33,50 zł
Roberto Saviano po raz kolejny penetruje rzeczywistość, która od zawsze stanowi centrum jego zainteresowania, i umieszcza w niej swoich fikcyjnych bohaterów, oddając czytelnikom do rąk przejmującą opowieść o przemocy i bezsilności, okrucieństwie i niewinności. Słowo paranza ma związek z morzem. Zwykło się nim nazywać łodzie, z których łowi się nocą ryby, wabiąc je silnym sztucznym światłem. Chłopcy z Forcelli, niesławnej dzielnicy Neapolu, podobnie jak paranze na morzu, przemierzają miasto, polując na ludzi i znacząc teren. Jednocześnie jednak, omamieni złudnym blaskiem pieniędzy i władzy, sami są jak ryby, które raz złapane w sieć, trzepoczą się w niej, jeszcze pełne życia, ale już bliskie śmierci. „Z przejmującą szczerością, która cechuje prawdziwych pisarzy, Saviano opowiada historię o zawziętym i smutnym sercu Neapolu”. Elena Ferrante Dziesięciu chłopców pędzi na skuterach pod prąd wąskimi uliczkami Neapolu. Zamierzają podporządkować sobie miasto. Mają po piętnaście lat, normalne rodziny i niewinne ksywy: Maharadża, Śnięta Ryba, Ząbek, Lollipop, Dron. Noszą markowe buty, tatuują sobie na skórze imiona dziewcząt. To nieletni przestępcy świadomi, że nie mają przyszłości. Nie boją się więzienia ani śmierci, bo uznali, że jedyna ich szansa to postawić życie na jedną kartę, i to jak najwcześniej. Wiedzą, że „pieniądze mają ci, którzy je sobie biorą, nie ci, co czekają aż ktoś im je da”, wyruszają więc w miasto na swoich skuterach, by zdobyć pieniądze i, przede wszystkim, władzę. Książka opowiada o tym, jak młodociany gang powiązany z kamorrą, paranza – jak w dialekcie neapolitańskim nazywa się takie grupy ogniowe, pod dowództwem swego nastoletniego Nicolasa Fiorilla, zdobywa sobie pozycję w kryminalnej hierarchii miasta. Strzelać uczą się na dachach domów, celując do anten satelitarnych z kałasznikowów i pistoletów półautomatycznych. Potem schodzą na ulice i sieją strach z wysokości siodełek swoich skuterów. Stopniowo obejmują kontrolę nad całymi dzielnicami, wygrywając rywalizację z innymi gangami i dogadując się ze starymi bossami, którzy najlepsze czasy mają już za sobą.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 467
LA PARANZA DEI BAMBINI
Copyright © 2016, Roberto Saviano
All rights reserved
Copyright © 2018 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2018 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga
Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz
Redakcja: Grzegorz Krzymianowski
Korekta: Aneta Iwan, Iwona Wyrwisz
ISBN: 978-83-8110-719-8
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail:[email protected]
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga
E-wydanie 2018
Skład wersji elektronicznej:
konwersja.virtualo.pl
Zmarłym skalanym winą i ich niewinności
Maharadża – Nicolas Fiorillo
Briatore – Fabio Capasso
Tukan – Massimo Rea
Ząbek – Giuseppe Izzo
Dragonbol – Luigi Striano
Lollipop – Vincenzo Esposito
Śnięta Ryba – Ciro Somma
Żetakpowiem – Vincenzo Esposito
Dron – Antonio Starita
Biszkopcik – Eduardo Cirillo
Zapałka – Agostino De Rosa
Tam, gdzie są dzieci, jest Złota Epoka.
NOVALIS
Słowo paranza pochodzi z morza.
Kto urodził się nad morzem, zna jego różne oblicza. Morze podporządkowuje, wylewa, uzależnia, usidla. Kto urodził się nad morzem, choćby spędził potem z dala od niego całe życie, pozostaje nim przesiąknięty. Kto urodził się nad morzem, wie, że istnieje morze ciężkiej pracy, morze powrotów i pożegnań, morze ścieków i morze, które izoluje od reszty świata. Morze – kloaka, droga ucieczki albo bariera nie do pokonania. Jest też morze nocą.
Noc to czas połowów. Atramentowe ciemności. Nie słychać modlitw, jedynie przekleństwa. I ciszę, zakłócaną tylko szumem silników.
Dwa kutry rybackie oddalają się od brzegu, obydwa są małe i zdezelowane, zamontowano na nich tyle reflektorów, że prawie topią się pod ich ciężarem. Rozdzielają się, jeden płynie na prawo, drugi na lewo, oślepiające światło, tak silne, że przebija się przez słoną wodę aż do samego dna, ma zwabić ryby. Widok morskiego dna wywołuje lęk. To tak, jakby zobaczyć miejsce, w którym wszystko się kończy. Nie ma nic więcej? Tylko tyle? Pod całym tym bezmiarem wody są tylko kamienie i piasek?
Paranza to łodzie, z których łowi się nocą ryby, wabiąc je silnym sztucznym światłem. Elektrycznym słońcem. Światło obejmuje panowanie nad wodą, a ryby ufnie się do niego garną. Garną się do życia, kierowane instynktem, płyną do niego na wyścigi, z otwartymi pyszczkami. W tym samym czasie wokół nich rozwijają się sieci i w krótkim czasie otaczają ławicę, rysują jej obwód.
Wtedy światło zatrzymuje się i przez chwilę zdaje się, że ryby będą mogły go dosięgnąć, dotknąć otwartymi pyszczkami. Ale zaraz potem ściągane sieci spychają je jedna na drugą. Ryby gorączkowo biją płetwami, starając się wywalczyć sobie trochę miejsca. Robi się coraz ciaśniej, jakby morze stopniowo zamieniało się w kałużę. Te, które próbują odpłynąć, odbijają się od przeszkody, czegoś, co nie jest miękkie jak piasek, ale nie jest też twarde jak skała. Wydaje się możliwe do pokonania, ale żadnej rybie się to nie udaje. Trzepoczą się, wywijają ogonami na prawo i lewo, w górę i w dół, najpierw silnie i energicznie, potem coraz słabiej, coraz słabiej.
Światło gaśnie. Stłoczone ryby unoszą się ku powierzchni wody – a może to dno podnosi się ku niebu? Nie, to rybacy wyciągają z wody sieć z uwięzioną w niej ławicą. Ryby duszą się powietrzem, otwierają i zamykają pyszczki, skrzela zapadają się jak przebite pęcherze. Wyścig do światła się skończył.
– Co się na mnie gapisz?
– Wcale się nie gapię.
– Gapisz się.
– Coś ci się chyba przyśniło! Mylisz mnie z kimś. Nawet na ciebie nie spojrzałem.
Renatino stał uwięziony między czterema chłopakami. Namierzyli go jakiś czas temu w ciżbie młodych ciał, ale kiedy to zauważył, był już przez nich otoczony.
Spojrzenie to teren prywatny, suwerenna ojczyzna o nienaruszalnych granicach. Patrzeć na kogoś to jak wejść do jego domu bez pozwolenia. Zatrzymanie spojrzenia na czyjejś twarzy jest równoznaczne z naruszeniem jego nietykalności. Kto nie spuszcza wzroku, manifestuje swoją władzę.
Stali na samym środku niewielkiego placu zamkniętego ze wszystkich stron wysokimi budynkami. Odchodziła od niego tylko jedna uliczka, działał tylko jeden bar, ale stała tam palma, która tworzyła egzotyczny klimat. Dzięki temu drzewu, wyrosłemu na kilku metrach kwadratowych gruntu, fasady otaczających go domów, ich okna i bramy wydawały się piękniejsze, niż były w rzeczywistości, jakby podmuch wiatru przywiał je prosto z placu Belliniego, z samego centrum miasta.
Żaden z chłopców nie skończył jeszcze szesnastu lat. Stali od siebie w odległości oddechu. Dzieliła ich chwila od bezpośredniego starcia, lekko opuszczone głowy były gotowe, by uderzyć przeciwnika w nos. Przeszkodził temu Briatore; wszedł między nich, jego ciało przypominało mur graniczny.
– Jeszcze się odzywasz?! Zamknij się! I spuść, do cholery, te gały!
Renatino wstydził się uciec wzrokiem, ale gdyby mógł wyjść obronną ręką z tej sytuacji, okazując uległość w inny sposób – opuszczeniem głowy czy nawet uklęknięciem – zrobiłby to. Było ich kilku przeciw niemu jednemu. Kodeks honorowy nie obowiązuje, gdy trzeba komuś przyłożyć, żeby nauczyć go rozumu. W dialekcie neapolitańskim używa się w takiej sytuacji innego określenia niż zwykłe „bicie”. Bije policja, ale matka, ojciec czy dziadek uczą rozumu. Bije nauczyciel w szkole, ale dziewczyna daje swojemu chłopcu nauczkę, gdy zbyt długo patrzy na inną.
