Jaga - Katarzyna Berenika Miszczuk - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Jaga ebook i audiobook

Katarzyna Berenika Miszczuk

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

53 osoby interesują się tą książką

Opis

Oto fascynujące przygody młodej Jarogniewy

Jaga kończy studia i ucieka z domu. Dosłownie. Pakuje jedną walizkę, pod nieobecność ojca porzuca swojego narzeczonego i wyjeżdża do Bielin, małej świętokrzyskiej wsi, w której jej babcia była szeptuchą. Jednak czy wygadana i rezolutna dziewczyna poradzi sobie z praktyką oraz z nieprzychylnymi jej mieszkańcami, którzy najchętniej za porady płaciliby jajkami i kiełbasą? Na domiar złego słowiańskie demony wszelakiej maści upodobały sobie teren wokół Łysej Góry.

Na szczęście miły wróż Mszczuj oraz przystojny i wielce tajemniczy bóg ognia Swarożyc pomogą dziewczynie zadomowić się w chatce pod lasem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 477

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 6 min

Lektor: Anna Szawiel
Oceny
4,7 (186 ocen)
136
38
10
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
PKO_BP

Nie oderwiesz się od lektury

Seria o młodości Jagi jest w moim odczuciu lepsza niż ta z Gosią. Całe szczęście, że zaczęłam ją czytać jak już kilka części było wydanych 😅 Jednak bardzo doceniam wszystkie smaczki i nawiązania. Jaga, Swarożyc i Mszczuj są świetni! Klimaty słowiańskie zdecydowanie do mnie przemawiają!
20
Sayuri8899

Nie oderwiesz się od lektury

Mam niesamowitą słabość do cyklu „Kwiat Paproci” Katarzyny Bereniki Miszczuk, a dzięki uprzejmości Wydawnictwa Mięta mogłam znowu wrócić do tego świata. Za mną reread „Jagi” czyli 5 tomu wspomnianego już „Kwiatu Paproci” Jak ja lubię wracać do tej historii, do świata, gdzie słowiańscy bogowie chodzą pomiędzy ludźmi. Do małej chatki na skraju Bielin, gdzie pachnie szałwią, wrotyczem i nalewką z czarnego bzu. To był kolejny bardzo udany powrót. Ja po prostu uwielbiam postać Jarogniewy, dziewczyna mimo wszystkich kataklizmów, które na nią spadają nie poddaje się i stawia czoła przeciwnościom. Uwielbiam jej hart ducha, cięty język i podejście do życia. Śledziłam jej przygody z młodości z wypiekami na twarzy, szczególnie, że znowu mogłam spotkać moją ulubioną postać. Tak wiem, nie można go zaliczyć do pozytywnych postaci, ale mam niesamowitą do niego słabość. Wiecie już o kim mowa? Oczywiście o Swarożycu. Dzięki tej postaci, mój powrót do Bielin był jeszcze przyjemniejszy. Tajemniczy,...
00
7507TASKA

Nie oderwiesz się od lektury

🤔😉
00
IzabelaCyw

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawe przeniesienie pogańskich wierzeń w prl-owską rzeczywistość
00
Jagodowa86

Nie oderwiesz się od lektury

Nie zawiodła. cudnie się czyta tą historię
00

Popularność




PROLOG

W chatce pachniało kwiatami i świeżymi ziołami. Pomimo jesiennego chłodu, który usiłował się zakraść przez lekko nieszczelne okna, we wnętrzu było ciepło i przytulnie. Na okrągłym stoliku leżał czysty, kłujący w oczy swoją bielą obrus. Brzegi miał tak mocno wykrochmalone, że zamiast opaść w dół, sterczały na boki. Stojący na stoliku zgrabny wazon z różowego szkła pełen był gałązek jarzębiny uginających się od czerwonych korali owoców.

Podłogę w chacie niedawno wymieniono. Krzywe, trzeszczące przy każdym kroku deski odeszły w przeszłość. Nowa klepka była z kolei tak dobrze polakierowana, że można było się na niej poślizgnąć, dlatego krzątająca się po chatce kobieta miała na stopach antypoślizgowe kapcie. Podśpiewywała pod nosem skoczną wiejską przyśpiewkę, przecierając kuchenny blat ścierką w kratkę, chociaż nigdzie nie było widać ani drobinki kurzu czy plamki oleju.

W piecu wesoło hulał ogień. Jego blask i migotanie świec skutecznie rozpraszały mrok, który napływał do domku przez okna. Czerwony czajnik postawiony na kuchni kaflowej zaczął gwizdać.

Szeptucha złapała przez ścierkę czarną rączkę i zdjęła go z płyty. Zalała zioła, które wcześniej nasypała sobie do kubka.

– Gałgan, jak myślisz, przyjedzie dzisiaj? – zapytała kota leżącego na podłodze w pobliżu pieca. – Wspominała na kartce pocztowej, że pojawi się niedługo.

Mruczek o utrąconym uchu nie zaszczycił jej nawet jednym spojrzeniem. Leżał zwinięty w ciasny kłębek, z pyskiem schowanym pod własną pachą. Kobieta była pewna, że zwichnął sobie wszystkie stawy, żeby ułożyć się w taki sposób. Fascynowało ją też, w jaki sposób oddycha, bo była przekonana, że jego klatka piersiowa w ogóle się nie porusza.

– Czasem się zastanawiam, Gałganie, czy ty aby na pewno jesteś zwykłym kotem.

Nagle zwierzak podniósł głowę i miauknął ostrzegawczo. Wbił spojrzenie w drzwi wejściowe. Nie minęło pięć minut, a te zadrżały, gdy ktoś zastukał w nie trzy razy.

– Ty to masz słuch – skwitowała szeptucha. – Proszę! Otwarte!

Tajemniczy gość nacisnął klamkę i wszedł do środka, wpuszczając ze sobą chłód wieczoru. Kobieta odstawiła kubek. Na jej ustach pojawił się szeroki uśmiech. Szczęśliwy kot także zerwał się ze swojego miejsca i na nieco sztywnych od snu nogach podreptał do wejścia.

– Gałgan! – zagruchała starsza kobieta od progu. Pochyliła się, żeby podrapać go za uchem. – Tęskniłeś za mną?

Kociak zamruczał głośno i o mało się nie przewrócił podczas szaleńczego ocierania o jej nogi.

– Przez pierwszy miesiąc nie chciał jeść. Potem, gdy protest głodowy już go zmęczył, zaczął sikać na stół, żeby pokazać mi swoje niezadowolenie – powiedziała szeptucha, z rozbawieniem obserwując pokaz czułości postrachu bielińskich psów. – Na szczęście doszliśmy w końcu do porozumienia. Jago, ja też za tobą tęskniłam.

Staruszka wyprostowała się z lekkim westchnięciem. Zamknęła za sobą drzwi, a następnie wyswobodziła się z grubego płaszcza i kolorowej chustki, która zakrywała jej niemal całą głowę. Uścisnęły się serdecznie.

– Okropna pogoda – stwierdziła. – Strasznie zmarzłam. Na szczęście Nowakowa mnie podrzuciła z centrum Bielin.

Przez głowę młodej szeptuchy przemknęła myśl, że jakąkolwiek część Bielin trudno określić szumną nazwą „centrum”, ale w porę ugryzła się w język.

– Gdybyś wcześniej zadzwoniła, odebrałabym cię z dworca kolejowego w Kielcach – zauważyła.

– Eee tam. Tylko kłopotu bym wam narobiła. Poza tym nie byłam pewna, czy jednak dzisiaj wrócę.

– Mogłaś zadzwonić.

– Od komórek dostaje się raka.

Baba Jaga usiadła przy stoliku i oparła dłonie na śnieżnobiałym obrusie. Krytycznym spojrzeniem zmierzyła wnętrze swojej chatki, a także wygląd młodej szeptuchy.

– Widzę, że trochę tutaj zmieniłaś – zauważyła twardym tonem.

Po plecach Gosi przebiegł dreszcz niepokoju. Miała nadzieję, że mentorce spodobają się drobne unowocześnienia, a także remont ścian i podłogi. Sądziła, że zostanie raczej pochwalona, a nie skarcona.

– Nie podoba ci się? – zapytała.

– Tego nie powiedziałam. Cieszy mnie, że zmieniłaś podłogę i że jest tak czysto… ale pachnie dziwnie.

– Dziwnie?

– Przyznaj się. Zamiast myć naturalnymi środkami, użyłaś jakiegoś świństwa ze sklepu.

Gosia uciekła spojrzeniem. Myślała, że zapach wywietrzeje, zanim Baba Jaga wróci.

– No jakby to powiedzieć… – zaczęła. – A może naleweczki? Pewnie zmarzłaś w podróży. Pogoda teraz taka brzydka.

Rzuciła się pędem do kredensu i wyjęła butelkę z likierem poziomkowym. Po chwili namysłu ją odłożyła i wyjęła nalewkę malinową. Znowu się zawahała. Malinówka także wróciła na swoje miejsce. Gosia wyciągnęła mocną nalewkę z czarnego bzu i dwa kieliszki.

– Kapcie w kształcie różowych jednorożców są nieakceptowalne – skrytykowała Baba Jaga.

Gosława zerknęła na swoje stopy. Ogromne futrzane kapcie faktycznie dość mocno rzucały się w oczy. Niemniej Gosia bardzo je lubiła. Głównie dlatego, że dostała je od Mieszka na ich pierwsze Szczodre Gody, które spędzili we trójkę.

– Poza tym jednorożce nie istnieją. Nie było patriotycznych kapci? Z jakimś ludowym ornamentem? – narzekała dalej Jaga.

– No niestety, wersji gnijącego utopca nie produkują – mruknęła młoda szeptucha.

Gałgan wepchnął się na kolana Baby Jagi. Kobieta złapała mruczącego kocura pod pachy i uniosła go do twarzy. Powąchała futro ulubieńca.

– On też jakoś dziwnie pachnie.

Gosia czym prędzej napełniła kieliszki. Przeniosła wazon z jarzębiną na szafkę koło pieca, a na stole postawiła upieczone tego dnia ciasto drożdżowe i małe talerzyki.

Jaga nadal wąchała swojego kota. Po chwili odstawiła go na ziemię i dokładnie przyjrzała się swoim dłoniom.

