Zeno Cosini - Svevo Italo - ebook + książka

Zeno Cosini ebook

Svevo Italo

3,4

Opis

Arcydzieło modernizmu wraca w sto pierwszą rocznicę premiery oryginału. 

„Zeno Cosini”, jedna z najważniejszych powieści XX wieku, wydana została w Polsce po II wojnie światowej tylko raz. Teraz to niesłusznie zapomniane, przełomowe dla modernizmu dzieło wraca w znakomitym, nieco odświeżonym przekładzie Zofii Ernstowej.

Powieść Itala Sveva wprowadza czytelnika w głąb zabawnie nadpobudliwego i samooszukującego się bez końca umysłu. Zeno Cosini, neurotyczny włoski biznesmen, spisuje wspomnienia na polecenie swojego psychiatry, przybliżając czytelnikowi m.in. niekończące się próby rzucenia palenia, zaloty do pięknej, lecz obojętnej Ady, nieoczekiwanie szczęśliwe małżeństwo z jej niepozorną siostrą Augustą, romans z piosenkarką u progu kariery i postać swego ojca, a wreszcie: wojnę z perspektywy cywila na linii frontu. Svevo pisze z niepozbawionym ironii dowcipem i przenikliwością, a jego powieść to arcydzieło realizmu psychologicznego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 672

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,4 (9 ocen)
3
1
3
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Anndr

Z braku laku…

Próbowałam, ale...bez komentarza.
00
JoLA1740

Dobrze spędzony czas

Wciągające i interesujące czytanie.
00

Popularność




Italo Svevo

Zeno Cosini

Przełożyła Zofia Ernstowa Posłowie Maria Karpińska

Przedmowa

To ja jestem lekarzem, o którym dość często w tej powieści padają mało pochlebne słowa. Kto się zna na psychoanalizie, będzie wiedział, co ma sądzić o antypatii, jaką żywi do mnie mój pacjent.

Nie będę się rozwodził nad psychoanalizą, bo wystarczająco dużo mówi się o niej w tej książce. Muszę się wytłumaczyć, dlaczego namówiłem mojego pacjenta do napisania autobiografii; uczeni zajmujący się psychoanalizą będą kręcić nosem na taką nowość. Lecz mój pacjent był stary i miałem nadzieję, że tego rodzaju odtworzenie przeszłości odświeży ją, że autobiografia będzie dobrym wstępem do kuracji. Ten pomysł po dziś dzień wydaje mi się szczęśliwy, dał mi bowiem nieoczekiwane wyniki, które byłyby jeszcze lepsze, gdyby chory w momencie ogromnej poprawy nie odmówił dalszego leczenia, zaprzepaszczając owoc mojej długiej i cierpliwej analizy owych wspomnień.

Oddaję je do druku, chcąc się na nim zemścić, w nadziei, że będzie z tego niezadowolony. Lecz niech wie, że gotów jestem podzielić się z nim wysokimi honorariami, które przyniesie mi ich publikacja, pod tym jednak warunkiem, że podejmie przerwaną kurację. Zdawał się taki ciekaw siebie samego! Gdyby wiedział, ile niespodzianek sprawiłby mu komentarz tych wszystkich prawd i kłamstw, które tutaj powypisywał!

Dr S.

Wstęp

Zobaczyć moje dzieciństwo? Dzieli mnie od niego przeszło pięćdziesiąt lat, lecz moje oczy dalekowidza mogłyby tam może dotrzeć, gdyby bijące jeszcze z niego światło nie napotykało na najrozmaitsze przeszkody, wyrastające niczym wysokie góry: lata mojego życia i niektóre jego godziny.

Doktor radził mi, żebym nie starał się z uporem sięgać aż tak daleko. Także i bliższe sprawy są dla nich cenne, a przede wszystkim marzenia i sny ubiegłej nocy. Ale przecież musi w tym być jakiś porządek, więc by zacząć ab ovo, natychmiast po rozstaniu się z doktorem, który wyjeżdża w tych dniach na dłuższy czas z Triestu, wyłącznie dla ułatwienia mu zadania, kupiłem i przeczytałem rozprawę o psychoanalizie. Nie jest to zawiłe, ale bardzo nudne.

Po obiedzie wyciągnąłem się wygodnie w fotelu klubowym, z ołówkiem i kartką papieru w ręku. Moje czoło jest gładkie, bo przestałem wytężać umysł. Myśl moja zdaje się czymś oddzielonym ode mnie. Widzę ją. Wznosi się, opada… lecz jest to jedyna jej czynność. By przypomnieć jej, że jest myślą i że jej obowiązkiem byłoby ujawnić się, chwytam za ołówek. I oto moje czoło się marszczy, bo każde słowo składa się z liter, a przemożna teraźniejszość ożywa, zasłaniając sobą przeszłość.

Wczoraj próbowałem odprężyć się całkowicie. Eksperyment skończył się głębokim snem i jedynym osiągnięciem był wielki wypoczynek i ciekawe wrażenie, że widziałem w owym śnie coś ważnego. Lecz nie pamiętam, co to takiego było, i nigdy już sobie tego nie przypomnę.

Dzisiaj nie zasnąłem dzięki ołówkowi, który trzymam w ręku. Majaczą mi się dziwne obrazy niemogące mieć żadnego związku z moją przeszłością: lokomotywa, która sapie, jadąc pod górę, i ciągnie niezliczoną ilość wagonów; kto wie, skąd przybywa, dokąd zmierza i dlaczego teraz tutaj się zjawiła!

W półśnie przypominam sobie, że według mojego podręcznika można dojść tą metodą do przypomnienia sobie najwcześniejszego dzieciństwa, okresu niemowlęcego. Od razu widzę dziecko w pieluszkach, ale dlaczego miałbym nim być ja? Zupełnie nie jest do mnie podobne i myślę, że jest to raczej dziecko, które urodziło się kilka tygodni temu mojej szwagierce i które pokazano nam jako ósmy cud świata, dlatego że ma takie maleńkie rączki i takie duże oczy. Biedne dziecko! To nie było przywołanie mojego dzieciństwa! Nie znajduję nawet sposobu, by uprzedzić ciebie, maleństwo, co przeżywasz teraz swój niemowlęcy okres, jak ważne jest zapamiętanie go dla twojej inteligencji i dla twojego zdrowia. Kiedy dowiesz się, że byłoby dobrze, gdybyś mógł zachować w pamięci całe twoje życie, nie wyłączając tej jego części, która budzić będzie w tobie odrazę? Tymczasem, nieświadome, badasz twój mały organizm w poszukiwaniu przyjemności i te twoje rozkoszne odkrycia doprowadzą cię do cierpienia i choroby, ku którym popchną cię także ci, którzy by tego wcale nie chcieli. Cóż robić? Jak ochronić twoją kołyskę? W tobie, maleństwo, zachodzą tajemnicze reakcje; Każda minuta, która mija, dorzuca nowy odczynnik. Czyha na ciebie zbyt wiele chorób, nie wszystkie bowiem twoje minuty mogą być czyste. A poza tym masz w sobie krew ludzi, których znam. Minuty płynące teraz mogą jeszcze być czyste, ale na pewno takimi nie były wieki, które przygotowały twoje przyjście na świat.

I oto odszedłem daleko od obrazów poprzedzających sen. Jutro będę próbował znowu.

Ostatni papieros

Lekarz, z którym rozmawiałem na ten temat, poradził mi, bym rozpoczął od opisania historii mojego nałogu palenia.

– Niech pan pisze! Niech pan pisze! Zobaczy pan, jak dokładnie pozna pan samego siebie!

Sądzę, że o paleniu mogę pisać tu, przy moim biurku, nie muszę koniecznie marzyć, siedząc w fotelu. Sam nie wiem, od czego zacząć, i wzywam na pomoc papierosy, wszystkie podobne do tego, który trzymam w ręku.

Dziś odkrywam nagle pewne rzeczy, których już nie pamiętałem. Pierwsze wypalone przeze mnie papierosy były z gatunku, jakiego nie ma już teraz w sprzedaży. W latach siedemdziesiątych wyrabiano je w Austrii i sprzedawano w kartonowych pudełkach z dwugłowym orłem. Oto jedno z owych pudełek: wokół niego gromadzą się od razu różne osoby, których niewyraźne rysy nasuwają mi imiona, lecz nie wystarczają, bym się wzruszył tym niespodziewanym spotkaniem. Próbuję uzyskać więcej i siadam w fotelu: postacie nikną, a na ich miejsce zjawiają się błazny, które drwią sobie ze mnie. Zniechęcony, wracam do biurka.

Jedną z owych postaci, o nieco chrypliwym głosie, był Giuseppe, chłopiec w moim wieku, drugą – mój brat, młodszy o rok ode mnie, który umarł już dawno. Zdaje się, że Giuseppe dostawał dużo pieniędzy od ojca i obdarzał nas tymi papierosami. Ale jestem pewien, że dawał ich o wiele więcej mojemu bratu niż mnie. Postawiło mnie to przed koniecznością zdobywania ich w inny sposób, i zacząłem kraść. W lecie mój ojciec często zostawiał na krześle w jadalni swoją kamizelkę, a w kieszonce od kamizelki miał zawsze drobne pieniądze: brałem dziesięć soldów potrzebnych na kupno cennego pudełeczka i wypalałem wszystkie dziesięć papierosów jeden po drugim, by pozbyć się jak najszybciej kompromitującego owocu kradzieży.

To wszystko musiało leżeć tuż pod ręką w mojej świadomości. A ujawniło się dopiero teraz, ponieważ dotąd nie przywiązywałem do tego żadnej wagi. Oto zapisałem, jakie były początki paskudnego nawyku, i kto wie, czy nie jestem już z niego wyleczony. Zapalam więc na próbę ostatniego papierosa i może wyrzucę go od razu z obrzydzeniem…

Potem przypominam sobie, że pewnego dnia ojciec przyłapał mnie ze swoją kamizelką w ręku. Ja, z bezczelnością, na którą bym się dziś nie zdobył i która teraz jeszcze budzi we mnie wstręt (kto wie, czy ten wstręt nie będzie miał dużego znaczenia w mojej kuracji), powiedziałem mu, że chciałem policzyć guziki. Ojciec roześmiał się z mojego zamiłowania do arytmetyki, względnie do krawiectwa, i nie zauważył, że miałem palce wsunięte w kieszonkę. Mogę dodać na moje usprawiedliwienie, że sam fakt, iż ojciec śmiał się z mojej niewinności, podczas gdy ja czułem się winien, wystarczył, bym przestał kraść. To znaczy… kradłem dalej, lecz nieświadomie. Ojciec miał zwyczaj zostawiać w mieszkaniu na krawędzi stołu albo i szafy do połowy wypalone cygara Virginia. Myślałem, że w ten sposób odkłada je do wyrzucenia i że nasza stara służąca Catina zabiera je potem i wyrzuca do śmieci. Brałem je więc i dopalałem po kryjomu. Już w momencie, gdy brałem je do ręki, wstrząsał mną dreszcz wstrętu, bo wiedziałem, że dostaję po nich mdłości. Potem paliłem je, dopóki czoło nie pokryło mi się zimnym potem i nie chwyciły mnie kurcze żołądka. Nie można powiedzieć, żeby w dzieciństwie brakowało mi energii.