Wtedy grzmoci się z całej siły. Można powiedzieć, że z całego serca – bo rozumu uczy się siłą tylko tych, do których ma się jakiś sentymentalny stosunek, których się zna, którzy należą do tego samego świata ze względu na miejsce zamieszkania, pochodzenie i kulturę, na wspólne znajomości. Tych, którzy są częścią własnego życia. Obcych, z którymi nie ma się nic wspólnego, po prostu się bije.
– Lajkujesz wszystkie zdjęcia Letizii, piszesz komentarze, gdzie ci się podoba, a potem, kiedy spotykamy się na placu, masz jeszcze czelność się na mnie gapić? – Nicolas wreszcie powiedział, o co mu chodzi. Kiedy wykrzykiwał swoje oskarżenia, Renatino miał wrażenie, że wbija w niego czarne szpile oczu i unieruchamia go nimi, jakby był owadem.
– Nawet na ciebie nie spojrzałem. Poza tym, jeżeli Letizia zamieszcza swoje zdjęcia na Facebooku, to znaczy, że każdy może jej dawać lajki i pisać komentarze.
– A więc twoim zdaniem nie powinienem ci przyłożyć?
– Odczep się, Nicolas.
Nicolas zaczął go poszturchiwać. Renatino potykał się o nogi podstawiane przez jego towarzyszy, odbijał się od ich ciał jak od bandy stołu bilardowego. Briatore pchnął go w stronę Dragonbola, ten złapał go jedną ręką i zaraz cisnął ku Tukanowi. Tukan udał, że zamierza uderzyć go głową, ale zatrzymał się i oddał Renatina Nicolasowi. Mieli co do niego inne plany.
– Eeej! Co wy robicie! Ooo!
Renatino zaskowyczał jak przerażony szczeniak. Powtarzał to swoje zwierzęce i rozpaczliwe „ooo!” jak błagalną modlitwę. Ta pojedyncza, przedłużona samogłoska wydobywająca się z głębi gardła przypominała wołanie o pomoc, tym bardziej że występuje właśnie w tym słowie, którego Renatino nie mógł wymówić, bo kto prosi o pomoc, przyznaje, że jest tchórzem.
Nikt na placu nie zareagował. Dziewczęta się oddaliły, jakby odgadły, że zaraz zacznie się widowisko, którego nie mogły i nie chciały oglądać. Inni zostali, ale udawali, że wcale ich tam nie ma, choć uważnie obserwowali, co się dzieje. W razie czego będą gotowi przysiąc, że przez cały czas trzymali nosy w smartfonach i nic nie widzieli.
Nicolas obrzucił plac szybkim spojrzeniem, po czym popchnął gwałtownie Renatina, przewracając go na ziemię. Ten próbował się podnieść, ale noga Nicolasa przygniotła go do ziemi. Wszyscy czterej obstąpili go ciasno.
Zaczął Briatore. Starał się złapać leżącego chłopca za kostki. Renatino kilka razy zdołał uwolnić to jedną, to drugą nogę, jakby były śliskimi węgorzami, i próbował kopnąć w twarz pochylonego nad nim Nicolasa, ale pomimo desperackich wysiłków nie udało mu się to. Nicolas unieruchomił w końcu leżącego na ziemi chłopca, wiążąc mu nogi łańcuchem do roweru.
– Załatwione – powiedział, kiedy już zamknął kłódkę.
Tukan skuł ręce Renatina kajdankami. Były solidne, metalowe, ale powleczone czerwonym futerkiem. Znalazł je pewnie w jakimś sex-shopie. Jednocześnie kopał go po nerkach, żeby się uspokoił. Dragonbol trzymał głowę Renatina, jak to robią pielęgniarze, gdy po wypadku trzeba poszkodowanemu założyć kołnierz ortopedyczny.
Nicolas spuścił spodnie, odwrócił się plecami i kucnął nad twarzą Renatina. Szybkim gestem złapał skute kajdankami ręce chłopca, żeby je unieruchomić, i zaczął się na niego wypróżniać.
– Co powiesz, Dragonbol, taki gnojek jak ten tutaj zje moje gówno?
– Myślę, że tak.
– No to smacznego. Zaczyna wychodzić… Wychodzi…
Renatino wił się na ziemi i krzyczał, ale kiedy zobaczył, że brązowa masa zaraz może spaść mu na usta, zatrzymał się i starał się wszystko zamknąć: skleił wargi, zmarszczył nos, napiął mięśnie twarzy, jakby chciał, żeby zamieniła się w twardą maskę. Dragonbol trzymał głowę Renatina nieruchomo, zwolnił uchwyt dopiero wtedy, gdy pierwszy kawałek stolca spadł leżącemu chłopcu na twarz, i zrobił to tylko dlatego, że nie chciał się pobrudzić. Uwięziony chłopiec zaczął energicznie poruszać głową na prawo i lewo, jakby oszalał, starając się zrzucić z siebie kupę, która przykleiła się między jego nosem a górną wargą. W końcu mu się to udało i znowu zaczął wykrzykiwać to swoje rozpaczliwe „Ooo!”.
– Chłopaki, wychodzi druga porcja. Trzymajcie go!
– O kurde, Nicolas, nieźle sobie pojadłeś!
Dragonbol znowu unieruchomił głowę Renatina tym samym pielęgniarskim, pozornie opiekuńczym gestem.
– Wy świnie! Ooo!! Ooo!! Skurwysyny!!
Renatino krzyczał bezradnie, ale przestał, gdy tylko zobaczył, że z odbytu Nicolasa znowu wychodzi kupa. Owłosiona czarna dziura zwęziła się w pewnym momencie, powodując przerwanie wężowatego ekskrementu, który spadł w dwóch kawałkach.
– Uważaj, Nicolas! O mało mnie nie trafiłeś.
– Może i ty chcesz, Dragonbol, trochę tiramisu z gówna?
Teraz kupa spadła na oczy Renatina. Poczuł, że ręce Dragonbola zwalniają uchwyt, zaczął więc znowu poruszać gwałtownie głową w prawo i lewo, aż dostał mdłości. Nicolas chwycił kawałek jego koszulki i dokładnie, bez pośpiechu oczyścił nią sobie siedzenie.
Zostawili go.
– Powiem ci coś, Renatino. Powinieneś podziękować mojej matce. A wiesz czemu? Bo mnie dobrze karmi. Gdyby gotowała jak twoja, miałbym sraczkę i gówno obryzgałoby cię jak z prysznica.
Roześmiali się głośno, jeden głośniej od drugiego, do utraty tchu. Ośli ryk Lucignola, typowy dla młodych chłopców, którzy śmieją się w grupie, rechot prostacki i arogancki, śmiech trochę wymuszony, na pokaz, żeby nie odstawać od innych, żeby przypodobać się szefowi.
Zdjęli Renatinowi łańcuch z nóg, uwolnili go od kajdanek.
– Możesz je sobie zatrzymać. To prezent.
Renatino usiadł, ściskając w rękach kajdanki obszyte sztucznym futerkiem. Świadkowie widowiska zaczęli opuszczać plac. Pokrzykując do siebie, wskakiwali na skutery i ruszali z miejsca od razu na pełnym gazie. Przypominali brzęczące chrząszcze, przyśpieszali bez powodu i zaraz hamowali gwałtownie, żeby na siebie nie powpadać. Zniknęli błyskawicznie. Najdłużej na Renatinie zatrzymał spojrzenie Nicolas, wbijając w niego oczy jak czarne szpile. Ruch powietrza zwichrzył jego jasne włosy, które jak już zdecydował, wcześniej czy później obetnie sobie na zero. Potem skuter, na którym jechał jako pasażer, się oddalił, chwilę później widać było już tylko ciemne sylwetki.
Forcella to historyczna materia i żywy organizm, pobrużdżony wąskimi zaułkami jak twarz wystawiona przez długie lata na działanie wiatru.
Forcella, czyli dwuzębne widły. Długa rozwidlona ulica o wiadomym początku, ale nieprzewidywalnym końcu. Ulica – symbol śmierci i zmartwychwstania. Wita ogromną podobizną św. Januarego, namalowaną na murze jednego z domów, z którego święty patrzy na przechodniów rozumnym spojrzeniem i przypomina im, że nigdy nie jest za późno, by podźwignąć się po upadku i wrócić do życia, że zniszczenie, podobnie jak lawa, może się zatrzymać.
