Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
41 osób interesuje się tą książką
A może by tak rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady?
Ewa należy do silnego kobiecego rodu. Mimo trzydziestki na karku mieszka z matką, babką i prababką. Pewnego dnia rzuca pracę i postanawia zmienić swoje życie. Znalezione przypadkiem ogłoszenie sprzedaży starego pensjonatu w Bieszczadach wydaje się rozwiązaniem wszystkich problemów. Pełna dobrych chęci Ewa decyduje się zacząć wszystko od nowa.
Po przyjeździe do Ostrówka okazuje się, że o tajemniczym budynku, zwanym przez miejscowych Mnichówką, krążą lokalne legendy. Mieszkańcy wsi, łącznie z dopiero co poznanym księgowym Adamem, jawnie odradzają kobiecie kupno nieruchomości.
Ewa nie byłaby jednak sobą, gdyby nie spróbowała rozwikłać zagadki pensjonatu i jego poprzednich właścicieli, którzy zaskakująco często źle kończyli.
Czy Ewa i Adam poradzą sobie z sekretami zamkniętymi w piwnicy?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 355
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czarnowłosa kobieta usiadła na ławce i położyła obok siebie torebkę. Chociaż określenie tego mianem torebki było właściwie sporym niedopowiedzeniem. Ewa uważała, że kobieta powinna być gotowa na wszystko. W związku z tym nosiła ze sobą różne przydatne akcesoria. W torbie o pojemności worka marynarskiego można było znaleźć rajstopy i bieliznę na zmianę, długopisy, kosmetyczkę, notesy, paczkę podpasek, szczotkę do włosów, komplet nieużywanych ładowarek do telefonów i zapas papierosów, bez których Ewa nigdzie się nie ruszała. Było tam jeszcze dużo innych rzeczy potrafiących zmaterializować się w momencie, kiedy kobieta ich potrzebowała.
Torba zapewniała jej poczucie bezpieczeństwa. Ewa nie wiedziała dlaczego, ale od dzieciństwa czuła, że powinna być w każdej chwili gotowa do ucieczki. A z taką torbą nie musiała się nad niczym zastanawiać. Mogła pobiec przed siebie nawet i teraz.
Pobiec i zniknąć.
Czy to jakieś głęboko zakodowane wspomnienia, czy modna ostatnio pamięć przodków, nie wiedziała. Historia jej rodziny była dość burzliwa i pełna osobistych tragedii. Pewnie psychoterapeuta wytłumaczyłby jej, że ciągły strach to brzemię, którym obarczyła ją ukochana prababka. Mentorka zabawiała ją opowieściami ze swojego dzieciństwa. Dość krwawymi i traumatycznymi.
Ewa wciąż się zastanawiała, jakim cudem prababcia Sylwia wyszła na ludzi, mimo że była świadkiem tylu zgonów. Widziała między innymi śmierć własnej matki i niedługo potem musiała pieszo uciekać z rodzinnej wsi. To było dla Ewy niewyobrażalne. Sama została wychowana w miłości i ciepłe, otoczona kobietami, które dbały o nią na każdym kroku. Od urodzenia mieszkała z prababcią, babcią i mamą. Różniły się charakterami, często kłóciły, jednak zgodnie kochały swoje oczko w głowie, Ewusię.
Ale dzisiaj Ewa nie była już małą dziewczynką. Usilnie próbowała znaleźć własną drogę i wciąż błądziła.
Wsunęła dłoń do wielkiej torby i bez specjalnych poszukiwań wyciągnęła paczkę cienkich papierosów. Wiedziała, że to naprawdę złe uzależnienie. Wystarczająco się nasłuchała narzekania matki, babki i prababki. Uniosła papierosa i zawiesiła na nim wzrok. Zapali. Tylko jednego. Resztę zostawi sobie na później.
Nagle ciszę panującą wokół przerwały głośne sapanie, jęki i odgłos szaleńczego biegu. Zaskoczona spojrzała w głąb alejki. Dźwięki stawały się coraz głośniejsze. O tej porze w parku Skaryszewskim w Warszawie spacerowało pełno matek z małymi dziećmi w wózkach oraz starszych pań karmiących gołębie i wiewiórki. Na biegaczy i właścicieli czworonogów było już trochę za późno. Wszyscy powinni siedzieć teraz za biurkami w pracy.
Tak jak ona.
Niespodziewanie nie z alejki, ale kilkanaście metrów dalej, spomiędzy gęstych krzaków wybiegł ubrany na czarno mężczyzna. Miał na sobie wyglancowane botki, skórzane spodnie oraz wpuszczoną w spodnie, rozchełstaną pod szyją koszulę. Czarne jak smoła włosy nietypowo związane w krótki warkocz obijały mu się o plecy. Ewa pomyślała, że byłby diabelnie przystojny, gdyby akurat nie biegł. Teraz jego spocona twarz wykrzywiała się w dość komicznym grymasie przestrachu i paniki. Poza tym biegł niezgrabnie, niczym pirat Jack Sparrow z hollywoodzkich filmów, co odbierało mu mnóstwo uroku. Dźwięki sapania także psuły efekt amanta. Mężczyzna chyba nie był przyzwyczajony do intensywnego wysiłku fizycznego.
Minął ją w pędzie.
– Dzień dobry! – krzyknął jeszcze do Ewy, zanim zniknął w kolejnych krzakach.
Po chwili przed kobietą przemknęły dziarsko trzy emerytki. Niskie, zgarbione, ubrane w wełniane swetry w kratkę, z obowiązkowymi moherowymi beretami na głowach. Starsza pani biegnąca na czele machała laską, a ta na końcu pogoni ciągnęła za sobą sfatygowany granatowy wózeczek na zakupy, z którego wystawały – Ewa aż zamrugała – fajerwerki?
Pomimo wieku emerytki zdawały się mieć lepszą kondycję od ściganego mężczyzny. Ewa jeszcze raz spojrzała na papierosa, a następnie na krzaki, w których zniknęła pogoń. Zamiast zapalić, chyba wolałaby się napić. Była pod wrażeniem wysiłku kobiet. Wątpiła, że w ich wieku będzie w stanie osiągać takie prędkości. Za dużo używek, niezdrowy styl życia… Nie miała szans na podobną formę, nawet mimo dobrych genów po aktualnie nieomal stuletniej prababci.
Zadrżała, gdy owiał ją chłodny wiosenny wiatr. Opatuliła się połami płaszczyka w pepitkę. Nie spuszczała wzroku z zarośli, w których zniknęły emerytki. Bardzo ją zaciekawiło to tajemnicze widowisko.
– Co taka jesteś zamyślona, Ewusiu? – Ciepły głos Sylwii nieźle ją przestraszył. – Jeśli się zastanawiasz, czy zapalić tego papierosa, to ja jestem za tym, żebyś go nie paliła.
