. Karim wszedł do domu.
Obie wiemy, że trafimy do piekła.
OSIEM LAT PÓŹNIEJ Paryż, lipiec 1938 roku
No, dalej. Unieś się. Unieś się, ty draniu.
Romaine Duchamps wykrzykiwała tak do swojego niezgrabnego samolotu Gipsy Moth, gdy ten zapikował dziobem w kierunku ziemi niczym wrzeszczące, wierzgające widmo zwiastujące śmierć.
Nie porzucaj mnie. Podnieś dziób odrobinkę. O centymetr? Tylko o tyle cię proszę, moje maleństwo.
Ścigała się z burzą, uciekając przed czarną ścianą gniewnych chmur siedzących jej na ogonie. One jednak ją dogoniły, schwytały i zrzuciły z nieba. W jednej chwili prosto i stabilnie prowadziła swój maleńki samolocik przez połyskliwe, błękitne niebo nad jedwabiście zielonymi polami w sercu Francji, w następnej miotało nią w taki sam sposób, w jaki pies ciska szczurem tam i z powrotem, chcąc złapać go za kark. Podrzucona na sto metrów, uderzona w skrzydło, przekrzywiona na jedną stronę, potem upuszczona jak kamień.
Owładnął nią strach. Nie przed śmiercią − była przekonana, że spotka się z nią za kilka sekund − lecz przed opuszczeniem życia. Niedokończonego. Niezdefiniowanego. I tak strasznie nieuporządkowanego. Deszcz zalewał otwarty kokpit, przesiąkał przez ubranie, oślepiał ją, pokrywając warstwą wody gogle. Bił w kruchy samolocik, podczas gdy gwałtowny wiatr pozbawił Romy kontroli nad sterami. Usiłowała ją odzyskać, z całej siły ciągnąc drążek, a każdy mięsień w jej ciele się napiął i zesztywniał. Była świadoma, że niewidoczna ziemia błyskawicznie zbliża się ku niej.
Lęk robi z tobą dziwne rzeczy. Obnaża cię. Do gołych kości. Wszystko wypływa z ciebie niczym krew. Romy nie potrafiła oddychać. Nie potrafiła myśleć ani patrzeć. A jednak dłonie były silne i doskonale wiedziały, co robią, nawet kiedy wyczuwała, że samolot usiłuje się rozpaść, pikując, trzęsąc się i dygocząc. W półmroku burzowych chmur podświetlane instrumenty na desce rozdzielczej żarzyły się niesamowitą zielenią, a Romy usiłowała odczytać wskazania wysokościomierza. Był ukryty pod warstwą wody.
Jak wysoko? Pięćset metrów?
Sto?
Mniej?
Spięła się cała w pasie bezpieczeństwa. Mięśnie drgały. Kości przygotowywały się na uderzenie. Mimo to ręce nie chciały się poddać. Były tak uparte jak jej umysł i nieustępliwie ciągnęły drążek. Modliła się, by cięgna sterów wysokości nie pękły. A kiedy już prawie dotarł do niej zapach letniej trawy, poczuła ruch. Zmianę kąta. Początkowo nieznaczną, z każdą chwilą coraz większą. Centymetr po centymetrze dziób Gipsy Moth wdrapywał się w powietrzu do góry. Silnik de Havilland ryczał triumfalnie, Romy przyłączyła się do niego.
Znowu mogła oddychać. Poczuła, że ponownie mocno trzyma życie w ręku. Z walącym sercem, spocona, z myślami szybującymi wysoko, dała na pełny gaz, zatoczyła krąg, by nabrać wysokości, i skierowała się przez deszcz na północ, ku dolinie Rodanu. Ku Paryżowi.
Światła Paryża lśniły matowo za szarym woalem przysłaniającym późne popołudnie. Deszcz uderzał w skrzydła dwupłatowca Romy niczym miliony srebrnych pocisków, widzialność była tak zła, że z kokpitu nie dostrzegała ich końcówek. Odbierała to tak, jakby odcięto jej opuszki palców. Pod nią rozpościerało się miasto, pulsujące serce Francji, które nigdy nie przystawało nawet na sekundę ani nie myliło kroku w szalonym tańcu, niezależnie od tego, jak gwałtowne letnie burze nad nim szalały.
Z uczuciem ulgi Romy zobaczyła sznur świateł na pasie. Zmniejszyła wysokość, utrzymując dwupłatowiec równo w porywach północno-zachodniego wiatru. Spokojnie, nie panikuj. Małe prywatne lotnisko DeFosse było ulokowane na wschodnich obrzeżach Paryża i niechętnie wyłaniało się z półmroku. Z góry dostrzegła rękaw i dwóch ludzi w żółtych sztormiakach biegnących na środek pasa, zgarbionych w ochronie przed wiatrem. Stanęli w pogotowiu i czekali, by złapać skrzydła w chwili, gdy samolot wyląduje.
− Martel − wymamrotała Romy zziębniętymi ustami − któregoś dnia zetnę ci tę twoją cholerną głowę, jak nie będziesz uważał.
Przymknęła przepustnicę, redukując prędkość do pięćdziesięciu ośmiu węzłów i cały czas walcząc z wiatrem. Poczuła, jak koła dotykają ziemi i silne ramiona łapią skrzydła, nie pozwalając, by podmuchy przewróciły samolot. Mężczyźni biegli, gdy kołowała przez trawę do hangaru, a z obu stron wyrastały brunatne fontanny wody niczym fale dziobowe.
Posadzenie samolotu podziałało na nią źle. Zawsze tak było, i w słońcu, i w deszczu. Za każdym razem, gdy koła trafiały na pas trawy, ogarniało ją głębokie poczucie klęski, doznawała gwałtownego skurczu wnętrzności. Nie powinna być tutaj, na dole. Jej miejsce było tam, wysoko nad chmurami, w pojedynkę. Tak, jasne, że przez lata stawiała czoło niebezpieczeństwom podczas latania. Tak, bywało, że groziła jej katastrofa, a pierś ściskał lęk. Zawsze jednak to jej ręka, niczyja inna, trzymała ster. Na dole, uwięziona w nędznych ulicach Paryża, czuła się dotkliwiej poturbowana przez burze o wiele gorsze niż te na niebie.
