31,50 zł
W Zero zero zero Roberto Saviano sporządza mapę międzynarodowego kokainowego szlaku. Bada jak powstawał przemyt kokainy, poczynając od meksykańskich karteli narkotykowych do prania brudnych pieniędzy na Wall Street i w londyńskim City. Saviano nie tylko podąża kokainowym śladem – od Południowej Ameryki do piaszczystych plaż Miami i ulic Nowego Jorku, poprzez Afrykę i Europę, a nawet dalej do Chin i Indii, – ale również idzie śladem konsumentów, ofiar i handlarzy. Historie i wywiady z pierwszej ręki ukazują sposób, w jaki, przez ostatnie dziesięciolecia, miało to miejsce. Światowa sprzedaż i konsumpcja kokainy radykalnie zmieniła zarówno czarny rynek, jak i legalne gospodarki, a także, co nie jest bez znaczenia, jaki wpływ wywarło to na światową społeczność. Te opowieści sprawiają, że tajny świat staje się czytelny.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 525
Książkę tę dedykuję wszystkim
karabinierom z mojej eskorty.
Wspólnie spędzonym 38 000 godzin.
I tym, które jeszcze upłyną.
Wszędzie.
Wcale się nie boję, że mnie podepczą.
Podeptana trawa staje się ścieżką.
BŁAGA DIMITROWA
Co do kokainy, to zażywa ją ten, kto właśnie siedzi obok ciebie w pociągu i wziął, żeby się obudzić dziś rano, albo szofer za kierownicą autobusu wiozącego cię do domu, bo chce zrobić nadgodziny, nie czując kłucia w szyjnym odcinku kręgosłupa. Co do kokainy, to zażywa ją ten, kto jest najbliżej ciebie. Jeśli nie twój ojciec ani matka, jeśli nie twój brat, w takim razie na pewno twój syn. Jeśli nie twój syn, to szef firmy. Albo jego sekretarka, która wciąga tylko w soboty dla rozrywki. Jeśli nie twój szef, to jego żona, która sięga po nią, żeby się zatracić. Jeśli nie jego żona, to jego kochanka, której on daje kokę w prezencie zamiast kolczyków, bo jest lepsza niż brylanty. Jeśli nie oni, to kierowca ciężarówki, który dostarcza tony kawy do barów w twoim mieście i nie dałby rady wytrzymać tyle godzin na autostradzie bez kokainy. Jeśli nie on, to pielęgniarka, która właśnie zmienia kroplówkę twojemu dziadkowi, kokaina zaś sprawia, że wszystko wydaje się jej lżejsze, nawet noce. Jeśli nie ona, to malarz, którzy właśnie odnawia pokój twojej dziewczyny i zaczął brać z ciekawości, a potem wpadł w długi. Zażywa ten, kto jest tutaj z tobą. Policjant, który zamierza cię zatrzymać, wciąga od lat – wszyscy zdążyli się już zorientować i piszą o tym w anonimach do zwierzchników w nadziei, że go zawieszą, zanim narobi idiotyzmów. Jeśli nie on, to chirurg, który właśnie się budzi, żeby zoperować twoją ciotkę, a dzięki kokainie potrafi otworzyć nawet sześć osób dziennie, albo adwokat, do którego masz iść w sprawie rozwodu. Sędzia, który wyda wyrok w twoim procesie cywilnym i nie uważa tego za występek, a jedynie za wspomagacz pozwalający cieszyć się życiem. Kasjerka wręczająca ci los na loterię, z którym łączysz nadzieję, że odmieni twoje życie. Stolarz robiący dla ciebie mebel, który kosztował cię całą miesięczną pensję. Jeśli nie on, to zażywa ją monter, który przyszedł do twojego domu, by złożyć ci szafę z Ikei, bo bez niego nie dałbyś sobie rady. Jeśli nie on, to zarządca twojej wspólnoty mieszkaniowej, który zamierza właśnie zadzwonić do ciebie przez domofon. Albo elektryk, który właśnie usiłuje przenieść ci gniazdko w sypialni. Albo bard, którego słuchasz dla relaksu. Co do kokainy, to zażywa ją proboszcz, do którego właśnie idziesz, by zapytać, czy możesz przystąpić do bierzmowania, bo musisz ochrzcić bratanka i głupio, że jeszcze nie byłeś bierzmowany. Kelnerzy, którzy będą cię obsługiwać na weselu w przyszłą sobotę – gdyby nie snifowali, nie mogliby mieć tyle energii w nogach przez tak wiele godzin. Jeśli nie oni, to radny, który dopiero co uchwalił nowe strefy dla pieszych, a kokainę dają mu gratis w zamian za przysługi. Zażywa ją parkingowy, który czuje radość już wyłącznie wtedy, kiedy wciąga. I architekt, który zrobił ci remont domku letniskowego, i listonosz, który doręczył ci list z nową kartą do bankomatu. Jeśli nie on, to dziewczyna z infolinii, która odpowiada dźwięcznym głosem, pytając, w czym może ci pomóc. Owa radość, identyczna przy każdej rozmowie telefonicznej, jest skutkiem białego proszku. Jeśli nie ona, to naukowiec, który właśnie siedzi po prawej stronie profesora i czeka, żeby cię przeegzaminować. Kokaina sprawiła, że stał się nerwowy. Albo fizjoterapeuta, który próbuje ci nastawić kolano – w jego przypadku kokaina sprawia, że staje się bardziej towarzyski. Zażywa ją napastnik, ten sam, który strzelił gola kilka minut przed końcem meczu, przez co przegrałeś zakład, chociaż wygraną miałeś prawie w kieszeni. Kokainę zażywa prostytutka, do której wpadasz przed powrotem do domu, kiedy musisz się wyładować, bo już dłużej nie możesz. Ona bierze kokainę, żeby nie patrzeć na tego, kogo ma przed sobą, za sobą, nad sobą, pod sobą. Bierze ją także żigolak, którego poderwałaś sobie na pięćdziesiąte urodziny. Bierze ją on i ty. Kokaina sprawia, że czuje się najbardziej męski ze wszystkich. Kokainę zażywa sparringpartner, z którym trenujesz na ringu, żeby schudnąć. Jeśli nie on, to instruktor jazdy konnej twojej córki, psycholożka, do której chodzi twoja żona. Kokainę zażywa najlepszy przyjaciel twojego męża, ten, który podrywa cię od lat i nigdy ci się nie podobał. Jeśli nie on, to dyrektor twojej szkoły. Kokainę wciąga woźny, agent nieruchomości, który spóźnia się akurat teraz, kiedy tobie udało się zwolnić z pracy, by obejrzeć mieszkanie. Zażywa ją ochroniarz, ten, który nadal nosi pożyczkę, chociaż wszyscy golą sobie włosy. Jeśli nie on, to notariusz, do którego nie chciałbyś pójść już nigdy więcej – zażywa kokainę, żeby nie myśleć o alimentach dla byłych żon, które porzucił. Jeśli nie on, to taksówkarz, który przeklina korki, ale potem wraca mu wesołość. Jeśli nie on, to inżynier, którego jesteś zmuszony zaprosić do domu, bo pewnie pomoże ci w karierze. I strażnik miejski, który wlepia ci mandat, podczas rozmowy zaś poci się niemiłosiernie, chociaż jest zima. Albo człowiek myjący szyby, który ma wpadnięte oczy i udaje mu się kupować kokainę, bo pożycza pieniądze, albo tamten chłopak, który upycha ulotki w pięciu autach równocześnie. I polityk, który obiecał ci pozwolenie na działalność gospodarczą, ten, który znalazł się w parlamencie dzięki głosom twoim i twojej rodziny i jest wiecznie nerwowy. I profesor, który oblał cię na egzaminie przy pierwszej chwili wahania. Albo onkolog, do którego właśnie się wybierasz – powiedziano ci, że jest najlepszy, i masz nadzieję, że zdoła cię ocalić. Kiedy wciąga, czuje się wszechmocny. Albo ginekolog, który zapomina wyrzucić papierosa przed wejściem na salę i zbadaniem twojej żony mającej pierwsze bóle porodowe. Albo twój szwagier, który nigdy nie ma humoru, chłopak twojej córki, który z kolei zawsze jest w humorze. Jeśli nie on, to sprzedawca ryb, który ładnie układa miecznika, albo pracownik stacji benzynowej, który rozchlapuje benzynę na samochody. Wciąga, żeby poczuć się młody, ale nie potrafi już wcelować pistoletem dystrybutora gdzie trzeba. Albo lekarz z ubezpieczalni, którego znasz od lat i który przyjmuje cię bez kolejki, bo zawsze wiesz, co mu podarować na Boże Narodzenie. Zażywa ją portier w twojej kamienicy, a jeśli nie on, to zażywa ją nauczycielka, która daje korepetycje twoim dzieciom, nauczyciel gry na pianinie twojego bratanka, kostiumolog z teatru, do którego wybierasz się wieczorem, weterynarz, który leczy twojego kota. Burmistrz, u którego byłeś na kolacji. Budowniczy domu, w którym mieszkasz, pisarz, którego czytujesz przed zaśnięciem, prezenterka telewizyjna, której będziesz słuchał, oglądając wiadomości. Lecz jeśli dobrze się zastanowisz i stwierdzisz, że żadna z tych osób nie może wciągać kokainy, to albo nie potrafisz patrzeć, albo kłamiesz. Albo po prostu osobą, która ją zażywa, jesteś ty.
– Wszyscy siedzieli wokół stołu właśnie w Nowym Jorku, niedaleko stąd.
– Gdzie? – zapytałem odruchowo.
Spojrzał na mnie tak, jakby chciał powiedzieć, że nie spodziewał się po mnie aż takich idiotycznych pytań. Słowa, które miałem zaraz usłyszeć, stanowiły wymianę przysług. Kilka lat wcześniej policja zatrzymała w Europie pewnego chłopaka. Meksykanina z amerykańskim paszportem. Odesłano go do Nowego Jorku, dostał wyrok w zawieszeniu, a w zamian za uniknięcie paki miał się zanurzyć w mętnych wodach miejskiej dilerki. Co jakiś czas dawał cynk, a w zamian go nie aresztowano. Ściśle rzecz biorąc, nie był kapusiem, raczej kimś, kto nie trzyma języka na wodzy, przez co nie czuł się zdrajcą, choć nie był również w pełni dyskretnym pewnym jak granit członkiem organizacji stosującym się do mafijnej zasady omerty. Policjanci pytali go o sprawy ogólne, nie o szczegóły, tak że mogli go wystawić razem z jego grupą. Chodziło o to, żeby przekazał jakiś zwiastun, nastrój, pogłoski o zgodzie lub wojnie. Nie dowody, nie wskazówki – pogłoski. Wskazówek mieli sobie poszukać później. Tylko że teraz to już nie wystarczało – chłopak nagrał na iPhone’a rozmowę podczas zebrania, w którym brał udział. Policjantów zaś ogarnął niepokój. Część z nich – ci, z którymi od lat byłem w kontakcie – chciała, żebym o tym napisał. Żebym gdzieś o tym napisał, narobił hałasu, aby sprawdzić reakcje, aby się przekonać, czy historia, której miałem wysłuchać, naprawdę potoczyła się tak, jak mówił chłopak, a nie była przedstawieniem, teatrzykiem wymyślonym przez kogoś, żeby nęcić Meksów i Włochów. Musiałem o tym napisać, by zamieszać w kręgach, w których słowa te zostały wypowiedziane i usłyszane.