Pamiętam doskonale, jak ojciec wyleczył mnie także z tego przyzwyczajenia. Pewnego dnia w lecie wróciłem z wycieczki szkolnej zmęczony i spocony. Matka pomogła mi się rozebrać i owinąwszy mnie w płaszcz kąpielowy, położyła na kanapie, po czym usiadła obok z ręczną robótką. Zaczynałem już drzemać, ale miałem jeszcze oczy pełne słońca i nie mogłem zasnąć na dobre. Pamiętam błogość, jaka towarzyszy w tym wieku odpoczynkowi po silnym zmęczeniu, czuję ją tak wyraźnie, jak gdybym teraz jeszcze był w pobliżu tej ukochanej istoty, która już odeszła.

Przypominam sobie pokój duży, przewiewny, w którym bawiliśmy się jako dzieci i który teraz, w czasach skąpych w przestrzeń, jest przedzielony na dwie części. Nie widzę w tej scenie mojego brata i to mnie dziwi, bo myślę, że on także musiał brać udział w wycieczce i odpoczywać po niej razem ze mną. Czyżby spał w nogach kanapy? Spoglądam na to miejsce, lecz wydaje mi się puste. Widzę tylko siebie, rozkosz wypoczynku, moją matkę, a potem ojca; dźwięczą mi w uszach jego słowa. Wszedł i widocznie nie dostrzegł mnie od razu, bowiem zawołał głośno:

– Mario!

Matka gestem, któremu towarzyszył leciutki szept, wskazała na mnie, pewna, że pogrążony jestem we śnie, a tymczasem ja miałem pełną świadomość tego, co się dokoła mnie dzieje. Byłem taki zadowolony, że ojciec musi liczyć się z moją osobą, iż wcale się nie poruszyłem.

Ojciec poskarżył się cicho:

– Coś jest ze mną niedobrze. Jestem prawie pewien, że pół godziny temu zostawiłem na szafce połówkę cygara, i nie ma go. Czuję się ostatnio gorzej niż zwykle. Wszystko zapominam.

Matka odpowiedziała równie ściszonym głosem, w którym dźwięczała nuta rozbawienia, powściąganego jedynie z obawy, by mnie nie obudzić:

– Przecież po obiedzie nikt nie wchodził do tamtego pokoju!

Ojciec szepnął:

– Wiem, i właśnie dlatego wydaje mi się, żem zwariował!

Odwrócił się i wyszedł.

Spojrzałem na matkę spod przymrużonych powiek. Zabrała się z powrotem do szycia, ale w dalszym ciągu była uśmiechnięta. Na pewno nie myślała, że ojciec jest u progu szaleństwa, skoro jego obawy wywoływały jej uśmiech. Ten uśmiech tak utkwił mi w pamięci, że przypomniałem go sobie od razu, odnajdując pewnego dnia podobny uśmiech na ustach mojej żony.

Później nie brakowało mi już pieniędzy na zaspokajanie mojego nałogu, ale podsycały go zakazy.

Pamiętam, że paliłem dużo, wynajdując sobie wszelkie możliwe kryjówki. Zapamiętałem doskonale – z powodu silnych mdłości, jakie potem nastąpiły – pół godziny spędzone w ciemnej piwnicy z dwoma innymi chłopcami, po których pozostało mi tylko wspomnienie ich dziecinnych ubranek: dwie pary sztywno stojących spodenek, bo czas wyeliminował wypełniające je postacie. Mieliśmy dużo papierosów i chcieliśmy się przekonać, kto wypali najwięcej w najkrótszym czasie. Wygrałem ja i ukrywałem po bohatersku mdłości, które chwyciły mnie po tych dziwacznych zawodach. Potem wyszliśmy na słońce i powietrze. Musiałem zamknąć oczy, żeby nie upaść na ziemię. Gdy tylko przyszedłem do siebie, zacząłem się chełpić zwycięstwem. Wtedy jeden z tych małych mężczyzn powiedział mi:

– Wcale się nie martwię, że przegrałem, bo ja palę tylko wtedy, kiedy mam ochotę.

Zapamiętałem te zdrowe słowa, lecz uleciała mi z pamięci twarzyczka, też zapewne zdrowa, która musiała być do mnie zwrócona w tym momencie.

Wówczas sam nie wiedziałem jeszcze, czy nie cierpię papierosów, czy lubię je, ich zapach i stan, w jaki wprowadzała mnie nikotyna. Gdy uświadomiłem sobie, że to wszystko jest mi nienawistne, było jeszcze gorzej. A uświadomiłem to sobie mniej więcej w dwudziestym roku życia. Cierpiałem wtedy przez kilka tygodni na ostry ból gardła, któremu towarzyszyła gorączka. Lekarz kazał mi położyć się do łóżka i absolutnie zaprzestać palenia. Pamiętam to słowo: absolutnie. Uderzyło mnie ono i gorączka zabarwiła je: wielka próżnia i nic, co pozwoliłoby się oprzeć olbrzymiemu ciśnieniu, które tworzy się od razu wokół próżni.

Gdy doktor wyszedł, ojciec (matka nie żyła już od kilku lat), z długim cygarem w ustach, siedział przy mnie jeszcze dłuższy czas, by dotrzymać mi towarzystwa. Odchodząc, przesunął delikatnie dłonią po moim rozpalonym czole i powiedział:

– Tylko nie pal, pamiętaj!

Ogarnął mnie wielki niepokój. Pomyślałem: „Skoro mi to szkodzi, nigdy nie będę już palił, ale przedtem zapalę jeszcze po raz ostatni”. Zapaliłem papierosa i niepokój ustał od razu, chociaż temperatura chyba podskoczyła i przy zaciąganiu się dymem czułem takie pieczenie w migdałkach, jak gdybym przypalał je rozżarzonym węglem. Dopaliłem papierosa do końca z dokładnością, z jaką dopełnia się złożonych ślubów. I, cierpiąc wciąż jak potępieniec, paliłem dalej podczas choroby. Ojciec przychodził raz po raz z cygarem w ustach, mówiąc:

– Brawo! Jeszcze kilka dni bez papierosów, a będziesz zupełnie zdrów!

Owo zdanie miało taki efekt, iż nie mogłem się doczekać, kiedy ojciec wyjdzie, by jak najprędzej zapalić znowu. Udawałem nawet, że śpię, by skłonić go do wcześniejszego opuszczenia pokoju.

Choroba ta przysporzyła mi nowej udręki, a było nią usiłowanie wyzwolenia się z mojego nałogu. Skutek był taki, że moje dni stały się pełne papierosów, a zarazem postanowień, żeby przestać palić, i muszę wyznać, że takimi są czasem do tej pory. Moja zabawa w ostatniego papierosa, rozpoczęta w dwudziestym roku życia, trwa nadal. Tylko postanowienia nie są już tak gwałtowne i moja słabość natrafia u mnie, starego, na większą pobłażliwość. W podeszłym wieku spogląda się z uśmiechem na życie i wszystkie jego objawy. Mogę nawet powiedzieć, że od pewnego czasu palę więcej papierosów… które nie miały być ostatnimi.

Na karcie tytułowej jednego ze słowników znajduję mój zapisek, pięknie wykaligrafowany, z ozdobnymi zawijasami:

„Dziś, dnia drugiego lutego 1886 roku, przerzucam się ze studiów prawniczych na chemiczne. Ostatni papieros!!”.

Był to bardzo ważny ostatni papieros. Pamiętam, ile towarzyszyło mu nadziei. Byłem wówczas na bakier z prawem kanonicznym, które wydawało mi się dalekie od życia, i rwałem się do nauki, która jest życiem samym, chociaż zamkniętym w retorcie. Ten ostatni papieros oznaczał właśnie pragnienie aktywności (także i rąk) oraz pogodnej, trzeźwej i poważnej pracy myśli.

By uciec przed łańcuchem związków węgla, w który nie wierzyłem, przerzuciłem się na powrót na prawo. Niestety! Był to błąd, i on także został zaznaczony ostatnim papierosem, którego datę znajduję zapisaną na książce. Ten również był ważny: znowu wracałem do zawiłych formułek prawniczych, pełen jak najlepszych zamiarów, przerywając wreszcie łańcuchy związków węgla. Okazało się, że nie mam zdolności do chemii także z powodu braku jakiejkolwiek sprawności w rękach. Jakże mogłem ją mieć, skoro paliłem niczym Turek?

Teraz, gdy tak siebie analizuję, nasuwa mi się pewna wątpliwość: może dlatego rozsmakowałem się w papierosach, by móc zrzucać na nie winę za moją życiową nieudolność? Kto wie, czy gdybym przestał palić, stałbym się – jak tego oczekiwałem – ideałem silnego człowieka? Może właśnie ta niepewność przykuła mnie do mego nałogu, bo bardzo wygodnie jest żyć, uważając się za ukrytego geniusza. Wysuwam tę hipotezę, by usprawiedliwić moją młodzieńczą słabość, lecz robię to bez pełnego przekonania. Teraz jestem stary i nikt już niczego ode mnie nie wymaga, a jednak wciąż jeszcze przechodzę od papierosa do postanowienia i od postanowienia do papierosa. Co znaczą dziś owe postanowienia? Czyżbym, jak ten stary higienista opisany przez Goldoniego[1], chciał umrzeć zdrowy po przechorowaniu całego życia?