Wróciła do dziewięciuset obrotów na minutę, pozostawiając przepustnicę w pełni otwartą, dopóki śruba nie przestała się obracać. Upewniła się, że zapłon, układ elektryczny i kurek paliwa są wyłączone, potem z ociąganiem sztywno wygramoliła się z kokpitu na skrzydło. Ugięła kolana i zeskoczyła na betonową podłogę hangaru. Natychmiast wyższy z mężczyzn odzianych w sztormiaki podbiegł do niej i na namokniętym rękawie jej skórzanej kurtki wylądowała ciężka dłoń.
− Do diabła, co ty wyprawiasz, cholerna idiotko? Żeby latać w takiej burzy.
Romy strząsnęła dłoń z ramienia. Próbowała odpiąć pasek skórzanego kasku, lecz palce, choć okryte podbitymi futrem rękawicami, miała zdrętwiałe z zimna.
− Co tak zrzędzisz, Martel? − Musiała przekrzykiwać bębnienie deszczu w dach z blachy falistej. − Masz to, czego chciałeś. − Spod pachy wyjęła paczkę i wetknęła w dłonie olbrzyma. − Proszę, bierz.
Jednakże nadal wyczuwała jego gniew w wilgotnym powietrzu, którym oddychała, przywierał do jej skóry, wciągał ją z powrotem w ów ponury świat na ziemi. Jego głos brzęczał jej w uszach jak źle nastawione radio. Zawsze musiała na nowo się przyzwyczajać do głosów ludzi zastępujących ciepłe, regularne pulsowanie czterocylindrowego silnika de Havilland.
− Jakieś wieści od Mendeza? − zapytał Martel.
− Tak, kazał ci powtórzyć, że przesyłka jest kompletna.
− Świetnie.
Nieznacznie kiwnął głową z satysfakcją. Nie dziękując, schował kwadratową, opakowaną w brązowy papier paczkę pod ociekający wodą sztormiak.
− Mogłaś się zabić. Merde! Nigdy się nie nauczysz?
Romy nie dała się oszukać.
− Ciebie martwi tylko to, kto będzie pilotował twoje cenne samoloty, jeśli mnie zabraknie − odparła.
Światła hangaru migały w burzy, rzucając na ściany cienie w dziwnych kształtach. Beton pod jej butami pociemniał od wody, która z niej spływała. W odległym kącie hangaru mechanik przerwał pracę przy smukłym, niebieskim samolocie wyścigowym Caudron C460, obiekcie pożądania Romy. Uniósł głowę znad osłony silnika i obserwował ich z zainteresowaniem. Dopiero wtedy uświadomiła sobie, jak głośno krzyczała.
Léo Martel nie należał do ludzi marnujących słowa. Wydał z siebie przeciągłe westchnienie, jakby w tchawicy utknęła mu poduszka powietrza.
− Nie oszukuj się, Romaine. Jest mnóstwo innych ryb w rzece. Chętni piloci ustawiają się w kolejce, by dostać twoją robotę albo jakiekolwiek zajęcie tutaj, byle blisko samolotów. − Już miał się odwrócić, ale zatrzymał się i obrzucił ją twardym, gniewnym spojrzeniem. Efekt zepsuły krople deszczu połyskujące jak diamenty na jego gęstych, czarnych brwiach. − No i to są mężczyźni − dodał. − Mają więcej rozsądku, nie ryzykują zniszczenia mojego samolotu.
Uśmiechnęła się do niego nieznacznie.
− Ale nawet w przybliżeniu nie są tak dobrzy jak ja, a ty doskonale o tym wiesz.
Ruszyła po kliny do wsunięcia pod koła samolotu i kiedy spojrzała przez ramię, Martel już śpiesznie odchodził, nie oglądając się za siebie, garbiąc barczyste ramiona w ochronie przed letnią burzą.
− Ty draniu! − zawołała za nim.
− Nie przejmuj się nim.
To był Jules Roget, drugi mężczyzna w żółtym sztormiaku, drobny, ledwo sięgający jej do brody. Tuż po pięćdziesiątce, zawsze miał kilkudniowy siwy zarost na brodzie oraz zręczne dłonie, o wiele dla niego za duże. Dłonie mechanika. Odznaczały się cierpliwością Hioba i potrafiły obłaskawić i oczarować najbardziej uparte z silników tak, że poddawały się ich przekonującemu dotykowi. Romy uśmiechnęła się do niego.
− Merci, Jules. Dzięki, że wyszedłeś w deszcz.
− Jak lot?
− Wyboisty, lodowaty, mokry.
− Czyli świetnie się bawiłaś.
Romy wybuchnęła śmiechem.
− Tak, masz rację. Świetnie się bawiłam. Gipsy leciał słodko jak ptak.
Z haka na ścianie hangaru zdjęła irchową szmatkę i zaczęła wycierać smukłe boki samolotu z błękitnej tkaniny, pieszcząc je długimi, zamaszystymi ruchami. Nie była gotowa do porzucenia go. Jeszcze nie.
− On się martwi − rzekł stojący za jej plecami Jules.
− Jasne, że tak. Martwi się o samolot i przesyłkę.
− Nie, ma chérie, martwi się o pilota − odparł Jules ostrzejszym niż wcześniej tonem.
Lotnisko DeFosse było małe i zatłoczone, miało brzydki zwyczaj, że na pasie startowym wyrzucało spod kół kępy darni. Za to długi i przytulny bar kusił bogactwem najlepszych win, które spłukują kurz z języka i usuwają ból z kości. Był ulubionym lokalem pilotów i Romy poczuła dotkliwą pokusę, słysząc dobiegający z niego radosny gwar, ale niechętnie się odwróciła i ruszyła korytarzem. Do zielonych drzwi z tabliczką z napisem MARTEL ENTERPRISES.