Policjant czekał na mnie w Battery Park na małym molo bez nieprzemakalnej czapki czy okularów przeciwsłonecznych. Bez żadnego śmiesznego kamuflażu: przyszedł w pstrokatym podkoszulku, w klapkach i z uśmiechem kogoś, kto nie może się doczekać, by wyjawić tajemnicę. Jego włoski był pełen dialektalnych naleciałości, lecz zrozumiały. Mężczyzna nie próbował w żaden sposób się spoufalać, otrzymał rozkaz, by opowiedzieć mi o tym wydarzeniu, i zrobił to bez głębszego namysłu. Doskonale to pamiętam. Ta opowieść zapadła mi w pamięć. Z czasem nabrałem przekonania, że zapamiętanych rzeczy nie przechowujemy wyłącznie w głowie, nie wszystkie one znajdują się w tej samej strefie mózgu: nabrałem przekonania, że inne narządy też mają własną pamięć. Wątroba, jądra, paznokcie, układ kostny. Kiedy słuchasz końcowych słów, pozostają uczepione właśnie tam. Zapamiętując zaś, części te wysyłają do mózgu to, co zarejestrowały. Zauważam, że częściej zapamiętuję żołądkiem, który magazynuje to, co piękne i to, co okropne. Wiem, że pewne wspomnienia są tutaj, wiem, ponieważ żołądek się porusza. Czasami porusza się także brzuch. To przepona wytwarza fale: cienka powłoka, zamocowana tutaj błona z korzeniami wewnątrz ciała. To stamtąd wszystko bierze początek. Przepona wywołuje sapanie, dreszcze, ale także sikanie, defekację, wymioty. To stamtąd pochodzi skurcz podczas porodu. Jestem wręcz przekonany, że istnieją miejsca, które gromadzą gorsze rzeczy: przechowują odpadki. Nie wiem, gdzie się znajduje to miejsce u mnie, ale jest pełne. A teraz nawet przepełnione, tak nabrzmiałe, że nic więcej się tam nie mieści. Moje miejsce wspomnień – a raczej odpadków – pęka w szwach. Mogłoby się wydawać, że to dobra wiadomość: nie ma już przestrzeni na ból. Tylko że wcale tak nie jest. Jeśli odpadki nie mają się gdzie podziać, zaczynają się wciskać także tam, gdzie nie powinny. Wpychają się do miejsc, które przechowują rozmaite wspomnienia. Opowieść tamtego policjanta ostatecznie zapełniła całkowicie tę część we mnie, która zapamiętuje najgorsze rzeczy. Rzeczy, które wypływają na wierzch, kiedy sądzisz, że wszystko idzie ku lepszemu, kiedy masz przed sobą wspaniały poranek, kiedy wracasz do domu, kiedy myślisz, że w gruncie rzeczy było warto. W takich chwilach niczym beknięcie, niczym wyziew wyłaniają się skądś mroczne wspomnienia, są jak odpady na wysypisku przysypane ziemią, pokryte plastikiem, mimo to odnajdują drogę, by wychynąć na powierzchnię i wszystko zatruć. Otóż pamięć tych słów przechowuję właśnie w tej strefie ciała. Nie ma sensu szukać dokładnej lokalizacji, bo gdybym nawet odnalazł to miejsce, na nic by się nie zdało okładanie go pięściami, pchnięcie nożem, duszenie, żeby wycisnąć z niego słowa niczym ropę z wrzodu. Wszystko jest tam. Wszystko musi tam pozostać. Koniec, kropka.
Policjant opowiadał, że chłopak, ten jego informator, wysłuchał ostatniej lekcji, której warto wysłuchać, i po kryjomu ją nagrał. Nie po to, by zdradzić, tylko by ponownie jej wysłuchać. Lekcji na temat tego, jak należy postępować. I odtworzył ją policjantowi w całości: jedna słuchawka w jego uchu, druga w uchu chłopaka, który z łomoczącym sercem puścił nagranie przemowy.
– Teraz napisz o tym, zobaczymy, czy ktoś się wkurwi... To by znaczyło, że historia jest prawdziwa i mamy potwierdzenie. Jeżeli o tym napiszesz i nikt nic nie zrobi, to albo to jest wielka ściema jakiegoś aktora klasy B, a nasz Meks zrobił z nas balona, albo... nikt nie uwierzy w te twoje brednie, a w takim razie nas wykiwali.
I zaczął się śmiać. Ja przytakiwałem. Nie obiecywałem, próbowałem zrozumieć. Rzekomej lekcji miał udzielić stary włoski boss zgromadzeniu Meksów, Włochów, Amerykanów włoskiego pochodzenia, Albańczyków i byłych kaibilów, członków gwatemalskich szwadronów śmierci. Przynajmniej tak mówił chłopak. Nie było w tej lekcji żadnych informacji, liczb ani szczegółów. Nic do nauczenia się wbrew własnej woli. Wchodzisz do pokoju w określony sposób i wychodzisz w inny. Masz to samo ubranie, tę samą fryzurę, masz zarost na brodzie tej samej długości. Nie masz śladów tresury, rozciętych łuków brwiowych czy złamanego nosa, w głowie nie huczy ci od kazań. Wchodzisz i na pierwszy rzut oka wychodzisz taki sam, jaki byłeś, kiedy cię wepchnięto do środka. Ale taki sam jedynie z zewnątrz. Wewnątrz jest zupełnie inaczej. Nie wyjawili ci ostatecznej prawdy, tylko po prostu ułożyli na właściwym miejscu parę rzeczy. Rzeczy, którymi przed tamtą chwilą nie umiałeś się posługiwać, których nie miałeś odwagi otworzyć, uporządkować, zaobserwować.
Policjant czytał mi z notesu zapis przemowy. Zebrali się w pokoju niedaleko od miejsca, w którym teraz jesteśmy. Usiedli byle jak, bez żadnego porządku, nie w podkowę jak w czasie rytualnych obrzędów inicjacji. Usiedli tak, jak się siada w kółkach zainteresowań na południowowłoskiej prowincji czy w restauracjach przy Arthur Avenue, żeby obejrzeć mecz piłki nożnej w telewizji. Tylko że w tym pokoju nie było żadnego meczu piłki nożnej ani przyjacielskiego spotkania, byli wyłącznie ludzie należący do organizacji przestępczych i mający różne stopnie. Wstał stary Włoch. Wiedzieli, że to człowiek honoru i że przyjechał do Stanów Zjednoczonych po długim pobycie w Kanadzie. Zaczął mówić, nie przedstawiwszy się, nie było powodu. Używał niepoprawnego języka, mieszanki włoskiego z angielskim i hiszpańskim, niekiedy posługiwał się dialektem. Miałem ochotę poznać jego nazwisko, usiłowałem więc zapytać o to policjanta, udając, że ot, tak mnie to nagle zainteresowało. Policjant nawet nie próbował odpowiedzieć. Były jedynie słowa bossa.
„U munnu de chiri ca cridanu de putì campà cu ra giustizia, con le leggi uguali pe tutti, cu na bona fatiga, la dignità, le strade pulite, le fimmine uguali agli uomini (Świat tych, którzy krzyczą, że mogą żyć sprawiedliwie, według zasad równych dla wszystkich, gdzie jest dobra praca, godność, czyste ulice, kobiety równe mężczyznom), to tylko świat pedałów, co to myślą, że mogą wykiwać samych siebie. A także tych, co kręcą się koło nich. Zostawmy idiotom te pierdoły na temat lepszego świata. Bogatym idiotom, którzy płacą za ten luksus. Luksus wiary w szczęśliwy świat, w sprawiedliwy świat. Bogaczom z poczuciem winy i z czymś do ukrycia. Who rules just does it, and that’s it. Kto rządzi, ten rządzi i basta. Albo może powiedzieć, że z kolei rządzi dla dobra, dla sprawiedliwości, dla wolności. Ale to są babskie sprawy, zostawmy je bogaczom, idiotom. Ten, kto rządzi, rządzi. Koniec, kropka”.
Usiłowałem się dowiedzieć, jak był ubrany, ile mógł mieć lat. Zadawałem pytania w stylu gliniarza, reportera, człowieka wścibskiego, ogarniętego obsesją, który myśli, że dzięki takim szczegółom zdoła poznać mentalność szefa wygłaszającego tego rodzaju przemowy. Mój rozmówca mnie ignorował i mówił dalej. Ja zaś słuchałem i przesiewałem słowa, jakby to był piasek, by znaleźć samorodek – imię. Słuchałem tych słów, jednocześnie szukając czegoś innego. Szukając wskazówek.
– Chciał objaśnić zasady, rozumiesz? – rzekł policjant. – Chciał, żeby dosłownie w niego weszli. Jestem pewien, że gość nie kłamał. Już ja gwarantuję, że ten Meksykanin nie jest szpanerem. Daję własną głowę za jego głowę, chociaż nikt mi nie wierzy.
Ponownie zatopił wzrok w notesie i czytał dalej:
„Zasady organizacji to zasady życia. Prawa państwa to zasady jednej części, która chce wydymać drugą. E nui nun cci facimu futte e nessunu. (A my nie damy się wydymać nikomu). Są tacy, co robią pieniądze bez ryzyka, i ci panowie zawsze będą się bali tego, kto robi pieniądze, ryzykując wszystko. If you risk all, you have all, jasne? Jeżeli natomiast uważasz, że musisz ratować skórę albo że możesz dać sobie radę, unikając więzienia, unikając ucieczek, unikając ukrywania się, to lepiej wyjaśnić to od razu: nie jesteś człowiekiem. A skoro nie jesteście ludźmi, wyjdźcie natychmiast z tego pokoju i nawet się nie łudźcie, ca cchiu diventati uamini (że zostaniecie ludźmi), nigdy, ale to nigdy nie będziecie ludźmi honoru”.
Policjant popatrzył na mnie. Jego oczy były dwiema szparkami, trzymał je zmrużone, jakby zamierzał podpalić to, co doskonale pamiętał. Przeczytał to zeznanie i wysłuchał go dziesiątki razy.
„Crees en el amor? El amor se acaba. Crees en tu corazón? El corazón se detiene. No? No amor y no corazón? Entonces crees en el coño? (Wierzysz w miłość? Miłość przemija. Wierzysz w swoje serce? Serce staje. Nie? Nie wierzysz w miłość ani w serce? Czyli wierzysz w cipkę?) Ale nawet cipka po jakimś czasie się znudzi. Wierzysz w swoją żonę? Jak tylko skończą się pieniądze, powie ci, że ją zaniedbujesz. Wierzysz w dzieci? Jak tylko nie dasz im kasy, powiedzą, że ich nie kochasz. Wierzysz w swoją matkę? Jeśli nie będziesz jej nadskakiwał, powie, że jesteś niewdzięcznym synem. Escucha lo que digo: tienes que vivir. (Słuchaj, co mówię: musisz żyć). Człowiek musi żyć dla samego siebie. Powinien umieć być szanowany i szanować właśnie dla samego siebie. Rodzina. Szanować tego, kto jest przydatny, i gardzić tym, kto nie jest przydatny. Szacunek zdobywa ten, kto może wam coś dać, traci ten, kto jest niepotrzebny. Może nie szanuje was ten, kto czegoś od was chce? Ten, kto się was boi? A kiedy nie możecie nic dać? Kiedy już nic nie możecie? Kiedy już nie jesteście przydatni? Traktuje się was como basura, jak śmiecie. Kiedy nie możecie nic dać, jesteście niczym”.