Niegdyś, gdy jako student zmieniałem mieszkanie, musiałem kazać wytapetować na swój koszt ściany pokoju, bo zapisałem je całe datami. Prawdopodobnie wyprowadziłem się z tego pokoju właśnie dlatego, że stał się cmentarzyskiem moich dobrych postanowień i nie wierzyłem już, bym na tym samym miejscu mógł powziąć inne.

Myślę, że papieros ma smak intensywniejszy, kiedy jest ostatni. Inne także mają swój specjalny smak, ale mniej intensywny. Aromat ostatniego podsyca uczucie zwycięstwa nad sobą i nadzieję na zdrowie i siłę w najbliższej przyszłości. Znaczenie innych polega na tym, że zapalając je, manifestuje się swoją wolność, a odzyskanie sił i zdrowia nadal pozostaje aktualne, tylko przesuwa się je na później.

Daty na ścianach mojego pokoju były wypisane najrozmaitszymi kolorami, a także wymalowane farbą olejną. Postanowienie, odnowione w naiwnej wierze, znajdowało odpowiedni wyraz w sile koloru, przy którym miała zblednąć barwa poprzedniego postanowienia. Wyróżniałem te daty, które miały harmonijny układ cyfr. Pamiętam pewną datę z ubiegłego wieku, która, jak mi się zdawało, powinna była opieczętować na zawsze trumnę, gdzie spocząć miał mój nałóg: „Dziewiąty dzień dziewiątego miesiąca 1899 roku”. Znamienne, prawda? Nowy wiek przyniósł mi inne daty, brzmiące jak muzyka: „Pierwszy dzień pierwszego miesiąca 1901 roku”. Dziś jeszcze wydaje mi się, że gdyby ta data mogła się powtórzyć, potrafiłbym zacząć nowe życie.

Lecz w kalendarzu nie brak dat, i przy odrobinie wyobraźni każda z nich nadawałaby się na powzięcie dobrego postanowienia. Przypominam sobie następującą, która dla mnie miała coś z kategorycznego imperatywu: „Trzeci dzień szóstego miesiąca 1912 roku godzina 24”. Brzmi to, jak gdyby każda cyfra podwajała stawkę.

Rok 1913 dostarczył mi momentu wahania: brakowało trzynastego miesiąca, który można by dopasować do dwóch ostatnich cyfr roku. Lecz nie należy sądzić, że potrzeba aż tylu zbieżności w jednej dacie, by podkreślić wagę ostatniego papierosa. Wiele dat, które znajduję zapisane na książkach lub ulubionych obrazach, wyróżnia się, przeciwnie, chaotycznością cyfr. Na przykład: „Trzeci dzień drugiego miesiąca 1905 roku godzina szósta”. Data ta ma jednak swój rytm, gdy się nad nią zastanowić, każda bowiem poszczególna cyfra wydaje się zaprzeczeniem poprzedniej. Wiele wydarzeń, a nawet niemal wszystkie, od śmierci Piusa IX do urodzenia mego syna, wydały mi się godnymi uczczenia tym niezmiennym żelaznym postanowieniem. Toteż wszyscy w rodzinie podziwiają moją pamięć do rocznic radosnych i smutnych i uważają mnie za bardzo serdecznego człowieka.

Dla ratowania pozorów próbowałem podejść filozoficznie do choroby ostatniego papierosa. Mówi się, przybierając piękną postawę: „Już nigdy!”. Ale co się dzieje z ową postawą w wypadku, gdy dotrzymuje się przyrzeczenia? Można ją odzyskać tylko wówczas, gdy trzeba je ponowić. A poza tym dla mnie czas nie jest czymś niepojętym, co nie zatrzymuje się nigdy. Do mnie, tylko do mnie, powraca.

*

Choroba jest kwestią przekonania, i ja się z tym przekonaniem urodziłem. Niewiele bym pamiętał z choroby, którą przeszedłem jako dwudziestoletni chłopak, gdybym nie opisał jej wtedy lekarzowi. Ciekawe, że pamięta się lepiej wypowiedziane słowa niż uczucia, o których nigdy się nie mówiło.

Poszedłem do owego lekarza, bo powiedziano mi, że leczy on choroby nerwowe prądem elektrycznym. Pomyślałem sobie, że mogę z elektryczności zaczerpnąć siłę potrzebną do zerwania z paleniem.

Doktor miał duży brzuch i jego astmatyczny oddech towarzyszył stukotaniu maszyny elektrycznej puszczonej w ruch zaraz na pierwszej wizycie, która mnie rozczarowała, oczekiwałem bowiem, że lekarz, badając mnie, odkryje natychmiast truciznę zanieczyszczającą moją krew. On natomiast oświadczył, że organizm mam zdrowy, a gdy skarżyłem się na złe trawienie i bezsenność, wyraził przypuszczenie, iż mam niedokwasotę żołądka i że perystaltyka (powtarzał to słowo tyle razy, że je sobie dobrze zapamiętałem) jelit jest u mnie zbyt leniwa. Przepisał mi też jakiś kwas, który okazał się bardzo szkodliwy w działaniu, ponieważ od tej pory cierpię z kolei na nadkwasotę.

Gdy zrozumiałem, że sam nie dojdzie nigdy do odkrycia nikotyny w mojej krwi, chciałem mu pomóc i wyraziłem przypuszczenie, czy aby palenie nie jest przyczyną moich dolegliwości. Wzruszył z wysiłkiem swymi potężnymi ramionami:

– Perystaltyka… kwas… Nikotyna nie ma z tym nic wspólnego!

Zaaplikował mi siedemdziesiąt wstrząsów elektrycznych i byłby stosował je dalej, gdybym nie uznał, że wziąłem ich dosyć. Bieg-łem na te seanse nie tyle w oczekiwaniu cudu, ile w nadziei, że przekonam lekarza, by kazał mi przestać palić. Kto wie, jaki wszystko wzięłoby obrót, gdyby moje ówczesne postanowienia podbudowane były tego rodzaju zakazem?

A oto opis mojej choroby, jaki podałem lekarzowi: „Nie mogę się uczyć i nawet w tych rzadkich wypadkach, kiedy kładę się wcześnie do łóżka, nie śpię aż do białego rana i słyszę bicie pierwszych dzwonów. Dlatego waham się między prawem i chemią, studia te bowiem wymagają pracy rozpoczynającej się o określonej godzinie, podczas gdy ja nie wiem nigdy, o której godzinie będę mógł wstać”.

– Prąd elektryczny leczy każdą bezsenność – oświadczył sentencjonalnie eskulap, patrząc wciąż na cyferblat zamiast na pacjenta.

Zacząłem w końcu rozmawiać z nim tak, jak gdyby znał się na psychoanalizie, z którą ja zapoznałem się już po trochu. Opowiedziałem mu o swoich utrapieniach z kobietami. Nie wystarczała mi jedna ani nawet wiele. Chciałem je mieć wszystkie! Na ulicy ogarniało mnie krańcowe podniecenie: każda z przechodzących kobiet była moja. Przyglądałem się im bezczelnie, bo odczuwałem potrzebę, żeby być brutalnym. Rozbierałem je w myśli, zostawiając im tylko sznurowane buciki, brałem je na ręce i opuszczałem dopiero wtedy, gdy miałem pewność, żem poznał je całkowicie.

Moja szczerość i słowa szły na marne! Doktor sapał:

– Mam nadzieję, że zabiegi elektryczne nie wyleczą pana z tej choroby. Tego by tylko brakowało! Nie tknąłbym więcej Ruhmkorffa, gdybym się obawiał, że taki będzie skutek.

Opowiedział mi anegdotkę, którą uważał za bardzo zabawną. Pacjent, cierpiący na tę samą co ja chorobę, poszedł do słynnego lekarza, żeby go z niej wyleczył, i ów lekarz, któremu udało się to w pełni, musiał wyjechać z miasta, bo w przeciwnym razie wyleczony pacjent wysłałby go na tamten świat.

– Moje podniecenie jest anormalne! – ryknąłem. – To trucizna rozpala mi krew w żyłach!

Doktor mruczał z zafrasowaną miną:

– Nikt nie jest zadowolony ze swego losu!

By go przekonać, sam zrobiłem to, czego on zrobić nie chciał: przeanalizowałem moją chorobę, roztrząsając wszystkie jej objawy.

– Moje roztargnienie! Ono także uniemożliwia mi studia. Przygotowywałem się w Grazu do pierwszego egzaminu państwowego i dokładnie wynotowałem wszystkie teksty, które będą mi potrzebne w ciągu studiów. Skończyło się na tym, że kilka dni przed egzaminem zorientowałem się, iż nauczyłem się rzeczy, które będą mi przydatne dopiero za kilka lat. Musiałem więc egzamin odłożyć. Powiedziawszy prawdę, te teksty także przestudiowałem raczej pobieżnie z winy mieszkającej w sąsiedztwie dziewczyny, która kokietowała mnie dosyć bezczelnie, choć tylko na odległość. Gdy ukazywała się w oknie, nie widziałem już moich podręczników. Czy nie jest skończonym głupcem, kto postępuje w taki sposób? Przypominam sobie drobną, białą twarzyczkę dziewczyny w oknie: owalną, otoczoną delikatnymi, rudawymi lokami. Patrzyłem na nią, marząc, że przyciskam tę biel i tę miedź do mojej poduszki…

Eskulap wymamrotał:

– W kokieterii jest zawsze coś pozytywnego. W moim wieku nie skokietuje pan już nikogo.

Teraz wiem z całą pewnością, że nie miał on zielonego pojęcia o kokieterii. Skończyłem pięćdziesiąt siedem lat i nie wątpię ani przez chwilę, że jeśli nie przestanę palić i nie uleczy mnie psychoanaliza, to jeszcze na łożu śmierci będę spoglądał pożądliwym okiem na pielęgniarkę, o ile nie będzie nią moja żona i o ile żona się zgodzi, żeby pielęgniarka była ładna!

Byłem szczery jak na spowiedzi: kobieta nie podobała mi się jako całość, pociągały mnie w niej… szczegóły. U wszystkich lubiłem nóżki, byle ładnie obute, u wielu – szyje delikatne, a także i masywniejsze, piersi tylko malutkie. I tak wyliczałem dalej anatomiczne części ciała kobiety, lecz doktor mi przerwał:

– Te części składają się przecież na całą kobietę!

Powiedziałem wtedy ważkie słowa:

– Zdrowa miłość to taka, którą czuje się do jednej kobiety i która obejmuje ją całą, z jej charakterem i inteligencją włącznie.