– I nie brudzi, jak się go dotknie… – mruknęła podejrzliwie. – Ja rozumiem, że uprałaś obrus i firanki, ale kota też?

– Miał pchły i robaki. Poszłam z nim do weterynarza, dostał szczepionki, leki na odrobaczenie, a potem razem z Mieszkiem umyliśmy go specjalnym szamponem dla kotów.

Jaga zerkała podejrzliwie na zwierzę, które zdołało podporządkować sobie wszystkie bielińskie dachowce. Nie było miłym, kolankowym kotkiem, który pozwala się czesać i przycinać pazurki.

– Pozwolił ci się umyć? – zdziwiła się.

– Powiedzmy, że musiałam w tym celu użyć pewnego delikatnie usypiającego specyfiku. – Gosława usiadła na krześle i wsunęła stopy pod stół, żeby kapcie przestały kłuć w oczy Babę Jagę.

– Ale po co?

– Gard się z nim bawi. Lepiej odrobaczyć kota, niż wiecznie odrobaczać dziecko i wyciągać mu pchły z włosów.

Jarogniewa pokiwała głową. Doszła do wniosku, że nie powinna aż tak dużo narzekać. Teraz to Gosia była bielińską szeptuchą. Do niej należała chatka i ogródek ziołowy. A jeśli chodzi o opiekę nad Gałganem, to Jaga sama go jej powierzyła, kiedy wyjechała na ponadroczną podróż po świecie. W rzeczy samej kocur wyglądał zdrowiej niż zwykle. Jeszcze nigdy smoliste futro aż tak się nie błyszczało. Poza tym Jaga wyraźnie czuła po jego ciężarze, że zwierzak w żadnym razie nie był zabiedzony.

– Może to i dla Gałgana zdrowiej – przyznała ugodowo. – A co u Mieszka i oczywiście u Garda? – Sięgnęła po kieliszek i jednym haustem go opróżniła. – Gard… To imię zupełnie nie pasuje do waszego syna. Rozumiem, że tak się nazywał jakiś dobry przyjaciel Mieszka, ale na bogów… Nie miałaś nic do powiedzenia w sprawie imienia własnego dziecka? Powinien nosić jakieś dobre, słowiańskie imię. W końcu ciąży na nim duża odpowiedzialność.

Gosława także wypiła nalewkę i szybko napełniła ponownie kieliszki. Jeśli miały rozmawiać o przyszłości Garda, to zdecydowanie musiała się napić. Drżała na samą myśl o tym, co może kiedyś spotkać jej syna. Dobrze wiedziała, że bogowie cały czas na nich patrzą i czekają. Bała się. Mały Gard już teraz zaczynał zdradzać zdolności, których nie powinno mieć zwyczajne trzyletnie dziecko.

Bogowie… nawet zapałki nie były mu potrzebne, żeby narobić zamieszania. Gosia nie chciała myśleć, co będzie później.

– Mnie się podoba imię Gard – odpowiedziała. – Poza tym podczas postrzyżyn wybierzemy mu coś nowego, bardziej pasującego do jego charakteru.

Spojrzenie Jarogniewy złagodniało. Kobieta skarciła się w myślach za to, że znowu naskoczyła na Gosię.

– Przepraszam cię, to wszystko przez Nowakową. Ta kobieta naprawdę potrafi napsuć człowiekowi krwi. Wystarczyło piętnaście minut w jej samochodzie, żebym straciła dobry humor na miesiąc – próbowała się wytłumaczyć.

– Nie ma sprawy. – Część napięcia, które odczuwała Gosia, zniknęła. – Może poczęstujesz się ciastem? Sama piekłam.

– Ty spróbuj pierwsza, skarbie. Obie wiemy, jak gotujesz.

Gosława nawet nie protestowała. Kuchnia nigdy jej nie lubiła (z wzajemnością), to był znany wszystkim fakt. Na szczęście ciasto, chociaż odrobinę suche, okazało się bardzo smaczne.

– Bez rodzynek? – zapytała Jaga, oglądając swój kawałek z każdej strony.

– Rodzynki w cieście są obrzydliwe.

– Ech… ty i te twoje pomysły. No cóż, trudno. To opowiadaj! Działo się coś ciekawego, kiedy mnie nie było? – zapytała Jarogniewa.

– Nie, wszystko miałam pod kontrolą. Z szeptuchowaniem chyba też coraz lepiej daję sobie radę. Mieszkańcy wydają się mi ufać. Nikt nie pluje na mój widok. Przychodzą całkiem chętnie. Kiedy czegoś nie wiedziałam, dzwoniłam do szeptuchy z Huty Nowej.

– Ach, do Mirosławy? Co tam u niej słychać? – ucieszyła się Jaga.

– Tak, do Mirosławy. Wszystko u niej dobrze. Ciągle ma koszmary po tamtej nocy, kiedy zaatakował ją spaleniec, ale trzyma się całkiem nieźle jak na swój wiek.

– Jest tylko pięć lat starsza ode mnie… Nie przesadzaj z tym wiekiem.

Gosia pokiwała głową. Bardzo polubiła Mirosławę. Staruszka była nadzwyczaj sympatyczna, zawsze chętnie służyła jej dobrą radą i pomocą. Poza tym uwielbiała dzielić się przy każdej okazji ciekawostkami z życia Jarogniewy. W młodości spędziła z nią sporo czasu. Mimo że Baby Jagi nie było w pobliżu przez ostatni rok, Gosława dowiedziała się o niej bardzo, bardzo dużo. Nie była tylko do końca pewna, które historie są prawdziwe, a które to tylko bajania starszej pani cierpiącej na umiarkowaną demencję, ponieważ część z tych opowieści brzmiała nieprawdopodobnie.

– Wspominała mi trochę o tobie i waszych wspólnych czasach – powiedziała młoda szeptucha.

– Och, doprawdy, Mirka coś opowiadała?

Jaga wypiła kolejny kieliszek. Na jej ustach pojawił się melancholijny uśmiech.

– Tak, moja młodość była dosyć ciekawa – przyznała po chwili zadumy.

– Kiedyś obiecałaś, że mi o niej opowiesz, a ja mam dzisiaj wolny wieczór – zaproponowała Gosia. – Moi chłopcy pojechali na weekend do Warszawy, do mojej mamy. Nigdzie mi się nie spieszy. Jeśli miałabyś ochotę na powspominanie starych czasów...

– Oj, nie aż takich starych! – żachnęła się Baba Jaga.

Tylko udawała gniew. Jej dobry humor, który wydawać by się mogło, że bezpowrotnie zniknął podczas kontaktu z Nowakową, powrócił. Nie miała nic przeciwko spędzeniu wieczoru, a może nawet i nocy, na pogawędce.

Tak naprawdę przez całą swoją podróż po świecie skrycie tęskniła za domem i za Gosią, którą pokochała jak własną córkę albo wnuczkę. Myślała, że zwiedzanie krajów, o których słyszała tylko z książek i telewizji, sprawi jej dużo przyjemności, ale przekonała się, że samotne podróże wcale nie są takie miłe.

– Chyba że jesteś zmęczona, to rozmowę możemy przełożyć – szybko dodała Gosława. – Długa droga za tobą…

– Och, w żadnym razie! – przerwała jej Jaga. – Wynudziłam się w tych pociągach i samolotach. Brakowało mi… brakowało mi Bielin. Naprawdę. Nie spodziewałam się, że aż tak będę tęsknić za tym miejscem. Kiedyś zastanawiałam się poważnie, czy z niego nie uciec. Teraz, po latach, wiem, że podjęłam wówczas dobrą decyzję.

Wzruszyła się. Przetarła szybko oczy, udając, że wpadł jej do nich jakiś paproch.

– Skoro już mamy plotkować, to chodźmy do mnie. Łap butelkę i ciasto. Ja wezmę Gałgana i usiądziemy sobie wygodnie przy kominku – zaproponowała.

– Piżama party! – ucieszyła się Gosia.

– Powiedzmy. Tylko weź dużo alkoholu. To nie są historie do opowiadania na trzeźwo. W sumie to przydałyby nam się zioła, które palił w ognisku Mszczuj. Wtedy byłaby dobra zabawa. Jak kiedyś.

Gdy zasiadły przy ogniu, Baba Jaga rozpoczęła swoją opowieść…

1.

Stara zniszczona walizka była praktycznie pusta. Z ubrań zapakowałam tylko kilka koszul, jedną sukienkę, bieliznę, a także lekko znoszone sandały. Dołożyłam kilka książek ze studiów, które mogły mi się przydać, oraz zeszyt mojej babci z przepisami i zaklęciami. Księgi były dla mnie ważniejsze od ubrań. Z nich mogłam czerpać wiedzę, gdy o czymś zapomniałam. Resztę swojego dobytku zostawiłam w domu rodzinnym. Postanowiłam, że po ubrania jesienne i zimowe przyjadę w wolnym czasie. Nie było sensu zabierać wszystkiego za jednym razem.

Taszcząc walizkę, przeszłam całą drogę pieszo, od PKS-u aż do chatki babci, bez żadnego problemu. Spacer był tak przyjemny, że chętnie pokonałabym jeszcze kilka kilometrów. Cieszyłam się każdym krokiem przybliżającym mnie do mojego nowego domu, dlatego nawet gdy jeden z gospodarzy zaproponował mi podwiezienie furmanką, odmówiłam. Im bliżej chaty mojej babci się znajdowałam, tym doroślejsza się czułam. Wyjazd do stolicy na studia był wystarczającym testem na dojrzałość, jednak dopiero teraz poczułam się panią swojego losu. Wreszcie rodzice mieli przestać się wtrącać w to, co robię. Wreszcie sama mogłam o sobie decydować.

Wbrew ich narzekaniom zamierzałam rozkręcić dobrze prosperujący biznes, zamiast wieść życie przykładnej pani domu. Nie wierzyli w mój sukces. Zwłaszcza ojciec, który uważał, że miejsce kobiety jest w domu. Poza tym oboje byli przekonani, że powinnam wyjść za Bratomiła, który zalecał się do mnie od kilku lat. Innych kandydatów do mojej ręki nie było, więc tego jedynego hołubili jak własnego syna.