– Ja – mówił policjant – wtedy zrozumiałem, że boss, ten Włoch, to facet, który się liczy, który zna życie. Który naprawdę je zna. Meksykaniec nie mógł nagrać tej przemowy sam. Chodził do szkoły, dopóki nie skończył szesnastu lat, a w Barcelonie wyłowili go w jakiejś szulerni. A jak byle aktor albo blagier dałby radę gadać po kalabryjsku tak jak ten gość? Gdyby nie babka mojej żony, nawet ja bym nie zrozumiał tych słów.
Jeśli chodzi o filozoficzno-moralne wywody mafiosów, słyszałem ich dziesiątki podczas zeznań skruszonych, podczas podsłuchów. Tylko że ten wywód cechowało coś niezwykłego: sprawiał wrażenie tresury duszy. Była to krytyka mafijnego praktycznego rozumu.
„Mówię do was i nawet tego czy tamtego z was lubię. Komuś innemu natomiast cci spaccarí a a faccia, obiłbym mordę. Ale jeśli choćby najsympatyczniejszy z was ma więcej lasek i kasy ode mnie, chcę go widzieć martwego. Jeśli jeden z was stanie mi się bratem, a ja go wybiorę w organizacji na równego mnie, los jest przypieczętowany, będzie próbował e me futte, wydymać mnie. Don’t think a friend will be forever a friend. Zostanę zabity przez kogoś, z kim dzieliłem żarcie, sen, wszystko. Zostanę zabity przez kogoś, da cu mi ha dato riciettu, da cu me fici ammuciari (kto mi udzielił schronienia, kto mnie ukrywał). Nie wiem, kto to jest, bo inaczej już bym się go pozbył. Ale tak się stanie. A jeśli mnie nie zabije, to mnie zdradzi. Zasada to zasada. A zasady to nie są prawa. Prawa są dla tchórzy. Zasady są dla ludzi. Właśnie dlatego mamy honorowe zasady. Honorowe zasady nie mówią, że masz być sprawiedliwy, dobry, uczciwy. Honorowe zasady mówią, jak się rządzi. Co musisz zrobić, żeby zarządzać ludźmi, pieniędzmi, władzą. Honorowe zasady mówią, co zrobić, jeśli chcesz rozkazywać, jeśli chcesz wydymać tego, kto jest nad tobą, jeśli nie chcesz zostać wydymany przez tego, kto jest pod tobą. Honorowych zasad nie trzeba objaśniać. Po prostu są i basta. Narodziły się same z krwi i we krwi każdego człowieka honoru. Jak możesz wybrać?”
Czy to pytanie było skierowane do mnie? Szukałem najbardziej trafnej odpowiedzi. Ostrożnie jednak czekałem, zanim przemówiłem, myśląc, że pewnie policjant nadal powtarza słowa bossa.
„Jak możesz wybrać w ciągu kilku sekund, w ciągu kilku minut, w ciągu kilku godzin to, co musisz zrobić? Jeżeli źle wybierzesz, będziesz płacił latami za pochopny wybór. Zasady istnieją, zawsze istnieją, ale musisz umieć je rozpoznać i musisz wiedzieć, kiedy się liczą. A do tego prawa boskie. Prawa boskie są zawarte w zasadach. Prawa boskie, ale te prawdziwe, nie te pe’ fa’ trema’ nu povaru cristu (stosowane dla zastraszenia byle nieszczęśnika). Ale zapamiętajcie następującą rzecz: mogą sobie istnieć dowolne honorowe zasady, lecz jest tylko jeden pewnik. Jesteście ludźmi, jeśli w środku wiecie, jaki was czeka los. U povaru cristu(byle nieszczęśnik) płaszczy się dla wygody. Ludzie honoru wiedzą, że wszystko umiera, że wszystko przemija, że nic nie zostaje. Dziennikarze zaczynają z pragnieniem, żeby zmienić świat, i kończą z pragnieniem, żeby zostać dyrektorami. Łatwiej ich podporządkować, niż skorumpować. Każdy liczy się wyłącznie dla siebie i dla Czcigodnego Stowarzyszenia. Zaś Czcigodne Stowarzyszenie mówi, że liczysz się tylko wtedy, kiedy rządzisz. Despues, puedes elegir la forma. Puedes controlar con dureza o puedes comprar el consentimiento. (Wtedy możesz wybierać formę. Możesz twardo kontrolować albo kupować zgodę). Możesz rządzić, odbierając krew albo ją oddając. Czcigodne Stowarzyszenie wie, że każdy człowiek jest słaby, ułomny, próżny. Wie, że człowiek się nie zmienia, oto dlaczego zasada jest wszystkim. Więzi oparte na przyjaźni bez zasady są niczym. Każdy problem da się rozwiązać, począwszy od żony, która cię porzuca, skończywszy na grupie, która się rozpada. A rozwiązanie zależy wyłącznie od tego, jak wiele się zaoferuje. Jeśli źle wam idzie, po prostu zaoferowaliście za mało, nie dość, nie szukajcie innych uzasadnień”.
Wyglądało to jak seminarium dla kandydatów na bossów. Tylko jak to możliwe?
„Chodzi o to, żeby zrozumieć, kim chcesz być. Jeżeli kradniesz, strzelasz, gwałcisz, handlujesz nielegalnie, przez jakiś czas będziesz zarabiał, potem cię złapią i rozgniotą. Możesz to robić. Tak, możesz to robić. Ale nie za długo, bo nie wiesz, co ci się może przytrafić, ludzie będą się ciebie bali jedynie wtedy, kiedy im wsadzisz lufę do ust. A jak tylko się odwrócisz? Jak tylko skok pójdzie źle? Natomiast jeżeli jesteś z organizacji, wiesz, że każda rzecz ma swoją zasadę. Jeżeli chcesz zarabiać, istnieją sposoby, żeby to zrobić, jeżeli chcesz zabijać, istnieją motywy i metody, jeżeli chcesz się wybić, możesz, ale musisz zasłużyć sobie na szacunek, zaufanie i stać się niezbędny. Istnieją zasady nawet wtedy, kiedy chcesz zmienić zasady. Cokolwiek zrobisz wbrew zasadom, nie możesz wiedzieć, jak to się skończy. Natomiast cokolwiek zrobisz zgodnie z honorowymi zasadami, dokładnie wiesz, dokąd cię to zaprowadzi. I dokładnie wiesz, jakie będą reakcje otoczenia. Jeżeli chcecie być byle jakimi ludźmi, róbcie tak dalej. Jeżeli chcecie zostać ludźmi honoru, musicie mieć zasady. A różnica między byle jakim człowiekiem a człowiekiem honoru polega na tym, że człowiek honoru zawsze wie, co się stanie, a byle jakiego człowieka robi w wała przypadek, pech, kretyństwo. Przytrafiają mu się różne rzeczy. Natomiast człowiek honoru wie, że te rzeczy się zdarzają, i przewiduje, kiedy się zdarzą. Dokładnie wiesz, co do ciebie należy, a co nie, będziesz dokładnie wiedział, jak daleko możesz się posunąć, nawet jeśli zechcesz przekroczyć wszelkie zasady. Wszyscy chcą trzech rzeczy: władzy, cipek i szmalu. Tak samo sędzia, kiedy skazuje złych, a nawet polityków, którzy pragną szmalu, cipek i władzy, ale chcą je zdobyć, pokazując, że są niezbędni, że są obrońcami porządku albo nie wiadomo kim jeszcze. Wszyscy chcą money, mówiąc, że chcą czegoś innego albo robiąc coś dla innych. Zasady Czcigodnego Stowarzyszenia to zasady, żeby rządzić wszystkimi. Czcigodne Stowarzyszenie wie, że możesz mieć władzę, cipki i szmal, ale też wie, że o życiu wszystkich decyduje człowiek, który potrafi się wyrzec wszystkiego. Kokaina. Kokaina to jest to: all you can see, you can have it. Bez kokainy jesteś nikim. Z kokainą możesz być taki, jak chcesz. Jeśli wciągasz kokainę, dymasz się własnymi rękami. Jeżeli nie jesteś w organizacji, nic na świecie nie istnieje. Organizacja daje ci zasady, żebyś się wybił. Daje ci zasady, żebyś zabijał, ale daje także te, które ci mówią, w jaki sposób zginiesz. Chcesz prowadzić normalne życie? Chcesz w ogóle się nie liczyć? Proszę bardzo. Wystarczy nie widzieć, nie słyszeć. Ale zapamiętaj jedno: w Meksyku, gdzie możesz robić, co chcesz, ćpać, pieprzyć małolaty, wsiąść w samochód i pędzić tak szybko, jak ci się żywnie spodoba, naprawdę rządzi ten, kto ma zasady. Jeżeli robicie kretyństwa, nie macie honoru, a jeżeli nie macie honoru, nie macie władzy. Jesteście jak wszyscy”.
Po czym policjant rzekł, wskazując wyjątkowo pomiętą kartkę z notesu:
– Spójrz, spójrz tutaj... Ten facet naprawdę chciał wszystko objaśnić. Jak się żyje, a nie jak się zostaje mafiosem. Jak się żyje.
„Pracujesz, i to dużo. You have some money, algo dinero. Może nawet będziesz miał piękne kobiety. Tylko że potem le fimmine cię zostawią dla bogatszego gościa, który ma więcej szmalu. Będziesz mógł wieść przyzwoite życie, mało prawdopodobne. Albo pewnie paskudne życie, jak wszyscy. Kiedy skończysz w pudle, ci na zewnątrz będą cię obrażać, ci, co to uważają, że mają czyste ręce, ale przedtem sobie porządzisz. Będą cię nienawidzić, ale przedtem obkupisz się w dobra, we wszystko, co chciałeś. Będziesz miał po swojej stronie organizację. Może się zdarzyć, że trochę pocierpisz albo nawet cię zabiją. To oczywiste, że organizacja stoi po stronie najsilniejszego. Dzięki zasadom mięsa, krwi i szmalu możecie przenosić góry. Jeżeli okażecie się słabi, jeżeli popełnicie błąd, wydymają was. Jeżeli popełnicie błąd, zawierając układ, wydymają was, jeżeli popełnicie błąd, prowadząc wojnę, wydymają was, jeżeli nie będziecie umieli utrzymać władzy, wydymają was. Tylko że te wojny są słuszne, are allowed. To nasze wojny. Możecie zwyciężyć i możecie przegrać. Ale przegracie zawsze, i to w najbardziej bolesny sposób, w jednym jedynym wypadku. Jeżeli zdradzicie. Ten, kto próbuje się sprzeciwić organizacji, nie ma co się łudzić, że przeżyje. Można uciec przed prawem, ale nie przed organizacją. Można nawet uciec przed Bogiem, ca tantu Dio (ponieważ Bóg i tak) zawsze czeka na u figghiu fujuto (syna marnotrawnego). Ale nie można uciec przed organizacją. Jeżeli zdradzisz i uciekniesz, jeżeli cię wydymają i uciekniesz, jeżeli złamiesz zasady i uciekniesz, ktoś zapłaci za ciebie. They will look for you. They will go to your family, to your allies. Zawsze będziesz na liście. I nic nigdy nie zdoła wymazać twojego imienia. Nor time, nor money. Będziesz skończony na wieczność ty i twoje potomstwo.