Weszła, nie fatygując się, by zapukać. Skierowała się nie ku twardemu krzesłu przed biurkiem, lecz ku sofie stojącej pod ścianą. Opadła na nią, choć wyłaziło z niej końskie włosie, jakby była ranna. Rzuciła torbę na podłogę, rozciągnęła napięte mięśnie pleców i zdjęła mokry kask lotniczy. Przesunęła dłonią po krótkich, szaroblond włosach, lecz momentalnie pożałowała, że pozbyła się stanowczego uścisku skóry na głowie. W dziwny sposób powstrzymywał jej myśli od sączenia się na zewnątrz.
Biuro Martela było w opłakanym stanie. Stosy teczek wznosiły się na każdej powierzchni. Sam Martel siedział za biurkiem, przed sobą miał otwartą paczkę i czytał ze skupieniem coś, co wyglądało jak lista, chociaż z miejsca, gdzie siedziała, Romy nie potrafiła jej odcyfrować.
Był potężnym mężczyzną, barczystym i zbyt muskularnym, by dobrze wyglądać w garniturze. Jak większość olbrzymów, wydawał się starszy. Romy przypuszczała, że musi mieć około trzydziestu pięciu lat, choć bez trudu można było dać mu więcej. Było coś w jego szarych oczach, co sprawiało wrażenie, że zbyt wiele rzeczy widziały. Przez większość czasu miał nieco przymknięte powieki, jakby tylko połowicznie angażował się w otaczający go świat. W rzeczywistości wcale tak nie było, choć niektórzy dawali się zwieść. Rzucił krótkie spojrzenie na Romy.
− Wszystko jest? − zapytała.
Skinął głową.
− Tak, wszystko. − Położył arkusz zapisaną stroną na blacie. − Miałaś jakieś problemy?
Mogłaby opowiedzieć mu o gradzie, który tuż na północ od Limoges próbował zrobić dziury w skrzydłach, albo o mgle nad Pirenejami tak gęstej, że czuła, jakby leciała przez mleko, ciągle się spodziewając, że poszarpane szczyty hiszpańskich gór uderzą ją w twarz. Mogłaby też wspomnieć o komitecie powitalnym złożonym z trzech myśliwców Fiat CR 32 należących do hiszpańskich Nacjonalistycznych Sił Powietrznych, co oznaczało, że musiała spaść jak kamień w głęboką dolinę, gdzie cienie ukryły jej Gipsy Moth.
Jednakże nie zrobiła tego. Wzruszyła ramionami i powiedziała:
− Żadnych.
− Czy pułkownik Garcia Mendez sam przyjął skrzynię?
− Tak. Czekał ze swoimi oddziałami republikańskimi na lądowisku i szybko przeładowali ją z samolotu na ciężarówkę. Dał mi dla ciebie tę paczkę.
− Nic więcej?
− Nic.
Potrafiła dobrze kłamać. Wiedziała o tym. Dlaczego więc Martel tak zamrugał, niech go szlag? Jakby wyczuwał zapach kłamstwa. Wstał, nalał swojego ulubionego pastis do dwóch szklanek i podszedł do niej. Bez słowa podał jej szklankę. Wychyliła zawartość jednym łykiem, szybciej, niż zamierzała. Nie chciała, by pomyślał, że rozpaczliwie łaknęła alkoholu. Martel jednak nie zwrócił na to uwagi i zrobił to samo, po czym przysiadł przed nią na piętach. Nadal był potężny, nawet w tej pozycji.
− Alors, Romaine. Co się stało?
Mogłaby znowu skłamać. On nie musiał wiedzieć. Pewne jak w banku, że Garcia Mendez mu nie powie. Hiszpański pułkownik świetnie się orientował, co Martel sądzi o przekraczaniu granic.
− Papierosa − poprosiła Romy. Zwlekała.
Niecierpliwie wyciągnął z opakowania jeden z czarnych tureckich papierosów, podał jej i podsunął ogień. Obserwował ją jak jastrząb.
− Był jeden człowiek − rzekła wreszcie. − Potrzebował podwózki. W kokpicie było miejsce.
− Merde!
Romy zaciągnęła się głęboko, powstrzymując się tym samym od powiedzenia czegoś.
− Nazwisko? − zapytał ostro Martel.
− Nie pytałam.
− Gdzie go wysadziłaś?
− Pod Béziers.
Martel wypuścił powietrze, jego oddech uderzył ją w twarz.
− Romaine, na litość boską, znasz moje rozkazy. Lecisz do Hiszpanii wykonać zadanie, o które proszę, i wracasz. Nic więcej. Ryzyko i tak jest wysokie.
− Ten człowiek był ranny, Martel, ścigały go oddziały Franco. Musiał wydostać się z Hiszpanii. Potrzebował pomocy. To przecież robimy, prawda? Pomagamy republikanom wygrać wojnę domową w Hiszpanii i pokonać faszyzm, to jest cel naszej pracy i ty o tym wiesz. − Spojrzała na niego. − Nie mogłam zostawić tego nieszczęśnika na pewną śmierć.
− Owszem, mogłaś. I powinnaś była. − Martel się podniósł i stał teraz nad nią. − Jeden człowiek, Romaine. Czy jeden człowiek wart jest narażenia całej naszej siatki na ryzyko? Użyj mózgu, dziewczyno.
Romy była przemoknięta. Zmarznięta. Głodna. Wstała.
− Idź do diabła − mruknęła i okrążyła jego zwalistą postać, kierując się do drzwi. Żar alkoholu w pustym żołądku sprawił, że łaknęła więcej.
Poczekał, aż położyła rękę na klamce.
− Nie zapomniałaś o czymś?