Forcella to żywa historia wciąż nowych początków. Miasto nowe wyrosłe na starym. Miasto stare, choć dopiero co wyrosłe. W Forcelli kamienice są ze sobą sklejone, balkony współżyją, dosłownie, namiętnie, nawet jeżeli rozdziela je ulica. Nie łączą ich sznury do suszenia prania, ale rzadko milknące głosy utwierdzające się wzajemnie w pewności, że pod nimi jest nie asfalt, lecz rzeka, której brzegi łączą niewidzialne mosty.
Za każdym razem, gdy Nicolas przechodził w Forcelli przed Cippo, ogarniało go to samo uczucie radości. Przypominał sobie, jak dwa lata wcześniej – choć wydawało się, że od tamtego czasu minęły całe wieki – ukradli z kolegami w galerii handlowej Umberto I choinkę świąteczną ustrojoną w świecące bombki i postawili ją w tym właśnie miejscu. Wyglądała przepięknie, mimo że bombki już nie świeciły, bo nie były podłączone do prądu. Właśnie wtedy zwrócił na siebie uwagę Letizii, która na dzień przed Wigilią, wyszedłszy rano z domu i skręciwszy za róg ulicy, zobaczyła wierzchołek drzewa, całkiem jakby znalazła się w jednej z tych bajek, w których z włożonego wieczorem do ziemi nasionka w ciągu nocy wyrasta drzewo i w pierwszych promieniach wschodzącego słońca sięga nieba. Tamtego dnia Letizia po raz pierwszy go pocałowała.
Po choinkę poszli w nocy, całą bandą. Wymknęli się z domu, gdy tylko rodzice zniknęli za drzwiami sypialni. Potem nieśli ją w dziesięciu, zlani potem, na swoich jeszcze wątłych chłopięcych ramionach, przeklinając półgłosem, żeby nie robić hałasu. Przywiązali drzewo do skuterów. Nicolas i Briatore z Żetakpowiem i Ząbkiem jechali wolno przodem, inni trzymali pień nad ziemią. Padał ulewny deszcz, z trudem omijali kałuże i przeprawiali się przez strumienie wody wymiotowane przez studzienki. Wszyscy chłopcy od dawna jeździli na skuterach, choć niektórzy jeszcze teraz byli za młodzi, żeby mieć prawo jazdy. Jak mówili – urodzili się z tą umiejętnością i radzili sobie lepiej niż wielu starszych. Tej nocy jednak było im bardzo trudno transportować niewymiarowy ładunek po zalanych wodą ulicach. Musieli zatrzymać się kilka razy, żeby poprawić wiązania sznurów, ale w końcu dopięli swego. Postawili choinkę w samym centrum dzielnicy, między domami, między ludźmi. Tam, gdzie powinna stać. Po południu policja ją stamtąd zabrała, ale to już nie miało znaczenia. Akcja się udała.
Nicolas z uśmiechem minął Cippo i zaparkował pod domem Letizii. Chciał zabrać ją z sobą do lokalu. Ale Letizia zdążyła już zobaczyć wpisy na Facebooku, zdjęcia Renatina z kupą na twarzy, tweety kolegów informujące o jego upokorzeniu. Letizia znała Renatina i wiedziała, że mu się podoba. Zawinił tylko tym, że po tym, jak przyjęła go do grona znajomych, zamieścił lajki pod niektórymi jej zdjęciami. Nicolas uznał, że takich rzeczy nie puszcza się płazem.
Nie zadzwonił domofonem. Domofonu używają tylko obcy, listonosz, policja, ratownik z karetki pogotowia albo strażacy. Kiedy drzwi ma otworzyć dziewczyna, matka, ojciec, kolega albo zaprzyjaźniona sąsiadka, woła się z ulicy. Okna są zawsze otwarte, wszystko słychać. A jeżeli nie słychać, to znak, że stało się coś złego.
Nicolas zawołał z dołu na całe gardło:
– Letizia! Letizia!
Okno pokoju Letizii nie wychodziło na ulicę, tylko na małe, ciemne podwórko. Nicolas kierował głos ku oknu oświetlającemu podest z drzwiami do kilku mieszkań. Kto wchodził akurat po schodach i słyszał wołanie z ulicy, pukał do właściwych drzwi i nie czekając na reakcję, szedł dalej. To był sygnał: Wołają cię. Kiedy Letizia, otwarłszy drzwi, nie zastawała nikogo, wiedziała, że ktoś czeka na nią na ulicy. Ale tego dnia Nicolas wołał tak głośno, że usłyszała go nawet w swoim pokoju. Wychyliła się z okna na podeście i krzyknęła:
– Wynoś się! Nigdzie z tobą nie pójdę.
– Schodź, pośpiesz się.
– Nie, nie zejdę.
W Forcelli tak już jest. Wszyscy wiedzą, kto się z kim pokłócił. Nie może być inaczej. Wyrzuty, wyzwiska, pretensje dudnią między kamiennymi murami przyzwyczajonych do kłótni zakochanych wąskich zaułków.
– Co ci zrobił Renatino?
Nicolas nie krył zadowolenia z faktu, że wieści do niej dotarły.
– Już wiesz?
Właściwie to mu wystarczyło. Najważniejsze, że Letizia tak szybko dowiedziała się o incydencie. Wielkie czyny wojowników są błyskawicznie przekazywane z ust do ust i zostają po nich legendy. Mógł być pewny, że opowieści o jego postępku jeszcze długo będą odbijać się echem między murami z odrapanym tynkiem, balkonami, rynnami i wyżej, między antenami i kominami na dachach. Kiedy patrzył na opartą o parapet okna Letizię z wilgotnymi po kąpieli, jeszcze bardziej skręconymi niż zwykle włosami, usłyszał sygnał esemesa. Przyszła wiadomość od Agostina, enigmatyczna i pilna.
Na tym więc skończyła się wymiana zdań między dwojgiem zakochanych. Letizia zobaczyła tylko, jak Nicolas wskakuje na skuter i startuje na pełnym gazie. Współczesny Minotaur – pół człowiek, pół pojazd kołowy. Dla takich jak on nie ma w Neapolu zakazów wyprzedzania, jednokierunkowych ulic, szlabanów, stref dla pieszych. Nicolas kierował się do Nowego Maharadży, lokalu w dzielnicy Posillipo, gdzie miał się spotkać z kolegami. Nowy Maharadża to imponujący lokal z dużym tarasem, skąd rozciąga się widok na Zatokę Neapolitańską. Już sam taras był gwarancją powodzenia, wynajmowano go na przyjęcia weselne, komunijne i inne uroczystości. Nicolasa od dziecka urzekała ta budowla, wyrastająca ze skały w dzielnicy Posillipo. Była w całości biała, łącznie z drzwiami, oknami, a nawet żaluzjami, i stała na nabrzeżnych głazach jak niezwyciężona forteca. Zdawała się patrzeć wyniośle na morze, podobna do greckiej świątyni dzięki białym kolumnom wynurzającym się z wody. Na nich opierał się taras, gdzie, jak zawsze sobie wyobrażał, spędzali czas tacy ludzie, do jakich chciał się upodobnić.
Nicolas przez całe życie przechodził obok tego budynku, widział zaparkowane przed nim drogie samochody, obserwował eleganckie kobiety i mężczyzn obnoszących się z zamożnością. Obiecywał sobie, że i on stanie się kiedyś jego bywalcem. Za wszelką cenę. Stało się to jego marzeniem, obsesją, którą zaraził najbliższych kolegów. Z tego powodu zaczęli go nazywać Maharadżą. Pragnął wejść do tego pięknego lokalu nie w uniformie kelnera i nie z czyjejś łaski, tak tylko, żeby móc zobaczyć, jak jest w środku. Nicolas i inni chłopcy chcieli być jego stałymi klientami, i to z tych najbardziej szanowanych. Zastanawiał się, ile czasu minie, zanim będzie go stać na spędzenie całego wieczoru w restauracji. Co musiałby zrobić, żeby stało się to możliwe? Ma oszczędzać przez dziesięć lat? Starać się wygrać jakiś konkurs albo czekać, aż uśmiechnie się do niego szczęście? Zarobki ojca, nauczyciela wuefu, i matki, która prowadzi małą pralnię, w tym nie pomogą. Jeżeli chce zrealizować marzenia, poruszając się tymi samymi ścieżkami co jego bliscy, zajmie mu to mnóstwo czasu. Nie, on musi wejść do Nowego Maharadży teraz. W wieku piętnastu lat.
Okazało się, że to wcale nie takie trudne. Tak samo jak podejmowanie decyzji, z których potem nie można się wycofać. Ten paradoks pojawia się niezależnie od wieku: decyzje odwracalne, które można jeszcze zmienić, podejmuje się po dłuższym namyśle, po rozważeniu wszystkich „za” i „przeciw”. Wyborów nieodwracalnych natomiast dokonuje się w jednej chwili, kierując się najczęściej emocjami.