Policjant zamknął notes.
– Chłopak jakby wyszedł z transu – powiedział. Znał na pamięć ostatnie słowa Meksykanina. – A czy teraz ja dopuszczam się zdrady, czytając ci te słowa? Napisz o tym – dodał policjant. – Mamy go na oku. Wyślę za nim trzech ludzi, będzie miał ogon przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Jeśli ktoś spróbuje się do niego zbliżyć, będzie jasne, że nie bredził, że ta historia to nie była błazenada, że ten, który mówił, to był prawdziwy szef.
Opowieść ta wprawiła mnie w zdumienie. W moich stronach zawsze się tak robiło. Dziwnie było wszakże usłyszeć takie słowa w Nowym Jorku. W moich stronach człowiek nie wstępuje do organizacji wyłącznie dla pieniędzy, wstępuje przede wszystkim po to, by należeć do jakiejś struktury, by poruszać się jak na szachownicy. Aby dokładnie wiedzieć, który pionek przesunąć i kiedy. Aby rozpoznać, kiedy go szachują. Albo kiedy jest gońcem i razem ze swoim koniem wydymał króla.
– Myślę, że to ryzykowne – oznajmiłem.
– Zrób to – upierał się.
– Raczej nie – odparłem.
Bez końca przewracałem się w łóżku z boku na bok. Nie mogłem zasnąć. Opowieść sama w sobie nie zrobiła na mnie wrażenia. W zakłopotanie wprawił mnie cały łańcuch zdarzeń. Skontaktowano się ze mną, żebym napisał opowiadanie o opowiadaniu opowiadania. Instynktownie wyczuwałem, że źródło – mam na myśli właśnie włoskiego bossa – jest godne zaufania. Trochę dlatego, że kiedy jesteś daleko od własnego kraju, kogoś, kto mówi w twoim języku, mam na myśli właśnie twój język, z tymi samymi szyframi, tymi samymi wyrażeniami, tym samym słownictwem, tymi samymi niedomówieniami, rozpoznajesz od razu jako swojego, jako kogoś, kogo możesz wysłuchać. Poza tym dlatego, że przemowa miała miejsce w odpowiedniej chwili akurat przed ludźmi, którzy powinni jej wysłuchać. Jeśli słowa te były prawdziwe, oznaczałyby najgroźniejszy przełom z możliwych. Po raz pierwszy włoscy bossowie, ostatni ortodoksi Zachodu, ćwiczyliby nowe pokolenia Meksykanów i innych Latynosów, przestępczą klasę średnią zrodzoną z handlu narkotykami, najbardziej krwiożerczych i wygłodniałych rekrutów na świecie. Zbieraninę gotową kontrolować rynki, dyktować prawo w finansach, przejąć inwestycje. Fabrykantów pieniędzy, budowniczych bogactw.
Ogarniał mnie coraz większy lęk, nad którym nie umiałem zapanować. Nie potrafiłem spokojnie leżeć, łóżko wydawało się twardą deską, pokój – norą. Chciałem chwycić za telefon i zadzwonić do policjanta, tylko że była druga w nocy, więc uznałby mnie za wariata. Podszedłem do biurka i zabrałem się do pisania e-maila. Napiszę o tym, ale muszę się dowiedzieć więcej, chciałem sam posłuchać nagrania. Owe słowa szkolenia stanowiły sposób funkcjonowania w świecie nie tylko członka mafii, ale każdego, kto postanowi rządzić na tej planecie. Słowa, których nikt nie wypowiedziałby tak dobitnie, gdyby nie zamierzał nikogo szkolić. Kiedy mówisz publicznie o jakimś żołnierzu, twierdzisz, że chce pokoju i nienawidzi wojny, kiedy jesteś z nim sam na sam, szkolisz go w strzelaniu. Celem tych słów było przeniesienie tradycji organizacji włoskich do organizacji latynoamerykańskich. Ten chłopak wcale nie ściemniał. Dostałem SMS-a. Chłopak, informator, szybko jechał i roztrzaskał się o drzewo. To nie była żadna wendeta. Miał prześliczny włoski samochód, którego nie potrafił prowadzić. O drzewo. Szlus.
Don Arturo to bardzo stary pan, który pamięta wszystko. I rozmawia o tym z każdym, kto tylko chce słuchać. Jego wnuki są za duże, sam już został pradziadkiem, maluchom zaś woli opowiadać inne historie. Arturo opowiada, że pewnego dnia przyjechał generał, zsiadł z konia, który wszystkim wydawał się niebotycznie wysoki, lecz był to po prostu zdrowy wierzchowiec przybyły do krainy chudych koni o artretycznych nogach, i nakazał zwołać wszystkich gomeros, chłopów, którzy uprawiali mak na opium. Padł kategoryczny rozkaz: wypalić całe pola. Właśnie tak zjawia się państwo z kategorycznymi rozkazami. Albo się zgodzą, albo pójdą do więzienia. Dziesięć lat. Wszyscy gomeros natychmiast pomyśleli o pudle. Powrót do upraw zbóż był gorszy od mamra. Tylko że w ciągu tych dziesięciu lat więzienia ich synowie nie mogliby uprawiać maku, ziemia zostałaby skonfiskowana, a w najlepszym razie skazana na jałowość. Gomeros w odpowiedzi spuścili wzrok. Cała ich ziemia i wszystek mak miały zostać wypalone. Przyszli żołnierze, wylali ropę na ziemię, na kwiaty, na wąskie ścieżki, na drogi prowadzące od gospodarstwa do gospodarstwa. Arturo opowiadał, jak czerwona od maków ziemia zabarwiła się na czarno, przykryta gęstą ciemną mazią. Kubły przepełniające powietrze ohydnym smrodem. W tamtych czasach całą pracę wykonywano ręcznie, nie było jeszcze wielkich pomp z trucizną. Kubły i swąd. Tylko że stary Arturo pamięta wszystko nie z tego powodu. Pamięta dlatego, że właśnie wtedy się nauczył, jak rozpoznać odwagę i jak tchórzostwo trąci ludzkim mięsem. Pola powoli zajęły się ogniem. Nie był to nagły wybuch płomieni, lecz smużka za smużką, płomień, który wywołuje następny płomień. Tysiące kwiatów, łodyżek, korzeni zajęły się ogniem. Wszyscy chłopi patrzyli, patrzyli także żandarmi i burmistrz, i dzieci, i kobiety. Bolesne widowisko. Potem nagle ujrzeli, jak z płonących krzaków jeżyn wyłaniają się ryczące kule. Wyglądało to jak żywe płomienie, które podskakują, następnie charczą. Ale to nie były płomienie, które znienacka nabrały wigoru i ożyły. Były to zwierzaki, które zdrzemnęły się schowane wśród makówek, nie usłyszały odgłosu wylewanej wiadrami ropy i nie poczuły jej smrodu, którego nie znały. Płonące króliki, bezpańskie psy, nawet mały muł. Zajęły się ogniem. Nic nie dało się zrobić. Żadna woda nie jest w stanie ugasić ropy, która spala mięso, ziemia zaś wokół płonęła. Zwierzęta wyły i płonęły na oczach wszystkich. Nie była to jedyna tragedia. W ogniu stanęli także gomeros, którzy rozlewali ropę i w trakcie położyli się pijani. Lali ropę i popijali cerveza, piwo. Następnie przysnęli wśród roślin. Oni także zajęli się ogniem. Wrzeszczeli sporo ciszej od zwierząt i poruszali się chwiejnym krokiem, jakby znajdujący się w ich krwi alkohol podsycał płomienie od wewnątrz. Nikt nie poszedł ich ugasić, nikt nie przybiegł z kocem. Płomienie były zbyt wysokie.
Właśnie wtedy Arturo zaczął pobierać nauki. Pamięta sukę, sama skóra i kości, biegnącą w stronę żywego ognia. Wchodziła między te piekielne krzaki i wychodziła, wyciągając dwa, trzy, sześć szczeniaków, każdego turlała po ziemi, aby go ugasić. Przypalone, lecz żywe, krztusiły się od dymu i popiołu. Były poranione, ale żywe. Dreptały za nią, ona zaś przedefilowała przed wpatrzonymi w ogień widzami. Zdawała się spoglądać na wszystkich obecnych. Jej wzrok przyszpilił gomeros, żołnierzy i każdą istotę ludzką, która stała tam skamieniała i żałosna. Zwierzę potrafi wyczuć tchórzostwo. Strach natomiast szanuje. Strach to najbardziej żywy instynkt, najbardziej godny szacunku. Tchórzostwo to wybór, strach to stan. Suka się bała, ale wskoczyła w płomienie, żeby ocalić szczenięta. Żaden człowiek nie ocalił człowieka. Wszystkim pozwolili się spalić. Tak opowiadał starzec. Nie istnieje właściwy wiek do rozumienia. Jemu przydarzyło się to znienacka, gdy miał osiem lat. I aż do dziewięćdziesiątki zachował w sobie tę prawdę: zwierzaki są odważne i wiedzą, co znaczy bronić życia. Ludzie chełpią się odwagą, ale potrafią jedynie być posłuszni, czołgać się, jakoś sobie radzić.
Przez dwadzieścia lat w miejscu maków był tylko popiół. Arturo pamięta, że potem przyjechał generał. Po raz kolejny. W każdym zakątku latyfundiów zawsze zjawia się ktoś w imieniu kogoś potężnego, ktoś w mundurze, oficerkach i na koniu (albo w terenówce – zależy od epoki, w której się to dzieje). Generał rozkazał chłopom, żeby na powrót stali się gomeros, przypomina sobie Arturo. Dosyć zbóż, od nowa mak. Od nowa narkotyk. Stany Zjednoczone właśnie szykowały się do wojny i bardziej niż dział, bardziej niż pocisków, bardziej niż czołgów, bardziej niż samolotów i lotniskowców, bardziej niż mundurów i oficerek, bardziej niż wszystkiego potrzebowały morfiny. Bez morfiny nie prowadzi się wojny. Ten, kto to czyta, a czuł się kiedyś źle, bardzo źle, wie, czym jest morfina: spokojem od bólu. Bez morfiny nie prowadzi się wojny, ponieważ wojna to ból połamanych kości i mięsa rozerwanego jeszcze przed duszą, która oburza się na przemoc. Do oburzania się są traktaty i manifestacje, i świece, i pikiety. Do spalonego ciała jest tylko jedno: morfina. Ten, kto to czyta, być może należy do tej części świata, która jeszcze żyje w spokoju. Zna szpitalne wrzaski rodzących i chorych, płaczących dzieciaków, ból wywichniętych kości. Za to nigdy nie słyszał wrzasków człowieka, którego trafił pocisk, któremu karabin maszynowy pogruchotał kości albo którego przeszyły odłamki, odrywając mu rękę czy pół twarzy. To są dopiero wrzaski, jedyne, jakich pamięć nie wypiera. Pamięć dźwięków jest ulotna. Wiąże się z działaniami, z kontekstem. Ale wojenne wrzaski nie odchodzą. Weterani walk i reporterzy, lekarze i czynni żołnierze budzą się z tymi wrzaskami. Jeżeli słyszałeś wrzaski człowieka, który umiera lub został ranny na froncie, nie warto wydawać pieniędzy na psychoanalityków albo szukać pieszczot. Tych wrzasków nigdy nie zapomnisz. Te wrzaski może powstrzymać, uciszyć, stłumić wyłącznie chemia. Słysząc te wrzaski, wszyscy kompani rannego kamienieją. Nie ma nic bardziej antymilitarnego niż wrzask rannego na wojnie. Jedynie morfina jest w stanie zdławić te wrzaski i przekonać pozostałych, że wykręcą się sianem i wyjdą z tego zwycięsko cali i zdrowi. Dlatego Stany Zjednoczone, które potrzebowały morfiny do wojny, poprosiły Meksyk o zwiększenie produkcji opium, a nawet o zbudowanie szlaków kolejowych, żeby ułatwić jego transport. Ile go było trzeba? Mnóstwo. Ile tylko możliwe. Stary Arturo zdążył dorosnąć. Miał prawie trzydzieści lat i już czwórkę dzieci. Nie podpaliłby znowu ziemi, na której pracował, jak jego ojciec. Wiedział, że to się stanie, że odeń tego zażądają, że prędzej czy później każą mu to zrobić. Kiedy zaś generał odjechał, Arturo ruszył wiejską drogą i dogonił go. Zatrzymał konwój i uzgodnił cenę. Będzie przemycał część swojego opium: większość pójdzie dla państwa, które następnie sprzeda je armii Stanów Zjednoczonych, reszta zostanie przeznaczona na przemyt, dla Jankesów, którzy mają ochotę delektować się opium i morfiną. Generał zgodził się w zamian za pokaźny procent i pod jednym warunkiem:
– Sam będziesz przewoził opium stąd do granicy.