Obejrzała się. Stał przed biurkiem, w jednej ręce trzymając jej torbę, w drugiej szarą kopertę. Przesuwał po niej spojrzeniem od głowy do stóp, tak jak oceniałby samolot, by się przekonać, czy wszystko z nim w porządku. Romy zaklęła pod nosem i zawróciła. Odbierając od niego kopertę, uśmiechnęła się niewyraźnie.
− Nie mam zamiaru cię denerwować, szefie. − Wzruszyła ramionami. − To po prostu wrodzony talent.
Wyraz jego twarzy nie uległ zmianie, ale szeroka pierś w spłowiałej drelichowej koszuli na moment się uniosła, jakby powstrzymywał śmiech. Szybko wyciągnęła rękę po torbę, on jednak jej nie puszczał.
− Cholera, co ty w niej masz? − zapytał. − Waży…
− Część do silnika, którą w Hiszpanii znalazłam dla Jules’a. − Uwolniła pasek z uchwytu Martela.
− Leżała sobie na lądowisku, tak?
− Coś w tym rodzaju.
Zarzuciła torbę na ramię i ponownie ruszyła do drzwi.
− Dokąd tak strasznie się śpieszysz? − zapytał Martel.
Teraz, gdy bezpiecznie była poza jego zasięgiem, posłała mu uśmiech.
− Idę na przyjęcie.
Romy pojechała linią 2 paryskiego metra z placu de Clichy do Avenue Kléber, dalej zaś poszła pieszo. Ulica, nazwana od jednego z napoleońskich generałów, który panoszył się w Egipcie na koniec osiemnastego wieku, była jednym z dwunastu wspaniałych bulwarów, rozchodzących się niczym ramiona gwiazdy z Place de l’Étoile z imponującym Łukiem Triumfalnym. Ta część miasta budziła w niej niepokój. Jakby chodziła po szkle.
Tutaj mieszkała jej siostra.
Deszcz zelżał do mżawki. Pomalował lśniącą, srebrną warstwą elegancką aleję, spotęgował szept liści platanów i aromat ziemi w milionach skrzynek na parapetach zdobiących Miasto Światła. Przy wilgotnej pogodzie Paryż zawsze miał swój wyjątkowy zapach, osobiste perfumy, które Romy z ulgą wdychała. Podczas ostatniej burzy były chwile, gdy nie sądziła, że jeszcze kiedyś będzie się rozkoszować aromatami Paryża. Chyba że w drewnianym pudle w żyznej, czarnej glebie cmentarza Père Lachaise.
Avenue Kléber biegła prosto przez Szesnastą Dzielnicę do placu du Trocadéro, do którego Romy zbliżała się ze zwykłą ostrożnością. Jakby mógł ją ugryźć. Przy Avenue Kléber wznosiły się wspaniałe sześciopiętrowe kamienice, ambasady, a w dawnym, przypominającym pałac hotelu Majestic mieściły się urzędy państwowe. Wszystkie budynki chełpiły się misternymi kamiennymi zdobieniami, klasycznymi rzeźbami oraz kolumnami przy drzwiach. Mieszkać tutaj mogli tylko bogaci. Albo dysponujący wielką władzą. A najlepiej, gdy mieli jedno i drugie. Zawsze było tak samo, Romy opanowywał impuls, by biec do domu z kamiennymi lwami strzegącymi masywnych drzwi i jak szalona walić w nie, by ją wpuszczono.
A mimo to równocześnie musiała walczyć z impulsem, by się odwrócić. Uciec. Szybki i gorący oddech parzył jej gardło. Pośpiesznie pokonała szerokie frontowe schody, poprawiła torbę na ramieniu i nacisnęła mosiężny dzwonek.
Nie spieprz tego. Nie tym razem. Uśmiechaj się, bądź miła, nie wyprowadzaj jej z równowagi. Jak trudne to może być? O Chryste, kwiaty. Powinnam była kupić jej kwiaty. Romy spojrzała na koniec ulicy, gdzie przemoczona vendeuse pod parasolem sprzedawała kwiaty z wózka, i pośpiesznie zrobiła krok w jej kierunku. Za późno. Drzwi się otworzyły.
Apartament jej siostry zajmował cały szósty étage. Gdy Romy wysiadła z windy, drzwi już były otwarte. Pokojówka w czarnej sukience i białym koronkowym czepku stała w progu z uprzejmym uśmiechem, który nie do końca maskował niepokój w jej oczach.
− Dzień dobry, mademoiselle Romaine. Madame spodziewała się pani wcześniej. Teraz jest zajęta…
− Przyjęciem. Tak, wiem, Yvette. Spóźniłam się.
Romy weszła do eleganckiego holu, który przywitał ją różanym aromatem. Sześć pięknych bukietów białych róż zdobiło półokrągłe pomieszczenie, dusząc Romy swym zapachem. Pragnęła zapalić papierosa, by go usunąć. Nie lubiła róż. Już nie. Ich mdląco słodka woń przynosiła zbyt wiele zbrukanych wspomnień.
Pokojówka pośpieszyła powiadomić panią o nowym gościu, Romy zaś została sama pod czujnym wzrokiem dwóch wielkich portretów, patrzących na nią z ciężkich, złoconych ram, które do czasu zamążpójścia Florence wisiały w domu rodziców. Były to oficjalne portrety dwóch budzących szacunek pradziadków z onieśmielającymi, sumiastymi wąsami, w wojskowych galowych mundurach. Romy nie mogła znieść ich widoku, w ślad za pokojówką ruszyła więc przez morze czarno-białych kafelków do salonu.
Był to jeden z tych pełnych przepychu paryskich salonów w stylu findesiècle z wysokim sufitem, gzymsami i jedwabnymi draperiami na ścianach, które głośno się domagały, by wypełnić je muzyką, szampanem i tańcem. Dzisiaj jednak odświętnie ubrane dzieci siedziały na ustawionych w trzy rzędy krzesłach i z szeroko otwartymi oczami oglądały przedstawienie kukiełkowe o leśnych zwierzętach, chichocząc radośnie. Za nimi zajmowały miejsca wypielęgnowane matki z kieliszkami wina w dłoniach, a pod ścianą pokojówka rozmawiała z wysoką, młodą kobietą w szykownej, srebrnoszarej sukni, o wiele za eleganckiej na przyjęcie dla dzieci. Tą kobietą była Florence.