Wówczas nie znałem jeszcze naturalnie takiej miłości, a gdy wreszcie przyszła, także nie wróciła mi zdrowia; ale ważne jest to, iż pamiętam, że dopatrzyłem się choroby w tym, w czym uczony specjalista widział zdrowie, i że moja diagnoza później się potwierdziła.

Znalazłem przyjaciela, który zrozumiał mnie i moją chorobę lepiej od lekarza. Niewiele mi z tego przyszło, lecz była to w moim życiu nowa nuta, której echo po dziś dzień się odzywa.

Przyjaciel ów był bogatym człowiekiem, który uprzyjemniał sobie próżniacze życie studiami i pracą literacką. Mówił o wiele lepiej, niż pisał, i dlatego świat nie dowiedział się nigdy, jakim był dobrym literatem. Był wielki i gruby, i gdy go poznałem, przeprowadzał energicznie kurację odchudzającą. Już w krótkim czasie osiągnął tak znakomite wyniki, że wszyscy znajomi poszukiwali jego towarzystwa, w nadziei, iż przy takim chorym sami poczują się zdrowsi. Zazdrościłem mu, bo umiał przeprowadzić to, co chciał, i nie odstępowałem go do końca jego kuracji. Pozwalał mi macać swój brzuch, który zmniejszał się z każdym dniem, a ja przewrotnie, z zazdrości, chcąc zachwiać go w jego postanowieniu, mówiłem mu:

– Ale co pan zrobi po skończonej kuracji z tym nadmiarem skóry?

Odpowiedział mi z wielką powagą, która nadawała nieco komiczny wyraz jego wychudłej twarzy:

– Za dwa dni rozpocznę masaże.

Jego kuracja była obmyślona ze wszystkimi szczegółami i nie miałem wątpliwości, że będzie się trzymał ściśle wyznaczonych terminów.

Stąd właśnie zrodziło się moje nieograniczone zaufanie do niego i opisałem mu moją chorobę. Pamiętam także i ten opis. Wytłumaczyłem mu, że wydaje mi się rzeczą o wiele łatwiejszą nie jeść trzy razy dziennie niż nie palić papierosa za papierosem, w tym drugim bowiem wypadku należało co chwila ponawiać tę samą męczącą decyzję. Z głową nabitą tego rodzaju postanowieniem nie ma czasu na nic innego, ponieważ tylko Juliusz Cezar umiał robić kilka rzeczy jednocześnie. Co prawda, nikt nie żąda ode mnie, żebym pracował, dopóki żyje mój administrator Olivi, lecz jak to wygląda, by taki człowiek jak ja nie umiał robić na tym świecie nic poza bujaniem w obłokach i rzępoleniem na skrzypcach, nie mając w dodatku żadnych zdolności muzycznych?

Odchudzony grubas nie od razu dał odpowiedź. Był to człowiek metodyczny i długo się przedtem zastanawiał. Potem z doktrynerską miną, usprawiedliwioną w pełni jego wyższością w tej dziedzinie, wyjaśnił mi, że moją prawdziwą chorobą nie są papierosy, lecz owe stale ponawiane postanowienia. Powinienem starać się pozbyć mojego nałogu, nie postanawiając sobie tego. Jego zdaniem uformowały się we mnie z biegiem lat dwie osobowości: jedna rozkazywała, a druga była niewolnikiem, który, gdy tylko nadzór łagodniał, działał wbrew woli pana, by zamanifestować swoją niezależność. Dlatego należało dać mu całkowitą wolność, a zarazem podejść do mojego nałogu inaczej, jak do rzeczy całkiem nowej, z którą nie zetknąłem się nigdy przedtem. Zamiast z nim walczyć, powinienem go lekceważyć, zapomnieć o nim, odwrócić się do niego pogardliwie plecami jak do towarzystwa, które uważa się za nieodpowiednie. Proste, prawda?

Istotnie, wydało mi się to bardzo proste. I rzeczywiście, gdy z wielkim wysiłkiem zaniechałem wszelkich postanowień, udało mi się nie palić przez kilka godzin; lecz gdy odświeżyło mi się w ustach i poczułem delikatny smak, jaki czuć musi noworodek, zachciało mi się papierosa, a kiedy go wypaliłem, zaczęły mnie dręczyć wyrzuty sumienia, z których zrodziło się na nowo, odrzucone przeze mnie, postanowienie. Była to droga dalsza, lecz prowadziła do tego samego celu.

Ten łotr Olivi podsunął mi pewnego dnia nowy pomysł: umocnić moje postanowienie zakładem.

Myślę, że Olivi wyglądał zawsze tak samo jak teraz. Pamiętam, że był przygarbiony, ale krzepki, i zawsze wydawał mi się stary jak dzisiaj, gdy ma już osiemdziesiąt lat. Pracował i pracuje dla mnie, lecz go nie lubię, bo nie dopuścił mnie do zajęć, które mógłbym wykonywać.

Założyliśmy się! Ten, kto pierwszy zapali, zapłaci karę, a potem każdy z nas będzie mógł robić, co mu się podoba. Tak więc administrator, którego mi narzucono, bym nie strwonił spadku po moim ojcu, próbował uszczuplić mój spadek po matce, którym zarządzałem sam.

Ów zakład okazał się fatalny. Nie byłem już na zmianę panem lub niewolnikiem, lecz tylko niewolnikiem Oliviego, którego nie lubiłem. Zapaliłem od razu. Potem postanowiłem go oszukać, paląc po kryjomu. Ale po co w takim razie cały ten zakład? Zacząłem więc, by wypalić ostatniego papierosa, szukać daty, która pasowałaby do daty naszego zakładu, zapisanej przez Oliviego. W ten sposób stwarzałem sobie złudzenie, że jestem w porządku. Nie przestawałem się jednak buntować i palenie wprowadziło mnie w stan nieznośnego podniecenia. By się z niego wyzwolić, poszedłem do Oliviego i wyznałem mu wszystko.

Staruszek przyjął z uśmiechem pieniądze i natychmiast wyciągnął z kieszeni potężne cygaro, które wypalił z wielką zachłannością. Nigdy nie miałem wątpliwości, że on dotrzymał zakładu. Jak widać, inni nie są tacy jak ja.

Mój syn skończył właśnie trzy latka, gdy żona wpadła na doskonały pomysł. Poradziła mi, żebym dla pozbycia się mego nałogu poszedł na jakiś czas do lecznicy. Zgodziłem się od razu, przede wszystkim ze względu na to, żeby mój syn, gdy dorośnie do wieku, kiedy będzie mógł mnie sądzić, widział mnie zrównoważonym i pogodnym; a poza tym stanąłem w obliczu innego, bardziej palącego zagadnienia; Olivi źle się czuł i groził, że odejdzie, tak więc z dnia na dzień mogłem stanąć przed koniecznością zastąpienia go, a nie czułem się na siłach prowadzić wielkie interesy, mając organizm zatruty nikotyną.

Myśleliśmy najpierw o wyjeździe do Szwajcarii, gdzie sanatoria cieszą się największą sławą, lecz później dowiedzieliśmy się, że niejaki doktor Muli otworzył w Trieście nowoczesną klinikę. Poleciłem żonie, żeby wybrała się do niego, i on oświadczył jej, że da mi do dyspozycji zamknięty apartament oraz specjalną pielęgniarkę, która obejmie nade mną nadzór przy pomocy kilku innych osób z personelu. Żona opowiedziała mi to z uśmiechem i potem także się z tego śmiała. Bawiła ją myśl, że mnie zamkną, i ja też śmiałem się serdecznie. Po raz pierwszy współdziałała ze mną w moich próbach kuracji. Do tej pory nigdy nie brała poważnie mojej choroby; mówiła, że palenie jest tylko nieco dziwnym, lecz wcale nie najgorszym urozmaiceniem życia. Przypuszczam, że po ślubie była mile zdziwiona, iż nie słyszy nigdy, bym żałował utraconej wolności, tak byłem zajęty żałowaniem innych rzeczy.

Pojechaliśmy do lecznicy w dniu, kiedy Olivi oznajmił mi, że będzie u mnie pracował jeszcze tylko przez miesiąc. Zapakowaliśmy do kuferka trochę bielizny i zaraz po południu wyruszyliśmy do doktora Muli.

Wyszedł nam osobiście do samych drzwi na spotkanie. W owym okresie doktor Muli był przystojnym młodym mężczyzną. Było to w lecie, i on, drobny, nerwowy, o ogorzałej od słońca twarzy, w której tym wyraźniej błyszczały jego żywe czarne oczy, był wcieleniem elegancji, cały ubrany na biało od kołnierzyka aż po buty. Wzbudził mój podziw, lecz widać było, że ja również jestem przedmiotem jego admiracji.

Nieco zmieszany, rozumiejąc przyczynę jego zdziwienia, powiedziałem:

– Mam wrażenie, że nie wierzy pan w konieczność tej kuracji ani w to, że podchodzę do niej poważnie.

Doktor odpowiedział z lekkim uśmieszkiem, który mnie jednak zranił:

– Dlaczego? Być może, że my, lekarze, nie doceniamy, jak bardzo szkodzą panu papierosy. Tylko nie rozumiem, dlaczego pan, zamiast usiłować przestać palić ex abrupto, nie pomyślał o tym, żeby zmniejszyć ilość papierosów. Można palić, tylko nie trzeba przesadzać.

Istotnie, tak byłem zaprzątnięty myślą o całkowitym porzuceniu palenia, że nigdy nie przyszła mi do głowy ta ewentualność, by palić mniej. Lecz w tej chwili tego rodzaju rada mogła tylko osłabić moje postanowienie. Powiedziałem stanowczo:

– Skoro to już postanowione, niech mi pan pozwoli spróbować tej kuracji.

– Spróbować? – Doktor roześmiał się z miną pełną wyższości. – Wystarczy, że pan przestąpi ten próg, a kuracja musi się udać. Jeżeli nie użyje pan siły fizycznej w stosunku do biednej Giovanny, nie będzie pan mógł się stąd wydostać. Formalności związane z uwolnieniem pana trwałyby tak długo, że zdążyłby pan zapomnieć o swoim nałogu.

Znaleźliśmy się w przeznaczonym dla mnie apartamencie, do którego doszliśmy, wchodząc na drugie piętro i z powrotem wracając na parter.