Stary Arturo jest niczym sfinks. Żaden z jego synów nie jest narco. Żaden z jego wnuków nie jest narco. Żadna z ich żon nie jest narco. Alenarcos go szanują, ponieważ jest najstarszym przemytnikiem opium w okolicy. Z gomero stał się pośrednikiem. Nie tylko uprawiał, lecz także pośredniczył między producentami a handlarzami. Radził sobie w ten sposób aż do lat osiemdziesiątych, a to był dopiero początek, ponieważ w tamtym okresie większością heroiny, która docierała do Ameryki, rządzili Meksykanie. Arturo stał się potężny i żył w dobrobycie. Coś jednak przerwało jego działalność jako pośrednika opium. Była to historia z Kikim. Po sprawie z Kikim Arturo postanowił wrócić do uprawy pszenicy, porzucić opium oraz ludzi od heroiny i morfiny. Z Kikim to stara historia. Sprzed wielu lat. Historia, której Arturo dotąd nie zapomniał. Kiedy zaś jego synowie oznajmili, że chcą handlować kokainą, tak jak on handlował kiedyś opium, Arturo pojął, że nadszedł moment, by opowiedzieć historię Kikiego, historię, którą ten, kto jej nie zna, powinien poznać. Wywiózł synów za miasto i pokazał im dół, teraz pełen niemal zawsze suchych kwiatów. Za to głęboki. I opowiedział im. Ja tę historię czytałem, ale nigdy do mnie nie dotarło, jak bardzo jest ona kluczowa, dopóki nie poznałem stanu Sinaloa, podłużnej połaci ziemi, raju, gdzie się odbywa kary godne najgorszego piekła.
Historia Kikiego wiąże się z historią Miguela Ángela Félixa Gallarda, którego wszyscy znają jako El Padrino. Félix Gallardo pracował w federalnej policji kryminalnej w Meksyku. Przez lata aresztował, ścigał przemytników, badał ich metody, odkrywał ich trasy. Wiedział wszystko. Był ich łowcą. Pewnego dnia poszedł do szefów kontrabandy i zaproponował, żeby się zorganizowali, ale pod jednym warunkiem: że na szefa wybiorą jego. Ci, którzy się zgodzili, wstąpili do organizacji, ci, którzy woleli nadal funkcjonować w pojedynkę, zyskali swobodę działania. I byli stopniowo zabijani. Arturo także przystał na zwierzchnictwo. Dla Félixa Gallarda skończył się czas munduru, a zaczął się czas transportu marihuany i opium. Osobiście poznawał wszystkie drogi dostępu do Stanów Zjednoczonych. Poznawał je piędź po piędzi, wyznaczając, gdzie konie i ciężarówki mają się wspinać, a gdzie wymykać. W tamtym okresie w Meksyku nie było karteli. Zamiast nich był Félix Gallardo. Kartele. Teraz wszyscy je tak nazywają, nawet dzieciaki, które nie bardzo wiedzą, co się kryje za tym słowem. Tymczasem w większości wypadków jest to akurat właściwe słowo. To grupy, które kontrolują uprawy koki i zyski z kokainy, i ceny kokainy, i dystrybucję kokainy. To właśnie są kartele. Skądinąd kartel to termin ekonomiczny określający producentów, którzy się umawiają i razem decydują o cenach, o tym, ile produkować, jak, gdzie i kiedy rozprowadzać. Dotyczy to legalnej, a więc także nielegalnej ekonomii. O cenach w Meksyku, wśród narkotykowych karteli, decydowała garstka ludzi. El Padrina uważano za meksykańskiego kokainowego króla. Podlegali mu Rafael Caro Quintero i Ernesto Fonseca Carrillo, pseudonim Don Neto. Rywalizujące kartele kolumbijskie z Cali i Medellín toczyły zaciętą walkę o kontrolę nad handlem kokainą i o szlaki. Rzezie. Tylko że Pablito Escobar, pan Medellín, miał problem także poza Kolumbią: policja amerykańska, której nie zdołał przekupić, konfiskowała mu zbyt wiele ładunków na wybrzeżach Florydy i na Karaibach, przez co tracił całe kilogramy kokainy. Samoloty stawały się komorami celnymi, gdzie trzeba było płacić zbyt wysokie ceny, a on tracił mnóstwo pieniędzy. Escobar postanowił więc poprosić o pomoc Félixa Gallarda. Escobar „El Mágico” i Félix Gallardo „El Padrino” z miejsca doszli do porozumienia. I zawarli układ. Meksykanie mieli przewozić kokainę do Stanów Zjednoczonych: Félix Gallardo znał przejścia graniczne, kanały były dla niego otwarte. Znał szlaki marihuany: były to dawne szlaki opiumowe i miały się stać szlakami kokainowymi. El Padrino ufał Escobarowi, wiedział, że nie podsunie mu żadnego rywala, ponieważ kolumbijskiemu bossowi brakowało siły, by umieścić swojego człowieka w Meksyku. Félix Gallardo nie zagwarantował Escobarowi wyłączności. Miał przyznawać pierwszeństwo Medellín, ale gdyby Cali czy inne mniejsze kartele poprosiły go o zarządzanie transportem na ich koszt, z pewnością przystałby i na to. Zarabiać ze wszystkimi, nie stając się niczyim wrogiem: trudna taktyka, lecz przynajmniej w fazie, w której wielu potrzebowało tego przejścia, dało się doić kasę ze wszystkich. Coraz więcej kasy.
Kolumbijczycy zwykle płacili za każdy ładunek gotówką. Medellín płacił, Meksykanie zaś przewozili do Stanów Zjednoczonych w zamian za pesos. Potem za dolary. Jednakże El Padrino wkrótce wyczuł, że kasa może się zdewaluować i że kokaina ma większą siłę przekonywania: rozprowadzanie jej bezpośrednio na rynku północnoamerykańskim to byłby potężny numer. Kiedy kartel kolumbijski zaczął zlecać więcej ładunków, El Padrino zażądał zapłaty w towarze. Escobar się zgodził, wydało mu się to wręcz korzystne. A nie mógł się nie zgodzić. Jeżeli ładunek dało się łatwo przewieźć, ukrywając go bez trudu w ciężarówkach czy pociągach, 35% kokainy należało do Meksykanów. Jeżeli ładunek nastręczał trudności i trzeba było przejeżdżać podziemnymi tunelami, Meksykanie dostawali 50% ładunku. Owe nieprzebyte szlaki, owa granica, trzy tysiące kilometrów między Meksykiem a Stanami Zjednoczonymi stały się dla El Padrina największym źródłem dochodu. Meksykanie byli odtąd nie tylko przewoźnikami, ale także prawdziwymi dystrybutorami. Teraz to od nich mieli kupować kokainę bossowie, capizona, czyli koordynatorzy stref, dilerzy, amerykańskie organizacje. Kolumbijczycy stracili wyłączność. Teraz do zasiadania do rozmów o biznesie mogli dążyć także Meksykanie. I do czegoś o wiele większego. Nieskończenie większego. To działa tak samo również w dużych firmach: dystrybutor staje się często głównym konkurentem producenta, zyski przedsiębiorstwa zależnego przewyższają dochody macierzystego.
Lecz El Padrino jest sprytny i rozumie, że nierzucanie się w oczy to podstawa. Szczególnie w latach, kiedy spojrzenia całego świata są zwrócone na Escobara „El Mágico” i na Kolumbię. Stara się więc zachować ostrożność. Wieść normalne życie. Życie szefa, nie cesarza. I uważa na każde posunięcie, wie, że przy każdym ruchu trzeba posmarować. Że należy zapłacić przed każdą blokadą. Każdemu urzędnikowi odpowiedzialnemu za określoną strefę. Burmistrzowi każdej mijanej miejscowości. El Padrino wie, że należy płacić. Ciągle płacić, tak aby twoja fortuna była postrzegana jako fortuna wszystkich. A przede wszystkim że należy płacić, zanim ktokolwiek zacznie mówić, zdąży zdradzić, wyśpiewać albo zaoferować więcej. Zanim zdoła sprzedać konkurencyjnej grupie albo policji. Policja była najważniejsza. Przecież sam był kiedyś policjantem. Dlatego znaleźli kogoś, kto zapewniał transportom spokój: Kikiego. Gliniarza, który gwarantował bezkarność od Guerrero po Kalifornię Dolną. Następnie wkroczenie do Stanów Zjednoczonych szło jak z płatka. Caro Quintero darzył Kikiego prawdziwym szacunkiem, często gościł go w swoim domu. Opowiadał mu, jak powinien żyć szef, jaki powinien być jego styl życia, co powinien okazywać swoim ludziom. Bogactwo, dobrobyt, ale bez ostentacji. Musisz dać do zrozumienia, że skoro ty masz się dobrze, twoi ludzie też będą się mieli dobrze. Osoby pracujące dla ciebie też będą się miały dobrze. Musisz sprawić, by ludzie mieli nadzieję, że twoja działalność się rozwinie, interesy będą szły lepiej. Jeżeli natomiast pokażesz, że masz wszystko, że możesz mieć wszystko, zechcą ci coś uszczknąć, ponieważ pomyślą, że dalej już zajść się nie da, więcej już mieć nie można. To delikatna równowaga, sukces zaś polega na tym, żeby nigdy nie przekroczyć tej linii, nie ulec pokusie życia w luksusie. Kiki przepuszczał narkotyki wszędzie z największą łatwością, a klan El Padrina chętnie płacił. Wydawało się, że Kiki potrafi przekupić każdego, przepuścić gładko wszystko to, co powinno przekroczyć granicę amerykańską. Właśnie dzięki najwyższemu zaufaniu, jakie sobie z czasem zaskarbił, zaczęto mówić mu o czymś, o czym nie opowiadano nikomu. Tym czymś było El Búfalo. Po n-tym tirze z naczepą pękającym w szwach od kolumbijskiej kokainy i meksykańskiej trawki, jaki wjechał do Stanów Zjednoczonych, Kikiego przywieziono do Chihuahua. Tysiące razy słyszał o El Búfalo, nigdy nie było jednak wiadomo, co to takiego, zaszyfrowana nazwa, jakaś szczególna operacja, pseudonim. El Búfalo nie był szefem szefów, nie był czczonym świętym zwierzęciem, mimo że gdy o nim wspominano, nierzadko robiono to z szacunkiem, wzruszeniem i nabożnością. Nic z tych rzeczy, a nawet więcej: El Búfalo było jedną z największych plantacji marihuany na świecie. Ponad tysiąc trzysta akrów ziemi i jakieś dziesięć tysięcy chłopów do pracy. Każdy ruch protestacyjny na świecie od Nowego Jorku po Ateny, od Rzymu po Los Angeles zawsze charakteryzowało spożycie marihuany. Imprezy bez trawki? Manifestacje bez trawki? Niemożliwe. Zioło, symbol lekkiego odlotu, dobrej zabawy w towarzystwie, łagodnego odprężenia i przyjaźni. Całe albo prawie całe zioło, które palili Amerykanie, całe zioło sprzedawane i zażywane na rzymskich i paryskich uniwersytetach, całe zioło ze szwedzkich manifestacji, z niemieckich pikiet, całe zioło z ubawów przez długi czas było płodem El Búfala, pochodziło stamtąd, a następnie było transportowane przez mafie z połowy świata. Kiki miał przepuszczać kolejne ciężarówki, kolejne pociągi pełne złota produkowanego przez El Búfalo. I Kiki się zgodził.