Potrójny sznur pereł podkreślał jej smukłą, kremową szyję. Nie było na niej najmniejszego śladu, żadna kość ani ścięgno nie zostały przecięte spadającym ostrzem gilotyny. Krótki i ostry ból we własnej szyi sprawił, że Romy oblizała wargi. Potrzebowała drinka. A mimo to podziwiała chłodną elegancję bliźniaczki. Długie blond włosy jak wir słonecznych promieni zebrane w węzeł, który sprawiał wrażenie tak swobodnego, choć ułożenie go pewnie trwało godzinami. I to, jak zadzierała brodę odrobinę wyżej niż inni ludzie, rzucając światu wyzwanie, by się jej sprzeciwił.
Ogromne błękitne oczy Florence zwęziły się w mimowolnym przejawie niezadowolenia, gdy słuchała pokojówki. Spojrzała na drzwi do salonu i na widok stojącej w progu Romy zastygła. Na ułamek sekundy. Romy jednak to dostrzegła. Zaraz potem Florence podbiegła do niej z szerokim uśmiechem i wyciągniętą ręką.
− Romaine, tak się cieszę, że wreszcie dotarłaś. − Musnęła policzek siostry swoim. Pachniała kosztownymi perfumami. − Chodź − dodała, zniżając głos. − Nie przeszkadzajmy w przedstawieniu dla dzieci.
Już chciała wyprowadzić Romy z pokoju, ale wtedy główka ze złotymi lokami odwróciła się gwałtownie i podekscytowany głosik zawołał:
− Tante Romy!
Rozległ się tupot małych stóp i nagle dwie rączki oplotły Romy. Złapała siostrzenicę w objęcia i wyniosła ją do holu z dala od czujnych oczu, gdzie pocałowała nieskazitelny różany policzek. Jak zwykle poczuła ból w gardle, równie znajomy i niszczący jak aromat róż w tym mieszkaniu.
− Bon anniversaire, maleńka. Urodziny mijają ci miło?
− Tak. Maman podarowała mi lalkę. To księżniczka w błyszczącej sukni ze złotym…
Romy pozwoliła, by otuliły ją te pełne zapału słowa. Ekscytacja sześciolatki, którą trzymała w ramionach, była zaraźliwa. Oczy błękitne jak chabry jaśniały od śmiechu, oddech pachniał słodko jak koniczyna.
− Spodziewaliśmy się ciebie wcześniej, Romaine − powiedziała Florence.
− Przepraszam. Zła pogoda opóźniła mój lot. − Postawiła dziewczynkę na podłodze. − Ale coś ci przywiozłam, Chloé. − Wyjęła z torby prostokątne pudełko owinięte w biały jedwab, który odzyskała ze zniszczonego spadochronu. Agent wiszący pod czaszą miał złamany kark. Przed jego ostatnim lotem Romy wypiła z nim piwo. Spędziła z nim noc. Był jej przyjacielem. Wczoraj wieczorem wycięła fragment jedwabiu, omijając dziury po pociskach, a potem śniła o spadochroniarzu.
− Dziękuję, tante Romy.
− Ostrzegam, to nie jest lalka.
− Mogę otworzyć?
− Oczywiście.
Drobne dłonie ostrożnie odwinęły jedwab. Obie pary błękitnych oczu, matki i córki, zrobiły się okrągłe jak monety.
− To samolot! − wykrzyknęła Florence. Romy nie usłyszała w jej głosie śladu radości.
− To samolot − powtórzyła zachwycona Chloé.
− Model latający − wyjaśniła Romy. − Trzeba zmontować kilka elementów, ale to łatwe, i będzie latał. Nazywa się FROG Interceptor. Popatrz. − Zdjęła wieko. − Napędzany gumową taśmą, ma kadłub z duraluminium i wzmacniane papierowe skrzydła. − Palce ją świerzbiły, by wyjąć model.
Uśmiech Chloé znowu rozjaśnił hol.
− Mogę teraz się nim pobawić?
Zanim Romy zdążyła odpowiedzieć, otworzyły się drzwi. Poczuła powiew powietrza, napięcie skóry na policzkach, jakby z góry wiedziała, kto to jest. Spojrzała na drzwi biblioteki, solidne niczym most zwodzony. Otworzyły się na oścież i w holu pojawili się dwaj mężczyźni w letnich garniturach, obaj trzydziestokilkuletni. Jednego, jasnowłosego i wysokiego, nie znała. Drugi był muskularny, włosy miał czarne jak plama ropy i kroczył z wypiętą piersią, jakby hol do niego należał. Bo rzeczywiście należał. Nazywał się Roland Roussel i był mężem Florence.
Romy słyszała irytację w każdym uderzeniu obcasów o podłogę, gdy się ku niej zbliżał, choć jego głos był całkiem jej pozbawiony.
− Hej, co to za hałasy? − Zwrócił się ku szwagierce. Powitał ją z uśmiechem tak idealnie wypolerowanym jak ostrze noża. Jeśli się nie uważało, można się było nim zranić. − Dzień dobry, Romaine.
− Dzień dobry, Rolandzie.
Odwzajemniła uśmiech, taki sam jak jego.
− Tante Romy przyszła na moje przyjęcie urodzinowe − oznajmiła Chloé.
− Naprawdę? − Słowa padły gładkie jak szkło. − W takim razie spodziewałbym się, że przed przyjściem przebierze się w wizytową sukienkę.
− O nie, papo. − Rączka dotknęła wilgotnej lotniczej kurtki Romy w taki sposób, w jaki wierzący dotykają stuły kapłana. − Mnie się podoba.
− I dlatego ją włożyłam. − Romy uśmiechnęła się do dziewczynki, omijając wzrokiem szwagra.