Z Bratomiła był naprawdę miły chłopak, choć uparty jak osioł. Sama zresztą byłam sobie winna. Pozwoliłam mu się całować w jedno ze świąt, kiedy jeszcze chodziliśmy do szkoły. Od tamtej pory ubzdurał sobie, że bogowie spletli naszą przyszłość. Większej głupoty nie słyszałam…

Mimo że kilkakrotnie mu mówiłam, że nie chcę zostać jego żoną, cierpliwie czekał, aż skończę studia, żeby dosłownie na następny dzień przyjechać do mojego ojca z butelką miodu i prosić o moją rękę. Pewnie miał na to wpływ moment mojej słabości, gdy podczas którychś ferii dałam mu się zaciągnąć do stodoły. Niemniej przeszłości nie naprawię. Było, minęło.

Gdy udał się do mojego ojca, nie zapytawszy mnie wcześniej oczywiście o zdanie, krew mnie zalała. Przyszłość z Bratomiłem z całą pewnością byłaby spokojna i bezpieczna, ale nie tego oczekiwałam od życia. Niech moi bracia spełniają marzenia rodziców o trzódce wnuków. Ja chciałam sama decydować o swojej przyszłości. Nie wykluczałam, że kiedyś wyjdę za mąż i urodzę córkę, która przejmie po mnie rodzinne tradycje. Z całą pewnością nie miałam jednak ochoty, żeby nastąpiło to szybko.

Bratomił musiał obejść się smakiem. Odprawiłam go wtedy, przez co ojciec nie odzywał się do mnie przez tydzień. Matka też się boczyła, ale ona w przeciwieństwie do taty wiedziała od dawna, jaką przyszłość sobie wymarzyłam. Nie była nią zachwycona, ale zdawała sobie sprawę z tego, że nawet gniew bogów nie zdołałby odwieść mnie od wybranego celu. To dlatego pewnego dnia wymknęłam się z walizką z domu, gdy tylko ojciec i moi bracia poszli na pole. Pożegnałam się jedynie z mamą.

I w taki oto sposób trafiłam do Bielin.

Postawiłam walizkę na poboczu. Mój marsz dobiegł końca. Dotarłam do chatki babci. Zatrzymałam się przy płocie i chłonęłam ten widok.

– Moja chatka – szepnęłam do siebie i uśmiechnęłam się szeroko.

Nie odstraszał mnie widok zaniedbanego domu. Dach był lekko zapadnięty, niegdyś białe ściany pokrywała gruba warstwa kurzu i pyłu, a ogród zapełniały chwasty. Dobrze wiedziałam, że nie ma bieżącej wody, a w krzywym wychodku prawdopodobnie roi się od pająków. Niemniej gospodarstwo miało jedną ważną zaletę – było od teraz moje.

Babcia Radomiła nie miała przed śmiercią siły, by zadbać o chatkę i obejście. W ostatnich latach mocno zniedołężniała, mimo to cały czas odmawiała przeniesienia się do moich rodziców, gdzie miałaby zapewnioną opiekę. Wolała umrzeć u siebie, na swoich warunkach.

Ja chciałam być taka sama. Tylko oczywiście nie zamierzałam zbyt szybko wybierać się do świata zmarłych, Wyraju.

Poczułam, jak po moim policzku popłynęła łza. Babcia umarła ledwie miesiąc wcześniej. Ciągle pamiętałam jej głos i ciepłe, sękate dłonie, którymi objęła moją twarz tuż przed przekazaniem mi błogosławieństwa, kluczy do swojego domu, a także zeszytu z zaklęciami, jej największego skarbu. Zrobiła to jakieś pół roku temu, kiedy odwiedziłam ją na Szczodre Gody. Chyba przeczuwała, że jej czas już się zbliża.

Wszyscy wiedzieliśmy, że się starzeje, że nie zostało jej dużo czasu. Jednak jej śmierć i tak była dla nas zaskoczeniem. Babcia poruszała się wolniej, ale wciąż sama sobie radziła.

O jej zgonie poinformował nas lokalny żerca. Specjalnie przyjechał do naszego gospodarstwa, by przekazać te smutne wieści, ponieważ nie mieliśmy telefonu. Mnie wtedy nie było w domu, jeszcze nie wróciłam z Warszawy. Gdybym przyjechała dzień wcześniej, mogłabym z nim porozmawiać. Babcię znaleziono podobno we własnym łóżku. Jej ciało odkryła pacjentka, z którą umówiła się na poranek.

Westchnęłam ciężko. Chociaż nie spędzałam z nią dużo czasu, bardzo za nią tęskniłam. Dziwnie mi było ze świadomością, że jej już nie ma.

Chatka babci zawsze wydawała mi się piękna. Oczyma wyobraźni widziałam, jak teraz jeszcze pozbawione pąków, rosnące przy ścianie malwy kwitną na różowo. Jak oczyszczona ścieżka prowadzi pomiędzy rabatami do odmalowanych drzwi, a z kominka wydostaje się smużka dymu. Nie mogłam się doczekać, gdy zapalę w piecu święty ogień.

Na zakręcie pojawił się rozklekotany samochód. Robił tyle hałasu, że umarłego postawiłby w jednej chwili na nogi. Jechał w moim kierunku. Oceniłam go wzrokiem. Nie należał do najnowszych modeli, dodatkowo był strasznie brudny. Niemniej i tak pozazdrościłam jego właścicielowi. Zawsze chciałam mieć samochód, ale chyba długo nie będzie mnie na niego stać. W najbliższych latach raczej się nachodzę po okolicznych drogach.

Przestałam sobie zawracać głowę duszącym się autem, bo poza chatką babci, to znaczy moją chatką, w pobliżu znajdowało się jeszcze kilka zabudowań gospodarskich. Samochód pewnie kierował się do któregoś z nich. Może to nawet jakiś mój nowy sąsiad.

Podniosłam walizkę i pchnęłam drewnianą furtkę. Powoli weszłam do ogrodu. Niespodziewanie bagaż zaczął mi ciążyć, a stopy piec od przejścia trzech kilometrów w niewygodnych czółenkach. Odetchnęłam głęboko. Może, zanim rzucę się do sprzątania, chwilę odpocznę?

Nagle za swoimi plecami usłyszałam pisk hamulców i szorowanie opon po żwirze. Odwróciłam się.

Niemożliwie ubłocony samochód zatrzymał się tuż obok mnie. Gdzieniegdzie przebijał biały lakier, ale karoseria była tak brudna, że równie dobrze mogło mi się to tylko wydawać. Za kierownicą siedziała otyła kobieta. Chyba nieco starsza ode mnie. Twarz miała na tyle pyzatą i mocno umalowaną, że trudno było określić jej wiek.

Cierpliwie czekałam, gdy z lekkim wysiłkiem próbowała wydostać się z małego auta. Trzasnęła drzwiami i stanęła po drugiej stronie mojej furtki. Poprawiła białą bluzkę z perłowymi guziczkami, które poodpinały się na pokaźnym biuście. Na jej twarzy malowała się ciekawość pomieszana z pogardą. Łatwo było odczytać jej emocje. Zupełnie zresztą się z nimi nie kryła. Mogłam postawić wszystkie swoje pieniądze, że nie spodobały jej się moje buty i walizka. Jedynie zawiązana na mojej głowie jedwabna chustka w czerwone maki zdobyła w jej oczach odrobinę aprobaty.

– To dom szeptuchy! – poinformowała mnie. – Nie wolno wchodzić. Ja się domem opiekuję i o niego dbam.

Zamrugałam. Babcia na łożu śmierci nic nie wspominała o odźwiernej, która będzie pilnowała dobytku. Zerknęłam na zachwaszczony ogród. Zdecydowanie nie nazwałabym go zadbanym.

– Czyli dobrze trafiłam – odpowiedziałam, siląc się na uśmiech. – Jestem szeptuchą, a to teraz mój nowy dom.

Z obcej uszło trochę powietrza. Szybko jednak odzyskała rezon i szarpnęła furtką. Podeszła bliżej i ponownie zmierzyła mnie wrogim spojrzeniem.

Zaczęłam się zastanawiać, ile ta „opiekunka” wyniosła już rzeczy z domu babci, zanim tu przyjechałam. Całe szczęście, że Radomiła podarowała mi swój zeszyt z zaklęciami i przepisami, jej sekretnik, jeszcze za swojego życia. Zapiski stanowiłyby łakomy kąsek dla każdego.

– Pani jest wnuczką naszej babuszki? – upewniła się.

– Tak. Nazywam się Jarogniewa. Teraz ja jestem nową szeptuchą w Bielinach. Dziękuję pani za opiekę nad domem i ogrodem mojej babci… Jestem pewna, że o wszystko pani zadbała – dodałam zjadliwym tonem. – Teraz, jak pani widzi, nie musi się pani już niczym przejmować. Ja zajmę się spuścizną babci.

Jakim cudem tak szybko się dowiedziała, że przyjechałam? Zobaczyła mnie z okna, kiedy szłam szosą?

– A jak pani się nazywa, jeśli wolno wiedzieć? – zapytałam.

– Chwalimira Kiełbasa – odpowiedziała. – Babcia Radomiła często o pani opowiadała. Mimo wszystko spodziewaliśmy się w Bielinach kogoś starszego i bardziej… doświadczonego.

Postanowiłam zignorować ten komentarz. Nie miałam zamiaru się z nią kłócić, bo poniekąd miała rację. Doświadczenia to ja żadnego nie miałam.

– Miło mi panią poznać. Jeśli pani pozwoli, chciałabym wejść do domu i przygotować się do dzisiejszych obchodów Nocy Kupały.

– Tak, tak – odpowiedziała. – Gdyby czegoś pani potrzebowała, to proszę się do mnie zgłosić. Mieszkam niedaleko skrzyżowania.

– Dobrze, dziękuję.

Już miałam się odwrócić, gdy mnie zatrzymała:

– A kiedy zacznie pani przyjmować? Bo chętnie przyszłabym z córką. Ma fatalną cerę. Przydałaby jej się porada zaprzyjaźnionej szeptuchy. Ja bym przy okazji przywiozła trochę mleka.

Od razu się we mnie zagotowało. Nie zamierzałam pracować za mleko i jajka. O nie! Moja babcia miała zbyt miękkie serce, ale ja nie pozwolę się wykorzystywać. Muszę mieć pieniądze na opał. Jajkami w zimie się nie ogrzeję.