Nicolas prowadził takie samo życie jak jego rówieśnicy: popołudnia spędzał przed szkołą, zawsze ze skuterem w zasięgu ręki, robił sobie dziesiątki selfie, miał obsesję na punkcie butów sportowych, bez których prawdopodobnie nie czułby się w pełni człowiekiem.
A potem, w ciągu jednego dnia, wszystko się zmieniło.
Zaczęło się kilka miesięcy wcześniej, jeszcze we wrześniu, kiedy Agostino rozmawiał z Copacabaną, jednym z bossów rodziny Striano z Forcelli.
Nie przypadkiem Copacabana zagadnął właśnie Agostina. Byli spokrewnieni, ojciec chłopca był kuzynem Copacabany pierwszego stopnia. Zaraz po zakończeniu lekcji w szkole Agostino pobiegł do kolegów. Miał wypieki w kolorze podobnym do jego włosów. Z daleka wyglądał, jakby płonął od szyi w górę, i właśnie stąd wziął się jego przydomek – Zapałka. Zdyszanym głosem zreferował kolegom całą rozmowę, słowo po słowie. Nigdy już nie mieli zapomnieć tej chwili.
– Ale czy czaicie, o kim mówię?!
Koledzy niewiele wiedzieli o jego rozmówcy, znali tylko ze słyszenia jego ksywę.
– Co-pa-ca-ba-na! – wyskandował Agostino. – Tocapozona! Rządzi na tym kawałku terenu klanu Striano! Powiedział, że potrzebuje do pomocy takich chłopaków jak my. I że dobrze zapłaci.
Żadnego z nich ta nowina zbytnio nie rozpaliła. Ani dla Nicolasa, ani dla jego kolegów kryminaliści nie byli idolami, jak dla chłopaków w ich wieku jeszcze kilkanaście lat wcześniej. Nie obchodziło ich, w jaki sposób ludzie zarabiają pieniądze. Ważne, żeby je mieć i to pokazywać, posiadać luksusowe samochody, piękne ubrania i zegarki, być obiektem pożądania kobiet i zazdrości mężczyzn.
Tylko Agostino znał historię Copacabany. Swój przydomek zyskał po tym, jak kupił hotel na południowoamerykańskim wybrzeżu. Brazylijska żona, brazylijskie dzieci, brazylijskie narkotyki. Szczególną sławę przyniosły mu zdjęcia, które zamieszczał na Facebooku: Maradona, George Clooney, Lady Gaga, Drake – wszyscy podobno gościli w jego hotelu. Był najlepiej prosperującym członkiem klanu Striano, który ostatnio borykał się z poważnymi kłopotami. Przez ostatnie trzy lata, od aresztowania don Feliciana Striano nazywanego Szlachcicem, był jedynym bossem w Forcelli.
Z procesu przeciwko rodzinie Striano wyszedł prawie bez uszczerbku. Większość zarzutów przedstawionych członkom klanu dotyczyła czasów, gdy Copacabana mieszkał w Brazylii, udało mu się więc uniknąć oskarżenia o przynależenie do związku przestępczego o charakterze mafijnym, najcięższego dla takich jak on i jemu podobnych. Proces odbył się przed sądem pierwszej instancji. Prokurator z pewnością zamierzał złożyć apelację, tak więc Copacabanie paliła się ziemia pod nogami. Zależało mu na przyciągnięciu nowych sił, młodych chłopców, którym mógłby powierzyć niektóre zadania, i pokazaniu komu trzeba, że wciąż się liczy w biznesie. Chłopcy, których miał do swojej dyspozycji, Kudłacze – jak sami siebie nazywali – byli sprawni, ale nieprzewidywalni. Tak to już jest, kiedy ktoś zajdzie zbyt wysoko albo przynajmniej tak mu się wydaje. White, szef paranzy Kudłaczy, trzymał ich w ryzach, tyle tylko, że sam za dużo wciągał. Kudłacze potrafili dobrze strzelać, ale Copacabana nie powierzyłby im punktu sprzedaży narkotyków. Na nowy początek przydałby się materiał łatwiejszy w sterowaniu. Skąd go wziąć? I ile to będzie kosztować? Ile pieniędzy musi mieć do dyspozycji? Gdyby Copacabana sprzedał choć część hotelu w Ameryce Południowej, mógłby wypłacać miesięczne pensje nawet pięćdziesięciu osobom, ale to były jego prywatne pieniądze. Interesy klanu nie mają nic wspólnego z prywatnym majątkiem członków. Żeby zainwestować w biznes, potrzebne są pieniądze klanu, a tych brakowało. Forcella znajdowała się teraz w centrum zainteresowania prokuratury, stacji telewizyjnych, a nawet polityków. Ciężkie czasy. Copacabana musiał wszystko odbudować praktycznie od nowa, w Forcelli nie było teraz nikogo, z kim mógłby prowadzić interesy. Organizacja eksplodowała.
Zagadnął Agostina pod szkołą. Bez wstępów podstawił mu pod nos paczkę haszyszu i zapytał:
– Ile by ci zajęło rozprowadzenie takiej cegiełki?
Rozprowadzenie towaru to pierwszy krok do kariery dilera, ale żeby w pełni zasłużyć sobie na to stanowisko, trzeba przebyć długą drogę. „Rozprowadza się” wśród kolegów, krewnych, wśród znajomych. Zarabia się przy tym mało, ale i niewiele ryzykuje.
Agostino rzucił na próbę:
– Może miesiąc?
– Miesiąc?! Pozbędziesz się tego w ciągu tygodnia!
Agostino właśnie wszedł w wiek, w którym można legalnie prowadzić skuter, co dla Copacabany było podstawą.
– Przyprowadź kolegów, którzy chcieliby trochę popracować. Kolegów z Forcelli, tych, z którymi widzę cię zawsze, gdy wystajecie pod lokalem w Posillipo. Wystarczy tego drapania się po jajach!
I tak się to wszystko zaczęło. Copacabana umawiał się z nimi w kamienicy na obrzeżach Forcelli, ale sam nigdy się tam nie pojawiał. Posyłał w zastępstwie swojego człowieka, który z racji podobieństwa do Alvara Vitali nosił przydomek Alvaro. Miał koło pięćdziesiątki, choć wyglądał starzej, był bardzo wygadany, ale bez wykształcenia, prawie analfabeta. Spędził więcej lat w więzieniu niż na wolności. Siedział we wczesnej młodości, w czasach bossa Cutolo i Nowej Rodziny, siedział w czasach faidy między kartelami dzielnic Sanità i Forcella i krwawych porachunków między klanami Mocerino i Striano. Dostawał pieniądze za przechowywanie broni i za stanie na czatach. Mieszkał z matką w jednopokojowym mieszkaniu z wyjściem prosto na ulicę, nigdy nie awansował w hierarchii klanu. Płacono mu grosze i od czasu do czasu posyłano do niego prostytutki pochodzące z Europy Wschodniej. Matka musiała wtedy wychodzić do sąsiadów. Copacabana miał do Alvara zaufanie i był zadowolony z jego pracy. Kazał mu się wozić swoim samochodem i przekazywać paczki z narkotykami kolegom Agostina.
Alvaro pokazał im miejsce, w którym przechowywali towar. Było to mieszkanie na ostatnim piętrze starej kamienicy, handlować mieli w bramie na dole. W Forcelli nie istniały, tak jak w Scampii, zapory ani inne przeszkody, żeby ułatwić dilerkę, nie było niczego w tym rodzaju. Copacabanie odpowiadał taki swobodny handel bez osłony. Zadanie chłopców było proste. Mieli być na miejscu przed pojawieniem się pierwszych klientów, żeby pod okiem Alvara podzielić towar nożem na działki różnej wielkości, po dziesięć, piętnaście, pięćdziesiąt. Potem pakowali porcje haszyszu w folię aluminiową, a trawkę do małych torebek. Klienci zgłaszali się po towar, wchodzili lub wjeżdżali na skuterach do bramy, płacili i znikali. Nie musieli się niczego obawiać, bo Forcella była chroniona przez czujki opłacane przez Copacabanę oraz przez jej zwykłych mieszkańców, którzy na widok policjantów i karabinierów, także w cywilu, natychmiast ostrzegali kogo trzeba.