– Dzień dobry, prababciu – przywitała się.
Starsza pani powolutku podeszła bliżej ze swoim chodzikiem. Zatrzymała się przy ławce i wyciągnęła z małego koszyka ukrytego pod siedzeniem siatkę z suchym chlebem. Niemal natychmiast ławkę otoczyły gołębie. Poznawały Sylwię, która od dziesięcioleci co tydzień, w każdy poniedziałek o godzinie jedenastej wędrowała do parku, żeby karmić ptaki. Nawet kiedy było słychać gromy, a alert RCB przestrzegał przed wychodzeniem na dwór, ona brała siatkę z chlebem i ruszała przed siebie. Pieczywo nie było dobrym pokarmem dla ptaków. Ewa próbowała to wielokrotnie tłumaczyć prababci, ale Sylwia nie chciała słuchać jej rad.
– A ty czemu nie w pracy? – zapytała, gdy zasiadła już na ławce obok prawnuczki.
– Zwolniłam się – odpowiedziała Ewa.
– Znowu? Który to już raz?
Sylwia zaczęła ceremonialnie rozwiązywać foliowy worek. Złaknione okruchów gołębie gruchały jak szalone i tłoczyły się koło jej opuchniętych stóp. Ewa odrobinę się odsunęła, nie chciała, żeby któryś z ptaków w podnieceniu narobił jej na buty.
– Czwarty – odparła – ale w ciągu czterech lat, więc nie wydaje mi się, żeby był to jakiś szczególny wynik.
– To ile tam wytrzymałaś?
– Rok. Równo rok.
– A czemu tym razem? – zapytała prababcia.
– Dyrektor.
Sylwia pokiwała głową. Dobrze znała prawnuczkę. Ewa była piękną kobietą, świadomą swojego uroku, który wykorzystywała czasami także zupełnie bezwiednie. Była dość otwarta i przyjacielska. Z łatwością oczarowywała płeć przeciwną. Wielu straciło dla niej głowę, ale ona nie szukała męża. Poza tym nigdy nie wiązała się z nikim, z kim pracowała. To była jej podstawowa, najważniejsza zasada.
– Dyrektor się do ciebie przystawiał, Ewusiu?
Kobieta zaśmiała się rozbawiona. Schowała papierosa do opakowania i wrzuciła kartonik do torby. Nie mogła palić przy Sylwii, nieważne, jak bardzo miała na to ochotę.
– Nie, moja dyrektorka to kobieta – wyjaśniła.
– Jedno nie wyklucza drugiego – zauważyła trzeźwo prababcia.
– Nie, nie przystawiała się do mnie. Nigdy mnie nie lubiła, ale to akurat nie był problem dla żadnej z nas. Teraz wezwała mnie na rozmowę dyscyplinarną. Dostałam nakaz chodzenia do pracy w golfie, plus kazała mi przestać flirtować ze współpracownikami, bo to psuje atmosferę.
– Czyli po prostu zazdrosna? – spytała staruszka.
– Nie, chyba nie. Wiesz, mój dział wyrobił dwieście procent normy w poprzednim miesiącu. Ja tam nie zauważyłam, żeby była gorsza atmosfera, bo noszę dekolty…
Sylwia przyjrzała się prawnuczce. Trzydziestolatka miała naturalnie czarne włosy, piwne oczy, bielutką cerę i zgrabną figurę klepsydry, którą lubiła podkreślać. Ubierała się elegancko, choć dekolty jak na gust prababci faktycznie nosiła trochę za głębokie.
– Obstawiam, że to Marek złożył na mnie skargę – powiedziała.
– To ten, co z kwiatami przychodził?
– Tak, ten.
Marek był pierwszą osobą, którą poznała w firmie. Pracował w sąsiednim dziale. Spotkali się w windzie, a dokładniej wpadli na siebie, rozlewając kawę na jej bluzkę i jego koszulę. Scena niczym z komedii romantycznej.
On chciał dalej brnąć w scenariusz romansu, ona w żadnym razie. Pech chciał, że Marek raczej nie przyjmował tego do wiadomości. Początkowo Ewę nawet bawił nieszkodliwy biurowy flirt. Przynosili sobie kawę, przyklejali do monitorów samoprzylepne karteczki z życzeniami miłego dnia. Tylko że po kilku miesiącach przestało jej to sprawiać przyjemność. Marek chciał czegoś więcej, ale ona niczego więcej dać mu nie chciała.
W zupełności wystarczały jej samoprzylepne karteczki.
Doszło do tego, że zaczęła unikać windy. A nie tak łatwo wejść w szpilkach na piąte piętro biurowca. Jedyny plus, że miała dzięki temu łydki jak ze stali.
– Moja wina – przyznała. – Mogłam z nim nie flirtować.
– Jak słyszałam kilka tygodni temu, kiedy zapukał do naszych drzwi z kwiatami, dość jasno dałaś mu do zrozumienia, że niczego między wami nie będzie.
– To było lekko upiorne…
Ewa aż się wzdrygnęła, gdy przypomniała sobie mężczyznę z bukietem czterdziestu krwistoczerwonych róż. Był to według niej zdecydowanie zbyt nachalny sposób, by poinformować ją o swoich uczuciach. Miała wrażenie, że obrzydził jej róże już na zawsze.
Do dzisiaj nie miała pojęcia, skąd Marek wiedział, gdzie mieszka. Były tylko dwie możliwości. Musiał zdobyć te informacje w HR-ze lub któregoś dnia śledził ją, gdy wracała z pracy. Jakoś wątpiła, by harpie z działu personalnego złamały RODO. Obawiała się, że Marek ma niestety skłonności do stalkingu.
– Chyba nie rozumiem. Złożył skargę, że nie chcesz iść z nim na randkę? I dlatego musiałaś się zwolnić? – Sylwia się pogubiła.
– Nie musiałam, ale chciałam – wyjaśniła Ewa. – On złożył skargę, że mu zawróciłam w głowie, że prowadzę się niemoralnie i że to psuje atmosferę. A tak naprawdę mój dział miał lepszy wynik finansowy od jego działu i to go chyba najbardziej zabolało.
– Myślę, że to jednak ta randka go zabolała – zauważyła prababcia. – Męską dumę łatwo urazić. I ta twoja szefowa wzięła jego stronę? Bo jeśli tak, to jest chyba mało mądra.
– Nie, ale poprosiła mnie, żebym zaczęła się zachowywać odpowiednio, bo nie życzy sobie spięć w firmie.
Sylwia zachichotała.
– Lekka komedia – skomentowała.
– Trochę… No i dzisiaj złożyłam wypowiedzenie. Miałam zaległy urlop, więc od razu złożyłam też wniosek o jego wykorzystanie. Szefowa nie była szczęśliwa, ale musiała go przyjąć, bo nie chciała wypłacać mi ekwiwalentu. Mam więc miesiąc wypowiedzenia i dokładnie miesiąc zaległego urlopu. Mogę wrócić tylko po swoje rzeczy. A poza tym jestem wolna.