– Nie wiem, kiedy dokładnie zacznę przyjmować. Muszę najpierw zobaczyć, w jakim stanie jest ogród zielny mojej babci, posprzątać w domu. Trudno mi powiedzieć, ile czasu zajmie mi zadbanie o dobytek. Chociaż… jeśli pani się wszystkim opiekowała, to pewnie nie będę miała dużo roboty…

Pani Kiełbasa spuściła szybko oczy i odchrząknęła.

– To ja będę się dowiadywać.

– Dobrze, do zobaczenia na obchodach Nocy Kupały.

– A trafi pani sama? Może podjechać samochodem? – zapytała.

Przez chwilę się nad tym zastanawiałam. Głupotą byłoby nie przyjąć propozycji. Zwłaszcza że rzeczywiście nie miałam pojęcia, gdzie odbywają się obchody. Jeśli to miał być jej sposób na odpokutowanie porzucenia ogrodu babci, to powinnam się zgodzić.

– Będę wdzięczna – odpowiedziałam. – O której godzinie się pani spodziewać, pani Kiełbasa?

– Doskonale! Podjedziemy z mężem i córką około siedemnastej. Będzie idealna okazja, żeby zerknęła pani po drodze na cerę córki! Do widzenia!

Zagryzłam zęby. Czyli to tyle z odpłatności za wizytę. Będę musiała się zadowolić darmowym przejazdem.

Patrzyłam, jak Kiełbasa wsiada do swojego samochodu i zawraca na wąskiej drodze. Już po chwili kurz przestał unosić się nad szosą, ale miałam wrażenie, że niesmak po naszej rozmowie zostanie ze mną dłużej.

Mocniej zacisnęłam palce na rączce walizki i odwróciłam się do chatki. Z każdym krokiem walizka robiła się coraz cięższa. Ponadto czułam, kolokwialnie mówiąc, że nogi zaraz wejdą mi w tyłek. Nie mogłam się doczekać, kiedy wreszcie dostanę się już do środka.

Sięgnęłam do kieszeni i wyciągnęłam klucze. Postawiłam walizkę na ziemi i wsunęłam największy klucz w zamek. Spróbowałam go przekręcić, ale okazało się, że drzwi już były otwarte.

Wysunęłam klucz. Razem z nim odpadł zamek. Po prostu wysunął się z rozbitego drewna. Tak. Zdecydowanie ktoś zadbał o majątek babci…

2.

Po krótkim odpoczynku ułożyłam swoje rzeczy troskliwie na łóżku, rozebrałam się do halki i cienkiej bluzki na ramiączkach, a potem zabrałam się do sprzątania. Wszystkie sprzęty pokrywała warstewka kurzu. Dodatkowo przez niedomknięte drzwi do wnętrza chaty dostało się sporo nieproszonych gości. Samo wyniesienie pająków i przegonienie myszy zajęło mi bardzo dużo czasu.

Wnętrze ogromnego kredensu babci, w którym trzymała swoje specyfiki, zawsze oznaczone napisami i dokładnie posegregowane, teraz stanowiło obraz nędzy i rozpaczy. Ktoś doszczętnie splądrował wszystkie zapasy, pozostawiając tylko słoiki, których zawartości nie był pewien. Jako że sama także nie do końca wiedziałam, co w nich jest, opróżniłam je i dokładnie wymyłam wodą ze studni. Zamierzałam je wyparzyć, gdy już rozpalę na noc w piecu.

W chacie nie było nawet mydła. Na szczęście złodzieje oszczędzili starą miotłę z ułamanym trzonkiem, dzięki czemu mogłam pozamiatać i zdjąć pajęczyny z krokwi.

Chciało mi się płakać. Zupełnie inaczej wyobrażałam sobie swój pierwszy dzień w Bielinach. Zaskoczyło mnie, że ktoś poważył się okraść szeptuchę. Nawet po jej śmierci. Przecież powinnyśmy wzbudzać respekt, a nawet strach. Znamy sposoby, jak przegnać chorobę albo urok, ale potrafimy je też przywołać, jeśli ktoś nam zagrozi. Nie jest to wskazane, a nawet bywa piętnowane przez związek zawodowy szeptuch, do którego ja także się zapisałam po wyrażeniu chęci przejęcia praktyki babci, niemniej była taka możliwość.

Zaczęłam przerzucać zawartość szuflad kredensu. Cofnęłam się z obrzydzeniem, odkrywając we wnętrzu jednej z nich martwą mysz. Nadgryzła nieopisane pudełko po zapałkach wypełnione suszonymi ziołami. Postanowiłam wyrzucić ten tajemniczy kartonik.

Z każdą kolejną szufladą i szafką moja złość rosła. Miałam olbrzymią ochotę rzucić urok na całe Bieliny. A żeby chociaż sraczki wszyscy dostali za to, że nie uszanowali domu mojej babci! Nic nie zostawili poza meblami, których nie dało się wynieść, złamaną miotłą, obtłuczonym kubkiem, krzywą, metalową miednicą i pościelą, w której babcia zmarła. Aż dziwne, że komuś się nie przydała jej kołdra!

Byłam pewna, że w ogródku zielnym babci Radomiły także dokonano spustoszeń. Grządki były opisane, więc jeśli ktoś znał się chociaż trochę na ziołolecznictwie, to na pewno zebrał niezłe żniwa.

W jaki sposób miałam teraz leczyć ludzi? Odbudowanie zawartości kredensu zajmie lata!

Nie rozumiałam tego braku szacunku, braku wstydu. Naprawdę nie czuli przed moją babcią żadnego strachu? Nie bali się, że wstanie z martwych i zemści się za kradzież? Przecież opowiada się takie legendy o szeptuchach.

Ja bym wstała, jak wszystkich bogów kocham, wstałabym z grobu i straszyła tych złodziei do ich śmierci.

Po chwili jednak całe napięcie mnie opuściło. Postanowiłam traktować wszystkie te przeciwności losu jako test. Przecież nie ma rzeczy, z którymi nie dałabym sobie rady. Umiałam utrzymać się sama w Warszawie, gdy wbrew rodzicom wybrałam się na studia? Umiałam. To teraz miałabym sobie nie poradzić z poprowadzeniem praktyki? Wolne żarty!

Przyniosłam wodę ze studni, żeby się odświeżyć przed świętem. Miałam wrażenie, że cała moja skóra klei się od potu i brudu. Przetarłam ściereczką dekolt i pachy. Włosy wyczesałam porządnie i zaplotłam w nowy warkocz. Żałowałam, że nie mam lustra, w którym mogłabym się zobaczyć. Postanowiłam, że to będzie mój pierwszy zakup, gdy wreszcie coś zarobię.

Odrzuciłam sięgający pasa, czarny warkocz na plecy i zawiązałam na głowie moją chustkę w maki. Jedyną plamę koloru na tle żałobnej czerni. Następnie z wysiłkiem wsunęłam czółenka na opuchnięte stopy. Coś mi się wydawało, że nie będę dzisiaj za wiele tańczyć.

Ledwie zdążyłam się ubrać, gdy dobiegł mnie dźwięk klaksonu. Walizkę z ubraniami i książkami wsunęłam pod łóżko. Zeszyt babci postanowiłam ukryć trochę lepiej. Weszłam na piec i wepchnęłam go pomiędzy ścianę a wyłożony kafelkami komin. Lepiej być przezornym. Zwłaszcza jak nie ma się zamka w drzwiach.

Przed posesją stało już ubłocone auto Chwalimiry. Zobaczyłam za kierownicą wąsatego, otyłego mężczyznę. Z tyłu pojazdu siedziała może sześcioletnia dziewczynka. Pokazała mi przez szybę język.

Westchnęłam ciężko i wsiadłam do auta. Zajęłam miejsce obok dziecka, które nie przestawało pokazywać mi języka. Jej matka miała rację. Na policzkach dziewczynki widać było brzydkie pryszczyki, przypominające niemowlęcą kaszkę.

– I jak się nasza szeptucha zadomowiła? – zapytała Chwalimira, wykręcając się do mnie na siedzeniu. – Przedstawiam mojego męża Biezdara i córkę Nielubę.

Przemknęło mi przez myśl, że imiona, które nadają nam rodzice, są jednak w pewnym stopniu stygmatyzacją na całe życie. Matka zawsze mi powtarzała, że do dzisiaj nie wie, co ją podkusiło, by nazwać mnie Jarogniewą. Moje imię oznaczało gniew Jaryły, boga wiosennego przebudzenia, życia, które zapładnia ziemię. Mama twierdzi, że to przez nie jest we mnie tyle złości. Z kolei moja babcia Radomiła… Jej imię sugerowało, że uwielbiała być miła, i to niestety także było prawdą. To dlatego ledwie wiązała koniec z końcem i żyła w biedzie.

Najzwyczajniej w świecie była zbyt miła.

Przyglądałam się sceptycznie Nielubie, która dalej stroiła do mnie miny. To imię zdecydowanie do niej pasowało…

– Miło poznać – mruknęłam. – Zadomowienie jak na razie stanowi pewien problem. Dom mojej babci został doszczętnie splądrowany.

Chwalimira zrobiła wielkie oczy. Zerknęłam na jej męża w lusterku wstecznym. On nie był specjalnie zdziwiony.

– Jak to tak? – Kobieta teatralnie westchnęła i położyła dłoń na swoim obfitym biuście. – Okradać szeptuchę? Nie dalej jak wczoraj zajrzałam do domu i wszystko było w najlepszym porządku. To musiało się zdarzyć tej nocy. Z całą pewnością!

Sądząc po ilości kurzu i robactwa, które się zalęgło w chatce, szczerze wątpiłam, że nastąpiło to tej nocy. Jednak wolałam, żeby mnie nie wyrzucili z samochodu, więc postanowiłam nie udowadniać jej kłamstwa.

Na razie.

– Nie wiem kiedy, ale skradziono wszystkie jej leki. Nie mam na czym pracować. Nie mówiąc o dobytku. Cud, że łóżka nie wynieśli.

– No, Baba Radomiła w nim zmarła. Nie wiem, czy ktoś by się poważył położyć na trupim jadzie – zauważyła Chwalimira.