Jasnowłosy nieznajomy podszedł do nich. Wyciągnął rękę do Romy.
− Wreszcie − powiedział łagodnie. − Nie mogłem się doczekać spotkania z panią, Romaine.
− To moja siostra Romaine Duchamps − rzekła Florence, rzucając mu ostre, ostrzegawcze spojrzenie. − Jest awiatorką. − Romy nigdy dotąd nie słyszała, by siostra używała tego terminu. Obdarzał akt latania splendorem, który w rzeczywistości nie istniał. − Romaine, pozwól, że ci przedstawię Horsta Baumeistra z Berlina. Przyjechał tutaj − przeniosła wzrok na męża − z niemiecką delegacją rządową.
Uścisk dłoni miał stanowczy i krótki, ale z zainteresowaniem przyglądał się Romy. Nie był to ten rodzaj zainteresowania, od którego dostawała gęsiej skórki, zupełnie nie. W jego jasnoniebieskich oczach pojawiło się napięcie, gdy wiódł spojrzeniem po jej twarzy i kręconych włosach ostrzyżonych krótko jak u chłopca. Zanotował w pamięci jej lotniczą kurtkę poznaczoną zadrapaniami i pocerowaną. Brązowe, praktyczne buty. Obserwował ją tak, jak naukowiec w laboratorium mógłby obserwować gatunek ćmy. To było tego rodzaju zainteresowanie. Wnikliwie ją studiował. Nie sprzeciwiała się. Nie poczuła tej fali pogardy, która często w niej wzbierała, gdy mężczyźni na nią patrzyli. Ponieważ w jego wzroku było coś, co sprawiało jej przyjemność: szacunek.
− Naprawdę pani lata? − zapytał.
− Naprawdę.
− Rolandzie, mein Freund, gdzie ukrywałeś tę Fliegerin?
Ku zaskoczeniu Romy jej siostra roześmiała się.
− Tylko jej nie zachęcaj, Horst. Usiłujemy ją ucywilizować.
Ucywilizować?
Czy po to były jedwabne halki i rękawiczki z cielęcej skórki, które z monotonną regularnością dostarczano pod jej drzwi? Żeby ją ucywilizować? Jakby była jakąś barbarzyńską analfabetką. Spojrzała na siostrę, pragnąc ją zapytać, kto jest bardziej cywilizowany. Osoba, która wie, jak ułożyć włosy w misterny kok i rozpalić pokój synkopowanym fokstrotem? Czy brudna lotniczka, która potrafi nakłonić samolot, by przeleciał nad górami do Hiszpanów rozpaczliwie potrzebujących broni i sprzętu do obrony narodu przed okowami faszyzmu. Kto, Florence? Kto twoim zdaniem więcej robi dla cywilizacji?
− Proszę powiedzieć, Fraülein Duchamps − ciągnął Niemiec − dokąd dzisiaj pani poleciała w tę pieską pogodę?
− Do Lyonu. − Kłamstwo przyszło jej łatwo. − Z klientem, który miał tam spotkanie w interesach. Leciałam nisko pod podstawą chmur i kierowałam się wzdłuż trakcji kolejowej. − Cóż, ta część była prawdą. Tory stanowiły bezcenną pomoc w nawigacji. − A pan lata?
− Nie, ale uwielbiam lotnictwo.
Jego wzrok spoczął na modelu samolotu w pudełku i kiwnął głową z aprobatą. To Roland gwałtownie zakończył rozmowę.
− Chloé, myślę, że powinnaś wrócić do salonu i przyłączyć się do przyjaciół.
− Z tante Romy. Proszę, papo?
− Nie. Twoja ciocia wychodzi.
− Dlaczego? − W czystych, błękitnych oczach dziecka zwróconych na ojca było coś nieustraszonego. − Tylko dlatego, że nie włożyła wizytowej sukni?
− Dlatego, że jest zajęta.
Romy jednak nie zamierzała pozwolić, by uszło mu to na sucho.
− Dla ciebie zawsze mam czas, ma petite − zapewniła dziewczynkę.
Chociaż patrzyła na Chloé, nie umknęło jej trzepotanie rzęs siostry świadczące o niepokoju, pośpieszne przygryzienie wargi idealnymi, białymi zębami. Zawsze było tak samo. Ta świadomość. Zdolność postrzegania każdego ruchu bliźniaczki, nawet gdy Romy wzrok miała skierowany gdzie indziej, jakby był kontynuacją jej własnych poruszeń. Towarzyszenie jej w każdej chwili. Fala, która płynęła od niej do siostry, lecz nad którą nie miała kontroli.
− Ale ja chcę, żeby została, papo. I żeby pobawiła się ze mną samolotem po przyjęciu.
Romy się pochyliła i jej twarz znalazła się na jednym poziomie z buzią siostrzenicy.
− Jutro − powiedziała. − Teraz jest za późno. Wrócę jutro i wtedy się pobawimy. − Musnęła falę długich, jedwabistych włosów, delikatnych jak pajęczyna. − Wcześnie i w świetle dnia.
Drobny palec owinął się wokół jej palca.
− Przed śniadaniem.
Romy się roześmiała.
− Nie. Zaraz po śniadaniu, przyrzekam.
Pocałowała jubilata w czoło, pośpiesznie się pożegnała, ponownie uścisnęła dłoń Niemcowi i nie oglądając się za siebie, po raz kolejny zjechała na dół windą z pięknymi elektrycznymi lampami Lalique w kształcie piramid. Każda pewnie kosztowała więcej, niż Romy zarabiała w pół roku. Było też złocone lustro, lecz odwróciła się do niego plecami. Nie była w stanie znieść widoku własnej twarzy.
Gdzieś głęboko w lodowatym miejscu w jej piersi usadowił się znajomy ból towarzyszący jej zawsze, gdy opuszczała ten dom, ból taki, jakby śmigło uderzyło ją w żebra.