Chłopcy zajmowali się tym po lekcjach, ale często w ogóle nie szli do szkoły. Pracowali na akord i te pięćdziesiąt czy sto euro na tydzień stanowiło dużą różnicę. Pieniądze wydawali od razu w sklepie Foot Locker. Zachowywali się w nim, jakby chcieli opróżnić go ze wszystkiego. Wchodzili zwartym szykiem, budząc obawę, że zamierzają zdemolować lokal, po czym zaraz za progiem każdy szedł w inną stronę. Ściągali z półek po dziesięć, piętnaście koszulek. Tukan zakładał jedną na drugą. Just Do It. Adidas. Nike. Napisy znikały, zastępowane innymi. Przy którejś wizycie Nicolas wziął od razu trzy pary butów Air Jordan. Wysokie aż do łydki, białe, czarne, czerwone… Ważne, że był na nich Michael pakujący jedną ręką piłkę do kosza. Briatore też skoncentrował się na butach koszykarskich. Podobały mu się zielone z podeszwą fluo, ale jak tylko wziął je do ręki, Lollipop zapytał z niedowierzaniem:
– Zielone? Co ty, jesteś pedziem?
Briatore natychmiast je odłożył. Rzucił się na bluzy do baseballa: Yankees i Red Sox. Po pięć każdej drużyny.
Z czasem wszyscy chłopcy, którzy spotykali się pod Nowym Maharadżą, zaczęli rozprowadzać narkotyki. Najdłużej opierał się Ząbek, wytrzymał dwa miesiące, ale potem i on zaczął sprzedawać towar na budowie, gdzie pracował. Lollipop rozprowadzał trawkę na siłowni. Briatore też pracował dla Copacabany, ale on zawsze robił wszystko, co robił Nicolas.
Rynek nie był tak duży jak w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Najpierw przejęło go prawie w całości Secondigliano, potem klienci oddalili się od Neapolu, do Melito. Ale teraz wracali do najstarszej części miasta.
Alvaro płacił chłopcom raz w tygodniu. Kto rozprowadził więcej towaru, dostawał więcej pieniędzy. Udawało im się zawsze zarobić ekstra na jakimś małym oszustwie, kroili sztabki na mniejsze porcje albo naciągali co bogatszych frajerów. Ale nigdy w Forcelli. Tutaj ceny były stałe, a porcje zawsze ważyły tyle samo. Nicolas rzadko miał normalne dyżury w bramie, zwykle rozprowadzał towar na imprezach albo wśród uczniów ze szkoły, w której pracował ojciec. Pierwsze duże pieniądze zarobił podczas strajku okupacyjnego w swojej szkole, w liceum plastycznym. Zaczął od rozdawania narkotyków wszystkim chętnym, w klasach bez nauczycieli, w szatni sali gimnastycznej, na korytarzach, na schodach, w ubikacjach. Wszędzie. Potem każdego dnia strajku podnosił ceny. Problem w tym, że przy okazji musiał też uczestniczyć w dyskusjach politycznych. Wdał się nawet kiedyś w bójkę, bo podczas jednego z zebrań powiedział:
– Dla mnie Mussolini był człowiekiem poważnym i godnym szacunku, wszyscy, którzy budzą w ludziach respekt, to poważni ludzie. Podoba mi się też Che Guevara.
– Nie masz prawa nawet wypowiadać jego imienia. – Chłopak z długimi włosami, w rozpiętej koszuli, wystąpił spośród innych. Sczepili się z sobą, trochę potarmosili, ale Nicolasa właściwie nie obchodził ten laluś z ulicy dei Mille, nawet nie chodzili do tej samej szkoły. Co też ten maminsynek mógł wiedzieć o respekcie? Jeżeli jesteś z ulicy dei Mille, respekt masz gwarantowany od urodzenia. Jeżeli jesteś z Forcelli, musisz go sobie wywalczyć. Chłopak z długimi włosami mówił o kategoriach moralnych, ale dla Nicolasa to niewiele znaczyło, zresztą o Mussolinim tak naprawdę wiedział niewiele, znał go ze zdjęć i kilku filmów dokumentalnych. Uderzył więc lalusia czołem w nos, tak tylko, żeby mu uświadomić, że kategorie moralne nigdy nie miały racji bytu. Dobry, zły, uczciwy, nieuczciwy… Wszyscy byli i są tacy sami. Nicolas zamieścił ich na swojej tablicy na Facebooku, wszystkich razem: Mussoliniego, kiedy przemawia z okna, króla Galów klęczącego przed Juliuszem Cezarem, Muhammada Alego ubliżającego na ringu znokautowanemu przeciwnikowi. Silni i słabi – oto jedyne rozróżnienie. Nicolas wiedział, do których chce należeć.
W szkole, w tym swoim prywatnym punkcie dilerskim, poznał Śniętą Rybę. Był wśród chłopaków, z którymi palił skręty, i od razu go zaintrygował.
– Widziałem cię przed Nowym Maharadżą!
– Tak? A co tam robiłeś? – zapytał Nicolas.
– Też tam bywam – odparł i zaraz zaproponował: – Posłuchaj tylko tej muzy.
W ten sposób Nicolas, który dotąd słuchał tylko włoskiego popu, zanurzył się w amerykański hip-hop, ten najtwardszy, rozwścieczony, w którym z zalewu niezrozumiałych, wypluwanych ze złością słów wybija się powtarzane co chwilę fuck, jakby służyło podkreśleniu rytmu.
Nicolasowi spodobał się ten chłopak. Był arogancki, ale jemu okazywał respekt. Dlatego po zakończeniu strajku dał mu trochę towaru do rozprowadzenia w szkole i choć Śnięta Ryba nie mieszkał w Forcelli, zaproponował mu pracę w bramie.
Wcześniej czy później musieli wpaść. To było nie do uniknięcia. Do obławy doszło krótko przed Bożym Narodzeniem. Dyżur pełnił wtedy Agostino, Nicolas dochodził właśnie do bramy, żeby go zmienić, i niczego nie zauważył. Chłopak postawiony na czatach też nie zareagował dość szybko. Policjanci odwrócili ich uwagę, udając, że kontrolują przejeżdżający samochód, i spadli na nich znienacka, tak że nie zdążyli pozbyć się towaru.
Ojca Nicolasa wezwano na komisariat. Kiedy wszedł, stanął przed synem i patrzył na niego w milczeniu pustym wzrokiem, który dopiero po chwili zaczął zabarwiać się gniewem. Nicolas długo trzymał oczy spuszczone, a kiedy wreszcie zdecydował się je podnieść, nie było w nich nawet cienia pokory. Ojciec uderzył go dwa razy w twarz, silnie, z prawej i lewej strony, ruchem wytrenowanego tenisisty. Nicolas nie powiedział ani słowa, oczy wypełniły mu się łzami. Z bólu, a nie ze wstydu czy przykrości.
Dopiero w tej chwili do komisariatu wpadła jak burza matka chłopca. Wypełniła sobą całe wejście, trzymając się obiema rękami futryny. Wyglądało to tak, jakby miała na swoich barkach cały komisariat. Mąż usunął się na bok, zostawiając żonie wolną scenę. Matka to wykorzystała. Zbliżyła się do Nicolasa powoli, ruchem dzikiej bestii. Kiedy znalazła się już przy nim, wydawało się, że chce go przytulić, zamiast tego jednak wysyczała mu do ucha:
– Jaki wstyd! Wstyd! – I zaraz zaczęła pytać: – Z kim ty się zadajesz? No z kim?
Mąż słyszał, co powiedziała, ale zdawał się nie rozumieć. Nicolas cofnął się gwałtownym ruchem, wtedy ojciec rzucił się do niego i przycisnął do ściany:
– Ty łachudro! Jesteś dilerem?! Jak to możliwe?!
– Jaki diler?! Żaden diler! – zareagowała matka, odciągając ojca. – Jeden wielki wstyd!
– A ty myślałaś, że skąd się wzięło w mojej szafie pół magazynu Foot Lockera? – nie wytrzymał Nicolas. – Z napiwków na stacji benzynowej w sobotę i niedzielę?
– Kretyn! Teraz wezmą cię do więzienia – powiedziała matka.
– Jakiego więzienia?! – zaprotestował chłopak, za co natychmiast dostał od niej w twarz. Nie tak mocno jak od ojca, ale równie precyzyjnie i z głośniejszym plaśnięciem.
– Zamknij się! Na razie posiedzisz w domu. Będziesz wychodzić tylko pod kontrolą – zapowiedziała matka i zaraz zwróciła się do męża: – Nie chcę słyszeć o żadnych dilerach! Ani teraz, ani nigdy więcej. Załatwiamy, co tu jest do załatwienia, i idziemy do domu.
– Niech to wszystko szlag trafi – burknął ojciec. – Teraz będę musiał na dodatek jeszcze płacić adwokatom!
Nicolas szedł do domu między rodzicami jak w obstawie karabinierów. Ojciec patrzył prosto przed siebie, myślał o młodszym synu, Christianie, który razem z Letizią czekał na nich w domu. Niech się dobrze przyjrzą temu gagatkowi, niech widzą, jak to się kończy. Matka natomiast miała spuszczone oczy, trzymała się blisko syna.
Na widok starszego brata w drzwiach mieszkania Christian natychmiast wyłączył telewizor i podbiegł do niego w trzech susach, żeby się z nim przywitać tak, jak to widział w filmach: podając mu najpierw rękę, potem uderzając ramieniem o ramię, a na koniec barkiem o bark. Jak dwaj bracia. Ale ojciec spiorunował go wzrokiem, unosząc przy tym wysoko brodę. Nicolas bardzo się starał powstrzymać od śmiechu na widok reakcji tego smarkacza, dla którego był prawdziwym idolem. Pomyślał, że wieczorem przed snem będzie musiał zaspokoić jego ciekawość i opowiedzieć mu o wszystkim. A kiedy już skończy, późną nocą zwichrzy mu krótko obcięte włosy, tak jak to robił każdego wieczoru na dobranoc.
Letizia też miała ochotę podbiec do Nicolasa, objąć go i zapytać, jak to się stało. Wiedziała, że Nicolas rozprowadza narkotyki. Łańcuszek, który podarował jej na urodziny, na pewno sporo kosztował. Ale nie myślała, że sytuacja jest aż tak poważna. Chociaż właściwie nic wielkiego się nie stało.
Następnego dnia spędziła całe popołudnie na smarowaniu warg i policzków swojego chłopca niveą. Mówiła, że dzięki temu opuchlizna szybko zniknie. Takie czułości i objawy troski zaczęły ich coraz bardziej do siebie zbliżać. Nicolas miał na nią straszną ochotę, najchętniej schrupałby ją w całości. Mówił jej czasem: „Czuję się jak wampir ze Zmierzchu!”. Ale dziewictwo Letizii było poważną sprawą. Ograniczali się więc do pocałunków i przytulanek, i do słuchania godzinami muzyki przez wspólne słuchawki.
Wszystkich chłopców odesłano z komisariatu do domu; mieli odpowiadać za swoje przewinienia z wolnej stopy, także Agostino, który najwięcej ryzykował, bo został złapany na gorącym uczynku. Przez następne dni starali się odtworzyć w pamięci, co do siebie pisali w esemesach i o czym czatowali, ponieważ policja skonfiskowała im telefony. Rozwiązanie problemu okazało się proste: winę wziął na siebie Alvaro. Copacabana postarał się, żeby na niego doniesiono, karabinierzy znaleźli w jego mieszkaniu cały towar. Alvaro zgodził się zeznać, że to on polecił chłopcom rozprowadzić narkotyki. Kiedy Copacabana oznajmił mu, że będzie musiał posiedzieć trochę w więzieniu, jęknął tylko: „O nie! Znowu?” i już nic więcej na ten temat nie powiedział. Copacabana obiecał, że dostanie za to co miesiąc tysiąc euro. A zanim zamkną go w Poggioreale, ma gwarantowaną noc z dziewczyną z Rumunii. Alvaro zapytał, czy nie mógłby się z nią ożenić, na co Copacabana odparł:
– Zobaczymy, co da się zrobić.
Tymczasem chłopcy zaopatrzyli się w nowe smartfony – sprzęt niedrogi, bo kradziony – żeby jak najszybciej móc się z sobą kontaktować. Uzgodnili, że nie będą komentować na czacie tego, co się wydarzyło. Wszystkim chodziło po głowie to, co Żetakpowiem ubrał w słowa:
– Wcześniej czy później i tak trafimy do Nisidy. Może byłoby lepiej, gdybyśmy trafili tam już teraz.
Każdy z nich przynajmniej raz w życiu wyobrażał sobie, że wiozą go w karetce policyjnej do więzienia dla nieletnich na wyspie Nisida, że przejeżdża po moście łączącym ją z lądem. I jak wraca stamtąd po roku. Zmieniony. Gotowy. Dorosły.
Niektórzy uważali, że to nieuniknione, a nawet potrzebne, że dobrze byłoby dać się złapać na jakimś lżejszym przestępstwie. Po wyjściu będą mieli przed sobą jeszcze dużo czasu. Ale zgodnie z umową wszyscy trzymali język za zębami i w rozmowach na czacie nikt nie znalazłby dowodów na ich udział w przestępstwie. W ten sposób Nicolas i Agostino zasłużyli sobie na zaproszenie przez Copacabanę do Nowego Maharadży. Ale Nicolas chciał czegoś więcej – chciał osobiście poznać capozonę. Agostino znalazł w sobie dość odwagi, żeby go o to poprosić.
– Jasne! Chętnie poznam moje dzieciaki – odpowiedział. I tak Nicolas i Agostino weszli do Nowego Maharadży w towarzystwie Copacabany.
Nicolas widział go po raz pierwszy w życiu. Wyobrażał go sobie jako mężczyznę w zaawansowanym wieku, tymczasem capozona klanu Striano dopiero co przekroczył czterdziestkę. Gdy jechali samochodem do lokalu, Copacabana mówił, że jest bardzo zadowolony z ich pracy. Traktował ich jak swoich prywatnych kurierów, ale zwracał się do nich uprzejmie i z szacunkiem. Zresztą Nicolas i Agostino i tak nie koncentrowali się na formach, byli bardzo podekscytowani tym, co czekało ich tego wieczoru.
– Jak tam jest? Jak jest w środku? – dopytywali się.
– Jak w każdym lokalu – odpowiedział Copacabana, ale oni dokładnie wiedzieli, jak wygląda wnętrze Nowego Maharadży. Nieraz oglądali na YouTubie imprezy, które się tam odbywały. Pytali raczej o to, jak człowiek się czuje, kiedy jest w środku, kiedy siedzi w zarezerwowanym saloniku, kiedy znajduje się w świecie Nowego Maharadży. Chcieli wiedzieć, jak to jest, kiedy należy się do tego świata.
Copacabana wprowadził ich do środka bocznym wejściem i poszedł z nimi do małego saloniku, zarezerwowanego tylko dla niego. Chłopcy starannie przygotowali się do tego wieczoru, pochwalili się zaproszeniem wszystkim, rodzicom i kolegom, zadbali o wygląd, jakby mieli zostać przedstawieni na królewskim dworze. W jakimś sensie tak właśnie było. Spotykał się tutaj cały Neapol, który się liczył. Wbrew temu, czego można by się spodziewać, wystrój lokalu nie był kiczowaty. Dekoratorom udało się znaleźć elegancką równowagę między miejscową tradycją, z charakterystycznymi kafelkami w pastelowych barwach, a żartobliwą interpretacją Dalekiego Wschodu. Swą nazwę lokal zawdzięczał powieszonemu w centralnym miejscu ogromnemu portretowi hinduskiego maharadży. Obraz został przywieziony z Indii, namalował go pewien Anglik, który później osiedlił się na stałe w Neapolu. Wąsy, wykrój oczu, broda, jedwabny strój, miękka sofa, tarcza z kamieniami szlachetnymi i półksiężyc skierowany na północ. Patrząc na ten imponujący malunek, Nicolas poczuł się, jakby jego życie zaczęło się dopiero w tej chwili.
Przez cały wieczór chłopcy obserwowali gości lokalu, co jakiś czas dobiegał do nich dźwięk odkorkowywanych butelek szampana. Przychodzili tu wszyscy. Było to miejsce, gdzie przedsiębiorcy, sportowcy, notariusze, adwokaci, sędziowie mogli mieć pewność, że zawsze znajdą stolik, przy którym będą mogli porozmawiać, oraz kryształowe kieliszki, by uczcić szampanem załatwione interesy. Miejsce bardzo dalekie od tanich pizzerii i restauracji polecanych przez znajomych, gdzie chodzi się z rodziną i zamawia pizzę albo tradycyjne małże z pieprzem. W Nowym Maharadży można było spotkać każdego, bez potrzeby tłumaczenia się ze swojej obecności w tym miejscu, tak samo jak kiedy spotyka się kogoś na ulicy. Poza tym w Nowym Maharadży można było w naturalny sposób zawierać nowe znajomości.
Copacabana nie przestawał mówić, a w głowie Nicolasa oglądane właśnie sceny z szykownie ubranymi gośćmi przy stolikach i z wyszukanymi potrawami walczyły o pierwszeństwo z wyobrażeniami wywołanymi egzotycznym słowem „Lazarat”.
Od jakiegoś czasu prawdziwym hitem na rynku stały się konopie z Albanii. Copacabana prowadził dwa interesy: legalny w Rio de Janeiro i nielegalny w Tiranie.
– Musisz mnie tam kiedyś ze sobą zabrać – powiedział Agostino, wyciągając rękę po kolejny kieliszek wina.
– Chłopaki, to największa plantacja konopi na świecie! Zielsko rośnie wszędzie. – Copacabana mówił o Lazaracie, gdzie produkuje się setki ton narkotyków rocznie. Chwalił się, że dokonuje tam imponujących zakupów, ale nie powiedział, w jaki sposób szmugluje towar z Albanii do Włoch. Drogi morskie i powietrzne nie były bezpieczne, wysyłał go więc drogą naziemną przez Czarnogórę, Chorwację i Słowenię, granicę pokonywał we Friuli. Copacabana opowiadał w bardzo chaotyczny sposób. Agostino szybko się znudził i co jakiś czas tracił wątek. Za to Nicolas chłonął każde słowo, mógłby słuchać Copacabany bez końca.
Każdy transport z Albanii dawał ogromne zarobki, gdy pieniądze zaczęły płynąć jak wezbrana rzeka, trudno było to ukryć. Kilka tygodni po spotkaniu w Nowym Maharadży złapano jednego z przemytników pracujących dla Copacabany, pisały o tym wszystkie gazety. Antymafia wszczęła dochodzenie i wydała nakaz aresztowania Copacabany, któremu nie pozostało nic innego, jak zacząć się ukrywać. Zniknął, być może wyjechał do Albanii albo udało mu się przedostać do Brazylii. W każdym razie nie widziano go przez kilka miesięcy. Na narkotykowym rynku Forcelli wkrótce zabrakło towaru.
Agostino próbował coś zorganizować, ale bez Copacabany, od którego nie było żadnych wiadomości, i bez odsiadującego wyrok w więzieniu Alvara okazało się to niemożliwe.
– Ale chłopaki z paranzy White’a ciągle pracują! Dam sobie głowę uciąć, że mają dostęp do towaru – mówił Lollipop.
Nicolas i jego chłopcy nie wiedzieli, skąd brać towar, jak nim handlować, jak zorganizować dyżury. Klany podzieliły między siebie punkty sprzedaży narkotyków, jakby została nakreślona nowa mapa miasta ze zmienionymi nazwami, z których każda oznaczała nowy podbój.
– I co teraz zrobimy? – zapytał Nicolas. Siedzieli w przestronnym barze z automatami do gry, gdzie przyjmowano też zakłady bukmacherskie. Teren neutralny, wstęp wolny dla wszystkich. Dla tych, którzy siedzieli z oczami utkwionymi w ekran i przeklinali zbyt wolne konie, dla tych, którzy przepuszczali miesięczne pobory przy slotach, i dla tych, którzy stali przy kontuarze nad filiżanką kawy. A także dla Nicolasa i jego kolegów. Bywali tu też często Kudłacze z White’em, po którym prawie zawsze było widać, że jest naćpany kokainą. Nie wystarczało mu już wciąganie proszku przez nos, coraz częściej wstrzykiwał go sobie do żył. Bawił się teraz piłkarzykami, grał sam przeciwko dwóm chłopcom ze swojej paranzy, Dzikusowi i Kukuryku. Skakał między grillami, jakby ugryzła go tarantula. Cały czas coś mówił, ale jednocześnie uważał na to, co się wokół niego dzieje. Na pytanie Nicolasa: „I co teraz zrobimy?” zareagował błyskawicznie:.
– Chcecie pracować, chłopaki? – zapytał, nie przestając kręcić piłkarzykami. – Mogę was wysyłać na zastępstwa. Będziecie obsługiwać punkty, w których potrzebują ludzi.
Choć niechętnie, ale się zgodzili. Nie mieli wyboru. Po zniknięciu Copacabany rynek Forcelli był dla nich zamknięty.
Zaczęli pracować dla wszystkich, którzy mieli jakieś dziury do zaklejenia, na przykład z powodu aresztowania pushera pochodzącego z Maroka, choroby dilera czy niesolidności jakiegoś niedawno zwerbowanego chłopaka. Pracowali dla rodziny Mocerino z dzielnicy Sanità i dla klanu Pesacane z Cavone. Od czasu do czasu jeździli aż do Torre Annunziata, żeby wspomóc chłopców z klanu Vitiello. Przemieszczali się po całym mieście. Raz handlowali na placu Belliniego, innym razem na dworcu kolejowym. Wzywano ich w ostatniej chwili. Mafijne szumowiny całego Neapolu i okolic miały numery ich telefonów.
Po jakimś czasie Nicolas zmęczył się tą sytuacją. Rzadziej rozprowadzał towar, więcej przebywał w domu. Wszyscy choć trochę od nich starsi zarabiali kupę szmalu, mimo że byli niewiele warci – ludzie, którzy dawali się łatwo złapać, siedzieli w Poggioreale, wychodzili i zaraz znów tam wracali. White załatwił im kiepską robotę.
Tymczasem jednak koło fortuny zaczęło się obracać.
Pojawił się Copacabana i miał im coś ważnego do powiedzenia. O tym właśnie informował esemes Agostina, który Nicolas przeczytał, gdy pod domem Letizii starał się ją przekonać, że upokorzenie Renatina było dowodem jego miłości.
– Copacabana wrócił do Neapolu! – oznajmił Agostino, gdy tylko Nicolas zatrzymał skuter przy skuterze Briatorego. Stali z włączonymi silnikami na ostatnim zakręcie przed Nowym Maharadżą. Było stąd widać lokal, który choć zamknięty, i tak robił imponujące wrażenie.
– Kretyn z niego. Przecież zaraz go załatwią! – stwierdził Briatore.
– Nie ma obaw. Copacabana przyjechał, bo ma coś bardzo ważnego do załatwienia.
– A co? Ma dla nas towar do rozprowadzenia? – zapytał Briatore i uśmiechnął się przy tym. Po raz pierwszy od dawna.
– Chciałbyś… Nie. Przyjechał, żeby zorganizować ślub Kiciusia. Żeni się z Violą Striano.
– Naprawdę? Mówisz serio? – zapytał Nicolas.
– Tak! – potwierdził Agostino i żeby rozwiać wszelkie wątpliwości, dodał: – Niech mi matka umrze, jeżeli tak nie jest!
– To co, teraz ci z San Giovanni będą u nas rządzić?
– To nie ma nic do rzeczy – odparł Agostino. – Tak czy inaczej, Copacabana jest tutaj i chce się z nami spotkać.
– Gdzie?
– Przecież ci mówię, że tutaj – odpowiedział Agostino, wskazując ręką na Nowego Maharadżę. – Zaraz przyjdą też inni.
Nadszedł moment, w którym ich życie miało się zmienić. Nicolas zawsze wiedział, że wcześniej czy później dostaną swoją szansę. I oto ona. Teraz trzeba tylko odpowiedzieć na wyzwanie. Muszą być silni z silnymi. Tak naprawdę nie miał pojęcia, co może ich czekać, ale wyobraźnia podsuwała mu różne atrakcyjne wizje.
Copacabana siedział w samochodzie dostawczym załadowanym akcesoriami do sprzątania. Wyszedł, gdy tylko się dowiedział, że chłopcy przyjechali. Przywitał ich klepnięciem w policzek, jakby byli małymi dziećmi, ale nie zaprotestowali. Ten mężczyzna mógł sprawić, że na powrót wejdą triumfalnie na rynek, chociaż wyglądał teraz marnie, był blady i chudy, miał długie włosy, zaniedbany zarost i przekrwione oczy. Dało się po nim zauważyć, że ukrywanie się przed wymiarem sprawiedliwości to nie wczasy.
– Są moje dzieciaki! Musicie mi teraz pomóc. Zaraz zrobimy tu przedstawienie.
Copacabana przywitał się wylewnie z Oscarem, człowiekiem, który zarządzał Nowym Maharadżą. Lokal kupił jego dziadek przed pięćdziesięcioma laty. Oscar był tłuściochem, lubował się w szytych na miarę koszulach z wyhaftowanym monogramem, ale zamawiał je zawsze w rozmiarze mniejszym, niż potrzebował, tak że guziki ledwo się dopinały na jego wydatnym brzuchu. Oddał uścisk sztywno, trzymając Copacabanę na lekki dystans, jakby nie chciał, żeby ktoś niepożądany zobaczył go w tej sytuacji.
– Przyszedłem do ciebie, bracie, z zaszczytną propozycją.
– O co chodzi?
– Diego Faella i Viola Striano chcą urządzić wesele u ciebie… tutaj… – Copacabana dołączył do tych słów szeroki gest ręki, którym objął cały lokal, jakby był jego własnością.
Słysząc te dwa nazwiska, Oscar poczerwieniał na twarzy.
– Copacabana, bardzo cię lubię i szanuję, ale…
– Nie takiej odpowiedzi się spodziewałem.