– Widzi pan? Te zaryglowane drzwi oddzielają drugą część parteru, w której znajduje się wyjście. Nawet Giovanna nie ma do nich klucza. Nawet ona, żeby wydostać się na dwór, musi wejść przedtem na drugie piętro i ona tylko posiada klucz do drzwi, które otworzono nam teraz na parterze. Zresztą także i drugie piętro jest strzeżone. Nieźle, jak na klinikę dla dzieci i położnic, co?

I zaczął się śmiać, być może na myśl, że zamknął mnie między dziećmi.

Zawołał Giovannę i przedstawił mi ją. Była to drobna kobiecina w nieokreślonym wieku, który mógł się wahać między czterdziestką a sześćdziesiątką. Miała maleńkie oczy, błyszczące pod szpakowatymi włosami. Doktor powiedział jej:

– Oto ten pan, z którym będziesz musiała może walczyć na pięści.

Spojrzała na mnie badawczo, mocno się zaczerwieniła i zawołała skrzeczącym głosem:

– Wypełnię wszystkie moje obowiązki, ale bić się z panem nie będę! Jeżeli mi pan zagrozi, zawołam pielęgniarza, który jest silnym mężczyzną, a w razie gdyby nie nadszedł zaraz, pozwolę panu iść, dokąd pan chce, bo ani mi się śni ryzykować życie!

Dowiedziałem się potem, że doktor, zleciwszy Giovannie tę funkcję, obiecał jej dość duże wynagrodzenie, co jeszcze bardziej ją przestraszyło. Lecz wtedy jej słowa rozgniewały mnie. W ładną sytuację wpakowałem się dobrowolnie!

– Co za bzdury! – wykrzyknąłem. – Nie tknąłbym pani nawet palcem! – I zwróciwszy się do lekarza: – Proszę wydać polecenie tej kobiecie, żeby mnie zostawiła w spokoju! Przywiozłem ze sobą kilka książek i chcę mieć święty spokój.

Doktor w kilku słowach upomniał Giovannę. Ona, chcąc się usprawiedliwić, ponownie mnie zaatakowała:

– Mam dwie małe córeczki, muszę dla nich żyć!

– Nie splamiłbym się zgładzeniem pani ze świata! – odrzekłem tonem, który na pewno nie mógł dodać biedaczce otuchy.

Doktor w końcu odprawił ją, każąc jej przynieść nie pamiętam już co z pierwszego piętra, i by mnie udobruchać, zaproponował, że da mi kogoś innego na jej miejsce. Potem dodał:

– To niezła kobiecina, i kiedy wydam jej polecenie, żeby była mniej krzykliwa, na pewno nie będzie pan miał powodów uskarżać się na nią.

By pokazać, że nie przywiązuję żadnego znaczenia do osoby mającej mnie nadzorować, oświadczyłem, że godzę się na towarzystwo Giovanny. Dla uspokojenia wyciągnąłem z kieszeni przedostatniego papierosa i wypaliłem go zachłannie. Wyjaśniłem doktorowi, że wziąłem ze sobą tylko dwa i że chcę przestać palić punktualnie o północy.

Żona pożegnała mnie jednocześnie z doktorem. Powiedziała, uśmiechając się:

– Skoro tak zdecydowałeś, trzymaj się dzielnie!

Jej uśmiech, który tak lubiłem, wydał mi się szyderczy i w tej samej chwili zakiełkowało we mnie nowe uczucie, które sprawiło, że owa podjęta z całą powagą próba spaliła na panewce. Od razu poczułem się źle, ale dopiero gdy zostałem sam, uświadomiłem sobie przyczynę mojego cierpienia. Szaleńcza, gorzka zazdrość o młodego doktora! Był taki przystojny i wolny! Nazywano go Wenus de’ Medici – wśród medyków. Dlaczego moja żona nie miałaby się w nim zakochać? Wychodząc za nią z pokoju, doktor wpatrywał się w jej elegancko obute nóżki. Od czasu gdy się ożeniłem, po raz pierwszy byłem zazdrosny. Ogarnął mnie niezgłębiony smutek! Związany był oczywiście z moją przykrą sytuacją więźnia. Walczyłem ze sobą. Uśmiech mojej żony był jej zwykłym uśmiechem, nie wyrażał szyderczej radości z powodu pozbycia się mnie z domu. Doprowadziła do zamknięcia mnie w klinice, chociaż nie brała poważnie mojego nałogu; niewątpliwie zrobiła to tylko dlatego, żeby mi dogodzić. A poza tym, czyż nie pamiętałem dobrze, że wcale nie było tak łatwo zakochać się w mojej żonie? Jeśli doktor patrzył na jej nogi, to na pewno dlatego, żeby zobaczyć, jakie buciki powinien kupić swojej kochance. Od razu wypaliłem ostatniego papierosa; nie wybiła jeszcze północ, była dopiero jedenasta, godzina nienadająca się absolutnie na zerwanie z dotychczasowym życiem.

Otworzyłem książkę. Czytałem, nie rozumiejąc ani słowa, a nawet miałem halucynacje. Na stronie, w którą się wpatrywałem, ukazała się fotografia przystojnego i eleganckiego doktora Muli w całej jego krasie. Nie mogłem wytrzymać dłużej! Zawołałem Giovannę w nadziei, że uspokoi mnie rozmowa.

Przyszła i od progu obrzuciła mnie podejrzliwym spojrzeniem. Krzyknęła swoim skrzeczącym głosem:

– Proszę się nie łudzić, że namówi mnie pan do uchybienia moim obowiązkom!

Na razie, by ją uspokoić, skłamałem, że ani mi to w głowie: po prostu nie mam już ochoty czytać i wolę z nią pogawędzić. Kazałem jej usiąść naprzeciw mnie. Była wręcz odpychająca z tym swoim wyglądem staruszki o młodych oczach, niespokojnych jak u bezbronnego zwierzęcia. Współczułem sam sobie, że muszę znosić tego rodzaju towarzystwo! Co prawda, nawet na wolności nie umiem dobierać sobie odpowiedniego towarzystwa kobiecego, raczej kobiety wybierają sobie mnie, jak to zrobiła choćby moja żona.

Poprosiłem Giovannę, żeby mi opowiedziała coś ciekawego, a gdy oświadczyła, że nie ma do powiedzenia nic takiego, co godne by było mojej uwagi, prosiłem, by mówiła o swojej rodzinie, dodając, że prawie każdy na tym świecie ma przynajmniej jedną.

Zgodziła się i zaczęła swoje opowiadanie od tego, że była zmuszona oddać swoje dwie córeczki do przytułku.

Początkowo przysłuchiwałem się z pewnym zainteresowaniem, bo tego rodzaju załatwienie się z osiemnastoma miesiącami ciąży wydawało mi się co najmniej śmieszne. Lecz Giovanna miała charakter zbyt polemiczny i nie potrafiłem jej słuchać, kiedy za wszelką cenę chciała mnie przekonać, że przy tak niskim wynagrodzeniu nie mogła postąpić inaczej i że doktor nie miał racji, mówiąc przed kilku dniami, że dwie korony dziennie to aż nadto, skoro cała jej rodzina ma utrzymanie w przytułku.

– A reszta? – wrzeszczała. – Nawet jeżeli dostają jedzenie i ubranie, to jeszcze nie wszystko, czego im potrzeba!

I zaczęła wyliczać mi wszystkie rzeczy, które musi sprawiać swoim córkom; nic zresztą z tego nie pamiętam, bo myślałem o czym innym, żeby obronić moje uszy przed jej przenikliwym głosem. Lecz pomimo to byłem nieco ogłuszony i uznałem, że należy mi się za to jakieś odszkodowanie:

– Czy nie można by dostać papierosa, tylko jednego? Dałbym pani za niego dziesięć koron, ale jutro, bo dziś nie mam przy sobie złamanego szeląga.

Giovannę bardzo przestraszyła moja propozycja. Zaczęła krzyczeć, że zawoła pielęgniarza, i wstała, by wyjść z pokoju.

Chcąc ją uspokoić, zrezygnowałem natychmiast z mojej zachcianki, i tak sobie, byle coś powiedzieć i wybrnąć z honorem z sytuacji, zapytałem:

– A czy w tym więzieniu znalazłoby się przynajmniej coś do picia?

Giovanna od razu udzieliła mi odpowiedzi i ku memu wielkiemu zdziwieniu zrobiła to bez krzyku, a nawet uprzejmym tonem:

– Oczywiście! Doktor przed wyjściem zostawił mi butelkę koniaku. Oto butelka, jeszcze zamknięta. Proszę zobaczyć, jest nienaruszona.

Byłem w takim położeniu, że nie widziałem dla siebie innego wyjścia, jak tylko się upić. Oto do czego doprowadziło mnie zaufanie do żony! W tym momencie wydawało mi się, że nałóg palenia nie był wart całej tej męczarni, w którą pozwoliłem się uwikłać. Nie paliłem już od pół godziny i wcale o tym nie myślałem, bo wszystkie myśli miałem zajęte moją żoną i doktorem Muli. Byłem więc całkiem wyleczony, ale ośmieszony raz na zawsze!

Odkorkowałem butelkę i nalałem sobie szklaneczkę żółtego płynu. Giovanna przyglądała mi się z otwartymi ustami, lecz ja zawahałem się, czy ją poczęstować.

– Czy będę mógł dostać następną butelkę, kiedy tę opróżnię?

Giovanna coraz to uprzejmiejszym tonem zapewniła:

– Ile pan tylko zechce! Gospodyni zarządzająca magazynem musi wstać choćby o północy, żeby spełnić każde pańskie życzenie!

Nigdy nie byłem skąpy i Giovanna dostała wypełnioną po brzegi szklankę. Jeszcze nie zdążyła podziękować, a już wychyliła ją do dna i wlepiła swoje niespokojne oczy w butelkę. Tak więc sama podsunęła mi myśl, żeby ją upić. Okazało się to jednak wcale niełatwe.

Nie umiałbym dokładnie powtórzyć tego wszystkiego, co mi opowiadała, po dobrych kilku szklankach, czystym dialektem triesteńskim, lecz odniosłem ogólne wrażenie, że znalazłem się wobec osoby, której mógłbym słuchać z prawdziwą rozkoszą, gdyby nie dręczył mnie mój własny niepokój.