Zagryzłam zęby. Stary przesąd mnie irytował. Zwłaszcza że sama, z braku lepszych rozwiązań, zamierzałam spać w tym łóżku. I w tej pościeli.

– Na pewno szybko zrobi pani nowe leki – pocieszyła mnie Chwalimira.

Byłam przekonana, że do tego momentu zginę z głodu, ale nic nie powiedziałam.

– A zerknie pani przy okazji na buźkę naszej Nieluby? Co to może być? – zagruchała.

Ledwie powstrzymałam się przed warknięciem.

– Od kiedy się utrzymuje? – wycedziłam.

– Pojawia się raz na jakiś czas. Teraz już trzeci dzień ma taką buziuchnę.

– Uczulenie – burknęłam. – Proszę odstawić słodycze ze sztucznymi barwnikami.

– Sztucznymi barwnikami? – zdziwiła się pani Kiełbasa.

– Wszystkie kolorowe cukierki – uściśliłam. – Musi przestać jeść to, co ją uczula. Pewnie szkodzą jej słodycze.

Przyznaję, powiedziałam to nie bez pewnej dozy złośliwości. Widać było, że Nieluba jest solidnie przekarmiona. Dziewczynka, słysząc naszą rozmowę, wykrzywiła buzię w podkówkę i zaczęła zawodzić, gdy dotarło do niej, że nie będzie mogła jeść cukierków.

– Przecież ona nie je słodyczy – zauważył gderliwym głosem mąż Chwalimiry. – Pediatra zabronił miesiąc temu.

To po co mnie pytają o to samo?

– Nieluba, czy ty podjadasz gdzieś cukierki? – zapytała ostro matka.

– No… ja… ja… – Dziewczę się rozpłakało.

– Włóczy się wiecznie z tym Nowakowym! – zagrzmiał ojciec. – Pewnie on ją częstuje. Zobaczysz, że same kłopoty z tego będą.

– Same kłopoty, same kłopoty, a sam, stary dziadzie, ciągle gadasz, że ją trzeba z Nowakowym wyswatać, to pola połączymy – odgryzła się Chwalimira. – To wszystko twoja wina!

– To ty ją tuczysz jak świnię! Kto ją weźmie, jak będzie brzydka?!

Poczułam, że jeżeli szybko nie dojedziemy na miejsce, to zwariuję. Kłótnia małżonków stawała się coraz głośniejsza. A Nieluba nadal zawodziła, starając się zagłuszyć rodziców pokazem swojego nieszczęścia.

Jeżeli kiedykolwiek tliła się we mnie chęć posiadania męża i potomstwa, to właśnie zgasła.

Na szczęście samochód w końcu zwolnił i zatrzymał się w pobliżu sporej łąki. Wszędzie porozstawiano kramy z jedzeniem i napojami. Mnóstwo ludzi bawiło się w najlepsze.

– Dziękuję za podwiezienie, wrócę na piechotę! – krzyknęłam i wyskoczyłam z auta, zanim zdążyli cokolwiek odpowiedzieć.

Szybko wmieszałam się w tłum, żeby jak najszybciej ich zgubić. Obawiałam się, że Chwalimira będzie chciała mnie wszystkim przedstawiać, udając jednocześnie, że jest moją najlepszą przyjaciółką. Prychnęłam.

Dość mocno wyróżniałam się na tle kolorowo ubranych ludzi. Czerń mojej żałoby kłuła ich w oczy. Doskonale słyszałam za swoimi plecami szepty. Nie trzeba było długo czekać, żeby domyślili się, kim jestem. Ktoś splunął na mój widok i szepnął: „Czarownica”. Zaskoczył mnie poziom niechęci. Liczyłam się z tym, że część osób uważa szeptuchy za przeżytek, ale nie sądziłam, że aż tak ich nie lubi. Poczułam, jak policzki mi czerwienieją. Mimo to dalej szłam z wysoko uniesioną brodą. Nie dam się zastraszyć. Mam pięciu starszych braci. Z gorszymi rzeczami dawałam sobie radę.

Przepychałam się przez tłum wyprostowana, nie reagowałam na zaczepki i śmiechy. Po jakimś czasie ludzie niechętnie zaczęli schodzić mi z drogi, choć nie stanowiłam zbyt imponującego widoku. Zwłaszcza że mam metr pięćdziesiąt pięć w kapeluszu. A nie miałam na głowie kapelusza.

Niemniej miło, że nie zagradzali mi już przejścia.

W końcu stanęłam na środku łąki. Scena przede mną była pusta. Ogień ofiarny płonął wysoko, po wrzuconej do niego żertwie dla bogów nie było nawet śladu. Zaklęłam pod nosem. Wszystko wskazywało na to, że przegapiłam obchody. Sprzątanie zajęło mi zbyt wiele czasu, na dodatek małżeństwo Kiełbasów przyjechało za późno. Najwyraźniej nie lubili słuchać ceremonii ani brać w nich udziału.

Czy to dlatego nie uszanowali miru domowego mojej babci? Nie wierzą w bogów? Rozejrzałam się po łące. Wydało mi się to dziwne. W mojej rodzinnej wsi wszyscy byli bardzo wierzący. To ja mogłam tam robić za ateistkę. Bieliny były większe, więc i odsetek osób sceptycznych musiał być większy, jednak nie nazwałabym tej wsi metropolią. To nadal jedno z tych miejsc, w których dużą uwagę zwraca się na to, co powiedzą sąsiedzi i regionalne kółko gospodyń wiejskich.

Nigdzie nie mogłam dostrzec wójta ani okolicznego kapłana. Miałam nadzieję, że będę mogła z nimi porozmawiać. Wójta poznałam już wcześniej, kiedy przyjechałam przedstawić mu dokumenty ze związku zawodowego szeptuch. Kapłana nie miałam okazji jeszcze zobaczyć. Byłam przekonana, że krąży gdzieś w pobliżu – przecież nie uciekłby tak szybko z jednego z najważniejszych świąt w roku.

Zapach jedzenia sprawił, że zaburczało mi w brzuchu. Nie mogłam sobie jednak pozwolić na żaden smakołyk. Musiałam oszczędzać pieniądze. Były ważniejsze rzeczy, które musiałam kupić, jak chociażby papier toaletowy czy mydło. Do głowy mi nie przyszło, żeby zabierać je z domu, więc miałam teraz za swoje.

Nie miałam ochoty podchodzić do stoisk z wróżbami. Uważałam, że poznanie własnej przyszłości nie może przysporzyć niczego dobrego. Wianka także nie chciałam puszczać na Bieliniance, wąskiej rzeczce płynącej przez osadę. Zerknęłam na kilkanaście panien, które czekały w rządku ze swoimi wiankami, aż będą mogły przystąpić do rzucania.

Poczułam się samotna. Wszyscy stawili się na święto z rodzinami albo przyjaciółmi. Ja nie miałam nikogo. Przez głowę przemknęła mi myśl, że dzisiejszy przyjazd był błędem. Mogłam świętować teraz z rodzicami i braćmi, a w Bielinach pojawić się jutro. Bratomił pewnie upierałby się, żebyśmy poszli razem szukać kwiatu paproci.

Nic tu po mnie. Skierowałam się w stronę ogniska, żeby zabrać jakąś gałązkę z ogniem i pójść do domu. Może przed zmrokiem zdążę jeszcze przyjrzeć się ziołom w ogrodzie babci.

– Przepraszam, szanowna pani…?

Poczułam, jak ktoś stuka mnie w ramię. Odwróciłam się, ale na wysokości swoich oczu zobaczyłam jedynie beżową koszulę kapłana ozdobioną przy dekolcie czerwoną krajką. Zadarłam głowę do góry, by przyjrzeć się mężczyźnie. Wydawał mi się olbrzymi, a efekt ten potęgowała szopa kasztanowych loków, które sterczały mu na wszystkie strony.

Tak, to zdecydowanie kapłan. Świadczył o tym chociażby natchniony wyraz jego twarzy. Nie przepadam za nimi. Wiem, że powinniśmy trzymać wspólny front. W końcu moje sposoby lecznicze często, a w zasadzie prawie w każdym przypadku, mają odniesienia do wiary i bogów. A kapłani, jakkolwiek by na to patrzeć, tylko tym się zajmują.

Niemniej… nigdy nie można być pewnym, czy kapłan mówi ci prawdę. Jakoś podejrzanie często mają tajemnicze wizje, które znacznie ułatwiają im życie. Poza tym, umówmy się, oni prawie za wszystko biorą pieniądze. Organizacja swaćby? Postrzyżyny? Wróżba? Poprowadzenie ceremonii pogrzebowej? A, dokładniej mówiąc, poprowadzenie jakiejkolwiek ceremonii?

Na dodatek jak wróżą, to poza uiszczeniem opłaty trzeba iść do nich z własnym kurczakiem do zabicia. Rzecz jasna, kurczaka potem nie oddają. A mnie to samymi jajkami można płacić.

Wróż zmierzył mnie długim spojrzeniem. Otworzył usta, a następnie je zamknął, zupełnie jakby zmienił zdanie. Mnie za to w brzuchu burczało coraz głośniej. Nie chciałam być niegrzeczna, ale miałam ochotę już sobie pójść. Ustalmy jasno, że mój pierwszy dzień w Bielinach nie należał do najlepszych.

Kapłan nadal się we mnie wpatrywał. Zaczęłam się zastanawiać, czy może nie jestem brudna na twarzy. W końcu nie miałam okazji przejrzeć się w lustrze po porządkach.

– Słucham pana? – zapytałam, szykując się na jakąś niegrzeczną zaczepkę.

– Proszę mi wybaczyć śmiałość, w żadnym razie nie chciałbym się narzucać – zapewnił szybko. – Czy jest pani może nową szeptuchą?

– Proszę nie przepraszać. Tak, jestem nową szeptuchą. – Mówiąc to, wyprostowałam się dumnie.

Na twarzy żercy, pod rudym, zakręconym wąsem, pojawił się nieśmiały uśmiech. Zaczęłam się zastanawiać, ile ten mężczyzna ma lat. Wydawało mi się, że jest niewiele starszy ode mnie. Chyba też był całkiem nowy w Bielinach.

– Bardzo mi miło! Tak właśnie myślałem, że kojarzę szanowną panią z pogrzebu naszej kochanej szeptuchy, ale wolałem się upewnić. – Szczery uśmiech na jego twarzy jeszcze bardziej się poszerzył. – Nazywam się Mszczuj. Jestem tutejszym żercą. Niezmiernie się cieszę, że od tej pory razem obejmiemy opieką mieszkańców Bielin. Sam pracuję tutaj dopiero od kilku lat i muszę przyznać, że nie jest łatwo. Trafił nam się dość trudny materiał do pracy, he, he. A od śmierci babci szanownej pani nasze małe miasteczko, a w zasadzie wioska, to już zupełnie nie jest takie samo. Bardzo brakuje tu kobiecej ręki i otuchy, jaką może dać tylko i wyłącznie szeptucha.

– Och, mnie także miło pana poznać – odparłam zaskoczona jego wylewnością. – Nazywam się Jarogniewa…

– Jarogniewa? To bardzo piękne imię. Jakaś rodzinna tradycja? Przyznaję ze wstydem, że nie było mi dane poznać imienia babci szanownej pani. Wszyscy zawsze nazywali ją po prostu Babcią albo Babuszką. Niemniej imię Jarogniewa jest bardzo intrygujące.

– Nie, po prostu podobało się rodzicom – zdołałam wtrącić.

Byłam coraz bardziej skołowana jego gadaniną.

– Przepraszam najmocniej, za dużo mówię, gdy się stresuję – zaśmiał się krótko i bardzo nerwowo. – Zauważyłem jeszcze, że nie mówi pani w gwarze. Babka szanownej pani mówiła często tak niezrozumiale, że przeważnie nie wiedziałem, o co chodziło. Jednak mieszkańcy szanowali ją za to, że dbała o okoliczne zwyczaje i przetrwanie gwary.

– Doprawdy?

Wsunął dłonie w kieszenie spodni, najwyraźniej nie wiedząc, co ma z nimi zrobić. Natychmiast wyjął je, zaczerwieniony, gdy dotarło do niego, że nie wypada tak robić podczas rozmowy z kobietą.

Pomimo mojej niechęci do wróżów zaczęłam czuć sympatię do tego mężczyzny. Był całkiem miły.

– Tak, tak, tak. Jeszcze raz przepraszam, że tyle mówię. Chciałbym zaprosić szanowną panią na ognisko organizowane dzisiaj przez okolicznych żerców i szeptuchy na Łysej Górze. Była może już tam pani kiedyś?

– Raz babcia zabrała mnie ze sobą, gdy byłam mała – mruknęłam.

Mgliście przypominałam sobie jakieś ognisko i śpiewy. Rodzice nie pozwalali mi chodzić z babką do lasu na uroczystości. Udało mi się pójść tylko raz. Niestety wspomnienia były zupełnie zatarte. Doskonale pamiętałam natomiast, że tak naprawdę to przez mojego tatę nie mogłam chodzić na te ogniska. Nie chciał, żeby babcia miała na mnie wpływ. Bał się, że mogę zobaczyć na ceremoniach coś, co doszczętnie zniszczy moją dziecięcą psychikę.

Dzięki temu, rzecz jasna, zawsze mnie tam ciągnęło.

– To okoliczna tradycja. Wszyscy, podkreślam, wszyscy żercy i wszystkie szeptuchy zawsze przyjeżdżają na Łysą Górę na najważniejsze święta. Mamy tam specjalne miejsce, w którym możemy się spotkać i porozmawiać. Pani Jarogniewo, postaram się panią odnaleźć za kilka godzin i zabiorę panią ze sobą moim samochodem prawie na sam szczyt. Samochód nie jest zbyt duży ani tym bardziej nowy, ale zapewniam, że dojedziemy cali i zdrowi! Zgadza się szanowna pani?

– Hm… dobrze…?

Wizja spędzenia na głodniaka kilku nadchodzących godzin odrobinę mnie przerażała, ale z drugiej strony strasznie chciałam pójść na ognisko. W mojej głowie ożyły wizje szaleńczych tańców i orgii.

Tak w każdym razie wyglądały te spotkania według mojego ojca.

3.

Kilka godzin później siedziałam w samochodzie żercy. Zerkałam na Mszczuja podejrzliwie. Cały czas zastanawiałam się, czy nie wywiezie mnie na jakieś pustkowie i nie spróbuje zgwałcić. Nie wyglądał co prawda na takiego, niemniej nauki wyniesione z domu nie poszły w las. Ojciec zdołał mi zaszczepić sporo lęku, pewnie po części irracjonalnego.

W aucie, wyglądającym bardziej jak gruchot niż ekskluzywna limuzyna, było strasznie gorąco. Nawet wiatr wpadający przez uchylone okna nie przynosił żadnej ulgi. Oczy same mi się zamykały, co częściowo było zasługą ciążącej mi w żołądku kiełbasy i miodu pitnego, którego wypiłam spory kubek.

Chwilę po mojej rozmowie z Mszczujem na scenę wszedł zespół z lokalnej remizy strażackiej, a zachęceni muzyką ludzie udali się na parkiet, utworzony z desek położonych luźno na trawie.

Odeszłam na bok, w pobliże kramów, żeby nikomu nie przeszkadzać. Jeden ze sklepikarzy przywołał mnie do siebie. Przywrócił mi wiarę w ludzi. Nie tylko dlatego, że dał mi jeść, ale głównie z powodu naszej rozmowy. Chyba ze dwie godziny wspominał moją babcię. Jeśli miałam znaleźć złodziei, którzy ogołocili jej dom, to z całą pewnością mogłam go nie podejrzewać.

Trudno mi było teraz utrzymać głowę w pionie. Zmęczenie po całym dniu pracy zrobiło swoje. Zamiast pójść na ognisko, najchętniej położyłabym się do łóżka.

– Niedługo będziemy – oświadczył Mszczuj, przywracając mnie do przytomności.

Wyjrzałam przez okno. Jechaliśmy wąską drogą, pnącą się cały czas w górę. Po obu stronach rozciągał się gęsty, dość ciemny las.

– To Łysa Góra? – zapytałam.

– Tak, zaraz będziemy pod szczytem, gdzie można się zatrzymać – potwierdził.

Miałam nadzieję, że nie trzeba będzie daleko iść. Nogi powoli odmawiały mi posłuszeństwa po całym dniu w czółenkach. Zamierzałam je zdjąć, gdy tylko usiądziemy przy ognisku.

W końcu Mszczuj zatrzymał samochód i z lekkim trudem zaciągnął blokujący się hamulec ręczny.

– Nie odjedzie, jak nas nie będzie? – zapytałam ze śmiechem.

– Mam nadzieję, że nie. Chociaż z drugiej strony, najchętniej bym się go już pozbył. Przynosi więcej kłopotów niż pożytku, a benzyna nie jest najtańsza. To nie był mój najmądrzejszy zakup w życiu.

Niespiesznie ruszyliśmy zacienioną przez drzewa ścieżką. Żerca cały czas opowiadał mi lekko drżącym głosem o Bielinach i o tradycyjnych spotkaniach na Łysej Górze. Zerknęłam na niego spod rzęs. Szedł obok, wyprostowany jak struna. Uparcie wpatrywał się przed siebie. Chyba bardzo go stresowałam. Parsknęłam śmiechem, gdy przyszło mi do głowy, że może on się też w młodości nasłuchał, żeby samemu z dziewczynami nie chodzić do lasu, bo go jeszcze wykorzystają.

– Ekhm, powiedziałem coś śmiesznego? – zapytał ze zdziwieniem.

– Och, nie! Przepraszam. Po prostu pomyślałam o czymś zabawnym.

Zdawałam sobie sprawę, że moje wytłumaczenie było bezsensowne, zwłaszcza że właśnie opowiadał o ceremonii pogrzebowej, którą niedawno poprowadził.

– No tak – odparł speszony.

Chyba żeby zmienić temat, wskazał palcem na odnogę ścieżki.

– Jeśli teraz byśmy skręcili, moglibyśmy dojść do gołoborza. To niesamowita formacja skalna, naprawdę unikatowa.

– Spokojnie, wychowałam się w okolicy. – Puściłam do niego oko. – Co prawda rodzice nie pozwalali mi się tu zbyt często zapuszczać, ale akurat gołoborze odwiedziłam kilka razy w swoim życiu.

– No tak, przecież to bardzo znane miejsce. Atrakcja turystyczna, że tak powiem. To całkowicie zrozumiałe…

– A proszę opowiedzieć mi trochę więcej o samej górze. – Przerwałam mu, bo znowu zaczął się stresować. – Tylko raz byłam na takim ognisku.

– Och tak, ognisko! – Ucieszył się, że zmieniłam temat. – To tutejsza tradycja. W każde święto wszystkie okoliczne szeptuchy i kapłani przyjeżdżają wieczorem na szczyt Łysej Góry. Mamy tam specjalne miejsce na rozpalenie ognia i drewniane pnie, na których można siedzieć. Przeważnie odprawiamy krótką ceremonię pojednania z bogami, składamy ofiary, a potem zaczyna się część, że tak powiem, integracyjna.

– Integracyjna? – Podchwyciłam, widząc oczami wyobraźni te zbereźne orgie.

– Tak, rozmawiamy, co tam u nas słychać, jak się komu mieszka i pracuje. Takie tam ploteczki. Czasem ktoś zabierze skrzypce albo akordeon, więc można potańczyć – wyjaśnił.

Nie do końca takiej dzikiej zabawy się spodziewałam, ale może to nawet i dobrze.

– Dzisiaj z racji objęcia przez szanowną panią stanowiska zapewne nastąpi oficjalna prezentacja. Wszyscy z chęcią panią poznają.

Poczułam, że po plecach przebiega mi dreszcz. Zdawałam sobie sprawę, że będę musiała ze wszystkimi porozmawiać, ale nie wiedziałam, że ma być jakaś oficjalna prezentacja. Westchnęłam. No nic. Z tym też sobie poradzę. Najwyżej nie zapałają do mnie sympatią. A w takim wypadku to ich strata, a nie moja.

W końcu weszliśmy na płaski szczyt. Był otoczony wałem w kształcie podkowy, zbudowanym z dużych kawałków kwarcytu poukładanych na sobie bez zaprawy. Tuż nad ziemią mur porastał ciemnozielony mech. Pojedyncze kamienne bloki były ogromne. Zaczęłam się zastanawiać, jak silni musieli być budowniczowie.

Przeszliśmy przez bardzo szerokie, bo ciągnące się aż do gołoborza, wejście.

– Po bokach, między drzewami, może pani znaleźć rzeźby przedstawiające naszych bogów – wyjaśnił kapłan. – Część już tylko z grubsza przypomina postaci, ponieważ warunki atmosferyczne nie oszczędzają nawet kamienia, ale osobiście bardzo polecam to miejsce na spacer. Cały teren jest otoczony wałem, więc bezpiecznie można się wybrać na przechadzkę. Mimo że park jest spory, nie ma praktycznie możliwości, żeby się zgubić.

– Zastanowię się nad tym, dziękuję.

Jakoś nie szalałam z ekscytacji na myśl o spacerze po parku pełnym rzeźb. Zwłaszcza po zmroku. Niemniej może kiedyś wybiorę się tu za dnia. To było ważne miejsce dla mojej babci.

– A tutaj się spotykamy! Widzę, że na razie nie ma jeszcze większości osób, ale pewnie niedługo wszyscy dotrą – powiedział Mszczuj.

Weszliśmy na całkiem sporych rozmiarów polanę. Pośrodku jaśniało już ognisko. Otaczał je okrąg z kamieni. Część z nich ozdobiona była jakimiś znakami, których nie rozpoznawałam. Płomienie ożywiały twarze zgromadzonych. Zobaczyłam sporo osób w podeszłym wieku, które wyglądały jak stereotypowe szeptuchy lub żercy, ale było także kilkoro moich równolatków.

Zaskoczyło mnie, w jaki sposób byli ubrani. Kapłani oczywiście założyli tradycyjne koszule z krajkami, ale u niejednego spod sięgającej do połowy ud koszuliny wystawały dżinsy o kroju dzwonów. Kobiety w większości miały na sobie spodnie i kwieciste koszulki. Praktycznie każda zamiast tradycyjnej chustki narzuciła na głowę wianek z żywych, teraz już trochę przywiędłych kwiatów.

Uwielbiałam hippisowską modę ze Stanów! W Warszawie wszyscy się tak ubierali. Nie spodziewałam się, że na Łysej Górze ludzie też podążają za najnowszymi trendami mody. Spojrzałam na swoją czarną spódnicę i bluzkę, a następnie nerwowo poprawiłam chustkę na głowie. Odstawałam od innych. Babcia zawsze się tak ubierała. Myślałam, że tak trzeba, że każda szeptucha tak wygląda.

– Miłej zabawy – powiedział Mszczuj, nie zauważając nawet moich rozterek, i odszedł na drugą stronę polany, żeby porozmawiać z jakimś wysokim kapłanem.

Jego rozmówca miał na sobie o kilka rozmiarów za dużą koszulę, a długa, srebrna broda sięgała mu niemalże do pasa. Ale nie wyglądał na natchnionego kapłana. Spod krzaczastych brwi spoglądały na mnie twarde i bystre stalowe oczy.

Nie bardzo wiedziałam, co ze sobą zrobić. Nie wymagałam oczywiście, żeby Mszczuj trwał obok mnie przez cały wieczór i trzymał za rączkę, ale myślałam, że chociaż usiądziemy koło siebie.

Powiodłam spojrzeniem po zaciekawionych twarzach osób, które nie spuszczały ze mnie wzroku. Kilka kobiet zaczęło szeptać. Powinnam czym prędzej zejść z widoku. Większość powalonych pni była już zajęta. Nie chciałam kogoś podsiąść, ale z drugiej strony nie zamierzałam stać jak kołek. Wybrałam pniak, który zajmowała tylko jedna osoba.

Kobieta wyglądała, jakby zeszła z okładki magazynu modowego. Bluzka w różowe kwiaty opadała jej do połowy ud. Na nogach miała bardzo obcisłe legginsy z lycry. Stópki obute w sandały na koturnie. Pokiwałam głową z uznaniem. Szczerze podziwiałam koleżankę, że zdołała w tych butach dojść na samą górę i nie zabić się o wystające korzenie.

Nie mogłam się już doczekać, kiedy mnie będzie stać na takie ubrania, skoro najwyraźniej nie muszę ubierać się jak babcia!

– Dobry wieczór! – przywitała mnie życzliwie o kilka lat starsza ode mnie kobieta. – Nazywam się Mirosława. Jestem szeptuchą z Huty Nowej, ale zajmuję się też Hutą Szklaną, Starą, Podłysicką i Nową Hutą Cisowską. Tak naprawdę wszystkie te miejscowości są obok siebie.

– Miło mi, Jarogniewa.

Uścisnęłyśmy sobie dłonie. Mirka przysunęła się bliżej, żeby łatwiej nam się rozmawiało.

– Zastąpisz Radomiłę, prawda? – zapytała. – Z niej to był kawał fajnej babki.

– To była moja babcia – poczułam się w obowiązku wyjaśnić.

– Wiem, przecież wiem. Wszyscy wiemy. Radomiła była bardzo ważna dla naszej społeczności. Sama wiele się od niej nauczyłam.

– W takim razie ci zazdroszczę. Ja niestety nie miałam okazji. Zmarła po tym, jak wróciłam ze studiów. Nie zdążyłam zacząć u niej nauk.

Bardzo mnie to stresowało. Posiadanie książek i zeszytu babci niestety nie było równoważne ze zdolnościami mądrej baby. Nie miałam doświadczenia w suszeniu ziół, w tworzeniu syropów czy nalewek. Wiedza teoretyczna w żadnym razie nie dawała mi podstaw, by sądzić, że poradzę sobie z praktyką.

– Ojej, to niedobrze!

Na pyzatej buzi Mirosławy pojawiło się szczere zatroskanie. Odrzuciła na plecy długi, bardzo gruby warkocz w kolorze słomy i postukała się palcem w zadarty nosek.

– Wiesz co? To może ja cię podszkolę – zaproponowała. – Albo chociaż przekażę kilka rad, które dostałam od twojej babci.

Poczułam, jak moja twarz rozciąga się w uśmiechu.

– Byłoby świetnie! Na pewno przyda mi się pomoc.

– Przynajmniej masz świetnie zaopatrzoną praktykę – zauważyła. – Nie musisz się przez kilka najbliższych lat nawet zabierać za produkcję leków.

– Z tym akurat jest problem.

Wyjaśniłam jej pokrótce, w jakim stanie znalazłam chatę Radomiły. Dziewczę było przerażone zuchwalstwem złodziei. W błękitnych oczach pojawiło się przerażenie i smutek, a rzęsy zalśniły od łez.

Nie spodziewałam się, że można reagować tak emocjonalnie. Bogowie, jak ona sobie radzi w życiu, skoro płacze z powodu wydarzeń, które nawet bezpośrednio jej nie dotyczą?

– To tragedia! – jęknęła.

– Nie da się ukryć – mruknęłam.

– Ja ci pożyczę moje specyfiki! – zaoferowała się. – Przecież w ogóle nie możesz pracować.

– Ojej, ale ja nie będę robić ci kłopotu – zaprotestowałam.

Naprawdę nie chciałam sprawiać jej problemów. Dodatkowo nie byłam pewna, czy kiedykolwiek się za te specyfiki wypłacę. To właśnie dlatego mi je skradziono. Były warte fortunę! Oczywiście nie liczoną w jajkach.

– Musimy się wspierać! – odparła z mocą i złapała mnie za rękę. – Życie samotnej kobiety we wsi nie jest proste.

– Dlaczego tak mówisz?

Zmieszała się i cofnęła dłoń. Poprawiła włosy, które nie wymagały żadnych poprawek.

– Powiedzmy, że ludzie traktują nas różnie. Zwłaszcza póki jesteśmy młode. Nikt nam za bardzo nie wierzy, nie chcą korzystać z naszych usług. Wolą jechać do lekarza, nawet jeśli oznacza to wyprawę aż do Kielc.

Wizja moich przyszłych finansów przestała się malować tak różowo, jak początkowo zakładałam.

– Poza tym niektórzy pacjenci bywają… hm… agresywni, dość kłopotliwi. Do mnie często przychodzą pijani ludzie.

Teraz to ja się oburzyłam. Mirka wyglądała na delikatną dziewczynę. Przeraziło mnie, że ktoś chciał jej kiedyś zrobić krzywdę tylko dlatego, że jest kobietą i nie ma siły dwumetrowego chłopa.

– To dlatego powinnaś dobrze żyć ze swoim kapłanem – dodała.

– Z Mszczujem?

Zerknęłam przez ognisko na kasztanowłosego młodzieńca. Głośno się z czegoś śmiał. Jego wystająca grdyka skakała z góry na dół. Chichot nie był tak nerwowy jak wcześniej, podczas naszej rozmowy, ale mężczyzna wciąż wydawał się spięty. Płomienie tańczyły w jego lokach. Popił z butelki podanej mu przez innego wróża. Przez chwilę intensywnie się mu przyglądałam. Mszczuj nie wyglądał imponująco. Był chudy jak szczapa, lekko zahukany. Widać po nim było, że praca go stresuje. Nawet na wspólnym ognisku nie potrafił się do końca odprężyć.

– Kiedy twoi podopieczni zobaczą, że kapłan otacza cię opieką, będziesz bezpieczna – powiedziała Mirka.

– Nie podoba mi się, że mężczyzna ma być gwarantem mojego bezpieczeństwa.

Byłam wściekła. Zaścianek przeklęty. W jednej chwili zatęskniłam do Warszawy, którą pokochałam na studiach. Tam takie rzeczy byłyby nie do pomyślenia. Kobiety lekarki były powszechnie szanowane w szpitalach. Czemu z kobietami szeptuchami, pracującymi w mniejszych miejscowościach, tak nie było?

Poza tym nie przepadałam za kapłanami. Zawsze wydawali mi się tacy nadęci i ponurzy. Co prawda Mszczuj sprawiał zupełnie inne wrażenie, ale nie cieszyła mnie wizja chodzenia z nim pod rękę, żeby nikt mnie nie napadł.

– Jaga, może ci się nie podobać, ale tutaj tak jest. Dopiero jak na twojej twarzy zarysują się zmarszczki, a czarne włosy zamienią w szary całun, pojawi się szacunek – zawyrokowała Mirka.

– Czyli muszę wyglądać jak czarownica z bajek, żeby się mnie bali? – Prychnęłam.

– Coś w tym jest, chociaż brodawki na nosie chyba możesz sobie darować – zgodziła się i podała mi jedną z dwóch butelek, które stały obok jej nóg. – Napijesz się? Półtorak, bardzo dobry. Ja wszystkiego i tak nie wypiję.

Pociągnęłam długi łyk miodu. Zapiekł w gardło, ale był tak słodki, że nie myśląc zbyt wiele, wypiłam duszkiem niemalże pół butelki. Po moim ciele rozlał się ogień. Miłe mrowienie skóry sprawiło, że zdjęłam czarny sweter, a także zsunęłam ze stóp buty. Zanurzyłam nogi w chłodnej trawie i westchnęłam. Uwielbiałam chodzić boso.

Mirka zaproponowała, żebyśmy się przeszły dookoła ogniska, to przedstawi mnie innym szeptuchom i kapłanom. Bardzo szybko wszystkie imiona mi się poplątały, ale to nie było ważne. Wiedziałam, że w końcu się ich nauczę.

Oto moja nowa rodzina.

Podeszłyśmy do Mszczuja i starszego wróża z imponującą brodą. Bieliński kapłan wydawał się przy nim wyjątkowo młody. Trudno aż było uwierzyć, że wypuścili go z seminarium i pozwolili praktykować.

– To kapłan z mojego miasta – szepnęła Mirka. – Przewodzi wszystkim naszym spotkaniom od wielu lat.

Popchnęła mnie do przodu i powiedziała:

– Drogi Bolesławie, poznaj Jarogniewę. Mszczuju, jak mniemam, wy już się znacie.

Bieliński kapłan zapłonął rumieńcem i gorliwie pokiwał głową. Starszy żerca zerknął na niego z delikatną przyganą, a następnie ucałował moją dłoń. Stalowe oczy zdawały się przebijać mnie na wylot.

– Droga Jarogniewo, przyjmij moje kondolencje. Radomiła była ważną częścią naszej społeczności – oświadczył sędziwy Bolesław, wciąż nie wypuszczając mojej dłoni z uścisku. – Gdybyś czegokolwiek potrzebowała, zgłoś się do jakiejkolwiek osoby przy tym ogniu. Uzyskasz natychmiast pomoc i wsparcie.

– Bardzo dziękuję – odparłam.

Stary żerca puścił wreszcie moją dłoń. Była mokra.

– Zastanawialiśmy się, czy przyjedziesz – kontynuował. – Radomiła mówiła nam, że poszłaś na studia, zamiast u niej terminować.

Na końcu języka miałam uwagę, że zgodnie z prawem nie można zostać szeptuchą bez ukończenia studiów medycznych. Jeszcze dwadzieścia lat temu powszechne było pobieranie nauki u mądrej baby, a potem objęcie jej stanowiska, ale te miłe czasy dawno minęły. Chociaż ja tak naprawdę wcale tego nie żałowałam. Wyjazd do Warszawy dał mi bardzo dużo. Może byłam przez to gorszą szeptuchą, ale na pewno poszerzyły mi się horyzonty.

– Tak, studiowałam – potwierdziłam.

– Cieszymy się, że przyjechałaś. Szkoda, że nie terminowałaś u niej chociaż przez chwilę. Z całą pewnością będziesz mieć dużo problemów.

Pewność w jego głosie podziałała na mnie jak płachta na byka.

– Myślę, że sobie poradzę – odparłam. – Babcia przekazała mi tyle wiedzy, ile trzeba.

W oczach Bolesława błysnęło coś, czego nie potrafiłam nazwać. Zrobiło mi się głupio. Chyba nie powinnam była wdawać się z nim w dyskusję. W końcu przewodzi temu zgromadzeniu. Jak mu podpadnę, to jeszcze mnie nie zaprosi na kolejne święto.

– Wydaje mi się, że wszyscy już przybyli – zmienił temat. – Jarogniewo, czy będziesz tak miła i przemówisz do naszej społeczności? Jestem pewien, że każdy chciałby usłyszeć twój głos.

Odsunął się ode mnie i spojrzał na resztę uczestników ogniska.

– Och, oczywiście – mruknęłam.

Mirka posłała mi pokrzepiający uśmiech i razem z Mszczujem cofnęła się w cień. Zostałam sama. Poprawiłam szybko chustkę na głowie. Od razu pożałowałam, że zdjęłam ze stóp buty. Przy wysokim Bolesławie wyglądałam jak dziecko.

Żerca podszedł do ogniska i uniósł wysoko ręce. Uwaga wszystkich od razu skupiła się na nim, a przez to także na mnie.

– Drodzy! Nadeszła Noc Kupały. Noc miłości, płodności i urodzaju. Najkrótsza noc w roku, gdy nie wypada spać, gdy nie wolno być samemu, gdy trzymając się za ręce, można skoczyć razem w ogień. Chyba wszyscy lubimy to święto najbardziej, prawda? – Żerca się roześmiał.

Zebrani dookoła ognia grzecznie zaśmiali się z dowcipu. Ja, mając ciągle w głowie przestrogi o orgiach, jakoś nie potrafiłam.

– Piękne panie, mam nadzieję, że przepasałyście się bylicą, by nie porwały was utopce. Panowie, mam nadzieję, że jesteście gotowi na poszukiwanie kwiatu paproci. Dzisiaj uczcimy Noc Kupały. Pojednamy się z bogami, zajrzymy za cienką zasłonę ludzkiej rzeczywistości. Usłyszcie muzykę zaświatów, poznajcie słodki smak Nocy Kupały.

Sięgnął do kieszeni i wrzucił do ognia garść jakichś ziół. Płomienie od razu zabarwiły się na fioletowo i wystrzeliły wysoko do nieba. Przestraszona, cofnęłam się dwa kroki. Poczułam zapach palonych ziół. Lekko drażnił nos, ale jednocześnie sprawiał, że dużo lżej mi się oddychało.

Bolesław ani drgnął. Dobrze wiedział, jak zachowają się płomienie. Ponownie uniósł ręce do nieba.

– Białobogu, Czarnobogu i boskie dzieci. Tej nocy się wam oddajemy. Kupało, przybądź, pobłogosław nas i nasze zbiory. Welesie, zarzuć na nas ochronę od kłamstw. Świętowicie, zapewnij nam ludzką szczodrość. Swarogu, Swarożycu i Dadźbogu, ogrzejcie tej nocy nasze serca. Sprawcie, by krew zawrzała w żyłach. Mokosz, obdarz nas płodnością.

Opuścił ręce i ponownie sięgnął do kieszeni. Już wiedziałam, czego się spodziewać, więc nie miałam zamiaru się cofać.

– Przyjmijcie naszą ofiarę – poprosił Bolesław.

W ręku starca zalśnił nóż. Patrzyłam zafascynowana, jak nacina skórę we wnętrzu dłoni, a następnie ciska do płomieni kilka kropli swojej krwi. Mimo że była to zwykła krew, płomienie znowu na chwilę zmieniły barwę.

Przez moment, głównie pod wpływem niesamowitego nastroju i połowy butelki miodu pitnego, niemalże wierzyłam, że faktycznie bogowie stanęli między nami.

– Moi drodzy, zanim każde z nas będzie mogło złożyć bogom żertwę, poznajcie nową członkinię naszej wspólnoty. To Jarogniewa, wnuczka kochanej Radomiły. Przejmuje jej praktykę w Bielinach. Jarogniewo, prosimy, powiedz nam kilka słów.

Kiwnęłam głową i podeszłam bliżej ognia. Przeklęłam się w myślach. Nie wzięłam ze sobą niczego, co mogłabym oddać w darze bogom. Nie miałam żadnej żertwy. Pozostało mi mieć nadzieję, że Mirosława pożyczy mi jedno jajko, które będę mogła wrzucić w płomienie.

– Witajcie, nazywam się Jarogniewa. Cieszę się, że mogę być jedną z was – powiedziałam. – Cieszę się, że będziecie moją nową rodziną.

Może nie była to zbyt górnolotna przemowa. Z całą pewnością mogłam bardziej ją rozwinąć, nie zamierzałam jednak niczego więcej mówić. Z każdym kolejnym słowem zwiększała się szansa, że niechcący powiem coś, czego nie powinnam.

– Dziękuję. – Skłoniłam głowę i się wycofałam.

Bolesław był nieco zaskoczony, ale wskazał mi dłonią miejsce obok Mirki. Dziewczyna zamachała do mnie, zachęcając, żebym podeszła.

Opadłam na powalony pień i szepnęłam do niej:

– I jak mi poszło?

– Bardzo dobrze. Myślę, że wszyscy docenią twoją oszczędność w słowach. Zwłaszcza że teraz każdy wróż będzie coś gadał i wrzucał do ognia zioła. Jeszcze się tu nasiedzimy, zanim zacznie się dobra zabawa.

– Mirko… – Nie do końca wiedziałam, o co tak naprawdę chciałam zapytać. – Czy wiesz może, jakie stosunki panowały pomiędzy moją babcią a Bolesławem? Wyczuwam w nim pewną wrogość.

Dziewczyna przygryzła wargę i pokiwała w zamyśleniu głową.

– Chyba za sobą nie przepadali – powiedziała w końcu. – Ale nie martw się. Bolesław to naprawdę świetny facet. Na pewno jego kłótnie z Radomiłą nie będą miały żadnego wpływu na to, jak będzie cię traktował.

– Skoro tak mówisz.

– Oczywiście, że tak! Zobaczysz. Wszystko będzie dobrze.

Korekta: Magdalena Jabłonowska

 

Projekt okładki i stron tytułowych: Agnieszka Zawadka

Zdjęcie wykorzystane na I stronie okładki: © zolotareva_elina/Adobe Stock

 

Skład i łamanie: Dariusz Ziach

Konwersja do EPUB/MOBI: InkPad.pl

 

Wydawnictwo Mięta Sp. z o.o.

03-475 Warszawa, ul. Borowskiego 2 lok. 210

[email protected]

www.wydawnictwomieta.pl

 

ISBN 978-83-68005-39-4