Było ciemno, kiedy Romy za cmentarzem skręciła w rue Lamarck. Chciała jak najszybciej załatwić sprawę, na wieczór miała inne plany. Skierowała się prosto do sklepu na rogu. Z witryny padało różowawe światło, zmieniając szarego kota w purpurowego i malując zderzak zaparkowanego citroëna na kolor waty cukrowej.
Wróciła na wąskie uliczki Montmartre’u, gdzie wynajmowała pokój w jednym z poszarzałych zaułków Osiemnastej Dzielnicy. Montmartre z pewnością nie był bezpieczny. Roiło się tutaj od artystów i pisarzy bez grosza przy duszy, kieszonkowców i alkoholików, którzy z radością poderżnęliby ci gardło, byle zdobyć garść centymów na kolejną szklankę nielegalnego absyntu.
Wiatr przewiał chmury z nieba i gwiazdy toczyły przegraną grę z siarkową poświatą miasta. Miliony ulicznych lamp rzucały miękkie światło na najgorsze brudy i łagodziły ostre krawędzie miasta. Odnosiło się wrażenie, że na Montmartrze to właśnie brud trzymał budynki w całości, i lepiej było nie myśleć o tym, co leżało pod stopami na bruku.
Gdy pchnęła drzwi i wkroczyła do różanego wnętrza sklepu, nad jej głową zabrzęczał dzwonek. Łańcuchy delikatnych, różowych lampek zdobiły każdą powierzchnię.
− Mademoiselle Romy! − wykrzyknął mężczyzna za kontuarem. Posłał jej całusa. − Rozjaśniła pani mój ponury wieczór. Nie widziałem pani od tygodni i tęskniłem za swoją ulubioną klientką.
Romy się roześmiała.
− Mówi pan tak do wszystkich dziewcząt, jestem o tym przekonana. Do chłopców też.
− Ach, non, chérie. Tylko do pani.
Uśmiechnął się, wyjął spod kontuaru dwa kieliszki, po czym napełnił je ciężkim, gęstym winem, wytwarzanym w winnicy należącej do jego rodziny. Był drobnym, gibkim mężczyzną z oczami, które nie brały życia poważnie. Nosił białą koszulę, szkarłatną muszkę i długą do kostek spódnicę z czarnego aksamitu, na jego paznokciach połyskiwał lakier barwy maków. Nazywał się Louis Capel, a zajmował się skupem i sprzedażą używanych ubrań. Miał słabość do futer. Między innymi.
Romy postawiła swoją ciężką torbę na drewnianym kontuarze.
− Jak interesy?
− Tak sobie. Żyję o chlebie i wodzie.
− Oraz winie − dodała Romy, upijając spory łyk. Poczuła, jak alkohol rozpala w jej wnętrzu małe ognisko.
− Ma pani coś dla mnie? − Dźgnął palcem w torbę. − Kolejne rękawiczki z koźlej skórki? − Przewrócił oczami w udanej rozpaczy.
− Nie, Louis. Przyniosłam panu to.
Wysunęła z torby czubki luf trzech sztuk broni. Zagrzechotały na kontuarze. Potem zapadła cisza. Osiadła w sklepie tak delikatnie jak piórka i Romy zachichotała, by usunąć je z gardła.
− Zainteresowany?
Wypielęgnowane brwi Louisa uniosły się.
− Hiszpański − ogłosił, wyjmując jeden pistolet. − Produkcji Star Bonifacio, ale wczesny model. Około tysiąc dziewięćset dziewiętnastego roku. Sześć trzydzieści pięć milimetra. Rękojeść z lewej strony pęknięta.
− Zainteresowany? − powtórzyła Romy.
− Nie pytam, skąd je pani ma.
− I tak bym nie powiedziała.
Romy powiodła znaczącym spojrzeniem po rzędach połyskliwych sukien, aksamitnych peleryn, falbanek, piór i lśniących futer. Nie miała najmniejszych wątpliwości, że większość z tych rzeczy pochodziła z worka włamywacza i żadne pytania nie padły. Louis umiał trzymać język za zębami.
Dopiła wino, oblizała wargi, oparła się łokciami o ladę i patrzyła, jak Louis trzepocze ku niej długimi, czarnymi rzęsami.
− Ile? − zapytał.
Romy klęczała przy łóżku.
Powietrze w pokoju na poddaszu było lepkie. Jakby już oddychało nim zbyt wielu mieszkańców miasta, a teraz znalazło drogę do jej pokoju, by umrzeć w kątach. Elektryczności nie doprowadzono tak wysoko, Romy paliła więc tanie świece. Miała starodawną lampę naftową, która stała na półce, ale nafta dużo kosztowała, dlatego używała jej tylko wtedy, gdy musiała. Dzisiaj takiej potrzeby nie było. W półmroku rozpraszanym płomykiem ogarka jej dłonie pracowały sprawnie.
Rozsznurowała rozcięcie w materacu, choć była to bardziej zbieranina grud i wybojów niż materac. Wepchnęła rękę głęboko w wypełniające go poplątane końskie włosie i poczuła, jak jej serce swoim zwyczajem na moment przestało bić z ulgi, gdy palce zamknęły się na małym kawałku płótna. Nadal tam był. Lękała się, że któregoś dnia może zniknąć. I wiedziała, że gdyby tak się stało, nie zdołałaby się powstrzymać od gwałtownego przejścia z nożem w ręku przez mieszkania innych lokatorów kamienicy, dopóki by go nie znalazła.
Zadrżała. Ukryła tę myśl. Jak na jedno życie spowodowała już dość zniszczeń nożem do papieru.