Rankiem 6 listopada 1984 roku na El Búfalo najechało czterystu pięćdziesięciu meksykańskich żołnierzy. Z helikopterów spadli żołnierze, którzy wyrywali rośliny i rekwirowali już zebraną marihuanę, całe bele gotowe do suszenia i mielenia. Wraz z wieloma tysiącami ton, które zarekwirowano i spalono, w El Búfalo poszło z dymem osiem miliardów dolarów. El Búfalo i wszystkie jego uprawy znajdowały się pod kuratelą klanu bossa Rafaela Cara Quintera. Pole działało pod ochroną wszystkich sił policji i wojska: było ogromne i stanowiło główne źródło dochodu regionu. Wszyscy na tym zarabiali. Caro Quintero nie potrafił uwierzyć, że pomimo całego szmalu, jaki zainwestował, aby naoliwić całą machinę, aby przekupić policję i wojsko, mogła mu umknąć operacja wojskowa na taką skalę. Przecież nawet wojskowe samoloty, które przelatywały nad tym terytorium, uprzedzały go, prosząc o pozwolenie. Nikt nie był w stanie pojąć, co się stało. Pewnie Amerykanie przycisnęli Meksykanów. Pewnie DEA, amerykańska policja antynarkotykowa, wścibiła nos w całą operację.
Cara Quintera i El Padrina ogarnął niepokój. Obu łączyła więź oparta na olbrzymim zaufaniu, to oni wspólnie założyli organizację, która miała monopol na narkobiznes w Meksyku. Każdemu, kto dla nich pracował, na wszystkich szczeblach odpowiedzialności polecili prześwietlić cały personel figurujący na liście płac. Bo ludzie powinni byli wiedzieć wcześniej, co się stanie. Na ogół uprzedzano ich o mającej nastąpić konfiskacie i sami pozwalali znaleźć trochę narkotyków. Więcej niż trochę, jeśli policjant, który zamierzał dokonać konfiskaty, dysponował kamerami wiadomości telewizyjnych albo miał zrobić karierę. Odrobinę mniej, jeśli to nie był ich człowiek. Kiki rozmawiał ze wszystkimi, rozmawiał z Don Netem, rozmawiał z politykami na usługach El Padrina, pognał do Guadalajary, gdzie zebrali się wszyscy szefowie. Chciał wysondować nastroje, wybadać, jakie będą następne posunięcia ścisłego kierownictwa kartelu. Pewnego dnia właśnie miał się spotkać ze swą żoną Miką: nieczęsto się zdarzało, żeby wspólnie jedli obiad, tylko wtedy, gdy Kiki miał spokój i nie był zbytnio przeciążony pracą. Widywali się w miejscu odległym od biura, w jednej z najładniejszych dzielnic Guadalajary.
Kiki opuścił gabinet, zostawiwszy odznakę i pistolet w szufladzie, i wyszedł na ulicę. Kiedy zbliżył się do swojego pikapa, pięciu ludzi, dwóch z przodu i trzech przy bagażniku, wycelowało weń pistolety. Kiki podniósł ręce, usiłując rozpoznać twarze grożących mu mężczyzn. Zapewne próbował zrozumieć, czy to kilerzy, których znał, czy też jakiś szef, któremu w przeszłości narobił kłopotów albo oddał przysługę. Prawdopodobnie zapakowano go do beżowego volkswagena atlantica z dłońmi na karku. Żona ciągle na niego czekała, widząc zaś, że nie przychodzi, zadzwoniła do biura. Kikiego zawieziono na calle Lope de Vega. Dobrze znał ten dom, dwupiętrowy budynek z kortem tenisowym. Była to jedna z nieruchomości ludzi El Padrina. Nakryli go. Bo Kiki nie był n-tym meksykańskim policjantem na usługach narcos, nie był skorumpowanym i superinteligentnym gliną, który został alchemikiem El Padrina. Kiki był człowiekiem DEA – Drug Enforcement Administration.
Naprawdę nazywał się Enrique Camarena Salazar. Jako obywatel Stanów Zjednoczonych meksykańskiego pochodzenia, wstąpił do DEA w 1974 roku. Rozpoczął pracę w Kalifornii, następnie wysłano go do biura w Guadalajarze. Kiki Camarena przez cztery lata tworzył mapę sieci wielkich miejscowych handlarzy kokainy i marihuany. Zakiełkowała mu myśl, żeby przeniknąć do środka, ponieważ policyjne operacje skutkowały aresztowaniami campesinos, dilerów, kierowców, kilerów, podczas gdy problem tkwił gdzie indziej. Chciał przezwyciężyć mechanizm wielkich aresztowań, spektakularnych ze względu na liczbę zatrzymywanych, lecz w istocie bez znaczenia. W latach 1974–1976, kiedy to pomiędzy rządem meksykańskim a DEA ustanowiono task force, aby wykorzenić z gór Sinaloi produkcję opium, dokonano czterech tysięcy aresztowań, zatrzymano jednak samych chłopów i przewoźników. Jeśli nie aresztuje się narkotykowych bossów, jeśli nie aresztuje się tych, którzy pociągają za sznurki, organizacja będzie trwała wiecznie, będzie się nieustannie odradzać. Kiki usiłował przeniknąć coraz głębiej do narkobiznesu Złotego Trójkąta, czyli terytorium obejmującego stany Sinaloa, Durango i Chihuahua, strefy ogromnej produkcji marihuany i opium. Matka Kikiego martwiła się i była temu przeciwna, nie zgadzała się na tę pracę, nie chciała, żeby jej syn w pojedynkę stawiał czoło królom światowego narkobiznesu. Lecz Kiki powiedział po prostu:
– Nawet jako jednostka mogę zrobić różnicę.
Taką miał filozofię. I była to prawda. Zdradzono Kikiego. Bardzo nieliczni wiedzieli o operacji i ktoś z tych bardzo nielicznych się wygadał. Porywacze zabrali go do pokoju i zaczęli torturować. Należało zrobić pokazówkę. Nikt nigdy nie może zapomnieć, w jaki sposób Kiki Camarena został ukarany za zdradę. Oprawcy włączyli magnetofon i nagrali wszystko, ponieważ musieli pokazać El Padrinowi, że dokonali rzeczy niemożliwych, aby nakłonić Kikiego do wyznania wszystkiego, co wie. Chcieli w czasie bicia i tortur nagrać każde wypowiedziane przezeń słowo, aby uchwycić każde ustępstwo, każdą nawet najmniej istotną informację. W tamtej chwili wszystko mogło się przydać. Chcieli się dowiedzieć, co Kiki już powiedział i kto należał do jego oddziału informatorów. Zaczęli od ciosów w twarz i w grdykę, żeby stracił oddech. Złamali mu nos i łuki brwiowe, kiedy był związany i miał na oczach opaskę. Kiki stracił przytomność, a oprawcy wezwali lekarza. Ocucili go lodowatą wodą, zmyli z niego krew. Kiki płakał z bólu. Nie odpowiedział. Pytali, w jaki sposób DEA zdobywa informacje, kto im je przekazuje. Chcieli znać pozostałe nazwiska. Tylko że nie było innych nazwisk. Nie uwierzyli mu. Przystawili mu przewody elektryczne do jąder i zaczęli aplikować wstrząsy. Na taśmie nagrania słychać wrzaski i głuche uderzenia. Zupełnie jakby prąd wyrzucał jego ciało w powietrze. Następnie, gdy siedział na krześle z przywiązanymi dłońmi i nogami, jeden z oprawców przyłożył mu do głowy śrubę i zaczął wkręcać. Śruba wchodziła w czaszkę, przebiła skórę i kość, powodując rozdzierający ból. Kiki powtarzał tylko:
– Zostawcie moją rodzinę w spokoju. Proszę, nie róbcie krzywdy mojej rodzinie.
Przy każdym ciosie, przy każdym wypadniętym zębie, przy każdym wstrząsie elektrycznym ból stawał się nie do zniesienia na myśl, że może się przenieść na Mikę, Enriquego, Daniela i Erika. Na żonę oraz ich trzech synów. W nagraniach to Kiki powtarza najczęściej. Bez względu na rodzaj stosunków, jakie cię łączą z rodziną, kiedy wiesz, że mogłaby ona zapłacić za twoje czyny, ból staje się nie do zniesienia i nie do zniesienia jest myśl, że ktoś inny doświadczy go z twojej winy, z powodu twojego wyboru.
Kiedy ból zawładnie ciałem, wywołuje reakcje niespodziewane, nie do pomyślenia. Nie wygłaszasz największego kłamstwa w nadziei, że ból się skończy, ponieważ boisz się, że zostaniesz później przyłapany i ów ból wróci, jeszcze bardziej rozdzierający, o ile to w ogóle możliwe. Ból każe ci mówić dokładnie to, co oprawca chce wiedzieć. Kiedy jednak czujesz ból, którego nie potrafisz wytrzymać, najbardziej nieznośna jest całkowita utrata orientacji psychicznej. Leżysz na ziemi w kałuży własnej krwi, moczu, śliny, z połamanymi kośćmi. I nie masz wyboru, nadal zdajesz się na nich. Na ich rozum, na ich nieistniejącą litość. Ból tortur sprawia, że tracisz rozeznanie, i wydobywa na wierzch ostateczne lęki bez negocjacji. Każe ci błagać o litość, przede wszystkim o litość dla twojej rodziny. Jak można w ogóle pomyśleć, że ktoś, kto jest zdolny przypalić ci jądra i wkręcić w głowę śrubę, mógłby wysłuchać próśb o oszczędzenie rodziny? Kiki błagał i już, reszty nie rozważał. Jak można w ogóle pomyśleć, że właśnie jego prośby stały się sposobem na podsycenie ich żądzy zemsty, ich okrucieństwa?