Przede wszystkim zwierzyła mi się, że tak właśnie lubi pracować. Każdy powinien mieć prawo spędzać codziennie parę godzin w wygodnym fotelu z butelką dobrego trunku, który nie szkodzi zdrowiu.

Ja też próbowałem zabrać głos. Zapytałem, czy kiedy żył jej mąż, miała tak właśnie zorganizowaną pracę.

Zaczęła się śmiać. Mąż częściej ją bił, niż całował, i w porównaniu z tym, ile musiała się napracować dla niego, teraz mogła uważać swą pracę za wypoczynek, nawet zanim ja przybyłem tu na kurację.

Potem zamyśliła się i spytała, czy wierzę w to, że zmarli widzą wszystko, co robią żywi. Przytaknąłem. Lecz ona chciała wiedzieć, czy zmarli, kiedy są już na tamtym świecie, dowiadują się o wszystkim, co działo się za ich życia na ziemi.

To pytanie oderwało mnie na chwilę od moich myśli, było tego warte. A poza tym Giovanna zadała mi je niemal szeptem, ściszyła bowiem głos w obawie, żeby nie dosłyszał jej nieboszczyk.

– A więc pani – powiedziałem jej – zdradzała swojego męża?

Poprosiła, żebym nie mówił tak głośno, i następnie wyznała, że istotnie zdradzała go, lecz tylko na początku ich małżeństwa. Potem przywykła do bicia i pokochała swojego małżonka.

By podtrzymać rozmowę, zapytałem:

– Zatem pierwsza pani córka zawdzięcza życie tamtemu?

W dalszym ciągu szeptem przyznała, że tak się jej wydaje, także z powodu pewnego podobieństwa. Bardzo żałowała, że zdradzała męża. Mówiła to ze śmiechem, bo z takich rzeczy ludzie się śmieją, nawet kiedy są bolesne. Zaczęła się tym martwić dopiero po jego śmierci, bo przedtem on o tym nie wiedział, więc cała sprawa nie miała żadnego znaczenia.

Ogarnięty czymś w rodzaju braterskiej sympatii próbowałem ją pocieszyć i powiedziałem jej, że ja osobiście wierzę, iż zmarli wszystko wiedzą, ale gwiżdżą sobie na pewne rzeczy.

– Tylko żywi cierpią z tego powodu! – zawołałem, bijąc pięścią w stół.

Przy tej okazji mocno uderzyłem się w rękę, a nic tak nie pobudza myśli jak ból fizyczny. Przyszło mi do głowy, że podczas gdy ja skręcam się na myśl, iż żona mnie zdradza, korzystając z mojej nieobecności, doktor jest może jeszcze w klinice i że gdyby tak było, mógłbym odzyskać spokój. Poprosiłem więc Giovannę, by zawołała doktora, mówiąc jej, że muszę mu coś ważnego powiedzieć, i obiecując w nagrodę całą butelkę koniaku. Wymawiała się, że nie lubi tak dużo pić, lecz od razu spełniła moją prośbę i słyszałem, jak wchodzi chwiejnym krokiem na drewniane schody, by się wydostać z naszej klauzury. Potem zaczęła schodzić w dół i pośliznęła się, robiąc dużo krzyku i hałasu.

– A niech cię diabli wezmą! – wyszeptałem żarliwie.

Gdyby skręciła kark, moja sytuacja bardzo by się uprościła.

Ona jednak wróciła do mnie z uśmiechem, bo nietrzeźwym ból nie daje się tak bardzo we znaki. Powiedziała mi, że rozmawiała z pielęgniarzem, który właśnie kładł się spać, lecz oświadczył, że w każdej chwili jest do jej dyspozycji, w razie gdybym zaczął sobie za dużo pozwalać. Podniosła rękę i pogroziła mi palcem, łagodząc pogróżkę uśmiechem. Potem już bardziej oschle dodała, że doktor wyszedł razem z moją żoną i jeszcze nie wrócił. Nie pokazał się od tej pory! Pielęgniarz czekał na niego dotychczas w nadziei, że niedługo się zjawi, gdyż potrzebował go jeden z chorych. Teraz już stracił nadzieję.

Patrzyłem na nią, próbując wybadać, czy uśmiechała się zdawkowo, czy też dlatego, że doktor przebywał z moją żoną zamiast ze mną, swoim pacjentem. Porwała mnie taka złość, że aż zakręciło mi się w głowie. Muszę się przyznać, że jak zawsze walczyły we mnie dwie osobowości, z których jedna, rozsądniejsza, mówiła mi: „Głupcze! Dlaczego podejrzewasz, że twoja żona cię zdradza? Nie musiałaby cię zamykać, żeby znaleźć sposobność ku temu”. Druga, z pewnością ta, która chciała zapalić papierosa, też przezywała mnie od głupców, ale po to, by krzyknąć: „Nie wiesz, jak to wygodnie pozbyć się męża? I to jeszcze z doktorem, któremu ty płacisz!”.

Giovanna, wciąż popijając, powiedziała:

– Zapomniałam zamknąć drzwi na drugim piętrze. Ale nie chce mi się jeszcze raz wchodzić na górę. Zresztą tam się zawsze ktoś kręci i ładnie by pan wyglądał, gdyby spróbował pan ucieczki.

– Pewnie! – odpowiedziałem z odrobiną hipokryzji, która była aż nadto wystarczająca, żeby oszukać biedaczkę. Potem ja też łyknąłem koniaku i oświadczyłem, że gdy mam tyle trunku do dyspozycji, wcale już nie dbam o papierosy. Uwierzyła mi od razu i wtedy powiedziałem jej, że prawdę mówiąc, to nie ja chciałem się odzwyczaić od palenia. Chciała tego moja żona. Bo trzeba wiedzieć, że po wypaleniu dziesięciu papierosów stawałem się straszny. Była wtedy zagrożona cnota każdej kobiety, która mi się nawinęła pod rękę.

Giovanna zaczęła głośno śmiać się, rozparta na krześle.

– I pańska żona nie pozwala panu wypalić tych dziesięciu papierosów, które są do tego potrzebne?

– Właśnie! Mnie w każdym razie zabrania!

Spojona koniakiem Giovanna okazała się wcale niegłupia. Porwał ją taki atak śmiechu, że omal nie spadła z krzesła, lecz gdy tylko zaczerpnęła tchu, odmalowała urywanymi słowami wspaniały obrazek, jaki podsunęła jej moja choroba:

– Dziesięć papierosów… pół godzinki… nastawia się budzik… i potem…

Poprawiłem ją:

– Na wypalenie dziesięciu papierosów potrzeba mi około godziny. Potem dla osiągnięcia pełnego efektu jeszcze godzina, dziesięć minut mniej, dziesięć więcej…

Giovanna spoważniała nagle i bez większego wysiłku wstała z krzesła. Powiedziała, że pójdzie się położyć, bo trochę boli ją głowa. Zaproponowałem, żeby wzięła ze sobą butelkę, ponieważ ja wypiłem już dosyć. Obłudnie dodałem, że chcę, aby jutro dostarczyła mi dobrego wina.

Lecz ona nie myślała o winie. Zanim wyszła z pokoju z butelką pod pachą, obrzuciła mnie takim spojrzeniem, że aż mnie ciarki przeszły.

Zostawiła otwarte drzwi i po chwili na środek pokoju upadła paczka papierosów, którą od razu podniosłem: było w niej jedenaście sztuk. Biedna Giovanna wolała być hojna, żeby się na mnie przypadkiem nie zawieść. Były to zwyczajne papierosy, węgierskie. Ale pierwszy, który wypaliłem, bardzo mi smakował. Poczułem się o wiele raźniej. Przede wszystkim cieszyło mnie, że jednak dałem sobie radę z tą kliniką odpowiednią dla niemowląt, ale nie dla mnie. Potem pomyślałem, że wypłatałem także dobrego figla żonie, i wydawało mi się, że odpłaciłem jej pięknym za nadobne. Bo w przeciwnym razie czyżby moja zazdrość zmieniła się w łatwiejszą do zniesienia ciekawość? Siedziałem spokojnie, nie ruszając się z miejsca, i paliłem te nędzne papierosy.

Po pół godzinie przypomniałem sobie, że muszę uciec z tej kliniki, w której Giovanna czekała przecież na swoją nagrodę. Zdjąłem buty i wyszedłem na korytarz. Drzwi od pokoju Giovanny były przymknięte; sądząc po jej oddechu, chrapliwym i regularnym, można się było domyślić, że śpi. Z zachowaniem wszelkich ostrożności wszedłem na drugie piętro, i gdy znalazłem się za drzwiami, z których doktor Muli taki był dumny, włożyłem buty. Potem zacząłem schodzić na dół, powoli, by nie wzbudzić podejrzeń.

Na pierwszym piętrze zaczepiła mnie elegancka młoda pielęgniarka, pytając uprzejmie:

– Pan kogoś szuka?

Była ładniutka i nie miałbym nic przeciwko, żeby wypalić przy niej do końca te dziesięć papierosów. Uśmiechnąłem się dość zaczepnie.

– Doktora Muli nie ma w klinice?

– Nigdy go tu nie ma o tej porze.

– Czy nie mogłaby mi pani powiedzieć, gdzie można go teraz zastać? Mam w domu chorego, który potrzebuje jego pomocy.

Podała mi uprzejmie adres doktora, a ja powtórzyłem go kilkakrotnie, żeby pomyślała, iż chcę go zapamiętać. Nie spieszyłbym się tak bardzo z odejściem, lecz ona urwała rozmowę, odwróciła się do mnie plecami i odeszła. Po prostu wyrzucano mnie z mego więzienia.

Na dole odźwierna stała w pogotowiu, żeby otworzyć mi drzwi. Nie miałem przy sobie ani grosza i szepnąłem:

– Dam pani napiwek innym razem.

Nigdy nie wiadomo, co się zdarzy w przyszłości. Mnie przytrafiają się powtórnie te same rzeczy: kto wie, może na powrót znajdę się tutaj?

Noc była jasna i ciepła. Zdjąłem kapelusz, aby lepiej odczuć powiew wolności. Patrzyłem na gwiazdy z takim podziwem, jak gdybym je dopiero co odkrył. Następnego dnia, z dala od kliniki, przestanę palić. A na razie w otwartej jeszcze kawiarni zaopatrzyłem się w dobre papierosy, gdyż byłoby niemożliwością zakończyć moją karierę palacza papierosem biednej Giovanny. Kelner znał mnie i dał mi je na kredyt.

Gdy doszedłem do mojej willi, gwałtownie zadzwoniłem do drzwi. Najpierw pokazała się w oknie służąca, a dopiero po pewnej chwili, która wydała mi się dość długa – moja żona. Czekałem na nią, myśląc z jak największym spokojem: „Wygląda na to, że jest tam doktor Muli”. Lecz gdy żona mnie poznała, wybuchnęła tak szczerym śmiechem, który rozniósł się głośnym echem po pustej ulicy, że to powinno było wystarczyć, by rozwiać moje wątpliwości.

W domu zwlekałem z położeniem się do łóżka, aby przeprowadzić krótką wizję lokalną. Żona, której obiecałem opowiedzieć nazajutrz moje przygody, zapytała mnie:

– Dlaczego nie kładziesz się spać?

Chcąc znaleźć jakąś wymówkę, powiedziałem:

– Wydaje mi się, że korzystając z mojej nieobecności, przestawiłaś tę szafę.

Zawsze mi się wydaje, że meble w mieszkaniu są poprzestawiane, i żona rzeczywiście przestawia je dość często, lecz w tej chwili szperałem po wszystkich kątach, by zobaczyć, czy gdzieś czasem nie siedzi ukryty drobny, elegancki doktor Muli.

Żona obwieściła mi dobrą nowinę. Wracając z kliniki, spotkała syna Oliviego, który powiedział jej, że staruszek czuje się o wiele lepiej po lekarstwie przepisanym mu przez nowego lekarza.

Zasypiając, myślałem sobie, że dobrze zrobiłem, opuszczając klinikę, bo miałem dość czasu na powolną kurację. A także mój syn, który spał w sąsiednim pokoju, nie dorósł jeszcze do tego, by mnie sądzić lub naśladować. Nie było więc absolutnie powodu do pośpiechu.

[1] Mowa o Carlu Goldonim (1707–1793), słynnym weneckim autorze ponad 200 utworów teatralnych, głównie komedii (wszystkie przypisy pochodzą od redakcji).

Śmierć ojca

Doktor wyjechał, a ja naprawdę nie wiem, czy potrzebna jest biografia mojego ojca. Boję się, że jeśli potraktuję ją zbyt drobiazgowo, może się okazać, że chcąc wyleczyć się całkowicie, musiałbym przedtem przeanalizować jego osobę, co uniemożliwiłoby moją kurację. Odważnie brnę jednak naprzód, bo wiem, że gdyby ojciec potrzebował kuracji psychoanalitycznej, przeprowadzałby ją na zupełnie inną chorobę. A więc, by nie tracić czasu, opowiem o nim tylko to, co może ożywić wspomnienia o mnie samym.

„15 IV 1890 godzina 4½. Umiera mój ojciec. U. S.” Dla niewtajemniczonych dodaję, że dwie ostatnie litery nie znaczą United States, lecz ultima sigaretta – ostatni papieros. Znajduję tę notatkę na tomie filozofii pozytywnej Ostwalda[2], nad którym, pełen nadziei, przesiedziałem wiele godzin i którego nigdy nie zrozumiałem. Trudno w to uwierzyć, ale owa notatka, pomimo takiej formy, zawiera najważniejsze wydarzenie w moim życiu.

Gdy umarła matka, nie miałem jeszcze piętnastu lat. Pisałem wiersze dla uczczenia jej pamięci, a to nie jest to samo co łzy, i mojemu cierpieniu stale towarzyszyło uczucie, że od tej chwili zacznie się dla mnie życie poważne i wypełnione pracą. Już samo cierpienie skłaniało do intensywniejszego życia. Przy tym głęboka wiara łagodziła to wielkie nieszczęście. Matka wciąż żyła, choć z dala ode mnie, i mogła się nawet cieszyć z sukcesów, które czekały mnie w przyszłości. Nadzwyczajna wygoda! Pamiętam doskonale mój ówczesny stan ducha. Na skutek śmierci matki i związanego z nią zbawiennego wzruszenia wszystko we mnie miało stać się lepsze.

Tymczasem śmierć ojca była prawdziwą, wielką klęską. Nie wierzyłem już w istnienie raju, a poza tym w wieku lat trzydziestu byłem człowiekiem skończonym. Ja także! Uświadomiłem sobie po raz pierwszy, że najważniejsza i najbardziej decydująca część mego życia była już poza mną, nieodwołalnie. Mój ból nie był tylko egoistyczny, jak mogłoby wynikać z tych słów. Wprost przeciwnie! Opłakiwałem mego ojca i siebie, siebie tylko dlatego, że on umarł. Do tej pory przechodziłem od papierosa do papierosa i z wydziału na wydział z niezłomną wiarą w moje zdolności. I myślę, że ta wiara, która tak osładzała mi życie, trwałaby do dziś, gdyby nie śmierć ojca. Gdy umarł ojciec, zabrakło jutra dla moich postanowień.

Ilekroć o tym myślę, jestem zdumiony, że zacząłem wątpić w siebie i w swoją przyszłość dopiero po jego śmierci, a nie wcześniej. Są to wydarzenia niedawne i, by przypomnieć sobie mój wielki ból i wszystkie szczegóły nieszczęścia, wcale nie muszę śnić, jak tego chcą panowie specjaliści od psychoanalizy. Pamiętam wszystko, lecz niczego nie pojmuję. Dopóki miałem ojca, nie żyłem dla niego. Nie zdobyłem się na najmniejszy wysiłek, żeby się do niego zbliżyć, i unikałem jego towarzystwa, gdy tylko mogłem to zrobić, nie obrażając go. Na uniwersytecie znali go wszyscy pod przezwiskiem, jakie mu nadałem: „stary Silva dostarczyciel pieniędzy”. Przywiązałem się do niego dopiero w okresie choroby, a raczej śmierci, ponieważ jego choroba trwała bardzo krótko i lekarz od razu uznał go za skazanego. Gdy byłem w Trieście, spędzaliśmy razem najwyżej godzinę dziennie, i to nie zawsze. Nigdy nie byliśmy tak długo blisko siebie jak potem, kiedy płakałem przy jego łóżku. Gdybym tylko mniej płakał i troskliwiej go pielęgnował! Nie ucierpiałoby tak moje zdrowie. Trudno mi było przebywać z nim razem, bo nie łączyło nas nic także pod względem intelektualnym. Patrząc na siebie, obaj mieliśmy na ustach ten sam lekko wzgardliwy uśmiech, który u niego przybierał wyraz bardziej cierpki, wywołany ojcowską troską o moją przyszłość; tymczasem u mnie wyrażał on tylko pobłażliwość wynikającą z przekonania, że słabostki ojca nie pociągają już za sobą żadnych konsekwencji, i powiedziawszy prawdę, kładłem je częściowo na karb jego wieku. On pierwszy zwątpił w moją energię i uczynił to – jak mi się wydaje – za wcześnie. Podejrzewam jednak, iż nie mając na to dostatecznych dowodów, ojciec zwątpił we mnie także dlatego, że byłem jego synem, co – a tego jestem już zupełnie pewien – wzmogło z kolei moją nieufność do niego.

Cieszył się wprawdzie sławą dobrego kupca, lecz ja wiedziałem, że od wielu lat jego interesy prowadzi Olivi. Ten brak zdolności do handlu cechował nas obu, ale było to jedyne podobieństwo; mogę powiedzieć, że z nas dwóch ja reprezentowałem siłę, a on słabość. Już to, co zapisałem na tych kartkach, dowodzi, że istnieje i istniało we mnie zawsze – może na moje nieszczęście – gwałtowne dążenie ku lepszemu. Wszelkie moje marzenia o równowadze i sile nie są przecież niczym innym. Ojciec natomiast nie znał zupełnie takich uczuć. On żył zawsze w idealnej zgodzie z sobą samym i muszę stwierdzić, że nigdy nie starał się udoskonalić. Palił przez cały dzień, a po śmierci matki, gdy nie sypiał, także i w nocy. Pił też; co prawda jak dżentelmen, wieczorem przy kolacji, tyle, by mieć pewność, że zaśnie od razu, kiedy tylko przyłoży głowę do poduszki. Lecz jego zdaniem palenie i alkohol były doskonałymi lekarstwami.

Jeśli idzie o kobiety, to dowiedziałem się od krewnych, że matka miała pewne powody do zazdrości. A nawet zdaje się, że ta łagodna kobieta musiała od czasu do czasu zdobywać się na energiczny krok, by utrzymać w ryzach męża. On ulegał jej wpływowi, bo kochał ją i szanował, lecz nigdy podobno nie przyznał się jej do żadnej zdrady, umarła więc w przekonaniu, że się myliła. A jednak zacni krewni opowiadają, że przyłapała męża niemal in flagranti ze swoją krawcową. On usprawiedliwiał się nagłym roztargnieniem i czynił to z taką niezłomnością, że matka mu uwierzyła. Nie pociągnęło to za sobą żadnych następstw, tyle tylko, że matka nie poszła więcej do tej krawcowej i ojciec też nie. Myślę, że ja na jego miejscu wyznałbym w końcu wszystko, ale potem nie potrafiłbym zerwać z krawcową, taką mam bowiem naturę, że gdzie się zatrzymam, tam zapuszczam korzenie.

Ojciec umiał bronić swojego spokoju jak prawdziwy pater familias. Toteż spokój panował zarówno w jego domu, jak i w jego duszy. Czytał wyłącznie książki przeciętne i moralne. Bynajmniej nie przez hipokryzję, ale ze szczerego przekonania: myślę, że żywo odczuwał prawdę owych umoralniających kazań, i sam fakt, iż lgnął do cnoty, uspokajał jego sumienie. Teraz, gdy się starzeję i sam zaczynam być czymś w rodzaju patriarchy, także uważam, że głoszenie niemoralności jest bardziej karygodne od niemoralnego czynu. Do zbrodni dochodzi się przez miłość albo nienawiść; do gloryfikacji zbrodni – tylko przez przewrotność i złość.

Mieliśmy ze sobą tak niewiele wspólnego, iż ojciec powiedział mi otwarcie, że osobą, która niepokoi go najbardziej na świecie, jestem ja. Pragnienie odzyskania zdrowia pchnęło mnie do studiowania ciała ludzkiego. On natomiast potrafił wyeliminować z pamięci wszelką myśl o tej straszliwej machinie. Dla niego serce nie biło i nie musiał pamiętać o zastawkach, żyłach, przemianie materii, by wytłumaczyć sobie, na czym polega życie jego organizmu. Nie ma żadnego ruchu, doświadczenie bowiem uczy, że wszystko, co się porusza, musi się w końcu zatrzymać. Także ziemia była dla niego nieruchoma, solidnie umocowana w zawiasach. Naturalnie, nigdy się do tego nie przyznawał, lecz cierpiał, gdy mówiło mu się o czymś, co nie zgadzało się z ową koncepcją. Pewnego dnia przerwał mi z niesmakiem, gdy mówiłem o antypodach. Myśl o tych ludziach chodzących do góry nogami przyprawiała go o mdłości.

Poza tym miał mi za złe jeszcze dwie inne rzeczy: roztargnienie i skłonność do wykpiwania najpoważniejszych spraw. Co do roztargnienia, to różnił się ode mnie jedynie tym, że miał notes, w którym zapisywał wszystko, co chciał zapamiętać, i do którego zaglądał kilka razy dziennie. Uważał, że w ten sposób przezwyciężył tę swoją chorobę, i już się nią nie martwił. Mnie też kazał zaopatrzyć się w podobny notes, lecz zapisałem w nim tylko kilka „ostatnich papierosów”.

Jeśli idzie o mój pogardliwy stosunek do spraw poważnych, to sądzę, że wadą ojca było poważne podejście do zbyt wielu rzeczy. Oto jeden z przykładów: gdy po przerzuceniu się ze studiów prawniczych na chemiczne wróciłem z jego zgodą do pierwszych, powiedział mi dobrodusznie:

– A jednak ty nie masz dobrze w głowie!

Wcale się nie obraziłem i byłem mu taki wdzięczny za jego pozwolenie, że chciałem, by w nagrodę uśmiał się serdecznie. Poszedłem do doktora Canestrini i poprosiłem go, żeby mnie zbadał i wydał mi odpowiednie zaświadczenie lekarskie. Nie było to takie proste, bo musiałem się poddać długim i drobiazgowym badaniom. W końcu, gdy już otrzymałem zaświadczenie, zaniosłem je z triumfem ojcu, lecz on wcale się nie śmiał. Zbolałym głosem, ze łzami w oczach zawołał:

– Ależ ty naprawdę jesteś wariat!

Oto była zapłata za moje trudy poniesione dla odegrania niewinnej komedyjki. Nigdy mi jej nie przebaczył i dlatego nigdy się z niej nie śmiał. Kazać się badać lekarzowi dla żartu? Dla żartu sporządzać zaświadczenie lekarskie opatrzone stemplem? Istne szaleństwo!

Słowem, ja przy nim reprezentowałem siłę; czasem jednak myślę, że gdy zabrakło owej słabości, która mnie wywyższała w moich własnych oczach, sam poczułem się słabszy.

Pamiętam, w jaki sposób objawiła się słabość jego charakteru, kiedy ten łotr Olivi wymógł na nim, by napisał testament. Oliviemu zależało na tym testamencie, bo chciał wziąć moje interesy pod swoją kuratelę, i długo nad tym pracował, by skłonić ojca do owej ciężkiej decyzji. Ojciec w końcu ustąpił, lecz jego pogodne, szerokie oblicze spochmurniało. Myślał nieustannie o śmierci, jak gdyby zetknął się z nią przez samo sporządzenie tego aktu.

Pewnego wieczora zapytał mnie:

– Czy myślisz, że ze śmiercią wszystko się kończy?

Codziennie rozmyślam o tajemnicy śmierci, lecz wówczas jeszcze nie potrafiłem udzielić mu odpowiedzi na jego pytanie. By zrobić mu przyjemność, wymyśliłem możliwie najradośniejszą wiarę w życie przyszłe.

– Wierzę, że istnieje tam tylko szczęście, ponieważ cierpienie już jest niepotrzebne. Rozkład może przypominać rozkosz seksualną. Towarzyszy mu na pewno uczucie szczęścia i ukojenia, skoro nieustanne procesy twórcze są tak męczące. Rozkład powinien być nagrodą za życie!

Trafiłem kulą w płot. Siedzieliśmy jeszcze przy stole po kolacji. Ojciec bez słowa wstał z krzesła, wypił resztę wina ze szklanki i powiedział:

– Nie jest to odpowiednia pora, żeby filozofować, zwłaszcza z tobą!

I wyszedł. Zmartwiony, poszedłem za nim i chciałem jeszcze zostać, żeby oderwać go od smutnych myśli. Odprawił mnie jednak, mówiąc, że przypominam mu śmierć i jej rozkosze.

Nie mógł zapomnieć o testamencie, dopóki mi o nim nie powiedział. Przypominał go sobie za każdym razem, kiedy mnie widział. Pewnego wieczora wybuchnął:

– Muszę ci powiedzieć, że zrobiłem testament!

By odsunąć od niego tę zmorę, od razu przezwyciężyłem zdziwienie, w jakie wprawiła mnie owa wiadomość, i powiedziałem:

– Ja nie będę musiał zadawać sobie tyle trudu, bo mam nadzieję, że wszyscy moi spadkobiercy poumierają przede mną!

Zaniepokoiło go od razu, że śmieję się z tak poważnej sprawy, i wróciła mu ochota, żeby mnie ukarać. Tak więc bez ogródek oznajmił, jakiego wypłatał mi figla, oddając mnie pod kuratelę Oliviego.

Muszę przyznać, że okazałem się dobrym synem; stłumiłem w sobie wszelki sprzeciw, byle tylko oderwać go od tej myśli, która sprawiała mu ból. Oświadczyłem, że poddam się jego ostatniej woli bez względu na to, jaka by ona była.

– Może – dodałem – potrafię postępować tak, że uznasz za stosowne zmienić swoją decyzję.

Spodobało mu się to również i dlatego, że widział, iż wróżę mu długie, może nawet bardzo długie życie. Pomimo to zażądał, abym przysiągł, że w razie gdyby nie zmienił testamentu, nie będę się starał zmniejszyć uprawnień Oliviego. Złożyłem przysięgę, ojciec bowiem nie chciał się zadowolić słowem honoru. Okazałem wtedy tyle łagodności, że gdy dziś zadręczam się wyrzutami, iż nie dość kochałem go za życia, przywołuję zawsze na pamięć tamtą scenę. Chcąc być zupełnie szczerym, muszę powiedzieć, że podporządkowanie się jego rozkazom przyszło mi łatwo, ponieważ w owym czasie myśl, iż nie będę zmuszony do pracy, była mi raczej miła.

Mniej więcej na rok przed śmiercią ojca zdobyłem się na energiczne wystąpienie w związku z jego złym stanem zdrowia. Wyznał mi, że źle się czuje, a ja zmusiłem go, by poszedł do lekarza, i sam go do niego zaprowadziłem. Ten przepisał kilka leków i kazał przyjść powtórnie za parę tygodni. Lecz mój ojciec nie chciał, twierdząc, że nienawidzi doktorów tak samo jak grabarzy, i nawet nie zażywał lekarstw, bo one także przypominały mu doktorów i grabarzy. Nie palił przez kilka godzin i tylko przy jednym posiłku nie pił wina. Poczuł się bardzo dobrze, gdy mógł się pożegnać z kuracją, a ja widząc, że poweselał, nie myślałem o tym więcej.

Potem co prawda widywałem go często smutnego. Dziwiłbym się jednak, gdyby był wesoły, on, taki samotny i stary.

*

Pewnego wieczora w końcu marca przyszedłem do domu trochę później niż zwykle. Po prostu wpadłem w ręce mojego uczonego przyjaciela, który chciał mi wyłożyć jakieś tam swoje poglądy na początki chrześcijaństwa. Żądano ode mnie po raz pierwszy, bym zastanowił się nad tym zagadnieniem, lecz wysłuchałem cierpliwie całego wykładu, by zrobić przyjacielowi przyjemność. Mżył deszcz i było zimno. Wszystko było nieprzyjemne i szare, łącznie z Grekami i Żydami, o których mówił mój przyjaciel, a jednak znosiłem tę męczarnię przez dwie godziny. Ta sama co zawsze słabość! Założę się, iż dziś jeszcze jestem tak niezdolny do jakiegokolwiek oporu, że gdyby ktoś się uwziął, zdołałby namówić mnie do studiowania przez pewien czas astronomii.

Wszedłem do ogrodu otaczającego naszą willę. Dochodziło się do niej krótką wybrukowaną alejką. Maria, nasza służąca, czekała na mnie w oknie, i słysząc, że się zbliżam, zawołała w ciemności:

– Czy to pan, panie Zeno?

Maria należała do służących, jakich dziś trzeba by szukać ze świecą. Była u nas od piętnastu lat. Odkładała co miesiąc część swojej pensji w Kasie Oszczędności, na starość; nie miała jednak okazji wydać tych pieniędzy, ponieważ umarła u nas w domu wkrótce po moim ślubie, pracując do ostatniej chwili.

Powiedziała mi, że ojciec wrócił do domu przed kilkoma godzinami, ale czeka na mnie z kolacją. Gdy zaczęła nalegać, żeby zjadł kolację beze mnie, wyprosił ją za drzwi w mało uprzejmych słowach. Potem pytał o mnie kilkakrotnie, zdenerwowany i niespokojny. Maria dała mi do zrozumienia, że obawia się, iż ojciec źle się czuje. Mówiła, że wysławia się z trudnością i ma urywany oddech. Muszę dodać, że przebywając z nim sam na sam od rana do wieczora, często wbijała sobie do głowy, iż coś mu dolega. Biedna kobieta niewiele miała zajęć w samotnym domu i po doświadczeniu, jakie spotkało ją z moją matką, spodziewała się, że wszyscy poumierają przed nią.

Pobiegłem do jadalni trochę poruszony, ale jeszcze nie zaniepokojony. Ojciec natychmiast wstał z sofy, na której leżał; powitał mnie z wielką radością, która mnie jednak nie wzruszyła, bo wyczułem w niej przede wszystkim ukryty wyrzut. W każdym razie wziąłem radość za oznakę zdrowia i to mnie uspokoiło. Nie zauważyłem też, żeby bełkotał i miał urywany oddech, jak twierdziła Maria. Zamiast jednak robić mi wymówki, ojciec zaczął mnie przepraszać za swój upór.