Sylwia pokręciła głową. Z jednej strony nie dziwiła się prawnuczce, że ta uniosła się honorem. Z drugiej rezygnacja z czterech różnych prac w cztery lata to raczej nie było coś, czym należało się chwalić w CV. Martwiła się o Ewę. Niepokoiło ją, że nie może nigdzie zagrzać miejsca.
– Nie próbowała cię zatrzymać? – zapytała.
– Próbowała. Zaproponowała mi nawet podwyżkę. I to całkiem niezłą.
– To może nie rezygnuj? Chyba lubiłaś tę pracę.
– Znajdę coś innego – odpowiedziała szybko.
Sylwia westchnęła. Sama też czuła ten głód życia, gdy była w jej wieku. Ciągle szukała swojego miejsca, aż w końcu znalazła je w Warszawie, w małej cukierni, gdzie pracowała aż do emerytury.
– Tak naprawdę to nie lubiłam tej pracy. Przynosiła mi dużo satysfakcji, ale te tabelki, prezentacje w PowerPoincie… Nudne to było – wyznała Ewa. – Chciałabym robić coś bardziej kreatywnego.
– Otwórz cukiernię – doradziła Sylwia. – Bardzo dobrze byś sobie z tym poradziła.
– W końcu to ty mnie nauczyłaś piec. – Uśmiechnęła się do prababci i do wspomnień. – Ale ja nie chcę iść twoją ścieżką. Muszę znaleźć swoją.
– Ja nigdy nie miałam własnej cukierni – zaznaczyła prababcia.
– Bo ci się nie chciało.
– Nie chciało mi się. Wolałam pracować u kogoś – zgodziła się.
Chleb się skończył. Gołębie jeszcze przez chwilę gruchały, lecz po chwili odleciały do swoich spraw, zostawiając kobiety na ławce. Gdzieś w oddali coś świsnęło, a potem huknęło. Zupełnie jakby właśnie zostały odpalone fajerwerki. Ewa spojrzała w niebo, ale nie zobaczyła kolorowych rozbłysków światła. Rozluźniła ramiona, które od razu spięły się na nieoczekiwany dźwięk. Nawet nie zauważyła, że złapała za pasek od torebki. Była gotowa do ucieczki.
– Słyszałaś? Jakby wybuch – zauważyła.
– Może opona komuś strzeliła – odparła niefrasobliwie Sylwia. – Czemu masz taką minę, kochanie? Coś się stało?
– Nie, nic, prababciu.
– Ja wracam do domu na kawę. Idziesz ze mną?
– Nie. Jeszcze chwilę sobie tu posiedzę i pomyślę.
– Nie siedź za długo, bo zmarzniesz. Niby mamy już kwiecień, ale jest całkiem chłodno. Wilka złapiesz, jak ci nerki zawieje.
Starsza pani wstała ostrożnie i oparła się na swoim chodziku. Już miała się pożegnać z prawnuczką, lecz oddech na moment zamarł jej w płucach. Zamrugała gwałtownie i mara zniknęła.
– Prababciu? – Ewa się zaniepokoiła.
– Wydawało mi się… – Sylwia wbijała spojrzenie w pobliskie zarośla. Przed chwilą zobaczyła tam dziwny czarny kształt, który zniknął od razu, gdy tylko zawiesiła na nim spojrzenie. Była pewna, że jej się to nie przywidziało. – Ja… – urwała gwałtownie, gdy krzaki się poruszyły.
Spomiędzy roślin wyskoczył utytłany błotem złocisty kundelek. W pysku trzymał smycz i jakimś cudem wydawał się przy tym ubawiony. Po chwili dogonił go, ciężko sapiąc, nastolatek z twarzą obsypaną trądzikiem. Był równie ubłocony, co zwierzak.
– Krakers, do nogi! – ryknął za nieposłusznym pupilem i ruszył dalej w pogoń, nie zwróciwszy uwagi na kobiety.
– Babciu? – Ewa dotknęła dłoni Sylwii.
– Coś mi się wydawało – powiedziała z ulgą staruszka. – Ale to był tylko pies. Do zobaczenia w domu.
– Do zobaczenia.
Gdy prababcia powolutku odeszła, podpierając się balkonikiem, Ewa mocniej opatuliła się płaszczem i ponownie wyciągnęła z torby paczkę papierosów. Chciała zastanowić się nad przyszłością, lecz miała kompletną pustkę w głowie. Żadnego pomysłu na to, co mogłaby teraz zrobić ze swoim życiem.
Zapaliła papierosa i zaciągnęła się dymem. Chłód znowu zaczął wkradać się pod jej płaszcz.
– Dziecko powinna sobie zrobić. Od razu wybiłoby jej to z głowy głupie pomysły! – skwitowała babcia Elżbieta, mocno zaciskając wąskie wargi.
– Mamo, przestań – skrytykowała ją Klara. – W taki sposób nie pomagasz.
– Nie pomaga – zgodziła się Ewa.
Siedziały przy okrągłym stole w salonie. Cztery kobiety z rodu Wrzosówek: prababka Sylwia, babcia Elżbieta, matka Klara i najmłodsza Ewa. Każda z nich przez cały tydzień żyła w pędzie, skupiając się tylko na swoich sprawach, ale niedzielna kolacja była święta. O ile nie wypoczywały na wakacyjnych wyjazdach, to zawsze się wtedy spotykały i dyskutowały o bieżących sprawach. Mimo że Sylwia była nestorką rodu, wcale nie próbowała mówić innym, jak mają żyć. Ponieważ mebel miał idealnie okrągły blat, głos każdej z Wrzosówek był tak samo ważny.
Ewa uwielbiała te sabaty. Do dzisiaj.
– To wcale nie jest głupi pomysł – powiedziała stanowczo, patrząc przy tym znacząco na Elżbietę.
Wiecznie skrzywiona babcia, której kąciki ust opadały nawet podczas uśmiechów, ani myślała zmienić punkt widzenia.
– Oczywiście, że jest – stwierdziła. – Porzucasz rodzinę.
Ewa aż się zachłysnęła powietrzem.
– Że co proszę? Że co ja niby robię?
– Mamo, nie przesadzaj – wtrąciła ugodowym tonem Klara. – Nie ma dzieci, nikogo nie porzuca.
– No właśnie, nie ma dzieci. A powinna mieć – stanowczym głosem perorowała Elżbieta. – Ja miałam dwadzieścia jeden lat, kiedy cię urodziłam, i nie w głowie mi były jakieś szalone wyjazdy. A ona co? Nie dość, że ma już trzydzieści lat na karku i nie zamierza przedłużyć rodu, to jeszcze chce nas porzucić.
– Nie jesteś niedołężną babuleńką, która wymaga opieki – zauważyła poważnym tonem Sylwia. – Prababcią to ja tu jestem i także opieki nie potrzebuję. To, że ja, ty i Klara szybko zaszłyśmy w ciążę, nie znaczy, że Ewusia ma podążać naszym śladem. Czasy się zmieniają. Teraz nie rodzi się dzieci tak wcześnie.
– Ale w tym tempie to ja nigdy nie zostanę prababcią! – gderała dalej Elżbieta.
– Aż tak ci to do szczęścia potrzebne? Z wnuczką się nie bawiłaś, to niby z prawnuczką będziesz? – zakpiła Sylwia.
– Słuchajcie, ja nie wiem, czy kiedykolwiek będę miała dzieci. – Ewa poczuła, że powinna się odezwać.
Pozostałe Wrzosówki zmierzyły ją długimi spojrzeniami, w których widziała jednocześnie zgorszenie i rozbawienie.
– Jeszcze zmienisz zdanie, córuś – oświadczyła Klara.
– Nie wydaje mi się. No ale wróćmy do sprawy pensjonatu. Naprawdę uważacie, że to zły pomysł? – spytała Ewa.
– Najgorszy – odparła przekonana o swojej racji Elżbieta.
– Średni – powiedziała Klara.
– Odważny, ale zbyt romantyczny – podsumowała Sylwia.
Ewie zrzedła mina. Wydawało jej się, że wreszcie znalazła swoją drogę. Ogłoszenie, które zobaczyła zupełnie niechcący, obudziło jej szósty zmysł. Śmiała się, że często ma nosa do przyszłości. Udawało jej się przewidywać pogodę, a na studiach pytania testów. Ostatnio w pracy dobrze obstawiała też słupki sprzedażowe. Teraz poczuła zew, który ciągnął ją aż na Podkarpacie, do małej miejscowości daleko za Rzeszowem, w zasadzie już w Bieszczadach. Jak to stwierdziła Elżbieta, zachciało jej się wyjechać tam, gdzie diabeł mówi dobranoc.
Kiedy przeglądała oferty pracy, wyświetliło jej się ogłoszenie, które przekierowało ją do portalu z nieruchomościami. Z nudów zaczęła je przeglądać. Już miała wracać do szukania zatrudnienia, gdy zobaczyła ofertę sprzedaży starego pensjonatu. Położony na przepięknej działce, niedaleko małej wsi, sprawiał urocze wrażenie. Od razu się w nim zakochała. Czuła, że tam znajdzie to, czego szuka, choć tak naprawdę nadal dokładnie nie wiedziała, co to takiego.
Poza tym było coś, o czym nie wiedziały Wrzosówki. Marek, przez którego rzuciła pracę, wcale nie dał jej spokoju, gdy odeszła z firmy. Miała wrażenie, że odrzucony mężczyzna ją śledzi. Kilka razy wpadł na nią niby zupełnie przypadkiem na mieście. Dwukrotnie widziała go w pobliżu mieszkania kobiet na Saskiej Kępie. Te liczne zbiegi okoliczności układały się w niepokojący wzór.
Ze względu na to wyjazd w Bieszczady nie wydawał się tak złym pomysłem. Już nie mogła się doczekać, kiedy zwiększy fizyczną odległość pomiędzy sobą a nim.
– Pojadę tam i zobaczę nieruchomość – oświadczyła. – Wiecie, czy to w ogóle ma sens.
– Nie ma – skwitowała Elżbieta.
– Babciu…
– No mówię ci, że jak dla mnie nie ma. Wiesz cokolwiek o prowadzeniu pensjonatu? Przecież nie. Jesteś zielona jak… jak ogórek!
– Umiem liczyć, znam się na finansach. Jeśli będę mieć problemy z księgowością, to na pewno do ciebie zadzwonię.
Elżbieta prowadziła biuro rachunkowe. Uwielbiała porządek, tabele i słupki. W jej czarno-białym świecie Excela nie było miejsca na fanaberie. Nawet do kolorowych karteczek podchodziła z nieufnością.
– I kto ci na to zadupie przyjedzie? – zapytała trzeźwo. – Przecież to daleko. Nikomu nie będzie się chciało tłuc taki kawał do hotelu pośrodku niczego. To nie te czasy, gdy ludzie rzucają wszystko i jadą w Bieszczady. Kto mógł, już tam pojechał, zobaczył, że nie ma internetu, i wrócił.
– Teraz się lata na Bali, żeby tam pracować zdalnie – zauważyła ze znawstwem Klara, która nigdy na Bali nie była. Nienawidziła podróży i najchętniej w ogóle nie ruszałaby się ze stolicy. Praca fotografki ślubnej niestety często zmuszała ją do wyjazdów w tak zwany plener, czego szczerze nie znosiła.
– To nie będzie zwykły hotel czy pensjonat. Chciałabym tam otworzyć spa – wyznała Ewa.
Cisza, która zapadła po tym oświadczeniu, jednoznacznie powiedziała Ewie, co myślą o tym pozostałe Wrzosówki.
– To twoja córka. Wybij jej to z głowy. – Elżbieta skierowała swoje słowa do Klary.
– A nie myślałaś, żeby otworzyć jakiś biznes tutaj? W Warszawie? Jeśli chcesz pracować na swoim, z ludźmi, to może coś w usługach? – zapytała potulnie Klara.
– Spa w Warszawie? Tu to mogę co najwyżej salon manicure otworzyć – prychnęła Ewa, zdenerwowana brakiem wsparcia ze strony najbliższych. – Nie rozumiecie. Ja chcę, żeby to miało taki szeptuchowy wajb. Będą autorskie nalewki i herbatki, zabiegi z ziołami, ludzie będą mogli ochłonąć, oderwać się od tego korporacyjnego wyścigu szczurów.
– Ewusia zna się na ziołach, to dobry pomysł – potwierdziła Sylwia.
Wrzosówki jak jeden mąż odwróciły się w stronę solidnego, drewnianego regału, na którym upchnięto zdecydowanie za dużo książek. Jedną trzecią pozycji stanowiły przeróżne zielniki i poradniki. Ewa kolekcjonowała je od lat.
Pasją do ziół zaraziła ją właśnie prababcia, która uwielbiała domowe specyfiki na przeziębienia. Miała ogródek na terenie rodzinnych ogrodów działkowych w pobliżu parku Skaryszewskiego. Dawniej wiosną i latem niemal codziennie jeździła z malutką Ewą na tak zwany RODOS. Potem zbierały rośliny i wspólnie robiły zapasy na zimę: syrop z sosny, sok z czarnego bzu czy z jagody kamczackiej. Same suszyły listki szałwii oraz kwiaty rumianku na herbatę. Gdy Ewa była starsza, zaczęły wyrabiać nalewki.
– No to niech otworzy pijalnię ziół w Warszawie – stwierdziła Elżbieta. – Na co jej ten wyjazd na koniec świata?
– Musi znaleźć swoją drogę. Każda z nas szukała tak długo, aż znalazła – zauważyła Sylwia.
– Tylko nam jakoś poszło szybciej. Przecież to już nie podlotek. Ma prawie trzydzieści lat. Czas się ustatkować, przedłużyć ród.
– Babciu, nie szukam męża – zaznaczyła Ewa.
– A ja ci go wcale nie każę znajdywać. Z chłopami to tylko problemy są. Spójrz na nas, same sobie bardzo dobrze radzimy – oznajmiła Elżbieta. – Ja mówię o dziecku.
Klara przewróciła oczami.
– A ty znowu o tym samym! – skwitowała.
– Ewusia to po tobie ma takie fiu-bździu w głowie. Jesteście identyczne.
W tym akurat Ewa się z babcią nie zgadzała. Oczywiście razem z mamą odstawały od stanowczej i niezwykle chłodnej w kontaktach międzyludzkich Elżbiety, ale to jedyna wspólna cecha, jaką miały. Klara była bardzo sensualna. Mimo pięćdziesięciu jeden lat uwielbiała kokietować, uwodzić i być uwodzoną. Drobne kurze łapki i bruzdy wokół ust spowodowane częstym uśmiechaniem się tylko dodawały jej uroku. Nie była jednak trzpiotką jak Sylwia za młodu. Za swoim rozkosznym uśmiechem Klara ukrywała drapieżną harpię, która była już sześciokrotnie zamężna. Miała w zwyczaju namierzać ofiarę, wysysać z niej do cna emocje i pieniądze, a potem ją porzucać. I nie widziała w tym niczego złego.
Ewa nie zgadzała się z takim postępowaniem. Była świadoma swojego wyglądu i seksapilu. Nie pamiętała, kiedy ostatnio zapłaciła za drinka w klubie, ale to wszystko. Nie pozwalała mężczyznom kupować sobie drogich prezentów, nie zamierzała, broń Boże, utrzymywać się z ich portfeli. Chciała na wszystko zapracować uczciwie. Jak babcia Elżbieta. Tylko zamierzała się przy tym częściej niż ona uśmiechać i raz na jakiś czas jednak uprawiać z kimś seks. Do dzisiaj ją zastanawiało, z kim Elżbieta spłodziła Klarę. Nie potrafiła uwierzyć, że znalazł się mężczyzna, który wydał się babci, zagorzałej feministce, odpowiednim kandydatem na ojca.
Chociaż nie. To za dużo powiedziane. W rodzie Wrzosówek nigdy nie było ojców. Większość mężczyzn, z którymi się spotykały, chyba nawet nie wiedziała, że zaszły w ciążę.
– Nasza rodzina jest dziwna – wyrwało się Ewie na skutek tych rozmyślań.
– I dlatego chcesz ją porzucić? – burknęła Elżbieta.
– Nie, nie chcę was porzucać – żachnęła się. – Po prostu… czuję, że tam jest coś, co mnie przyciąga, co na mnie czeka. – Położyła dłonie na wydrukowanych ulotkach reklamujących nieruchomość zlokalizowaną w miejscu, gdzie diabeł mówi dobranoc. – Tam jest moja przyszłość – dodała.
– Goń ją w takim razie i jedź – powiedziała prababcia. – My tu sobie spokojnie zostaniemy i zawsze będziemy na ciebie czekać, jeśli postanowisz wrócić.
– A odwiedzicie mnie czasem? – zapytała.
– Na tym zadupiu? – wyrwało się Elżbiecie.
– Tak, kochanie. – Klara wzięła Ewę za rękę. – Gdy tylko będziesz nas potrzebować, przyjedziemy. Wszystkie.
– No to jak już się tak uparła, to może chociaż znajdzie tam jakiegoś chłopa, który jej zrobi dziecko – burknęła jeszcze obrażona Elżbieta.
Ewa zaparkowała auto w pobliżu dość obskurnego baru za wsią Ostrówek. Wysiadła i z ulgą rozprostowała zesztywniałe plecy. Jechała z Warszawy ciągiem, tylko z jednym krótkim przystankiem na tankowanie i toaletę. Była głodna i zmęczona, ale pełna energii. Czuła, jakby z każdym kilometrem, który oddalał ją od Warszawy, ktoś zdejmował z jej barków kolejne kilogramy. Nie wiedziała, dlaczego ma takie wrażenie, ale była już stuprocentowo pewna, że decyzja o ewentualnej przeprowadzce okazała się słuszna. Niestety widok podupadłego baru, w którym umówił się z nią agent nieruchomości, odrobinę psuł efekt nowego, wspaniałego początku.
Drewniany szyld z wyblakłą nazwą, której do końca nie potrafiła odszyfrować, wisiał na jednym haku, drugi na pewno dawno odpadł. Wiatr delikatnie bujał tablicą, przez co wydawała niemiły, zgrzytliwy dźwięk, gdy pocierała o ścianę budynku.
– U Mychy – odczytała z niemałym trudem, bardziej się domyślając, niż faktycznie rozpoznając poszczególne litery.
GPS uruchomiony w telefonie wyraźnie wskazywał to miejsce na podstawie współrzędnych, które dostała od agenta. Wzięła torebkę i zamknęła drzwi auta. Rozejrzała się dookoła.
– Mało zachęcające – mruknęła.
W swoich wyglancowanych półbutach, eleganckim płaszczyku w pepitkę i z zadziornie przekrzywionym, krwiście czerwonym beretem odrobinę się wyróżniała na tle otoczenia.
Bar U Mychy znajdował się w starym baraku, który rozsiadł się niczym ropucha z boku wąskiej szosy. Wysypany żwirem parking pełen był tirów i poobijanych aut, których tablice rejestracyjne wskazywały, że pojazdy mogą należeć do mieszkańców najbliższej okolicy.
Na porozstawianych przy poboczu ławeczkach siedziała grupka starszych mężczyzn z butelkami piwa i całkiem smakowicie wyglądającymi kanapkami w dłoniach. Obserwowali ją z zaciekawieniem. Tak kolorowego zjawiska chyba dawno tu nie widzieli. Ewa z rozbawieniem stwierdziła, że brakuje jeszcze tylko, żeby się przewróciła ku uciesze bywalców knajpy Mychy.
– Dzień dobry panom! – przywitała się z nimi uprzejmie. – Ładna pogoda, nieprawdaż?
– Uszanowanie! – Zerwali się na równe nogi, czym wprawili ją w takie osłupienie, że aż nie zauważyła głębokiej koleiny.
Elegancki bucik bardzo niegustownie zapadł się w błocie. Ewa poczuła, że traci równowagę i leci na twarz. Zdążyła tylko machnąć rękami i niczym kot wykonała pół obrotu, by następnie wylądować tyłkiem w rozmokłej ziemi. Zamarła z uniesionymi dłońmi, w których dzierżyła swoją bezcenną torbę z niemalże całym dobytkiem. Na parkingu zapadła cisza. Nawet ptaki przestały ćwierkać. Obserwatorzy w wyblakłych czapkach, z lekko czerwonymi nosami, również zastygli. W pierwszym odruchu nawet chcieli się rzucić, by pomóc elegantce, ale powstrzymał ich kamienny wyraz twarzy kobiety. Wyglądała, jakby zaraz miała zacząć wrzeszczeć i kląć. Jej wargi były mocno zaciśnięte, a oczy zmrużone.
Ewa odetchnęła głęboko i… wyjątkowo nieelegancko zarechotała. Nie mogła się powstrzymać. Czuła, jak wiosenne błocko wsiąka w jej markowy płaszcz i brudzi na brązowo spodnie w strategicznym miejscu. Z oczu pociekły jej łzy, zaczęła ją boleć przepona.
Starsi mężczyźni cały czas trwali w bezruchu. Nawet nie przeżuwali. Ewę bardzo to rozbawiło. Wychodziło na to, że łatka nowo przybyłej wariatki właśnie została jej przypięta. Pokręciła głową.
– Ale się wywaliłam, co, panowie? – zagadnęła obserwatorów z szerokim uśmiechem. – Idealny start. Po prostu idealny.
Bezpośrednie zwrócenie się do nich przełamało zaklęcie. Ostrożnie poodstawiali niskoprocentowe napoje oraz kanapki i rzucili się jej na pomoc. Nie minęła chwila, a dźwignęły ją szorstkie, spracowane dłonie. Mężczyźni mieli na sobie gumiaki lub robocze trapery, którym błoto w żaden sposób nie mogło zaszkodzić. Ewa zanotowała w pamięci informację, że powinna zaopatrzyć się w takie obuwie. Na pewno przyda jej się mokrą wiosną i jesienią.
Odchrząknęła po ataku śmiechu i spojrzała na płaszczyk, który wyglądał, jakby był już nie do odratowania – wełna wchłonęła błoto niczym gąbka. Przyjrzała się swoim dłoniom. Na szczęście wypielęgnowane paznokcie były czyste.
– Dobrze się pani czuje? – zapytał jeden z mężczyzn.
– Tak, tak. Ucierpiała jedynie moja duma – odparła pogodnie. – Gdzie panowie kupili tak pyszne kanapki? Tutaj w barze? Wprost marzę o czymś do jedzenia. Mam tylko nadzieję, że wpuszczą mnie w brudnych gaciach do tej uroczej knajpki. – Uniosła płaszcz i obejrzała pupę. Jasnoniebieskie dżinsy z elastyną bardzo chętnie wciągnęły w siebie brązową breję.
Nadal patrzyli na nią w osłupieniu. Wiedziała, że nie powinna dalej brnąć w to szaleństwo, zwłaszcza jeśli zamierzała w przyszłości osiedlić się w pobliżu, ale nie mogła się powstrzymać. W końcu już i tak mieli ją za nieszkodliwą wariatkę.
– Kanapki robi Mycha – odparł jeden ze staruszków. Zdjął wypłowiałą czapeczkę i podrapał się po zaczerwienionej łysinie. – A te spodnie to może się jednak wypiorą. Jakby potrzeć porządnie szarym mydłem…
Opuściła płaszcz i odruchowo wsadziła rękę do torby w poszukiwaniu paczki papierosów. Tekturowe pudełko od razu trafiło w jej dłoń, ale… rozwarła palce i pozwoliła mu wypaść z powrotem. Nie chciała teraz palić. To znaczy chciała, miała na to wielką ochotę, jednak… mimo bliskości szosy powietrze pachniało tu inaczej, znacznie ostrzej i dużo czyściej. Wolała tego nie popsuć.
Ostatni raz zerknęła na płaszcz. Nie zamierzała w żadnym razie płakać po zniszczonych ubraniach. Nie miała w zwyczaju przejmować się przedmiotami.
– Dziękuję za radę.
– Ale kłamać nie będę, wygląda, jakby się pani zesrała – oświadczył z prostotą.
Zaśmiała się perliście i obdarzyła go tak radosnym uśmiechem, że starszy pan poczuł się zawstydzony. Jego świętej pamięci żona też w ten sposób kiedyś na niego patrzyła.
– Polubiłam pana. Cenię bezpośredniość. Nazywam się Ewa Wrzosówka. – Podała mu rękę.
Zacisnął sękate palce na jej drobnej dłoni. Ewa po raz kolejny go zaskoczyła, tym razem siłą swojego uścisku.
– Lucjan, dla przyjaciół Lutek – przedstawił się. – A te stare dziady to Stefek i Barnaba.
– Drodzy panowie, miło było was poznać. A teraz uciekam, panie Lutku. Być może niebawem zamieszkam w pobliżu i zostaniemy sąsiadami. Do zobaczenia!
– Do zobaczenia! – odpowiedzieli chórem.
Tym razem uważając na dziury, Ewa ostrożnie skierowała się do baru. Przez chwilę rozważała, czy nie powinna się przebrać w suche spodnie, ale doszła do wniosku, że nie ma ochoty brudzić kolejnych ubrań, nie wziąwszy prysznica.
Starsi mężczyźni wrócili na ławeczki i wgryźli się w swoje kanapki. Lutek zerknął na zgrabną Ewę, która błyskawicznie podbiła jego siedemdziesięcioletnie serce.
– Ładniutka, ale jakaś taka dziwna – skwitował Barnaba, jego najlepszy przyjaciel.
– Widzieliście tablice? Kolejna ze stolicy – zauważył Stefan. – Obstawiam, że wytrzyma miesiąc i wróci do domu z podkulonym ogonem tak jak inni.
– Nie wróci, jest z innej gliny – stwierdził Lutek.
– A ty co? Bo się twoja Wieśka w grobie będzie przewracać – dogryzł mu Stefan.
– Wiesiuni też by się spodobała. Ma coś w sobie dziewucha. Zobaczycie, ona zostanie tu na dłużej.
Ewa szarpnęła drzwi i weszła do pogrążonego w półmroku baru. W nielicznych oknach wisiały zatłuszczone firanki nieprzepuszczające zbyt wiele światła. Zasłonki obok sprawiały wrażenie, jakby je usmażono we frytkownicy. Stolików było kilkanaście. Ciasno poupychane, z krzesłami, które wyglądały, jakby ktoś je powyciągał ze śmietników. W obskurnym, tanim i brudnym barze pachniało jednak naprawdę smakowicie. Ewa była zachwycona. Od razu jej się tu spodobało.
Praktycznie wszystkie stoliki były zajęte. Jedyne wolne miejsca dostrzegła przy wąskim barze. Za nim tyłem do wejścia stał barman. Szeroki w ramionach niczym trzydrzwiowa szafa, kroił coś na niewidocznym blacie, raz po raz uderzając nożem o deskę do krojenia. Ewa zerknęła na zegarek na nadgarstku. Przyjechała niemalże o godzinę za wcześnie. Na pewno nie było tu jeszcze agenta nieruchomości, z którym się umówiła. Oczywiście nie wiedziała, jak wygląda, ale jako że nikt nie zerwał się z krzesła na jej widok, założyła, że wciąż nie przyjechał.
– Idealnie – szepnęła do siebie.
Dziarskim krokiem przepchnęła się między stolikami do baru. Ściągnęła płaszczyk i z namaszczeniem ułożyła go na siedzisku wysokiego stołka barowego. Co prawda obicie było skórzane, ale mimo wszystko nie chciała go pobrudzić swoimi ubłoconymi spodniami. Wdrapała się na stołek, oparła dłonie na wysokim blacie z obdrapanym lakierem i odetchnęła aromatami pieczonego mięsa i ciasta czekoladowego, które łączyły się w nieoczekiwanie smakowity zapach. Ewę ogarnął wilczy głód. Sięgnęła po zalaminowane menu, które leżało obok na niewielkim stosie.
Jej wzrok przyzwyczaił się już do półmroku. Zdała sobie sprawę, że w barze słychać wyłącznie odgłosy krojenia. Odwróciła się przez ramię i zerknęła na salę. Spojrzenia wszystkich klientów były skierowane w jej stronę.
– Normalnie jak w filmie – mruknęła.
Pomachała radośnie do gości baru. Zawstydzeni wbili wzrok w swoje talerze. Po chwili ponownie rozległ się szmer przyciszonych rozmów. Jedynie mężczyzna po jej lewej, od którego dzielił ją jeden pusty stołek barowy, nie odwrócił wzroku. Rozbawiony uśmiechał się do niej spod wąsa upodabniającego go do muszkietera z filmów historycznych.
Stojący do tej pory tyłem Mycha odwrócił się i oparł ciężko o kontuar, idealnie naprzeciwko Ewy.
– Dzień dobry, słyszałam od pana Lutka, że robi pan… pani najlepsze kanapki – przywitała się Ewa, z zaskoczeniem odkrywając, że Mycha jest kobietą. Bardzo dużą, bardzo wysoką, bardzo umięśnioną i bardzo niezadowoloną kobietą w okolicach pięćdziesiątki.
– Lutek? Zna go pani? – zapytała Mycha.
Zaskoczona jej fizys Ewa spodziewała się niskiego, upiornego basu, ale Mycha mówiła pięknym altem. Co więcej, miała wytuszowane rzęsy, a paznokcie ozdobiła wściekle różową hybrydą z rzucikiem we flamingi. Wrzosówka była zachwycona. Zapragnęła zaprzyjaźnić się z Mychą i poznać jej historię.
– Spotkaliśmy się z panami Lutkiem, Barnabą i Stefanem na parkingu – odpowiedziała lekkim tonem Ewa. – Uratowali mnie, kiedy tyłkiem sprawdzałam głębokość jednej z kolein.
Mycha wychyliła się lekko zza baru i spojrzała na płaszcz Ewy, z którego błotnista woda skapywała na równie brudną podłogę.
– Jak mi pani da mop, to potem posprzątam – dodała Wrzosówka.
– Obejdzie się – odparła. – Chociaż jakby inni tak chętnie po mop sięgali, tobym się nie obraziła.
Potoczyła spojrzeniem po sali. Wszyscy goście wbili spojrzenia w kanapki.
– Poproszę podwójną bekonową kanapkę z jajkiem sadzonym – powiedziała Ewa, wskazując na pozycję w krótkim, ale treściwym menu. – Czarną kawę, sok pomarańczowy, a na deser kawałek ciasta czekoladowego.
– To dużo jedzenia – ostrzegła Mycha.
– Jestem głodna. Spokojnie, poradzę sobie.
– Jak tam pani chce.
Właścicielka odwróciła się do blatu roboczego i zaczęła przygotowywać posiłek. Małym palcem kliknęła guzik ekspresu. Ewa czekała cierpliwie, aż stanęła przed nią szklanka w koszyczku wypełniona do połowy smoliście czarną kawą. Pokiwała głową z uznaniem. W Warszawie modni mieszkańcy ustawialiby się w kolejce, żeby wypić tak podaną kawę w równie klimatycznym lokalu.
Być może były to tylko głód i wciąż buzująca w jej żyłach adrenalina, ale knajpa w baraku przy szosie awansowała na ulubiony bar Ewy. Zwłaszcza że zgodnie z menu podawano tu także alkohol. Jak głosił napis, można było go zamawiać po godzinie szesnastej. Menu śniadaniowe było natomiast dostępne cały dzień.
Wyciągnęła z torby telefon. Agent nieruchomości poinformował ją SMS-em, że spóźni się pół godziny. Nie zmartwiło jej to. Ewa czuła, że dzisiaj nic nie będzie w stanie popsuć jej humoru, chociaż odkąd wysiadła z samochodu, los bardzo się o to starał. Upiła łyk kawy i rzuciła w powietrze:
– To nieładnie tak się gapić.
– Jest pani wdzięczniejsza do obserwacji od Mychy, więc trudno mi się powstrzymać – odparł siedzący obok mężczyzna.
Odwróciła się do niego i założyła nogę na nogę. Wyprostowała plecy i lekko wypięła klatkę piersiową. Miała na sobie krwistoczerwoną bluzkę, która dzięki głębokiemu dekoltowi w serek pięknie eksponowała jej biust w rozmiarze dużego D. Chciała onieśmielić natręta, żeby nie myślał, że może zacząć się do niej przystawiać.
Powoli zlustrowała spojrzeniem całą jego sylwetkę. Mężczyzna był… barwną postacią. Pomimo tego, że siedział w pomieszczeniu, miał na głowie sfatygowany, wyblakły od słońca kowbojski kapelusz. Rozchełstana na piersi biała koszula nijak nie pasowała do workowatych brązowych spodni, których powypychane nie wiadomo czym kieszenie odstawały na wszystkie strony. Na stopach z kolei miał wysokie kowbojki. Zatrzymała wzrok na jego twarzy. Wedle standardów Ewy tajemniczy nieznajomy byłby całkiem przystojny – miał gęstą firankę czarnych rzęs, dzięki którym jego oczy wyglądały, jakby były obrysowane konturówką, lekko orli nos oraz mięsiste usta, które na pewno dobrze całowały – tylko ta kozia bródka i wąsy upodabniające go do D’Artagnana psuły cały efekt. Według Ewy były straszne. Gdyby miała w tej chwili pod ręką golarkę, to ani sekundy nie wahałaby się jej użyć.
Na rzemieniu na jego szyi wisiał częściowo skryty za koszulą ozdobny czarny klucz. Była to albo dość niecodzienna biżuteria, albo klucz do domu przechowywany w wątpliwie bezpiecznym miejscu.
– Przyjechała pani na wakacje? – zapytał nietuzinkowy facet.
– Nie – odpowiedziała.
Czekał, aż doda coś jeszcze, ale Ewa milczała. Mężczyzna pochylił głowę niczym pies, który nasłuchuje. Świdrował ją przy tym intensywnym spojrzeniem czarnych jak węgle oczu.
– Na dłużej? – dociekał.
– Być może. A pan? Miejscowy?
– Tymczasowo.
– Iskrzycki, nie strasz mi klientki! – wtrąciła Mycha i dosłownie rzuciła przed Ewę talerz ze śniadaniem.
Rozmiar śniadania faktycznie był imponujący. Olbrzymia kanapka niemalże dorównywała wielkością klasycznej bułce wrocławskiej. Wrzosówka od razu się na nią rzuciła, nie zwracając uwagi na to, że parzy ją w palce. Mycha nie oszukiwała na składnikach. Chleba było w tym posiłku najmniej.
– Mmmm, pychota! – zamruczała Ewa, oblizując się niczym kot.
Mycha i wspomniany Iskrzycki z zachwytem patrzyli, jak zachłannie pochłania kanapkę, która znika w oczach.
– Chyba dawno pani nie jadła – zauważył mężczyzna.
– Zjadłam bułę na stacji benzynowej dwie godziny temu – odpowiedziała z pełnymi ustami – ale nie umywała się do tych pyszności!
Mycha oparła się łokciem o blat i uśmiechnęła, mile połechtana opinią przyjezdnej. Iskrzycki zaśmiał się pod wąsem, zerkając na właścicielkę baru.
– No, no… Czuję się zazdrosny. Przecież ja też często mówię ci komplementy – zwrócił się do Mychy.
– Tobie nie wierzę, a tej miastowej tak – odparła. – Poza tym nigdy nie widziałam, żebyś się tak rzucał na żarcie jak ona.
Ewa się zawstydziła. Uznała, że może faktycznie odrobinę przesadziła z entuzjazmem. Wyciągnęła serwetkę ze stojaka i otarła usta. Niedojedzoną kanapkę odłożyła z lekkim żalem na talerz.
– No i zobacz. Przestraszyłeś ją. – Mycha pacnęła Iskrzyckiego ścierą po rękach.
– Hola, hola! Ja nikogo nie straszę – obruszył się i ponownie obdarzył Ewę uśmiechem. – Za to zapomniałem o manierach. Nazywam się Adam Iskrzycki. Bardzo miło mi panią poznać.
– Ewa Wrzosówka.
– Mycha – burknęła szefowa przybytku, bo nie chciała być gorsza. – To po co pani tu przyjechała? Bo nie na śniadanie przecież.
– Jestem umówiona z agentem nieruchomości. Przyjechałam obejrzeć dom – pochwaliła się.
Nie była jeszcze jego właścicielką. Ba! Widziała go tylko na kilku zdjęciach. Czuła jednak, że może podpisać umowę kupna w ciemno.
– Kolejna! – prychnęła z potępieniem Mycha.
Właścicielka baru miała po dziurki w nosie bogatych mieszkańców miast, którzy od kilku lat niczym lemingi podążali ślepo w jednym kierunku: w Bieszczady. Szukali tu nie wiadomo czego, uznając, że dziewiczy skrawek Polski pełen dzikich zwierząt, oszałamiających widoków, legend i – co najważniejsze – względnie tanich działek okaże się magicznym rozwiązaniem ich wszystkich problemów.
Z obserwacji Mychy wynikało, że statystycznie ledwie jeden ważniak na kilkudziesięciu śmiałków z większego miasta wyjeżdżał stąd zadowolony. Reszta dochodziła do wniosku, że jednak nie lubią kontaktu z naturą przez duże N, a brak internetu doprowadza ich jeśli nie do panicznego płaczu, to choćby do koszmarów.
– Mieliśmy tu ostatnio takiego, co chciał owce hodować – oświadczyła ponuro. – A w życiu żadnej nie widział. Biedne zwierzęta prawie od niesztowicy pozdychały. Nie wiedział, że trzeba im dawać miękkie żarcie, i by zagłodził. Pacan jeden. A wie pani, jak się potem tłumaczył, gdy mu lokalne towarzystwo opieki nad zwierzętami nalot zrobiło?
– No jak?
– Że nie miał zasięgu, więc nie mógł wyguglować, jak to się leczy. No idiota! – piekliła się.
– I co się z nim stało? – zapytała uprzejmie Ewa.
Oczami wyobraźni widziała Mychę, która wywozi na taczce ubranego w garnitur mężczyznę.
– Wyjechał – odparła.
– A owce?
– Owce oddał. Ledwo żywych przecież nikt nie chciał od niego kupić, ale wzięli, bo inaczej by je zostawił na pastwę losu – wyjaśniła właścicielka baru.
Ewa odetchnęła w duchu. Czyli go nie zaciukali. Dobre i to. Adam podparł się wygodnie i wykręcił całym ciałem w jej stronę. W ogóle nie krył się ze swoim zainteresowaniem. Mycha machnęła lekceważąco ręką i wróciła do pichcenia. Zagniatała właśnie ciasto na rogaliki drożdżowe, jeden z jej popisowych przepisów. Nie zamierzała więcej zaprzątać sobie głowy dziwną przyjezdną. Podejrzewała, że i tak niedługo stąd wyjedzie.
– A który dom chce pani oglądać? – spytał Adam.
– Znajduje się na końcu ulicy Mnisiej. To rozwalający się pensjonat ze sporą leśną działką – odpowiedziała. – Marzy mi się obudzenie go do życia. Chciałabym stworzyć tu przytulne miejsce, coś w rodzaju hotelu.
Mycha odwróciła się i zatrzymała na Ewie martwe spojrzenie. Zmiana, która zaszła w kobiecie, była przerażająca. Wyglądała, jakby miała ochotę splunąć na ziemię, ale w ostatnim momencie się rozmyśliła.
– Ja to bym się dwa razy zastanowiła… – mruknęła grobowym tonem.
Redakcja: Justyna Yiğitler
Korekta: Adrianna Hess, Sara Pieszka, Aleksandra Wilińska
Projekt okładki i stron tytułowych: Mariusz Banachowicz
Zdjęcia wykorzystane na okładce: © archiwum Mariusza Banachowicza
Skład i łamanie: Cyprian Zadrożny
Konwersja do EPUB/MOBI: InkPad.pl
Wydawnictwo Mięta Sp. z o.o.
03-475 Warszawa, ul. Borowskiego 2 lok. 210
www.wydawnictwomieta.pl
ISBN 978-83-68005-25-7