Połamali mu żebra.
– Proszę, możecie mi je zabandażować? – słychać w pewnym momencie w nagraniu.
Podziurawili mu płuca i czuł się tak, jakby kryształowe ostrza wbijały mu się w ciało. Jeden z nich naszykował żar, jakby mieli piec befsztyki. Rozgrzali do czerwoności pręt i włożyli Kikiemu w odbyt. Zgwałcili go rozpalonym prętem. Nagranych wrzasków nie sposób słuchać – nie ma takiego, kto by w trakcie odsłuchiwania nagrań nie wyłączył magnetofonu. Nie ma takiego, kto by nie wyszedł z pokoju, w którym słuchano taśmy. Kiedy opowiada się historię Kikiego, zawsze znajdzie się ktoś, kto pamięta, że sędziowie, którzy wysłuchali nagrania z kaset, nie mogli spać całymi tygodniami. Mówi się o policjantach, którzy wymiotowali, sporządzając raport z owych dziewięciu godzin nagrań. Jedni spisywali to, co słyszeli, płacząc, inni zatykali uszy, wrzeszcząc: „Dosyyyyć!”. Kikiego zamęczono na śmierć, jednocześnie pytając, w jaki sposób potrafił wszystkim zarządzać. Pytając o nazwiska, adresy, bieżące konta. Tylko że informatorem był wyłącznie on. Sam wszystko zorganizował za zgodą kilku zwierzchników i dzięki wsparciu pewnej małej meksykańskiej struktury. Siła jego operacji pod przykrywką polegała właśnie na tym, że działał w pojedynkę. Niestety ci nieliczni meksykańscy policjanci, którzy wiedzieli o jego operacji, sprawdzeni i wypróbowani przez lata doświadczenia, się sprzedali. I przekazali informację Carowi Quinterowi.
Od razu wydało się, że policja meksykańska jest zamieszana w to, co się stało. Z zeznań wynikało, że porwania dokonano przy pomocy skorumpowanych policjantów będących na liście płac kartelu z Guadalajary. Los Pinos, meksykański pałac prezydencki, nie robił nic, nie prowadził śledztwa, nie dostarczał odpowiedzi. Rząd dławił wszelkie wysiłki, bagatelizując sprawę i mówiąc: „Po prostu straciliście jednego człowieka. Mógłby się opalać w Guadalajarze. To nie jest priorytet”. Nie przyjmowano do wiadomości porwania. Nawet Waszyngton radził DEA odpuścić i pogodzić się z tym, co się stało, ponieważ stosunki polityczne między Meksykiem a Stanami Zjednoczonymi są zbyt ważne, żeby zakłócić je zniknięciem jednego agenta. DEA nie mogła się wszakże pogodzić z taką porażką, wysłała do Guadalajary dwudziestu pięciu ludzi, by przeprowadzili dochodzenie. Urządzono wielkie polowanie w poszukiwaniu Kikiego Camareny. El Padrino czuł, że atmosfera się zagęszcza. Ruszenie Kikiego to był prawdopodobnie fałszywy krok. Tylko że jeśli masz po swojej stronie całą klasę polityczną, a zwłaszcza jeśli sądzisz, że przewidziałeś wszystko w najdrobniejszych szczegółach, arogancko wierzysz w swoją siłę. I w siłę pieniędzy. Z Kikim należało dać przykład. Został obdarzony najwyższym zaufaniem, toteż kara powinna być niezapomniana. Powinna zapisać się w historii dla przyszłych pokoleń.
Ciało Kikiego znaleziono miesiąc po porwaniu w pobliżu małej wioski La Angostura w stanie Michoacán, jakieś sto kilometrów na południe od Guadalajary. Porzucone na poboczu wiejskiej drogi. Kiki był związany, zakneblowany i miał na oczach opaskę. Zwłoki były okaleczone. Rząd meksykański skłamał, stwierdzając, że ciało owinięte plastikowym workiem znalazł tam jakiś wieśniak. Analiza śladów ziemi na skórze zrobiona przez FBI wykazała, że zwłoki zostały pogrzebane gdzie indziej, a dopiero później ułożone w tym miejscu. Don Arturo, stary przemytnik opium, prowadził swoje dzieci właśnie na grób, w którym pochowano Kikiego, i składał na nim kwiaty. Kiedy zaś wnuki i dzieci wnuków prosiły o pozwolenie wstąpienia do narkotykowych karteli, o pozwolenie na pracę dla narcos, Arturo nic nie mówił. On, niegdyś szanowany boss opiumowy, zrezygnował ze wszystkiego, lecz jego potomni ubolewali nad tym i nie pojmowali, dlaczego to zrobił. Nie pojmowali, dopóki starzec nie przyprowadził ich nad ów dół. Dopóki nie opowiedział o Kikim oraz o tamtej suce, którą widział, gdy był małym chłopcem. Dopóki nie opowiedział całej historii i nie pokazał w ten sposób, z jakiej materii składa się jego zakaz. To była jego metoda wchodzenia w ogień i wynoszenia szczeniąt. Don Arturo wiedział, że musi mieć odwagę tamtego zwierzęcia.
Historia Kikiego Camareny nie powinna już boleć, może nawet nie powinno się jej więcej opowiadać, ponieważ już jest znana. Przejmująca historia. Historia, którą można by uznać za marginalną, bo wydarzyła się na jakimś nieznanym, niegodnym zapamiętania skrawku ziemi. Tymczasem to historia o niebywałym znaczeniu. To początek świata, miałbym ochotę powiedzieć. Trzeba zrozumieć, gdzie rodzą się jęki współczesnej planety Ziemi, jej obroty, przypływy, krew, okrucieństwo, pierwszy szlak. To, co przeżywamy dzisiaj, gospodarka, która kieruje naszym życiem, naszymi wyborami, jest zdeterminowana bardziej przez to, co zdecydowali i zrobili w latach osiemdziesiątych Félix Gallardo „El Padrino” i Pablo Escobar „El Mágico”, niż przez to, co zdecydowali i zrobili Reagan i Gorbaczow. A przynajmniej ja tak uważam.
Z rozmaitych zeznań świadków wynika, że w roku 1989 El Padrino zwołał do luksusowego hotelu w Acapulco wszystkich ówczesnych najpotężniejszych meksykańskich narcos. Podczas gdy świat szykował się na upadek muru berlińskiego, podczas gdy właśnie grzebano przeszłość, której treść stanowili rozdzieleni bracia, cierpienia, zimna wojna, żelazna kurtyna i nieprzekraczalne granice, w owej mieścinie w południowo-zachodnim Meksyku planowano po cichu przyszłość naszej planety. El Padrino postanowił podzielić kontrolowaną przez siebie działalność i przyznać określone segmenty handlarzom, których DEA nie miała jeszcze na oku. Podzielił terytorium na strefy zwane plazas, placami, powierzając każdą z nich ludziom, którzy mieli wyłączne prawo do zarządzania handlem na przyznanych im obszarach. Każdy, kto wkroczy na teren spoza swojego obszaru, będzie musiał zapłacić określoną kwotę panującemu tam kartelowi. W ten sposób handlarze narkotyków nie popadną w konflikty z powodu kontroli nad strefami strategicznymi. Félix Gallardo stworzył model współżycia między kartelami.
Podział terytorium miał przynieść także inne korzyści. Od historii z Kikim upłynęły cztery lata, dla El Padrina zaś była to nadal otwarta rana. Nie mógł uwierzyć, że można go było aż tak wykantować, dlatego fundamentalną sprawą było zwarcie szeregów, aby jakieś słabe ogniwo nie rzuciło na kolana całej organizacji. Która przestała być już jedyna, a zatem nie można jej było zniszczyć jednym ciosem zadanym przez siły porządkowe ani skompromitować, gdyby politycy zdradzili i cofnęli swoją ochronę, albo gdyby zmienił się wiatr. Autonomiczny nadzór nad poszczególnymi strefami pozwalał poza tym każdej grupie na większą przedsiębiorczość, bossowie zaś mogli kontrolować z bliska własne plazas. Inwestycje, szukanie rynków, konkurencja: wszystko to stwarzało więcej sposobności i pracy. Krótko mówiąc, El Padrino dokonywał właśnie rewolucji, o której doniosłości wkrótce miał się przekonać cały świat: prywatyzował rynek narkotykowy w Meksyku i otwierał go dla konkurencji.
Podobno spotkanie w luksusowym hotelu nie miało hałaśliwego przebiegu; odbyło się bez awantur, melodramatów czy komedii. Przyjechali, zaparkowali i zajęli miejsca przy stołach. Niewielu goryli, menu jak na ważne przyjęcie, jak na chrzciny. Chrzciny nowej narkotykowej potęgi. El Padrino zjawił się, kiedy inni już jedli. Zajął miejsce i wzniósł toast. Toast na wiele kieliszków, po jednym na każdy teren do przydzielenia. Wstał z kieliszkiem wina w dłoni i poprosił Miguela Cara Quintera, by zrobił to samo: powierzono mu strefę Sonory. Po oklaskach wypili. Drugi kieliszek był dla rodziny Carrillów Fuentesów:
– Dla was Ciudad Juárez.
Po czym wzniósł znowu kieliszek i tym razem zwrócił się do Juana Garcíi Ábrego, któremu przydzielił szlak Matamoros. Nadeszła kolej braci Arellanów Félixów:
– Dla was Tijuana.
Ostatni kieliszek był przeznaczony dla Wybrzeża Pacyfiku. Joaquín Guzmán Loera, pseudonim El Chapo, i Ismael Zambada García „El Mayo” podnieśli się, jeszcze zanim ich wywołano: domagali się tych terenów, tam panowali jako wicekrólowie, teraz zaś mieli zostać wybrani na władców. Niewykluczone, że opowieść ta jest legendą, ja zawsze jednak uważałem, że tylko legenda może zawierać symboliczną siłę, jaka jest potrzebna, aby zrodzić prawdziwy mit założycielski. Niczym starożytny cesarz rzymski, który wzywa swych potomków i przydziela każdemu z synów część tego, co posiada, El Padrino musiał zainaugurować nową erę jakimś władczym gestem albo przynajmniej sprawić, żeby podobna opowieść się rozprzestrzeniła, jednocześnie zapewniając sobie coś w rodzaju ubezpieczenia na życie.
W tamtym okresie powstawały kartele narkotykowe dokładnie takie, jakie istnieją dzisiaj, po ponad dwudziestu latach. Powstawały organizacje przestępcze, które nie miały już nic wspólnego z przeszłością. Powstawały instytucje obejmujące swym zasięgiem określone terytoria, na które nakładano taryfy i gdzie określano warunki sprzedaży, sposoby ochrony i pośrednictwa między producentami i ostatecznymi konsumentami. Kartele narkotykowe mają zdolności i władzę, by decydować o cenach i wpływach za pomocą układu, siedząc przy stole, ogłaszając nową zasadę bądź prawo. Albo mogą tego dokonać za pomocą trotylu, przy tysiącach zabitych. Nie ma jednego sposobu decydowania o cenie i dystrybucji kokainy: to zależy od warunków, od chwili, od uwikłanych w to osób, od sojuszy, zdrad, ambicji bossów, zmieniającej się sytuacji gospodarczej.
El Padrino miał zachować nadzór nad całością operacji: to on był dawnym gliną, to on miał kontakty, dlatego to on miał pozostać przywódcą. Nie zdążył jednak zobaczyć, jak ziszcza się jego plan. Było jasne, że po znalezieniu zwłok Kikiego niemal cztery lata wcześniej jego koledzy z DEA nie spoczną, dopóki nie wymierzą sprawiedliwości za potworność, jakiej zaznał jeden z nich, ten, którego wielu uważało za najlepszego. Za potworność, jakiej zaznał Kiki. Stosunki między rządem amerykańskim a Meksykiem były coraz bardziej napięte. Dzień i noc, z nieznaną dotąd surowością i zawziętością, pilnowano ponad trzech tysięcy kilometrów między Meksykiem a Stanami Zjednoczonymi, długiego jęzora lądu, który jak powiadają przemytnicy, liże Amerykę po tyłku, dzięki zaś temu lizaniu udaje mu się wpuścić do niej wszystko, co chce. Kumpel Rafaela Cara Quintera wyznał, że najpierw ciało Kikiego zostało zakopane w lesie La Primavera na zachód od Guadalajary, nie tam, gdzie je znaleziono. Próbki ziemi pasowały do znalezionych na skórze ofiary. Ubranie Kikiego zniszczono pod pretekstem, że było przegniłe, najwyraźniej jednak usiłowano zniszczyć dowody. Wówczas to DEA wszczęła dochodzenie w sprawie morderstwa; nigdy dotąd Stany Zjednoczone nie przeprowadziły śledztwa zakrojonego na tak wielką skalę. Otrzymało ono kryptonim „Operacja Legenda”. Szukanie zabójców przerodziło się w polowanie. Amerykańscy agenci zbadali każdy możliwy trop. Aresztowano pięciu policjantów, którzy przyznali się do udziału w zdemaskowaniu Camareny. Wszyscy jako zleceniodawców wskazali Rafaela Cara Quintera i Ernesta „Don Neta” Fonsecę Carrilla, których zatrzymano.
Caro Quintero usiłował uciec. Nie potrafił sobie wyobrazić, żeby Meksyk, jego królestwo, wydał go DEA. Zawsze wszystkich kupował i rzeczywiście zapłacił komendantowi meksykańskiej policji kryminalnej łapówkę w wysokości sześćdziesięciu milionów pesos. Udało mu się dotrzeć do Kostaryki. Tylko że kiedy człowiek ucieka, nigdy nie wolno mu myśleć, że może zabrać ze sobą dawne życie. Człowiek ucieka i basta. To znaczy w pewnym sensie umiera. Tymczasem Caro Quintero zabrał ze sobą pewną osobę, narzeczoną, Sarę Cristinę Cosío Vidaurri Martínez. Sara nie była bossem. Nie potrafiła żyć w ukryciu. Życie w oddaleniu, stworzenie nowej tożsamości wydaje się łatwe, w gruncie rzeczy myślisz, że wystarczy niewiele, że wystarczą pieniądze. Życie w ukryciu i ciągłe udawanie to męka wywołująca napięcie psychiczne, które mało kto jest w stanie znieść. Po kilku miesiącach Sara nie mogła dłużej wytrzymać i zadzwoniła do matki do Meksyku. Policja wiedziała, że prędzej czy później to zrobi, toteż miała telefon na podsłuchu. Był to błąd, który pozwolił DEA zlokalizować bossa, jego dom, jego nowe życie. Pojechali po niego. Caro Quintero i Don Neto odmówili współpracy z policją i zrzucili odpowiedzialność za zabójstwo Kikiego na szefa, El Padrina, który w Meksyku cieszył się poparciem politycznym urzędników wysokiego szczebla. Lecz w organizacjach uczą, że istnieje tylko jedna zasada: kto da więcej. W ciągu zaś owych czterech lat po śmierci Kikiego policja amerykańska zaczęła się zbliżać i obalać wszelkie wsparcie dla Félixa Gallarda. Aby dotrzeć do El Padrina, należało odizolować całą chroniącą go sieć. W kręgach polityków, wśród sędziów, wśród policji, wśród dziennikarzy. Wiele osób opłacanych przez przedstawicieli klanu z Guadalajary za ochranianie El Padrina i jego ludzi aresztowano bądź wyrzucono z pracy. Wśród oskarżonych był nawet szef meksykańskiego biura Interpolu, Miguel Aldana Ibarra, który miał wiele informacji na temat śledztw i handlu kokainą. On także znajdował się na liście płac El Padrina: najpierw przekazywał informacje narcos, a potem swoim zwierzchnikom. El Padrina aresztowano 8 kwietnia 1989 roku. Po kilku latach przeniesiono go do więzienia o zaostrzonym rygorze w El Altiplano, gdzie nadal odbywa karę czterdziestu lat pozbawienia wolności.
Wszyscy za kratkami. El Padrino, Rafael Caro Quintero, Ernesto Fonseca Carrillo. Tylko że przeznaczeniem tych historii jest nigdy się nie skończyć, jak uczy Caro Quintero, który w nocy 9 sierpnia 2013 roku znów odetchnął świeżym powietrzem na wolności. Otóż trybunał federalny Guadalajary dopatrzył się uchybień „formalnych” w procesie Cara Quintera oskarżonego o porwanie, torturowanie i zabójstwo Kikiego Camareny: sąd federalny, który osądził Cara Quintera, nie był do tego uprawniony, ponieważ agent DEA nie był agentem dyplomatycznym ani konsularnym, toteż rozprawa powinna była się odbyć w sądzie stanowym. Kruczki prawne pozwalające, by jeden z najpotężniejszych bossów meksykańskich wymknął się wymiarowi sprawiedliwości. W Stanach Zjednoczonych ciążą na nim jednak zarzuty rozmaitych przestępstw federalnych, dlatego amerykański Departament Stanu wyznaczył nagrodę w wysokości 5 milionów dolarów dla każdego, kto dostarczy informacji, które mogą doprowadzić do ujęcia Quintera. Amerykanie znów chcą go widzieć za kratkami, tym razem własnymi.
Zabójstwo Camareny i wydarzenia, które nastąpiły potem, stanowią punkt zwrotny walki z meksykańskim narkobiznesem. Wyraźnie wyszedł na wierzch stopień bezkarności, jakim cieszyły się kartele: porwanie agenta w biały dzień, dosłownie sprzed amerykańskiego konsulatu, żeby go potem torturować i zabić, przewyższyło wszystko, na co poważono się do tej pory. Camarena miał ogromną intuicję: zrozumiał wcześniej niż inni, że struktura się zmieniła, że to już coś o wiele więcej niż tylko grupa gangsterów i przemytników. Zrozumiał, że walczy przeciwko prawdziwym narkotykowym menedżerom. Zrozumiał, że punktem wyjścia powinno być zerwanie związków między instytucjami państwa a handlarzami. Zrozumiał, że w gruncie rzeczy masowe aresztowania zwykłych pionków nie zdadzą się na nic, jeśli nie ukróci się mechanizmów, które pozwalają na zalewanie rynków pieniędzmi i na umacnianie pozycji bossów. Kiki bacznie się przyglądał narodzinom owej niepowstrzymanej przestępczej klasy średniej. Bardziej interesował go przepływ pieniędzy niż kilerzy czy nielegalni handlarze, których należało powstrzymać. Zrozumiał coś, co Stany Zjednoczone nawet dzisiaj z trudem pojmują: trzeba zadać cios w głowę, trzeba uderzyć w bossów, w wielkich capi, kończyny bowiem to tylko wykonawcy. Zrozumiał również, że świat producentów słabnie w stosunku do dystrybutorów. To prawo ekonomii, a więc i prawo narokobiznesu, który stanowi samą esencję handlu i reguł rządzących rynkiem. Kolumbijskich producentów zaczął dotykać kryzys, kryzys zaczął dotykać kartele z Medellín i z Cali, podobnie jak partyzanckie oddziały FARC-u, Rewolucyjnych Sił Zbrojnych Kolumbii.
Śmierć Kikiego ukazała amerykańskiej opinii publicznej problem narkotyków jak jeszcze nigdy dotąd. Po odnalezieniu jego ciała wielu Amerykanów, począwszy od Calexico w Kalifornii, rodzinnego miasta Kikiego, zaczęło nosić czerwone wstążki, symbol bólu, profanacji ciała. I wzywali ludzi, żeby przestali się odurzać w imię poświęcenia Camareny w walce z narkotykami. W Kalifornii, a później w całych Stanach Zjednoczonych zorganizowano Red Ribbon Week, „Tydzień czerwonej wstążki”, który nadal obchodzi się co roku w październiku w ramach kampanii prewencyjnej przeciwko narkotykom. Historia Kikiego zaś trafiła do telewizji i do kin.
Przed aresztowaniem El Padrino zdołał przekonać bossów, żeby zrezygnowali z opium, a skupili się na kokainie pochodzącej z Ameryki Południowej i przeznaczonej dla Stanów Zjednoczonych. Co nie znaczy, że uprawy marihuany i maku na opium zniknęły z Meksyku. Pozostały, podobnie jak handel i eksport. Straciły jednak na znaczeniu, wyparły je bowiem kokaina i stopniowo hielo, lód, czyli metamfetamina. Dzięki decyzjom, jakie zapadły na spotkaniu w Acapulco kilka miesięcy przed aresztowaniem El Padrina, organizacje urosły w siłę, lecz bez przewodnictwa i uznanego autorytetu szefa rozpoczęła się niezwykle zaciekła walka o terytoria pomiędzy tymi, którzy pozostali wolni. Kartele wypowiedziały sobie wzajemnie wojnę już na początku lat dziewięćdziesiątych. Wojnę, która wybuchła bez medialnego rozgłosu, bardzo nieliczni wierzyli bowiem w istnienie narkotykowych karteli. W miarę jednak jak konflikt stawał się coraz bardziej krwawy, nazwiska jego uczestników zdobywały sławę i popularność. Rekiny. Rekiny, które aby zdobyć rynek narkotyków, jedynie w Meksyku wart dzisiaj dwadzieścia pięć do pięćdziesięciu miliardów dolarów rocznie, podgryzają Amerykę Łacińską od fundamentów. Kryzys gospodarczy, finanse zżerane przez instrumenty pochodne i toksyczny kapitał, szaleństwo na giełdach: to niemal wszędzie niszczy demokrację, niszczy pracę i nadzieję, zaufanie i życie. Jest wszakże coś, czego kryzys nie tylko nie niszczy, ale co wręcz umacnia: gospodarki oparte na przestępstwie. Współczesny świat wziął swój początek od nowoczesnego Wielkiego Wybuchu, źródła natychmiastowych wahań finansowych. Zderzenie ideologii i cywilizacji, konflikty religijne i kulturowe: to tylko wycinki świata. Jeśli jednak spojrzeć poprzez uszczerbek zadany przestępczym kapitałom, wszelkie czynniki i ruchy stają się czymś innym. Jeśli pominąć kryminalną potęgę karteli, wszelkie komentarze i interpretacje kryzysu zdają się bazować na nieporozumieniu. Żeby zrozumieć tę potęgę, należy się jej przyjrzeć, popatrzeć jej prosto w twarz, w oczy. Stworzyła nowoczesny świat, spłodziła nowy kosmos. Wielki Wybuch miał początek właśnie tutaj.