Podobnie jak większość paryskich kamienic, ta też miała sześć kondygnacji plus pokoje na poddaszu, które zmieniały się w piec latem i w lodownię zimą. Był to kruszący się, walący, obskurny budynek z rurami kanalizacyjnymi strząsającymi tynk ze ścian, szczurami obozującymi w piwnicy i przeciekającym dachem. Romy stawiała wiadro na środku pokoju, ale w dnie takie jak dzisiejszy krople kapiące z sufitu stawały się ulewą spadającą piętro niżej. Inni lokatorzy bez przerwy wprowadzali się i wyprowadzali, wyjątkiem była madame Gosselin z parteru, stanowiąca wyposażenie kamienicy. Odziana w czerń konsjerżka obserwowała ruchy mieszkańców z poświęceniem, od którego Romy ściskało się serce.
Gdyby kiedykolwiek materac był pusty, wiedziałaby, gdzie najpierw szukać. Dzisiaj nie był. Szarpnęła za płótno i na ziemię spadł mały woreczek ściągany sznurkiem. Zawierał plik starannie poskładanych banknotów. Przeliczyła je dwukrotnie, po czym dodała do nich nowy zwitek franków, które zarobiła dzisiaj na locie do Hiszpanii oraz sprzedaży trzech hiszpańskich pistoletów. Jej myśli pobiegły ku wsiadającemu do jej samolotu Hiszpanowi z kulą w świszczących płucach i przerażeniem w czarnych oczach.
− Weź je − powiedział, gdy wylądowała na porytej koleinami łące pod Béziers. Z wdzięczności pocałował ją w rękę. − Weź broń. − Wepchnął jej w dłonie trzy stare hiszpańskie pistolety. − Zaaresztują mnie, jeśli je przy mnie znajdą.
Teraz owinięte w ceratę pistolety leżały na półce na zapleczu sklepu Louisa i czekały na odbiorców z przestępczego świata Paryża. To była kolejna rzecz, o której Romy zdecydowała się nie myśleć.
Ściągnęła sakiewkę sznurkiem, wepchnęła ją w materac i zasznurowała przecięcie, wcześniej jednak przełożyła dwieście franków do kieszeni. Kusiło ją, żeby wziąć więcej. Zaryzykować. Miała przeczucie, że dzisiaj wieczorem karty zatańczą dla niej.
Na tę myśl się uśmiechnęła. Czujnie. Kiedyś straciła połowę swoich oszczędności przez parę asów. Nigdy więcej. Dwieście franków to niewiele. Inflacja zrujnowała wartość francuskiej waluty. Na tyle jednak Romy sobie pozwoliła. Najpierw musiała pójść na spotkanie, gdzie będzie Martel.
Już miała się podnieść z klęczek, żeby się umyć przed wyjściem w noc, kiedy ogarnęła ją nagła fala znużenia. Zaskoczyła ją. To był długi dzień. Nerwy cały czas miała napięte. Nie myśląc, oparła czoło o materac i natychmiast zaczęła osuwać się w to bezimienne, bezkształtne miejsce będące granicą snu, gdzie jej wszystkie środki obronne roztapiały się niczym lodowe mury w słońcu. Nie podejmuj takiego ryzyka.
Było jednak za późno. Staczała się w sen. Gdzie czyhało niebezpieczeństwo. Miejsce ciepłe i bezbronne.
„Mademoiselle Romaine, dlaczego panienka opowiada sędziemu te wszystkie kłamstwa? Dlaczego?” − Głos w jej uchu był łagodny i naglący. − „Dlaczego? Przecież panienka wie, że tamtego dnia wcale nie wchodziłem do domu”.
Oczy Romy otworzyły się gwałtownie. Oddychała ciężko. Dzikim wzrokiem toczyła po pokoju. Był pusty. Tylko czarne okno i zakurzone, gołe deski podłogowe. Nikt nie szeptał. Nikogo nie było. Żadnego ducha. Zerwała się na nogi i wepchnęła dłonie do kieszeni spodni, by powstrzymać ich drżenie. Miała wrażenie, jakby rozcięto jej serce i krew − a może to były łzy? − spływały z niego do klatki piersiowej. Splunęła, spodziewając się widoku czerwieni, ale zobaczyła tylko ślinę tryskającą boleśnie z jej ust.
Pociągła, wąska twarz. Śniada cera. Łagodne oczy. Włosy czarne jak węgiel. Elementy zaczynały tworzyć całość w jej głowie. Wyłaniały się z mieszaniny gniewu i przerażenia. Widziała wyraźnie, że jego pełne, ciężkie wargi rozchyliły się, by mówić dalej, ale nie zamierzała na to pozwolić.
− Muszę się napić − wymamrotała i ponownie padła na kolana.
Po omacku sięgnęła pod łóżko po butelkę whisky. Odkręciła ją i wlała bursztynowy płyn do gardła. Zapiekło. Zapiekło tak bardzo, że nie było już miejsca na krew, łzy ani łagodne, smutne oczy spoglądające z piekła. Whisky obmyła ją do czysta.
Drgnęła, słysząc pukanie do drzwi. Napiła się znowu, trochę przy tym rozlewając, a pukanie się powtórzyło.
− Odejdź! − krzyknęła.
Ten ktoś za drzwiami nie posłuchał. Zabębnił raz jeszcze.
− Romaine, otwórz. To ja.
FLORENCE
Dobry Boże. Ona jest pijana.
Ta myśl uderza mnie w chwili, gdy siostra otwiera drzwi. Romaine cuchnie alkoholem. Oczy ma mętne i błędne. Lekko się chwieje jak po ciosie. Wchodzę do niechlujnego pokoiku, zamykam drzwi, by odciąć się od smrodu źle funkcjonującej kanalizacji wijącej się spiralnie przez serce domu. Odkładam torebkę, wyciągam ręce i obejmuję siostrę.
To nie jest uścisk. Nie, nic w tym rodzaju. To jak utrzymywanie Romaine w całości, moje ręce są dźwigarami zapobiegającymi rozpadnięciu się połamanych części mojej bliźniaczki. Przyciskam ją mocno do piersi. Oddycham za nią. Świadoma wielkiego żaru w jej drobnej postaci, płonącego w niej pieca. Stoimy na gołych deskach, nie wydając głosu. Nie szlochając. Nie mrucząc.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki