Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
33 osoby interesują się tą książką
Trzeci tom bestsellerowego cyklu Kwiat paproci
Gosia ma wrażenie (całkiem słuszne zresztą), że po Nocy Kupały całe jej życie wywraca się do góry nogami.
Mieszko znika w ważnych sprawach i oczywiście nie ma ochoty do niej dzwonić. Okoliczne demony są przekonane, że młoda szeptucha ma związek z tajemniczym zniknięciem Radka. Swarożyc coraz bardziej się jej naprasza, w końcu Gosława jest mu winna przysługę. Szeptuchowanie także nie idzie tak, jak powinno. A na dodatek na horyzoncie pojawia się nowy żerca, który obejmuje schedę po Mszczuju.
Podczas samodzielnie poprowadzonego wieczoru panieńskiego Gosia nieopatrznie przesadzi z miłosnymi wywarami. Czy będzie to miało duży wpływ na wiele jej przyszłych decyzji?
Niespodziewanie szeptuchę odwiedzi też jej mama, a coraz więcej rodzinnych tajemnic zacznie wychodzić z szafy.
I pomyśleć, że to miał być taki spokojny staż u wiejskiej szeptuchy!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 555
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Żółte kocie ślepia błyszczały w ciemnościach. Ciało utkane z chmur, deszczu i mgły było ogromne. Nie potrafiłam dostrzec, gdzie się zaczynało, a gdzie kończyło. Zza ściany dymu wysunęła się łapa o pazurach dłuższych od mojego przedramienia. Szpony przejechały po kamieniu, na którym stało monstrum.
Żmij…
Stałam na drżących nogach naprzeciwko potwora. Osłoniłam twarz przed lodowatymi kroplami ulewy, która rozpętała się nad nami. Nieba nie przecinała żadna błyskawica. W górze rozpościerała się lodowata czerń.
Stwór otworzył pysk pełen ostrych kamiennych zębów. Z jego gardła wydobył się suchy trzask gromu. Krzyknęłam przestraszona, kuląc się ze strachu i zimna. Dreszcze szarpały moim ciałem.
Oczy migoczące w głębokich oczodołach skierowały się w dół. Czarne paski źrenic rozszerzyły się, gdy mnie dostrzegł.
Zaczęłam uciekać. Biegłam, ale wciąż był za mną. Czułam jego oddech na karku, ziemia drżała pod każdym jego krokiem. Wiedziałam, że mnie zabije, wiedziałam to. Mimo to uciekałam, biegłam tak szybko, że nie mogłam oddychać. Bieg był najważniejszy.
Nagle grunt uciekł mi spod nóg.
Spadałam.
Bezradnie zamachałam rękami.
Leciałam w dół tak długo, jak gdybym nigdy nie miała dotrzeć na dno rozpadliny.
Obróciłam się w powietrzu, by spojrzeć za siebie. Nade mną wisiały dwa żółte punkty.
Grom wprawił powietrze w dygot.
Nagle uderzyłam plecami o ziemię. Miękki kobierzec zieleni ugiął się pod moim ciężarem. Odetchnęłam.
Pnącza pełne lejkowatych kwiatów powoju niczym korzenie, które przebiły ciało Mieszka, niespodziewanie mnie zaatakowały. Sznur łodyg okręcił się dookoła mojej szyi. Kolejny unieruchomił mi klatkę piersiową i nogi.
Spomiędzy białych płatków zaczęły wypływać krople krwi. Spływały na moją skórę, znacząc ją czerwonymi smugami.
Złapałam za sznur, który coraz ciaśniej oplatał mi szyję. Zaczęłam się szarpać, ale tylko zacisnął się mocniej.
– Nie! – krzyknęłam, widząc, że żółte punkty zaczynają się do mnie zbliżać. – Nie!!!
Nagle poczułam ostry ból w dole brzucha. Zaparło mi dech, głos zamarł w gardle. Fala ognia rozlała się po całym moim ciele. Wzrok się zamglił.
Zdrętwiałymi z bólu rękami sięgnęłam w dół. Palce natrafiły na trzonek noża, który tkwił wbity głęboko w moje ciało.
Wszystko spowiła ciemność…
– Nie wiem, co do niego czuję. Nie wiem, co on czuje do mnie. Nie wiem, czy kiedykolwiek się tego dowiem. Wydaje mi się, że łączy nas namiętność zdolna wypalić świat do gołej ziemi, że dla siebie bylibyśmy w stanie przelać krew. Nie tylko swoją. W następnej zaś chwili mam wrażenie, że między nami rozciąga się mroźna równina pełna lodowych igieł niedomówień, smukłych sopli kłamstw. Jego zimne odpowiedzi. Kruchy niczym tafla zamarzniętego jeziora rozejm. Szron naszych wzajemnych kłamstw. Tak naprawdę go nie znam. Owszem, wiem sporo o jego przeszłości, wiem, czym się teraz zajmuje. Wiem, jaki jest smak jego pocałunków, jak pachnie jego skóra, znam tempo bicia jego serca. Jednak nie mam pojęcia, co kryją jego myśli. Nie wiem, jakimi ścieżkami wędrują, jak bardzo są kręte. Nie wiem, kim jest naprawdę ani jak zachowałby się w niektórych sytuacjach. Czasem wydaje mi się, że udało mi się poznać tylko jego powierzchowny obraz. Mały wycinek, który postanowił mi pokazać. Nie wiem, co mam robić. Nasz związek to uzależnienie, niszczący nałóg, którego nie mogę się wyzbyć, chociaż wiem o jego szkodliwości. Chyba za bardzo chcę, by się zmienił, by był kimś innym, niż jest. Bym ja była kimś innym. Chcę przestać o nim myśleć. Chcę przestać za nim tęsknić. Chcę przestać żyć nadzieją na naszą wspólną przyszłość. Chcę przestać go kochać.
Baba Jaga zacmokała swoją złotą licówką i pokręciła głową na te słowa. Spojrzałam na jej siwy, ciasno spięty kok przykryty czarną siatką. Tak jak przez ostatnie tygodnie, tak i dzisiaj ubrała się całkowicie na czarno. Żałobne stroje i smutek sprawiły, że pod jej pełnymi żalu oczami pojawiły się cienie, a delikatna siateczka zmarszczek pogłębiła się, znacząc niegdyś rumianą skórę szerokimi rowkami. Nałożony zbyt grubą warstwą puder tylko uwydatnił te niedostatki.
Moja mentorka spojrzała na mnie z rozterką i kiwnęła głową, zachęcając, bym się odezwała. Sięgnęła do szyi, którą zdobił naszyjnik z czarnych rzecznych pereł. Delikatnie odbijały światło, stanowiąc jedyną ozdobę szeptuchy. Zaczęła się bawić perłami, przesuwając je po zbyt długim sznurku. Myślami znowu była chyba bardzo daleko, przy mężczyźnie, który dla niej samej niespodziewanie okazał się zagadką.
Spojrzałam na siebie, na czarną sukienkę na ramiączkach, którą dzisiaj włożyłam. Ja także nosiłam żałobę po Mszczuju, lokalnym żercy i wróżbicie.
Mąż Baby Jagi nie był mistrzem w swoim fachu. Zdecydowanie za dużo pił i nie wierzył we własne zdolności, co miało wpływ na jakość jego proroctw. Nie przykładał się do swoich zadań. Nie był też wiernym sługą bogów. Żywił urazę do Swarożyca, z którego winy rozpadło się jego małżeństwo. Dopiero gdy się o tym dowiedziałam, zrozumiałam, dlaczego wiecznie pijany wróż każdą powinność wobec bogów wykonywał na siłę, wbrew sobie, jakby od niechcenia. Stracił zaufanie do tych, którzy powinni byli go prowadzić. Rozumiałam jego niechęć i nie miałam o to do niego żalu.
Jednak byłam w mniejszości.
Mieszkańcy Bielin i okolicznych miasteczek w żadnym razie nie darzyli go szacunkiem. Niemniej nie można było go odwołać ze stanowiska, gdyż umiłowanym przez bogów żercą człowiek stawał się dożywotnio. Oczywiście zdarzało się, że będąc jedną nogą w grobie, dany żerca nie miał już sił do posługi, ale wtedy jego miejsce przeważnie zajmował uczeń, który pomagał mu od lat. Oficjalnie zaś zajmował jego miejsce dopiero z chwilą pogrzebania poprzedniego kapłana.
Lokalna społeczność odetchnęła z ulgą, gdy Mszczuj stracił życie podczas obchodów Nocy Kupały, mimo że dramat rodzinny kapłana i śmierć jedynego dziecka działy się niemalże na ich oczach.
Szalejąca burza z piorunami podpaliła puszczę. Wedle oficjalnych informacji staruszek nie zdążył uciec na czas przed rozprzestrzeniającą się pożogą, o której było głośno w całym Królestwie. Przez następne dni do Bielin zjechały prawie wszystkie stacje telewizyjne, żeby nagrać łzawe kawałki na tle spalonych drzew, poczerniałych jak zużyte zapałki. Dziennikarze prześladowali nas niczym sępy, wszędzie wietrząc nowy temat.
Niewiele osób wiedziało, że Mszczuja zamordowała strzyga. Ale tylko ja, Mieszko i Baba Jaga wiedzieliśmy, że zmarł, bo chciał mnie ratować.
Żercy i szeptuchy uwierzyli mi, gdy opowiedziałam okrojoną wersję tego, co stało się z Mszczujem. Nie mogłam wspomnieć im o kwiecie paproci, ale opisałam potwora z bajek dla dzieci – strzygę. Sami podczas tych obchodów wiele doświadczyli. Część z nich ujrzała żmija i walczącego z nim płanetnika. Łatwo przyszło im uwierzyć, że Mszczuj spotkał na swojej drodze kolejne monstrum z koszmarów. Podejrzewam, że wielu dopiero tej nocy uwierzyło, iż demony istnieją naprawdę. Sama Baba Jaga mówiła mi dawno temu, że nigdy nie widziała żadnej boginki, dopóki ja nie pojawiłam się w okolicy i nie ściągnęłam wszystkim kłopotów na głowę.
Odchrząknęłam, usiłując otrząsnąć się z tych ponurych rozmyślań, i spojrzałam na siedzącą przede mną dziewczynę. To nie był czas na ckliwe rozpamiętywanie przeszłości. Teraz powinnam zająć się pracą.
Siedziałyśmy w chatce szeptuchy, w której na co dzień przyjmowała klientów, by doradzić im w prostych medycznych przypadłościach, rzucić zaklęcie (znaczy placebo), a czasem po prostu porozmawiać.
Dziewczyna, która zgłosiła się na wizytę, była mniej więcej w moim wieku. Położyła na dzielącym nas stoliku dłonie z poobgryzanymi paznokciami. Zbyt mocno podmalowane oczy patrzyły z lekko irytującą natarczywością. Nie było w tym spojrzeniu niczego przyjaznego.
– Nie chcę już go kochać – powtórzyła z mocą. – Zróbcie z tym coś.
– Gosiu?! – zawołała z troską Baba Jaga, gdy zauważyła, że pogrążona we własnych myślach nie odpowiadam klientce.
Jej opowieść obudziła we mnie kobietę, którą przez ostatnie tygodnie ledwie zdołałam uciszyć. Zafrapowana spojrzałam na siedzącą naprzeciwko pacjentkę. Miałam wrażenie, że wypowiedziała głośno moje myśli, moje wątpliwości.
Westchnęłam ciężko. Moje życie uczuciowe wyglądało całkiem podobnie. Ja też nie obraziłabym się, gdybym mogła wyrzucić z głowy myśli o pewnym mężczyźnie, które spędzały mi sen z powiek.
– Gosiu? – ponagliła mnie szeptucha.
Moja mentorka siedziała na ławie pod oknem przy uchylonej drewnianej okiennicy. Lekki wietrzyk usilnie próbował wyciągnąć chociaż jedno pasemko włosów z jej koka, ale fryzura zlepiona dużą ilością lakieru trwała nieruchomo na jej głowie niczym hełm.
– Tak, tak – ocknęłam się. – Zastanawiałam się nad najlepszym postępowaniem w tym przypadku. Jest pani stuprocentowo pewna, że nie chce mieć z nim więcej do czynienia? Nigdy?
Wolałam kilkakrotnie się upewnić. Każda szeptucha miała w zanadrzu dziesiątki sposobów na rozkochanie umiłowanej osoby, ale bardzo niewiele na zgaszenie uczucia. Można śmiało powiedzieć, że miałyśmy tylko jedną szansę. Jeśli w międzyczasie pacjentka zmieni zdanie, trudno będzie cofnąć urok.
– Tak. To toksyczny związek. Nie chcę go już kochać – odpowiedziała twardo.
Była tak zdecydowana, że równie dobrze mogłaby przestać go kochać samym postanowieniem. Doprawdy nie wiem, po co tu przylazła… chyba tylko wydać pieniądze.
– Czy ma pani nitkę z jego ubrania? – zapytałam mimo to z profesjonalnym uśmiechem. – Oraz włos z głowy?
– Tak, tak. Przyniosłam wszystko, tak jak mnie poinstruowano.
Kobieta sięgnęła do wiszącej na oparciu krzesła torby. Po chwili grzebania w jej przepastnym wnętrzu wyciągnęła mały woreczek foliowy z rodzaju tych, w które zwykle pakuje się drugie śniadanie. W środku leżała czarna nitka o długości około pięciu centymetrów.
Podeszłam do kredensu szeptuchy, skrywającego w swoim wnętrzu niejeden sekret. Mebel zwracał na siebie uwagę wyrafinowanymi jak na to miejsce detalami. Stolarz, który go stworzył, nie szczędził talentu i czasu.
Kredens stał w maleńkiej chatce szeptuchy niedaleko pieca kuchennego, na którym w garnku jak zawsze bulgotała aromatyczna zupa. W tak małej izbie wydawał się zbyt duży.
Z najwyższej szuflady schowka szeptuchowych tajemnic wyciągnęłam ostre nożyczki i białą, grubą świecę wysoką na jakieś trzydzieści centymetrów.
Zapaliłam drzazgę od ognia z paleniska i przyłożyłam płomień do knota. Po chwili świeca zapłonęła żywym ogniem. U dołu płomyk był niebieski, a u góry złocistożółty. Zgasiłam dmuchnięciem łuczywko i postawiłam świecę na porcelanowym, lekko obtłuczonym spodeczku. Złapałam go mocno, bojąc się wzniecić pożar w pełnym drewna domku.
Ostrożnie wróciłam do klientki.
– Sprułam kawałek szwu w jego ulubionej koszuli – wyjaśniła, podając mi nitkę i włos.
W jej głosie usłyszałam rozrzewnienie. Nie byłam tylko pewna, czy dotyczyło celowego zepsucia należącego do niego ubrania, czy wadliwej miłości.
Złapałam nitkę w dwa palce i podałam kobiecie nożyczki.
– Proszę odciąć swój włos i wypruć nitkę ze swojego ubrania – poleciłam.
Kobieta szybko wykonała moje polecenie.
– Czy gdy to zrobimy, tylko ja przestanę go kochać, czy on mnie także? – zapytała, a w jej głosie słychać było napięcie.
– Zginie wasze wspólne uczucie – odpowiedziałam. – Każde z was odczuje tego skutki. Jednak musi pani zrozumieć, że to nie będzie uderzenie pioruna. Nie przestanie pani w jednej chwili go kochać. Wasze uczucie zginie niczym więdnący kwiat. Będzie powoli się kurczyć, aż zaschnie.
– Rozumiem. – Pokiwała gorliwie głową.
Związałam dwie nitki w mocny supeł. Uniosłam go.
– Co połączyło uczucie, ja rozłączam. Rozplatam wasze wspólne życie i wasze ścieżki. Biorę bogów na świadków. Na waszych oczach przecinam węzeł łączący tę dwójkę – powiedziałam.
Za pomocą nożyczek przecięłam supełek. Dwie połówki razem z końcówkami nitek spadły na blat stołu.
– Swarożycu, opiekunie ognia, spraw, by łączące tę dwójkę ludzi uczucie wypaliło się doszczętnie.
Wsunęłam końce dwóch włosów w płomień. Szybko spaliły się, parząc mnie w opuszki palców.
Z westchnieniem ulgi usiadłam za stołem, wpatrując się w płomień świecy. Przez chwilę wydawało mi się, że płomyk błysnął niepokojącym błękitem pomieszanym z zielenią. Zerknęłam na klientkę z ufarbowanymi na blond włosami. Miałam gorącą nadzieję, że to nie była sztuczka Swarożyca, lecz jedynie reakcja chemiczna farby do włosów.
– Co teraz? – zapytała.
– Teraz może pani wrócić do swojego życia – odpowiedziałam. – Już po wszystkim. Ta świeca z żywym ogniem zostanie u nas, żebyśmy doglądały płomienia. Gdy cała się wypali, spłonie również wasze uczucie.
– Aha…
– Będzie płonąć około dziewięćdziesięciu godzin. To jakieś cztery dni – dodałam, usilnie próbując sobie przypomnieć, co dokładnie było napisane na opakowaniu świec, które wczoraj kupiłam.
Kobieta wbiła spojrzenie w grubą świecę i odetchnęła z ulgą. Na jej twarzy pojawił się delikatny uśmiech. Chyba satysfakcjonowały ją te cztery dni. Ja też uważałam, że to rozsądny czas na pożegnanie się z niechcianą miłością.
– Rozumiem. A ile się należy? – Sięgnęła po portmonetkę.
– Trzysta złotych – odparłam, a na mojej twarzy zagościł wilczy uśmiech.
Ręka jej zadrżała, ale nie zdradziła po sobie w żaden inny sposób oburzenia wysoką ceną. Ach, prywatna służba zdrowia – czego tu nie kochać?
Gdy zamknęły się za nią drzwi, delikatnie przeniosłam świecę na kredens, starając się nie oddychać zbyt głęboko. Nie wiedziałam, gdzie powinnam ją postawić, żeby wątły płomień przypadkiem nie zgasł od przeciągu. Dbając o każdy ruch, postawiłam spodek na blacie starego mebla. Zachybotał się niebezpiecznie, o mało nie doprowadzając mnie do zawału. Odsunęłam się i dopiero wtedy pozwoliłam sobie na płytki oddech ulgi.
Baba Jaga wyminęła mnie, pochyliła się nad świeczką i jednym dmuchnięciem zgasiła płomień. Szarawy dym uniósł się pod sam sufit.
Oniemiałam.
– Co ty zrobiłaś! – pisnęłam, gdy już odzyskałam mowę.
– Jak to co? Zaoszczędziłam dobrą świeczkę. Spokojnie ją jeszcze kilka razy wykorzystamy – odparła. – Nie ma więcej klientów na dzisiaj. Uprzątnij stół, a ja naleję zupę.
– Ale przecież ona musi się palić przez cztery dni! – Wskazałam na stygnącą świecę. – Co z wygaszaniem ich miłości?!
Baba Jaga błysnęła licówką i posłała mi pełne dezaprobaty spojrzenie.
– A co ty nagle taka wierząca się zrobiłaś, co? – zapytała, biorąc się pod boki.
Poczułam, jak na policzki wpełza mi niechciany rumieniec.
– Przecież nie wierzysz w miłosne czary. Wszystkie co do jednego uważasz za kompletne bzdury. Z jakiego powodu nagle zaczęłaś wierzyć, że miłość da się odczynić odpowiednim urokiem? – zakpiła.
– Ja… ja…
Szeptucha złagodniała. Machnęła ręką.
– Jeśli chcesz, to możesz wykorzystać teraz tę świeczkę. Zupełnie za darmo. O ile odkupisz ją później, rzecz jasna – powiedziała.
– Nie, dzięki… – prychnęłam, wzgardzając nietypową jak na Babę Jagę rozrzutnością. – Dobra promocja, ale nie mam włosów Mieszka.
– Na pewno dałabyś radę znaleźć jakiś w pościeli.
Moje policzki jeszcze bardziej poczerwieniały.
– Nie byłam tam od… – Urwałam.
Nie byłam w mieszkaniu Mieszka w Bielinach, odkąd po Nocy Kupały pojechałam zabrać swoje rzeczy. Wiedziałam jednak, że znalezienie jego włosów w pościeli mogło nie być proste, bo on także nie korzystał z tego łóżka od tamtego czasu, a pokój był sprzątany przez właścicielkę.
– …od dawna – dokończyłam.
Szeptucha nalała zupy do dwóch głębokich talerzy i postawiła je na stole. Następnie bezceremonialnie zrzuciła na ziemię swojego kota, Gałgana, który zdążył już wygodnie usadowić się na jednym z krzeseł.
– Podasz łyżki? – poprosiła.
Z westchnieniem schowałam świecę do głębokiej szuflady. Gdy zasiadłam przy stole ze sztućcami, Jarogniewa zgromiła mnie spojrzeniem.
– Tak naprawdę mogłybyśmy zostawić tę świecę zapaloną, gdybyś nie zrobiła tak nieroztropnych zakupów.
Przewróciłam oczami. Wypominała mi to już któryś raz. Poprzedniego dnia wysłała mnie do sklepu z poleceniem kupienia świec. Nie sprecyzowała, jakie to konkretnie mają być świece. Skąd miałam wiedzieć, że zapachowe w ogóle nie wchodzą w grę? Nic o tym nie wspominała. Nie potrafię przecież czytać w jej myślach.
Dzięki mojej pomyłce szeptucha miała teraz w swoich zasobach cztery zwykłe białe świece (kupione przeze mnie tylko dlatego, że były w promocji: cztery w cenie jednej – przez co zaszalałam i sięgnęłam po nie przy kasie). Za to ja w swoim pokoju miałam dwadzieścia fioletowych świec o zapachu jaśminu.
Dobrze, że chociaż lubię fioletowy.
– Pół domu śmierdzi teraz jaśminem – sarkała pod nosem, siorbiąc pomidorówkę.
To także po raz kolejny mi wypomniała. Nadal razem mieszkałyśmy. Nie bardzo wiedziałam, co powinnam teraz ze sobą zrobić. Nie mogłam się przemóc, by wrócić do mieszkania Sławy, zwłaszcza że nie miałam już samochodu, którym mogłabym codziennie dojeżdżać do Bielin.
Nie chciałam też wpraszać się ponownie do Mieszka. Co prawda jego gospodyni załamała ręce, gdy się dowiedziała, że już nie wrócę (bo w przeciwieństwie do ucznia wróża ja upierałam się, żeby płacić czynsz), ale nie zamierzałam z jej powodu dręczyć się i mieszkać na strychu. Brak pralki w tamtym mieszkaniu szybko doprowadziłby mnie do szału.
Zabrałam stamtąd swoje rzeczy. Mieszko poza kilkoma koszulami nic nie zostawił. Mogła wynająć komuś to mieszkanie bez żadnych wyrzutów sumienia. Wątpiłam, że mężczyzna będzie za nim tęsknił.
Zabrał samochód, spakował kilka najpotrzebniejszych rzeczy i zniknął tak, jak powiedział.
Pojechał zająć się pogrzebem Ote. Ponad miesiąc temu…
Baba Jaga przygarnęła mnie do siebie po Nocy Kupały i pozwoliła zająć gościnną sypialnię, w której już kiedyś spałam i którą de facto zaproponowała mi tuż po moim przyjeździe do Bielin kilka miesięcy temu. Powiedziała mi, że spodziewała się, iż jak prawdziwa uczennica będę z nią mieszkać, by chłonąć wiedzę dwadzieścia cztery godziny na dobę, i bardzo się zawiodła, gdy oświadczyłam, że wolę wynająć mieszkanie w Kielcach.
Była bardzo dobrą współlokatorką. Zawsze zostawiała mi coś do jedzenia, nie ingerowała w prywatność i nie chciała koniecznie spędzać ze mną wolnego czasu. Niestety, miała jedną irytującą cechę. Wstawała o czwartej rano i tłukła się niemiłosiernie w łazience przylegającej do mojego pokoju. Nie robiła tego oczywiście specjalnie, jednak zawsze mnie budziła.
Od Nocy Kupały miałam koszmary, przez które mój sen zrobił się bardzo płytki. Zupełnie jakbym usiłowała od nich uciec i się obudzić. Prawie co noc śniłam o żmiju, krępujących mnie roślinach i nożu wbitym w brzuch. Wszystkie elementy tego koszmaru były dobrze mi znane, a jednak każdego ranka budziłam się tak samo zlana potem.
– Jaśmin ładnie pachnie – zaprotestowałam słabo.
– To czemu nie zapalasz tych świeczek? – wytknęła.
Skrzywiłam się i rzuciłam jej nerwowe spojrzenie. Dobrze wiedziała dlaczego. Od tej pamiętnej nocy starałam się unikać ognia… no cóż… jak ognia. Wolałam nie mieć najmniejszego kontaktu z płomieniami Swarożyca. Nie mogłam pozbyć się przeczucia, że za ich pomocą może mnie śledzić i podglądać.
Zapalenie zapachowej świecy w łazience podczas kąpieli aż się prosiło o podglądanie.
– Wiesz dlaczego – mruknęłam.
– Wiem. A ty wiesz już, co z tym zrobić? – zapytała.
– Zapomnieć? – jęknęłam.
– To nigdy nie działa, jeśli chodzi o bogów. Zwłaszcza jeśli mówimy o swarnym bogu.
– Swarnym…? – Nie zrozumiałam.
– Swarny bóg, kłótliwy i nieobliczalny niczym ogień, którego jest patronem – wyjaśniła. – Moja babka nazywała Swarożyca swarnym bogiem.
Odłożyłam łyżkę do pustego talerza i pozwoliłam, żeby Gałgan wskoczył mi na kolana. Zaczęłam bezmyślnie drapać kocura za uchem.
– Swarożyc to syn Swaroga, boga, który wykuł słońce na kowadle. Ma też brata, Dadźboga, który jest opiekunem rzeczonego słońca. Swarożycowi z kolei przypadł w opiece ogień, zwłaszcza ten domowy – mówiłam. – Tyle wiem ze szkoły. Mogę zrozumieć, że Swarożyc jest najbliżej nas, bo teoretycznie powinien być w każdym domu, w którym płonie żywy ogień. Gdzie jednak jego ojciec i brat? Czemu nie kontrolują jego poczynań? Dlaczego pozwalają mu bawić się ludźmi?
Baba Jaga syknęła ostrzegawczo i kiwnęła głową w stronę swojego pieca, w którego wnętrzu palił się doglądany przez nią ogień.
– To nie jest miejsce na takie rozmowy – ostrzegła.
– Tak, tak, bo Swarożyc może nas podsłuchać za pomocą swoich zaufanych sług, czyli ubożąt. – Westchnęłam ciężko i przewróciłam oczami. – Wiem! Doskonale o tym wiem. Mimo wszystko uważam, że nie powinnyśmy się kryć z rozmowami na jego temat. On na pewno nas podsłuchuje i nie ma z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia. To niech sobie przynajmniej posłucha, co o nim sądzę… Może się odczepi.
– Oj, Gosiu, Gosiu. Ty to sobie jeszcze nieraz w życiu napytasz biedy. – Załamała ręce.
– Z biedą to ja jestem za pan brat – prychnęłam. – Z całą pewnością zołza mnie prześladuje.
Byłam o tym głęboko przekonana. Zbyt wiele razy ostatnio otarłam się o śmierć. Nie miałam wątpliwości, że przylgnął do mnie złośliwy demon o nazwie bieda.
– Bogowie myślą innymi kategoriami. To, co boskie, nie jest do pojęcia przez zwykłych śmiertelników – stwierdziła. – Nie zrozumiesz ich motywów, ich planów. Możesz mieć tylko nadzieję, że cię w nich nie uwzględniają.
Nic jej już nie odpowiedziałam. Nie chciałam się kłócić. Znałam jej zdanie i zupełnie się z nim nie zgadzałam. Może bogowie nie mieli większości ludzkich potrzeb i może nie rozumieli naszego pojmowania świata, z tym mogłam się zgodzić. Jednak byłam niemal pewna, że byli do nas o wiele bardziej podobni, niż sami chcieli przyznać. Przecież to zawiść pomiędzy bogami wplątała mnie w poszukiwanie kwiatu paproci. Jeżeli bogowie nie lubili się nawzajem, to oznaczało, że mogą dać się ponieść i innym ludzkim emocjom.
Co niestety było wielce niepokojące.
– Zostaw naczynia. Chodźmy odwiedzić Mszczuja, póki jeszcze jest jasno – powiedziała Baba Jaga i podniosła się ze swojego krzesła.
Złapała się mocno blatu. Nic nie powiedziała, ale zobaczyłam skurcz na jej twarzy, gdy z wysiłkiem wyprostowała zesztywniałe kolana. Ucieczka przed płomieniami w Noc Kupały mocno dała się jej we znaki. Szczęście, że poza Mszczujem obyło się bez ofiar.
Zostawiłyśmy talerze na stole, ku uciesze kota, i ramię w ramię ruszyłyśmy powoli przez łąkę w stronę ciemnej ściany lasu.
Na dworze panowała nieprzyjemna duchota. Powietrze wydawało się stać w miejscu. Nie było już najmniejszego śladu po lekkim wietrzyku, który wciskał się przez niedomknięte okiennice do wnętrza domu Baby Jagi.
Sucha trawa pękała pod naszymi stopami, gdy szłyśmy łąką w stronę ściany lasu. Ostre brzegi liści boleśnie raniły skórę moich gołych łydek. W jednej chwili gorzko pożałowałam, że nie mam swojego antykleszczowego stroju, który by mnie przed tym uchronił. Oddałabym teraz wszystko za chociażby możliwość zamiany sandałów na kalosze, żeby poraniona skóra nie piekła od coraz to nowych zadrapań.
Od Nocy Kupały nie używałam swojego kombinezonu przeciwko owadom. Następnego ranka po tarzaniu się w trawie i leśnym runie Baba Jaga musiała wyjąć ze mnie piętnaście głęboko wgryzionych kleszczy. To skutecznie wybiło mi z głowy przejmowanie się boreliozą. Jeśli miałam ją dostać, to i tak nie było odwrotu.
Poza tym ogarnęła mnie dziwna pustka. Nic już nie wydawało się takie samo. Moja hipochondria nie była już tak ważna. Nie potrafiłam aż tak bardzo się przejmować. Nie po tym, gdy stanęłam oko w oko ze smokiem. Nie po tym, gdy widziałam, jak umiera dobry człowiek, poświęcając się dla mnie. Nie po tym, gdy widziałam, jak umiera ukochany mężczyzna.
Co prawda koniec końców nie umarł, ale i tak uważam, że moment, gdy korzenie przebiły go na wylot, można spokojnie dopisać do listy traum, które na zawsze skrzywiły mi psychikę.
Zerknęłam przez ramię na chatynkę szeptuchy, z pobielonymi ścianami i suchą strzechą. W falującym od gorąca powietrzu przez chwilę zobaczyłam jakiś niewyraźny kształt w połowie łąki, który zniknął, gdy mrugnęłam. Wiedziałam, że to na pewno nie Żywia, znajoma południca, która okazała się całkiem niezłą przyjaciółką byłej żony Mieszka. Żywia unikała mnie, odkąd Ote zginęła. Mogłam mieć tylko nadzieję, że nie zamierzała się zemścić w żaden sposób.
Westchnęłam. Moje życie w magiczny sposób zamieniło się w meksykańską telenowelę: fałszywi przyjaciele, małżonki powstające z martwych, wypadki, porwania. Niemalże czekam, aż się okaże, że mam gdzieś brata bliźniaka, o którego istnieniu nie miałam do tej pory pojęcia. Nie zdziwiłoby mnie to. W ogóle.
Szeptucha powoli szła obok, podpierając się laską. Ze złością złorzeczyła na czarną spódnicę, w którą wczepiały się suche rośliny. Gdy dotarłyśmy między drzewa, była już bardzo zirytowana.
– Nie mam cierpliwości do tej łąki! – warknęła. – Chyba wynajmę ją któremuś z sąsiadów. Niech ktoś ma przynajmniej z niej pożytek i coś zasadzi.
– Wtedy nie będziesz mogła chodzić skrótem do lasu – zauważyłam roztropnie.
– Już się tak nie wymądrzaj – burknęła i poprawiła czarną siatkę na głowie.
Oparła się w cieniu o smukły pień sosny i odetchnęła głęboko żywicznym powietrzem. Pokręciła głową, zupełnie jakby mówiła do siebie. Przymknęła oczy. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę z tego, że jest bardzo blada.
– Coś się stało? – zaniepokoiłam się. – Dobrze się czujesz? Chcesz wrócić do domu?
Baba Jaga wydawała mi się niezniszczalna. Zawsze miała w sobie tyle energii. Jednak po śmierci męża wyraźnie podupadła na zdrowiu. Zupełnie jakby dopiero teraz dotarło do niej, ile ma lat, i co gorsza, ile tych lat jeszcze jej pozostało. Mszczuj zabrał ze sobą do grobu kawałek jej serca.
– Nic mi nie jest. Po prostu rozmyślam o tej klientce. Głupia dziewucha – prychnęła. – Słyszałaś, jakim tonem gadała? Oglądają takie telewizje, te głupie filmy z zagranicy i potem im się wydaje, że żyją w jakimś melodramacie. Fiu-bździu…
Miałam wrażenie, że skłamała i wcale o tym teraz nie rozmyślała, ale postanowiłam grać w jej grę. Nie musiała mi się zwierzać. Miała pełne prawo do swoich tajemnic, swojego bólu i swojej pustki.
– A mnie się tam podobało to, co mówiła – zaprotestowałam w obronie klientki. – Nie uważam, żeby mówiła jakimś dziwnym tonem.
Poczułam się delikatnie dotknięta słowami Baby Jagi. Zbyt łatwo przyszło mi się utożsamić z odczuciami pacjentki. W mojej głowie panował dokładnie ten sam mętlik co u niej. Przykre, że najwyraźniej i ja miałam w takim razie „fiu-bździu”.
– Miłość jest i miłość przechodzi. – Wzruszyła ramionami. – Czasami gdzieś trochę jest, mimo że myślało się, że jej nie ma… Żadne czary w tym nie pomogą. Można nawet ogolić głowę na łyso i spalić wszystkie włosy, ale to nie pomoże. – Postukała się palcem w skroń. – To tu! To tu trzeba się uporać z niechcianą miłością!
– Jak na osobę handlującą czarami miłosnymi jesteś dość zgorzkniała – burknęłam.
– Po prostu twardo stąpam po ziemi. Nie należy mieszać pracy z uczuciami. Poza tym przetestowałam kiedyś własne specyfiki na odczynianie uczuć. Każda szanująca się szeptucha zawsze sprawdza działanie leków.
– I co? Działają?
– Pewnie na niektórych działają. – Ponownie wzruszyła ramionami. – Tak naprawdę te uroki nie działają na serce, tylko na głowę.
– Czyli placebo?
Nie mogłam powstrzymać zawodu w głosie.
– Nie wiem, co planowałaś. Czy chciałaś spalać miłość, czy wmusić w Mieszka mikstury miłosne, ale daj sobie z tym spokój. Dobrze ci radzę. Życie toczy się dalej. Musisz żyć tak, żeby niczego później na starość nie żałować. A coś mi się wydaje, że tego swojego związku z Mieszkiem to ty przez większość czasu żałujesz.
– Nie, no nie jest aż tak źle – zaprotestowałam słabo.
– Uporaj się z tym, póki go nie ma. Dobrze ci radzę. Trudniej o kimś zapomnieć, kiedy się go codziennie spotyka.
Złapałam ją za rękę. Nie wiem tylko, czy chciałam dodać otuchy sobie, czy może jej. Baba Jaga nigdy dokładnie nie opowiedziała mi, co się stało pomiędzy nią a Mszczujem po śmierci ich dziecka. Coś mi się jednak wydawało, że to nie ona zakończyła ten związek.
– Chodź, zanim dojdziemy na cmentarz, minie jeszcze dobra chwila. Powinnyśmy zdążyć, dopóki jest jasno. Nie zamierzam spędzić w lesie więcej czasu, niż to niezbędne – stwierdziła i wskazała laską na szlak między drzewami.
Puściła mnie i z werwą pognała przed siebie, jakby krótki przystanek zwrócił jej wszystkie siły witalne. Potulnie ruszyłam za swoją mentorką. Tak jak i ona zamyśliłam się. Mieszko ciągle był obecny w moim sercu, chociaż jak zwykle mnie zawodził. Nie powiedział, gdzie się udaje. Nie dał od tamtej pory żadnego znaku życia. Zupełnie jakby mu na mnie nie zależało.
Baba Jaga od pożaru unikała dłuższego pobytu w puszczy – jakby spodziewała się, że w każdej chwili może stanąć w płomieniach. Ja początkowo także się tego obawiałam. Dopiero po tygodniu odważyłam się odwiedzić leśniczówkę. Zdołałam się do tego zmusić, gdy było już jasne, że bogowie stracili wszelkie zainteresowanie moją osobą. Mimo to i tak przekroczyłam granicę lasu obwieszona wszystkimi możliwymi amuletami, natarta solą oraz z żołądkiem pełnym tabletek z żelazem na niedokrwistość.
Potem trzy dni było mi niedobrze…
Drzwi leśniczówki nie domykały się, skobel nadal był wyłamany. Nie miał kto go naprawić. W środku panował nieopisany bałagan. Garnek, w którym warzyłam napar z kwiatu paproci, leżał tam, gdzie go porzuciłam. Na dnie pojawiła się zielonkawa pleśń. Dokładnie go wyszorowałam, przekonana, że z tej pleśni mogą wyniknąć jakieś nowe kłopoty. Stół leżał przewrócony. Drewniana ława była pęknięta.
Ciało strzygi zniknęło. Na podłodze została jedynie poczerniała smuga jej krwi, która buchnęła z odrąbanej głowy, i ślady po mieczu. Mieszko zajął się jej zwłokami, tak jak powiedział. Poza poczerniałymi deskami i dziurą w ścianie tam, gdzie przybito strzygę, po Ote nie został najmniejszy ślad.
Mimo wszystko nie potrafiłam łączyć z chatką żadnych negatywnych uczuć. To w jej przykurzonym wnętrzu rozkwitła moja miłość do Mieszka. To tam opuścił przede mną swoją tarczę i dopuścił mnie do siebie.
– Gosiu? – Głos Baby Jagi przywołał mnie do rzeczywistości. – Coś dzisiaj jakaś nieuważna jesteś. Cały czas masz głowę w chmurach. Wyjazd do Warszawy chyba ci źle zrobił…
Dopiero kilka dni wcześniej wróciłam do Bielin. Moja mama wpadła w histerię, gdy dowiedziała się o pożarze puszczy. Przestraszyła się, że mogłam zginąć, i chciała wsiadać do pierwszego pociągu i jechać po mnie. Na szczęście zdołałam ją przed tym powstrzymać. Pomogłam Babie Jadze zorganizować pogrzeb i stypę, spędziłam z nią trochę czasu, a potem, gdy już miała dość moich herbatek z melisą, a ja upewniłam się, że z żalu nie zrobi nic głupiego, pojechałam do Warszawy.
Rozumiałam strach mojej mamy, w końcu jestem jej jedynym dzieckiem. Nic dziwnego, że o mało nie dostała zawału, kiedy rano przeczytała na ekranie w metrze, że puszcza w okolicy Bielin płonie.
W domu spędziłam tydzień. Mama nie zdołała wziąć urlopu w pracy, ale i tak miałyśmy dla siebie mnóstwo czasu. Rozpieszczała mnie na wszystkie możliwe sposoby i próbowała przekonać, żebym z nią została w stolicy. Zdziwiło mnie to. Do tej pory wydawało się, że jej celem życiowym było przekonanie mnie do podjęcia pracy szeptuchy. Teraz jednak zmieniła zdanie. Najwyraźniej uznała, że w sterylnym szpitalu czyha na mnie znacznie mniej zagrożeń.
Powinnam dzisiaj do niej zadzwonić. Odkąd wróciłam do Bielin, rozmawiałyśmy codziennie. Spojrzałam na idącą przede mną Babę Jagę. Ona nie miała z kim porozmawiać. Wiedziałam, że nie miała bliskiej rodziny, a już na pewno takiej, której by na niej zależało. Miała tylko Mszczuja, z którym i tak przez ponad połowę życia była w konflikcie.
Dotarłyśmy do rozstaju szlaków. Idąc prosto, mogłyśmy dotrzeć na położony w sercu lasu cmentarz żerców i szeptuch, gdzie od wieków grzebani byli ludzie pozostający w bliskich stosunkach z bogami. Z kolei gdybyśmy skręciły w prawo, po niedługiej i w miarę przyjemnej drodze prowadzącej w dół, dotarłybyśmy do mojej leśniczówki.
Postanowiłam, że udam się tam dzisiaj. Jeszcze raz. Sprawdzę, czy niczego nie przeoczyłam, czy nic się nie zmieniło.
Czy nie wrócił…
– Gosiu?
– Co? – zapytałam.
– Nie wzięłyśmy lampionu. – Szeptucha westchnęła.
Dotknęłam torby, którą miałam przewieszoną przez ramię, a następnie palnęłam się w czoło, aż echo poszło po lesie. Miała rację! Lampion z zielonego szkła został na kuchennym stole w jej domu. Zapomniałyśmy go zabrać, gdy rano wyszłyśmy do pracy. Miałam po niego wrócić, ale oczywiście roztrzęsiona opowieścią klientki o jej gorzkiej miłości nie zrobiłam tego.
Cholera jasna!
– Przepraszam – powiedziałam skruszona.
– Aaa, i tak nie zrobi mu to najmniejszej różnicy – powiedziała ponuro. – Pewnie i nasze przyjście jest mu zupełnie obojętne.
Cmentarz przywitał nas jasnością kamiennych płyt i różnokolorowymi polnymi kwiatami, które zakwitły na kurhanach. Najstarsze groby były ledwie wzgórkami porośniętymi grubą warstwą trawy. Nowsze były przykrytymi bluszczem budynkami albo płaskimi grobowcami, w których złożono szczątki, jakie zostawały po spaleniu ciała na stosie pogrzebowym. Groby umieszczone były w okręgach, otaczając centralne miejsce na ognisko. To tutaj w każde święto zmarłych wróżowie i szeptuchy spotykali się, by uczcić pamięć poprzedników. Spojrzałam ponad grobami na gołoborze. Srebrzyste kamienie skrzyły się w słońcu, przynosząc na myśl tyle wspomnień.
Doszłyśmy niemalże do samego końca cmentarza. Grób Mszczuja nie wyróżniał się niczym specjalnym. Był to niski grobowiec przypominający sarkofag. Na płaskiej, białej płycie wyryte było jego imię i nazwisko. Kamieniarz wypełnił wyryte litery złotą farbą i dodał nad nimi kamienny kwiat. Jak na mój gust Mszczujowi by się to nie spodobało, ale to Baba Jaga wybierała nagrobek. Nawet nie próbowałam z nią dyskutować na ten temat.
Odgarnęłam dłonią suche igły i liście, które na płytę nawiał wiatr. Zasuszony bukiet wrotyczu, który przyniosłyśmy jakiś czas temu, przesunął się na samą krawędź. Żółte, intensywnie pachnące kwiatki zbrązowiały i zaczęły się kruszyć. Położyłam go na środku pod napisem, modląc się do bogów, żeby nie rozpadł mi się w dłoniach. Stare lampki już się wypaliły. Schowałam je do torby, żeby w domu umyć i uzupełnić stearynowe wkłady.
Baba Jaga dotknęła rozgrzanej słońcem płyty i uśmiechnęła się. Wymamrotała pod nosem krótką modlitwę o pomyślność duszy.
– Myślisz, że jest szczęśliwy tam, gdzie trafił? – zapytałam, gdy już skończyła.
Wzruszyła ramionami i poklepała grób, jakby usiłowała pocieszyć leżącego pod płytą mężczyznę.
– Jeśli odwiedzi nas podczas Dziadów, to się dowiemy – odpowiedziała.
– Odwiedzi?
Byłam świadoma tego, że podczas świąt zmarłych zapalamy lampki wcale nie po to, by uczcić pamięć przodków, lecz by ich dusze, jeśli opuszczą zaświaty, wiedziały, gdzie mają wrócić. Jednak myślałam, że to tylko głupi zabobon na poziomie tego mówiącego o zostawianiu gałązki głogu nad drzwiami obory, żeby czarownica nie wypiła krowom mleka.
Zgodnie z podaniami obowiązkowo należało zostawić światełko na grobach bliskich osób. W innym wypadku dusze mogły nie trafić z powrotem do Wyraju i zostać z nami aż do kolejnego święta zmarłych.
A jak powszechnie wiadomo (chociażby z każdego horroru), zmarli potrafią uprzykrzyć życie. W Nawii musi być nudno, skoro tak chętnie uciekają z grobów.
– Dusze potrafią wtedy wracać, o ile chcą. Jeśli będzie mu się chciało ruszyć tyłek z Wyraju, to opowie nam o swoim samopoczuciu – wyjaśniła.
– Czyli to prawda, że dusze wracają? – jęknęłam.
Posłała mi zdumione spojrzenie.
– Rozmawiałaś z bogami, kolegujesz się z boginkami i jeszcze wątpisz w istnienie życia pozagrobowego?
– Nie, to nie tak – zaprotestowałam. – Po prostu miałam nadzieję, że jak już ktoś trafi do Wyraju, to tam zostaje.
Bogom dzięki, że zabite demony nie trafiały do zaświatów. Dzięki temu nie musiałam obawiać się tej jesieni niespodziewanej wizyty Ote.
– Podczas Dziadów zobaczysz. Gdy palimy ognisko, łatwo można wyczuć czyjąś obecność.
Zakreśliła ręką łuk obejmujący większość cmentarza.
Ja tam, szczerze mówiąc, nie potrzebowałam Dziadów, żeby czuć się nieswojo na wielowiekowym cmentarzysku.
– Ciekawe, czy jest tam bimber. – Westchnęłam.
Nie widziałam innej możliwości. W przeciwnym razie na pewno Mszczujowi by się tam nie podobało.
– W Nawii? – zapytała.
– Tak.
– Jeśli nie ma, to Mszczuj już się postara, żeby był – skwitowała.
Otrzepała ręce i podkasała spódnicę, pokazując mi swoje podkolanówki uciskowe. Zawinęła materiał i wepchnęła go za gumkę u pasa. Usatysfakcjonowana podparła się pod boki.
– Ja wracam do domu – oznajmiła. – Też idziesz?
– Nie, chciałam jeszcze pospacerować. – Pokręciłam głową. – A ty… idziesz tak…?
– Przynajmniej trawa nie będzie już wczepiać mi się w spódnicę. Do zobaczenia wieczorem. Robię racuchy z jabłkami. Nie spóźnij się. I… Gosiu?
– Co?
– Uważaj na siebie. – Rozejrzała się czujnie dookoła. – Powinnaś unikać lasu.
– Już była Noc Kupały. Nic mi grozi – odparłam niefrasobliwie.
– Nie wiadomo… – mruknęła. – Do zobaczenia w domu! Wróć szybko!
Patrzyłam, jak dziarsko odchodzi. Humor zawsze się jej poprawiał, gdy odwiedzała cmentarz. Zupełnie jakby każdego dnia musiała upewnić się, czy nic złego nie stało się przez noc z grobem Mszczuja.
Z nas dwóch to raczej ja powinnam się czuć odpowiedzialna za jego mogiłę. W końcu to przeze mnie strzyga go zabiła.
Dotknęłam brzucha w miejscu, w którym dźgnęła mnie scyzorykiem. Nie miałam żadnego śladu. Skóra była gładka, jakby nic się nie stało.
Poczułam, jak coś przewraca mi się w żołądku. Odkąd Mieszko polał ranę naparem z kwiatu paproci, wszystkie zranienia i siniaki goiły mi się szybciej i nie pozostawiały po sobie blizn. Nie wiedziałam jednak, czy oprócz tego daru dostałam także w prezencie nieśmiertelność.
Wydawało mi się, że jej nie otrzymałam. Mieszko miał na piersi bliznę po śmiertelnej ranie zadanej sztychem miecza podczas potyczki z plemieniem Wieletów. Pomimo powrotu do życia ten jeden ślad na jego skórze pozostał. Żadna późniejsza rana nie zostawiała blizn na muskularnym ciele wojownika. Jeśli takie było działanie kwiatu, to i ja powinnam mieć na ciele ślad po nożu, gdyby to przez tę ranę wyciekło ze mnie życie. Nie miałam jednak pewności.
Mimo wszystko wolałam zbyt szybko się nie przekonać, czy moje rozważania są słuszne.
*
Zmachana dotarłam do leśniczówki. Nogi same mnie niosły. Niemalże biegłam, chcąc jak najprędzej dotrzeć na miejsce.
Nic się nie zmieniło, odkąd byłam tu ostatnio.
Pchnęłam drzwi, zawiasy niemiłosiernie zaskrzypiały i weszłam do wnętrza, gdzie na szczęście już nie unosił się zapach krwi. Zamknęłam okno, które poprzednio uchyliłam, by przegnać zatęchły zapach, i sięgnęłam po szczotkę, żeby zamieść podłogę.
Ślad na deskach, który pozostawiła Ote, był w tym momencie już nie do zidentyfikowania. Pewnie czuły psi nos potrafiłby odróżnić plamę po krwi od takiej po ciemnym winie, jednak byłam pewna, że żaden człowiek dziś nie stwierdzi, od czego powstał zaciek.
Postanowiłam przyjść tu następnym razem z płynem do mycia naczyń albo jakimś innym detergentem i porządnie umyć wszystkie możliwe powierzchnie. Poskrobałam paznokciem deski na podłodze. Przydałoby się je polakierować.
Odstawiłam szczotkę i poprawiłam po raz kolejny koc na łóżku. Nie było nic więcej, co mogłabym zrobić. Gdy byłam tu ostatnio, ustawiłam stół we właściwym położeniu, a rozbitą ławę podsunęłam pod okno, nie mając żadnego pomysłu na jej naprawienie.
Westchnęłam ciężko. Żadnej wskazówki, gdzie Mieszko mógł się udać. Żadnego śladu.
Wyszłam na zewnątrz i spojrzałam krytycznie na mały, zaniedbany domek. Drewniane ściany powoli porastał mech i nieznane mi zielsko. Jakimś cudem na spadzistym dachu pokrytym gontem usadowiła się paproć. Miałam wrażenie, że drwi sobie ze mnie, przypominając tamtą noc.
Trawa dookoła domu urosła wysoko. Była jasnozielona, a nie przesuszona jak ta na łące. Cień drzew wyraźnie służył roślinom.
W oddali słyszałam cichy szmer wody z małego jeziora, które było na tyle głębokie, by dorosły człowiek mógł bez trudu zanurzyć się w jego chłodnej wodzie. Okoliczności przyrody zapraszały, by na chwilę odetchnąć i zapomnieć o zmartwieniach.
Nagle poczułam, że ktoś kładzie mi rękę na ramieniu. Dotyk był tak niespodziewany, że odskoczyłam z krzykiem.
Na szczęście to była tylko Sława.
Moja przyjaciółka uśmiechnęła się do mnie szeroko, ukazując śnieżnobiałe, równe zęby. Długie włosy zaplotła w warkocz. Tym razem ufarbowane były na czarno. Kolorowy tatuaż na jej szyi wydawał się ciemniejszy niż kiedyś bądź to po prostu jej skóra była bledsza.
Miała na sobie bardzo obcisłe dżinsy oraz jaskraworóżowy, połyskliwy top oblepiający jej klatkę piersiową niczym druga skóra. Na stopy założyła różowe baleriny. Zupełnie nie pasowała do otaczającej ją zieleni.
Zanim się zorientowałam, sama rzuciłam się ze śmiechem w jej ramiona.
– Bogowie! Sławo, tęskniłam za tobą – powiedziałam.
Pachniała polnymi kwiatami i ziemią po wiosennym deszczu. Objęła mnie mocno i uścisnęła serdecznie.
– Ja za tobą też, Gosiu – odparła.
Cofnęłam się, starając za wszelką cenę zapanować nad uczuciami. Zdradzieckie łzy już zaczynały formować mi się w krople w kącikach oczu.
– Co ty tu robisz? – zapytałam.
– Szukałam cię. Leszy powiedział mi, że szłaś w tym kierunku.
Spojrzała na chatynkę i pociągnęła nosem, zupełnie jakby potrafiła wyczuć unoszący się we wnętrzu zapach śmierci. Wzdrygnęła się.
Prychnęłam w duchu. Nic się w tym przeklętym lesie nie da ukryć. Na każdym kroku ktoś cię obserwuje. A jak przypadkiem potrzebujesz pomocy, bo – dajmy na to – porwali cię szaleni wyznawcy bogini Mokosz, to nagle nikogo nie ma, nikt nic nie wie, nikt nic nie słyszał.
Typowe.
– A ten skąd niby wiedział? – burknęłam.
– A ja wiem? Wiewiórki mu powiedziały?
Zaśmiałam się, sądząc, że to żart, ale po chwili spoważniałam. A cholera wie?! Może i mu powiedziały?
Ruszyła w stronę leśniczówki, ale nagle zatrzymała się gwałtownie. Ukucnęła i wyciągnęła dłoń w stronę ziemi. Już miała jej dotknąć, ale cofnęła rękę. Założyła luźne pasma włosów, które wysunęły się z warkocza, za uszy i pociągnęła kilka razy nosem. Skrzywiła się, jakby coś brzydko pachniało.
– Czuję krew – powiedziała.
Stanęłam obok i wbiłam spojrzenie w ziemię, która bardzo szybko zdążyła porosnąć trawą. To w tym miejscu Mokosz próbowała zamordować Mieszka. To tutaj z ziemi wysunęły się długie korzenie i przebiły jego ciało na wylot. Gdyby nie nieśmiertelność, której nie stracił po wypiciu naparu, niewiele by z niego zostało. Poczułam, że robi mi się słabo. Tak bardzo się wtedy przestraszyłam. Tak bardzo nie chciałam, żeby zginął.
– To krew Mieszka – wydusiłam. – Mokosz chciała tu wyrównać rachunki.
Sława jeszcze raz wyciągnęła dłoń i tym razem ostrożnie pogładziła jasnozielone nitki trawy.
– Rośliny dobrze na niej rosną – powiedziała.
Zaskoczyła mnie.
Potoczyłam spojrzeniem po polanie. Miała rację. Trawa w tym miejscu była wyraźnie wyższa niż gdzie indziej. Była też jakby bardziej… zielona.
Sława wstała i wytarła dłonie o spodnie. Spojrzała na drzwi, ale nie odważyła się przekroczyć progu leśniczówki. Sapnęła, zupełnie jakby dotarł do niej tym razem zapach krwi strzygi.
– To złe miejsce – mruknęła.
– Czy ja wiem? – Wzruszyłam ramionami. – Wygląda ładnie, jak się nie wie, co się zdarzyło w środku…
– Zbyt wiele złych rzeczy widziało – przerwała mi. – Miejsca to zapamiętują. Może się potem coś do ciebie przykleić.
– Coś?
– Jak myślisz? Skąd się biorą niektóre złe demony? – Spojrzała na mnie uważnie.
– Tworzą je bogowie? Żeby robić ludziom na złość? – zgadywałam.
Już miała pokręcić głową, ale zaśmiała się tylko ubawiona moją odpowiedzią.
– Poniekąd tak. Bogowie lubią takie sztuczki. Jednak jest jeszcze jeden sposób. Niektóre demony rodzą się właśnie w miejscach, które przesiąkły smutkiem i cierpieniem. Na przykład bieda. A potem, jeśli odwiedzisz takie miejsce, to mogą się do ciebie przyczepić – wyjaśniła.
Postanowiłam sobie, że na wszelki wypadek będę unikała smutnych miejsc.
– A można takie zło jakoś odczynić? – zapytałam.
– Musiałoby się tu zdarzyć coś miłego, dobrego.
– Co?
– A skąd mam wiedzieć? Nie jestem wszechwiedząca – obruszyła się. – Baby Jagi zapytaj. Powinna wiedzieć takie rzeczy.
– Okej. – Uniosłam do góry dłonie, żeby się uspokoiła.
Coś było z nią dzisiaj nie tak. Zachowywała się dziwniej niż zwykle. Była jakaś taka… zdenerwowana.
– Gosiu, chciałam z tobą pogadać – oświadczyła i dodała z lekkim wyrzutem w głosie: – Wieki się nie widziałyśmy.
Zaczerwieniłam się. Nie widziałyśmy się z mojej winy. To ja nie chciałam, to ja unikałam wszelkich kontaktów. Najpierw zamknęłam się w domu szeptuchy, a potem zdezerterowałam do Warszawy.
– Mieszkam teraz u Baby Jagi – powiedziałam.
– Wiem – potwierdziła krótko.
Przez chwilę stałyśmy, tylko patrząc na siebie.
– Bogowie, czuję się, jakbyśmy zerwały ze sobą czy coś. – W końcu Sława zaśmiała się. – Dalej jesteś na mnie obrażona?
– Nie wiem – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. – Mam taki sam mętlik w głowie jak wcześniej.
– W sumie to ci się nie dziwię. Trochę tak, jakbym cię zdradziła i oszukała – przyznała bez krzty wstydu.
Zaśmiałam się.
– No cóż. To prawda, ale nie twoja wina. Nie miałaś wyboru – powiedziałam. – A co do naszej rozmowy podczas Nocy Kupały, nie byłam wtedy do końca sobą. Bardzo stresowałam się tym, co miało się wydarzyć. Zareagowałam trochę zbyt emocjonalnie. Jak zawsze zresztą…
Sława rozejrzała się dookoła, jakby szukała kogoś, kto mógłby nas podsłuchiwać.
– Nie ma sprawy. Miałaś do tego pełne prawo. Nocnice dodały ci czegoś do miodu. Na szczęście dawka była za mała.
– Co?!
Zaraz, zaraz. Czego to ja się właśnie dowiaduję? Przypomniałam sobie tamten dzień i papierowy kubeczek z łykiem miodu, który miałam w ręku. Po wypiciu świętego miodu miałam wrażenie, że coś jest ze mną nie tak. Dodatkowo ten kubeczek… Po pewnym czasie poczerniał.
Miód pitny nie wchodzi w takie reakcje z papierem.
– Nocnice. Dodały ci swojego pyłku do miodu – wyjaśniła.
– Nie mam zielonego pojęcia, o czym ty teraz do mnie mówisz. – Westchnęłam.
Chyba czas najwyższy powrócić do lektury bestiariusza. Do litery N nigdy niestety nie udało mi się dotrzeć. Moja ignorancja może niedługo obrócić się przeciwko mnie.
Sława podeszła bliżej i zniżając głos do szeptu, powiedziała:
– Nocnice to takie nocne stworzenia. Potrafią zsyłać koszmary na dorosłych, a na dzieci i niemowlęta nocny płacz. W dzień są przeważnie niegroźne. Za to w nocy możesz spotkać je w ludzkiej postaci albo jako ćmy.
– Ćmy? – jęknęłam z obrzydzeniem.
Nie cierpiałam motyli, odkąd jako dziecko złapałam jednego w parku w Warszawie. Po raz pierwszy widziałam wtedy z bliska głowę tego owada i jego cieniutkie nóżki, które prześladowały mnie potem nocami. Ćmy były jeszcze gorsze, bo nie miały ładnych, kolorowych skrzydeł.
– Ćmy. – Kiwnęła głową. – Ale tylko te z gatunku zmierzchnica trupia główka. Wiesz, takie z żółtymi skrzydłami. Tymi drugimi skrzydłami.
Miałam wrażenie, że mówi do mnie jakimiś zagadkami. Pierwsze słyszałam o istnieniu takiej ćmy i o tym, że jakakolwiek ćma ma kolorowe skrzydła.
– Zmierzchnica trupia główka? Jest w ogóle coś takiego? – zdziwiłam się.
– Jest, Gosiu. Tamtego dnia chciały cię ogłupić, ale okazałaś się wyjątkowo odporna na ich pyłek. To w sumie ciekawe. Powinno było zadziałać. Nawet małe dawki działają.
Nie widziałam w tym nic ciekawego. Zdecydowanie uważam, że nie ma nic interesującego w próbach potajemnego otrucia mnie bądź odurzenia.
– Ale wracając do tematu, muszę z tobą porozmawiać – oznajmiła Sława.
– Zaraz, zaraz – przerwałam jej. – A czego chciały ode mnie te… nocnice?
– A skąd mam wiedzieć? – Wzruszyła ramionami. – Pewnie tego, czego wszyscy od ciebie chcieliśmy. Może nasłał je któryś z bogów?
Podejrzanie kojarzyło mi się coś takiego z Welesem. Koszmary senne? Doprowadzanie dzieci do płaczu? Zdecydowanie to do niego pasowało…
– W każdym razie nie o tym chciałam z tobą rozmawiać. – Westchnęła.
Skrzywiłam się.
– Chodzi o czynsz za mieszkanie? – zapytałam.
Dość nieelegancko wyprowadziłam się, nie płacąc ostatniej należności. Wtedy zrobiłam to na złość zdradliwej współlokatorce, ale po czasie oczywiście naszły mnie wyrzuty sumienia.
– Zapłacę, obiecuję – zapewniłam.
– Nie o czynsz chodzi. Chociaż rzeczywiście byłoby miło, gdybyś przelała mi forsę na konto. Nie obrażę się za to.
Znowu rozejrzała się niespokojnie, zupełnie jakby obawiała się, że wspomniana wcześniej nocnica miała zaraz wyskoczyć zza krzaka.
– To o co? – zapytałam.
– O Noc Kupały. O to, co się wtedy stało. Wiesz… o to, co się stało z Ote.
– Dostała to, na co zasłużyła – odparłam zimno i zerknęłam na leśniczówkę. – Zabiła Mszczuja.
– Hej, słuchaj, ja tam nie mam do ciebie żadnych pretensji. – Uniosła obie dłonie. – To była niezła suka i każdy ci to powie. Nikt jej nie lubił. Tylko że wiesz… jesteś teraz trochę niepopularna.
– Co?
Nic z tego nie rozumiałam. Jest jakiś konkurs na najpopularniejszego śmiertelnika czy jak?
– Sława, wyduś to z siebie wreszcie. O co ci chodzi?
– Chodzi o to, że Radek zniknął. – Założyła ręce na piersi i wbiła wzrok w trawę. – Nikt nie wie, gdzie się podział. Zostawił wszystkie swoje rzeczy. Jest to trochę… niepokojące.
Przed oczami stanęła mi twarz znajomego płanetnika. Ostatni raz widziałam go tamtej pamiętnej nocy, gdy podczas burzy walczył ze żmijem. Jak się okazało, żmije jednak istniały. Nie wiem, dlaczego podawałam to w wątpliwość po tym wszystkim, co zobaczyłam.
Mimowolnie zerknęłam w stronę ścieżki prowadzącej w kierunku cmentarza i gołoborzy. To tam odbyła się potyczka. Po plecach przebiegł mi dreszcz. Jeszcze nigdy nic aż tak bardzo mnie nie przestraszyło jak widok zbudowanego z kamieni smoka. Chyba nawet strzyga i wąpierz nie wzbudzali we mnie tak pierwotnego, panicznego strachu. Zupełnie jakby obawa przed potworem z niebios była zapisana gdzieś w moich genach.
Dotarło do mnie, że nie wiedziałam, co się stało później z Radkiem. Tak samo jak ja był tylko zwykłym śmiertelnikiem siłą włączonym w boskie rozgrywki. Pomógł mi w ucieczce przed żmijem. Nie miałam zielonego pojęcia, co robił później. Szczerze mówiąc, nawet mnie to nie interesowało. Moje myśli jak zwykle zaprzątał wyłącznie pewien nieśmiertelny władca oraz rozdrapywanie rany, którą po sobie pozostawił.
Zdałam sobie sprawę z tego, że nie jestem chyba dobrym człowiekiem. Za dużo we mnie egoizmu.
Szybko opowiedziałam Sławie, co jako ostatnie pamiętam z Nocy Kupały.
– Czyli nie wiesz, gdzie on jest? – upewniła się.
– Na wszystkich bogów, Sława, czy ty mnie podejrzewasz o zamordowanie Radka? – Nie mogłam w to uwierzyć.
– No wiesz, nie cieszysz się teraz zbyt dobrym PR-em wśród nas. Na swoim koncie masz już wąpierza i strzygę – mruknęła i dodała szybko: – To znaczy ja wiem, że nic nie zrobiłaś. To inni nie dowierzają.
– Po pierwsze, to nie ja zabiłam Ote. Zrobił to Mieszko. Po drugie, dlaczego żadne z was nie zauważa prostego faktu, że wąpierz i strzyga usiłowali mnie wcześniej zamordować z zimną krwią? Spokojnie można to uznać za obronę konieczną. A po trzecie, to nie ja. Nic nie zrobiłam Radkowi – próbowałam jakoś się wytłumaczyć.
– Okej, okej.
– Radek jest człowiekiem. Dlaczego miałabym robić krzywdę człowiekowi? – piekliłam się dalej.
Od razu pożałowałam swoich słów. Wystarczyło jedno spojrzenie na jej skwaszoną minę.
– Nieludzie to co innego, co? – Uśmiechnęła się ponuro.
– Sława, to nie tak.
Wyciągnęłam w jej kierunku rękę. Nie odskoczyła z krzykiem, tak jak podejrzewałam. Niezdarnie poklepałam ją po ramieniu.
– W Noc Kupały walczył ze żmijem. Szukałyście go potem? Może coś mu się stało – zaniepokoiłam się.
Pokręciła głową.
– Wygrał – powiedziała. – Na gołoborzu są teraz nowe kamienie, szczątki smoka.
– Hm, to może Radek po prostu uciekł? – zasugerowałam.
– Co masz na myśli? – zdziwiła się.
– Nie chciał być płanetnikiem. Bał się, że pewnego dnia zginie podczas walki ze smokiem – wyjaśniłam. – Wydaje mi się, że podjąłby próbę ucieczki przed własnym przeznaczeniem. Był na to… no cóż… wystarczająco głupi.
Rusałka zmarszczyła brwi i pokręciła przecząco głową.
– Nie wiem, o czym mówisz – oświadczyła. – Pierwsze słyszę, że mu się nie podobało.
Teraz to ja nie mogłam uwierzyć w jej łatwowierność.
– Sława, po każdej burzy bardzo długo dochodził do siebie. Ciągle miał nowe obrażenia. Stwierdził, że się starzeje i że pewnie już długo nie pociągnie. Mówił mi, że płanetnicy nigdy nie dożywają starości. Bał się, że zginie. Nie chciał umierać. Chciał mieć normalne życie jak jego koledzy.
Sława się zaczerwieniła. Przerzuciła warkocz, którym się bawiła, na plecy, odsłaniając w ten sposób tatuaż w kształcie wijącego się powoju.
– Nic takiego nigdy mi nie mówił. Żadnej z nas – powiedziała cicho. – Naprawdę długo go znam. Nigdy słowem się nie zająknął.
Zmartwiona posmutniała.
– Nie ufał nam? Nie ufał mi? – Jej głos stawał się coraz cichszy.
No cóż… nawet jeśli im nie ufał, to za bardzo by mnie to nie zdziwiło. Sama także miałam kłopoty z zaufaniem, odkąd dowiedziałam się, że Sława tak naprawdę mnie szpiegowała.
– To chyba nie była kwestia zaufania – zaprzeczyłam. – Wydaje mi się, że Radkowi nie przyszło nawet do głowy, żeby o tym z wami porozmawiać. Jesteście nieśmiertelne.
– O, to już nie uważasz, że jesteśmy po prostu martwe? – zakpiła.
– A rzeczywiście. Zapomniałam, że jednak da się was zabić – dogryzłam jej, na co tylko przewróciła oczami.
– Ciągle przebywał w naszym towarzystwie. Można wręcz powiedzieć, że zmieniał kochanki jak rękawiczki. Nie żeby którejkolwiek z nas robiło to różnicę. Nie jesteśmy raczej zazdrosne. Wiesz, dlatego że każda z nas ma już swoje lata – wyjaśniła. – Nie ma się co fiksować na jednym chłopie. Umiemy się dzielić.
No to Ote była jakimś wybitnym wyjątkiem…
– Wydawało się, że dobrze czuje się w naszym towarzystwie. Nie wiem, dlaczego nie był z nami szczery. Zawsze się chwalił, jak to świetnie sobie radzi! – Teraz w jej głosie słychać było tylko oburzenie.
– Przecież to był pozer. Sprzedałby własną matkę, żeby dobrać się wam do majtek – zaśmiałam się.
– Aż tak starać się nie musiał. – Puściła do mnie oko.
– Wydaje mi się, że bycie płanetnikiem nie było dla niego aż tak ważne – powiedziałam. – Chyba chciał być taki jak zwykli śmiertelnicy.
– Ucieczki w ogóle nie brałyśmy pod uwagę. – Przygryzła wargę. – No ale to, co mówisz, naprawdę ma sens. Muszę powiedzieć o tym innym.
Powoli skierowałyśmy się w stronę ścieżki.
– Tylko się na mnie nie obraź, okej? – zastrzegłam. – Ale… nie spodziewałam się, że tak się nawzajem o siebie troszczycie.
– A, no wiesz. Radek to była taka nasza maskotka. Taki duży, mało inteligentny szczeniaczek. – Wzruszyła ramionami. – Dlatego chciałam cię z nim spiknąć. Wydawało mi się, że byłaby z was bardzo dobra para.
– Dzięki – prychnęłam.
– No co? Przecież ty lubisz mówić innym, co mają robić, prawda? Wymądrzanie się masz we krwi. Miałabyś komu rozkazywać. On by bardzo grzecznie słuchał. Poza tym, jak już ci kiedyś wspominałam, Radek był bardzo dobry w łóżku. I tam też był posłuszny… – Puściła do mnie oko.
– Jesteś okropna, wiesz?
– Wiem, ale przecież za to mnie lubisz. – Objęła mnie ramieniem.
Szybko wyszłyśmy z lasu. Słońce powoli zaczęło się już skradać w stronę horyzontu. Niebo się zaróżowiło. Przez chwilę puszcza, otaczające ją łąki i pola wydały mi się żywcem wyjęte z baśni.
Gdzieś w lesie rozległo się pohukiwanie puszczyka.
Tak, zdecydowanie baśń. Taka braci Grimm, bez cenzury, z wylewającymi się flakami i głowami toczącymi się po ociekających krwią schodach.
– Muszę przekazać innym, że nic nie wiesz – powiedziała Sława.
– No, z Radkiem to wam nie pomogę. Będę wdzięczna, jeśli przekażesz wszystkim, że nie muszą szykować akcji odwetowej.
– To trzymaj się, kochana.
Wyściskała mnie serdecznie i ruszyła drogą w stronę Bielin. Ja natomiast skierowałam się do domku szeptuchy.
Nagle zatrzymałam się, tknięta nieprzyjemnym przeczuciem. Miałam wrażenie, jakby coś uderzyło mnie w brzuch na wysokości żołądka. Niepokój zagnieździł się w moim wnętrzu. Dłonie zaczęły się pocić.
Odwróciłam się w stronę ściany drzew i pomasowałam skórę nad pępkiem. Teraz, pod wieczór, puszcza zaczęła sprawiać bardzo złowrogie wrażenie. Pomiędzy drzewami panowała nieprzenikniona ciemność. Nie było słychać szumu wiatru, zupełnie jakby drzewa, tak jak ja, zamarły w bezruchu.
Nie mogłam pozbyć się wrażenia, że w mroku ktoś stał, chociaż nikogo nie widziałam. Mimo to byłam przekonana, że stał i patrzył na mnie.
Las był na tyle daleko, że nie musiałam uciekać. Przez chwilę czekałam na jakiś ruch, szelest, drgnienie gałęzi. Nie doczekałam się. Jeśli ktokolwiek tam był, najwyraźniej nie chciał się zdradzić.
Żwawym krokiem wróciłam do domu Baby Jagi.
Poczułam zapach dymu. Swąd spalenizny był niepokojący. To nie był zapach powoli zjadanej przez żarłoczny żywioł świeczki. To było coś innego, gorszego.
Tuż obok ucha usłyszałam czyjś szept. Był tak cichy i świszczący, że nie zrozumiałam ani jednego słowa. Miałam jednak wrażenie, że nie mówił mi niczego dobrego.
Otworzyłam oczy i zaskoczona zaniosłam się kaszlem. Otaczały mnie kłęby szarawego dymu. Delikatnie wirował dookoła mnie. Na zmianę wznosił się i opadał, zupełnie jakby ktoś przeganiał go niewidzialną dłonią. Przez chwilę nie wiedziałam, gdzie jestem. Wszystko wydało mi się obce i nieznane.
Poruszyłam się. Ledwie dostrzegałam pościel, którą zdobiły haftowane polne kwiaty, oraz puchową poduchę. Zrozumiałam, że jestem w łóżku, w sypialni, którą odstąpiła mi szeptucha.
Zamrugałam, usiłując przegonić łzy zalewające mi oczy. Dym był bardzo piekący. Otarłam twarz rękawem i spanikowana rozejrzałam się, szukając płomieni.
– Jaga! – krzyknęłam.
Zaniosłam się tak głębokim kaszlem, że o mało nie zwymiotowałam. Charcząc, sturlałam się na podłogę i przytuliłam do szorstkich, nawoskowanych desek. Przy ziemi powietrze było odrobinę chłodniejsze, a dym nie gryzł tak bardzo w gardło. Odetchnęłam szybko trzy razy. Na razie to musiało wystarczyć.
– Jaga! – jeszcze raz wrzasnęłam. – Pali się!
Usłyszałam stukot. Podłoga zadrżała pod moją twarzą. Zupełnie jakby cały dom trzeszczał. Spojrzałam na znajdującą się obok ścianę. Wydawało mi się, że zaczyna się wybrzuszać od gorąca. Poczułam obezwładniającą panikę. Skwierczące od płomieni belki stropowe w żadnym razie dobrze nie wróżyły.
Podpełzłam do drzwi. Podniosłam się do klęczek i sięgnęłam do klamki. Odskoczyłam z jękiem. Mosiężna gałka była rozgrzana. Przełykając łzy, szarpnęłam za podkoszulkę i spróbowałam otworzyć drzwi przez materiał.
Drzwi uchyliły się, wpuszczając do mojej sypialni jeszcze więcej dymu i żaru. Po policzkach pociekły mi łzy. Oślepiona i podduszona szarą chmurą upadłam do tyłu. Znowu zaniosłam się kaszlem rozdzierającym moje piersi.
Z trudem przekręciłam się na brzuch.
– Pali się! – krzyknęłam.
Przyłożyłam do ust obszerną podkoszulkę, w której spałam, i na kolanach ruszyłam przed siebie korytarzem. Miałam wrażenie, że z każdym centymetrem deski stają się coraz cieplejsze. Zaczynały mnie parzyć. Każdy krok bolał coraz bardziej. Łzy ciekły mi ciurkiem po policzkach, ale wysychały, zanim zdążyły spaść na ziemię.
Kłęby dymu burzyły się przede mną. Straciłam orientację. W jednej chwili nie wiedziałam już, gdzie jestem. Nie rozpoznawałam niczego.
Gdzie jest wyjście?! Gdzie jest sypialnia szeptuchy?!
– Jaga! – krzyknęłam znacznie ciszej.
Dym zawirował przed moimi załzawionymi oczami.
– Widząca… – Przy moim uchu ponownie rozległ się szept.
Nagle poczułam ból. Nieoczekiwany niczym smagnięcie biczem. Złapałam się za szyję tuż pod lewym uchem.
Nabrałam powietrza. Do moich płuc dostał się zdradziecki dym. Był gorący. Bardzo gorący. Palił. Wypalał mnie od wewnątrz. Po chwili płonęłam już cała.
*
Zerwałam się na równe nogi, zrzucając na ziemię puchatą kołdrę. Oddychałam głęboko, cały czas czując w gardle szorstki smak dymu. Rozejrzałam się z paniką dookoła, ale nigdzie nie dostrzegłam jego kłębów.
Zakaszlałam.
Dom pogrążony był w mroku. Deski na podłodze przyjemnie chłodziły moje gołe stopy. Podeszłam do drzwi i musnęłam palcami klamkę. Gałka nie była rozgrzana do czerwoności.
Dotknęłam szyi i syknęłam z bólu. Znamię, którym naznaczył mnie Swarożyc, boleśnie pulsowało. Szarpnęłam za drzwi szafy, żeby obejrzeć się w przymocowanym po wewnętrznej stronie lustrze. Odrzuciłam włosy na plecy i odwróciłam głowę, chcąc dostrzec znamię.
Było zaczerwienione, zupełnie jakby dopiero co Swarożyc złożył na mojej skórze swoją płomienną obietnicę.
Spojrzałam na świecę zapachową, którą na próbę odważyłam się zapalić przed snem. Stała na małej lustrzanej podkładce zabezpieczającej blat przed zalaniem woskiem. Knot wciąż palił się jasnym płomieniem, choć świeczka już prawie całkowicie została pochłonięta przez ogień. Zapach jaśminu uwodzicielsko wypełniał moją sypialnię.
Wspomniałam z gorzkim żalem Mieszka. Pomimo że myślałam o nim każdego wieczoru, nie doczekałam się żadnej wizji z jego udziałem. Wystarczyło natomiast tylko jedno nawiązanie do Swarożyca, żebym śniła o pożodze.
Sen był zupełnie inny od koszmarów o żmiju. Oba były straszne, lecz w odmienny sposób.
Podeszłam do niewinnie wyglądającej świecy i zdmuchnęłam wątły płomień.
Redakcja: Dorota Pacyńska
Korekta: Małgorzata Kuśnierz
Projekt okładki, ilustracja wykorzystana na I stronie okładki: Agnieszka Zawadka
Skład i łamanie: Dariusz Ziach
Konwersja do EPUB/MOBI: InkPad.pl
Wydawnictwo Mięta Sp. z o.o.
03-707 Warszawa, ul. Floriańska 14 m 3
www.wydawnictwomieta.pl
ISBN 978-83-67341-55-4