– Wiesz, że ja ze wszystkimi dobrze żyję, ale jestem tylko udziałowcem w spółce, która zarządza tym lokalem… Wolimy trzymać się z daleka od…
– Od?
– Od problematycznych sytuacji.
– Ale pieniądze od problematycznych sytuacji chętnie bierzecie!
– Pieniądze bierzemy od wszystkich. Ale takie wesele… – Nie dokończył zdania. Nie było potrzeby.
– Rezygnujesz z takiego interesu? – zapytał Copacabana. – Po takim weselu nie opędzilibyście się od zamówień.
– Tak, ale potem założono by u nas podsłuch.
– Jaki znowu podsłuch! Poza tym nie musiałbyś angażować swoich kelnerów, mamy chłopaków, którzy się tym zajmą.
Agostino, Nicolas, Śnięta Ryba, Briatore, Lollipop, Ząbek i inni nie spodziewali się, że przyjdzie im kelnerować. Nigdy tego nie robili, nie mieli pojęcia, na czym polega ta praca. Ale jeżeli Copacabana tak zdecydował, tak musi być.
– Oscar, ty może nie zrozumiałeś, co to za impreza. Dadzą ci za nią od razu, od ręki dwieście tysięcy… Za zorganizowanie pięknego przyjęcia weselnego.
– Przykro mi, Copacabana, ale wolę zrezygnować z tych pieniędzy. Naprawdę, dla nas…
Copacabana wykonał gest, jakby chciał odgarnąć sprzed siebie powietrze grzbietem dłoni. Nic się nie da zrobić.
– Koniec rozmowy.
Był bardzo obrażony. Wyszedł z pomieszczenia, a za nim chłopcy, jak głodne szczeniaki za suką.
Nicolas i inni byli pewni, że tylko udaje. Że zaraz wróci do Oscara jeszcze bardziej rozwścieczony niż teraz, z oczami czerwonymi ze złości, i obije go po gębie albo wyciągnie schowany gdzieś pistolet i jednym strzałem zmiażdży mu kolano. Nic z tych rzeczy. Copacabana wsiadł z powrotem do samochodu dostawczego i przez okienko powiedział:
– Wezwiemy was. Urządzimy to wesele w Sorrento. Potrzebujemy swoich ludzi, żadnych kelnerów przysłanych z zewnątrz przez agencję. Tamtych posyła policja finansowa.
Copacabana pojechał do Sorrento i zamówił przyjęcie weselne dla potomków dwóch najmożniejszych rodzin. Nicolas napisał do Letizii: „Szykuje się ekstraluksusowe wesele na wybrzeżu, ale nasze, kotku, będzie piękniejsze!!!”. Letizia, ciągle jeszcze na niego zła z powodu incydentu z Renatinem, odpisała mu po godzinie: „A kto ci powiedział, że za ciebie wyjdę?”.
Co do tego Nicolas nie miał najmniejszych wątpliwości. Już teraz wyobrażał sobie, jak będzie wyglądać ich wesele, wspaniałe i niepowtarzalne; dodawał do swych wyobrażeń wciąż nowe detale, które opisywał Letizii w pełnych obietnic esemesach. Połączyła ich wielka miłość, a teraz musi postarać się o resztę. Zacznie od tego, że wejdzie kuchennymi drzwiami do tego świata, nad którym wprawdzie zaczynało zmierzchać, ale wciąż jeszcze się liczył.
Feliciano Striano siedział w więzieniu, jego brat też siedział w więzieniu. Córka Feliciana zdecydowała się wyjść za mąż za Diega Faellę, nazywanego Kiciusiem. Rodzina Faella z San Giovanni a Teduccio zarabiała ogromne pieniądze na haraczach, przetargach, dystrybucji produktów spożywczych. Pole ich działania było ogromne. Czerpali zyski nawet ze sklepów bezcłowych na lotniskach w krajach Europy Wschodniej. Diego Faella zarządzał rodzinnymi interesami bardzo rygorystycznie. Wszyscy musieli płacić, nawet kioskarze i domokrążcy, każdy dokładał się do kasy klanu. Wysokość haraczu była uzależniona od zarobków, dlatego Diego uważał się za osobę wielkoduszną. A nawet łagodną. Córce Feliciana Striano udało się przeżyć wiele lat z dala od Neapolu. Zdobyła dyplom uniwersytecki, studiowała modę. Tak naprawdę nie nazywała się Viola. Kazała tak do siebie mówić, bo nie cierpiała swego odziedziczonego po babci prawdziwego imienia – Addolorata, a jego znośniejszą wersją, Dolores, posługiwał się już cały zastęp kuzynek. Tak więc sama wybrała sobie imię. Kiedy była jeszcze małą dziewczynką, oznajmiła matce, że od tej chwili ma ją nazywać Viola. Przeniosła się z powrotem do Neapolu, gdy matka zdecydowała się na separację z mężem. Don Feliciano chciał się ożenić z inną kobietą, ale matka Violi nie zgodziła się na rozwód – co Bóg złączył… – i Viola wróciła, żeby ją wesprzeć w tej sytuacji. Nie wyprowadziły się z rodzinnego domu w Forcelli, to don Feliciano zamieszkał poza nim, ale niedaleko. Rodzina jest święta. Viola była o tym przekonana jeszcze bardziej niż inni. Rodzina to twoje DNA, masz je w sobie, nie możesz sobie przecież usunąć krwi z żył, prawda? Z tym się urodziłeś, z tym umrzesz. Później jednak don Feliciano podjął współpracę z wymiarem sprawiedliwości i wtedy Viola odcięła się od swego ojca. Addolorata Striano znalazła się na liście osób z prawem do ochrony. Karabinierzy przyjechali po nią pod dom opancerzonym samochodem, żeby zawieźć ją gdzieś daleko od Forcelli i zapewnić jej bezpieczeństwo. I wtedy rozpoczęło się przedstawienie. Viola wrzeszczała z balkonu, przeklinała, pluła i wyzywała karabinierów z eskorty: „Wynoście się, skurwysyny! Sprzedawczyki! Mój ojciec umarł! Nie, nie umarł – nigdy go nie było! Nigdy nie był moim ojcem. Wynocha stąd!”. Viola odrzuciła policyjną ochronę, nie zgodziła się na współpracę i wyrzekła się ojca oraz innych „skruszonych” krewnych. Przez długi czas siedziała zamknięta w domu. Szkicowała projekty sukienek, torebek i biżuterii, podczas gdy na jej balkonie lądowały najróżniejsze oznaki potępienia: torebki z psimi kupami, martwe ptaki, wnętrzności gołębi. Później przyszedł czas na butelki samozapalające, od których zajmowały się ogniem firanki, obraźliwe napisy na murach i odymiony domofon. Nikt nie wierzył w jej słowa, ale Viola wytrzymała. Aż do dnia, kiedy w jej życiu pojawił się Kiciuś. Propozycja małżeństwa, którą jej złożył, uwolniła ją natychmiast od wszystkich zarzutów i podejrzeń, które uwięziły dziewczynę w domu. Jednocześnie Diego Faella, łącząc się z niesplamioną częścią rodziny Striano, zawładnął Forcellą.
Mówiło się, że Kiciuś długo o nią zabiegał. Viola miała kształtne ciało, jasnoniebieskie oczy ojca i duży nos. Przez długi czas wahała się, czy go sobie poprawić, ale w końcu zdecydowała, że nic nie będzie zmieniać, bo to ją wyróżnia. Viola należała do kobiet, które zawsze doskonale wiedzą, co się wokół nich dzieje, ale udają, że tak nie jest. Jej małżeństwo z Diegiem oznaczało połączenie dwóch najpotężniejszych rodzin. Wyglądało na zaaranżowany związek, jeden z tych, jakie zdarzają się między możnymi rodami. Nie byłoby w tym nic dziwnego, bo ich rodziny należały do arystokracji kamorry i wiele ich zachowań nie odbiegało od zwyczajów osób zajmujących z racji swego urodzenia sporo miejsca w plotkarskich czasopismach. Viola być może w jakiejś mierze poświęcała się dla dobra rodziny, ale Kiciuś wyglądał na prawdziwie zakochanego. Wielu twierdziło, że w zdobyciu Violi pomogło mu przekonanie firmy kontrolowanej przez klan Faella, która produkowała luksusowe torby, żeby zatrudniła ją jako projektantkę. Ale to tylko plotki. Dla Violi to małżeństwo było na pewno triumfem miłości. Jeżeli potrafiła sama wybrać sobie imię, na pewno umiała też sama zdecydować, jak będzie wyglądała jej przyszłość.
Zgodnie z zapowiedzią Copacabany kilka dni później dostali wezwanie. Nicolas zaraz powiedział o tym matce:
– Będę pracował jako kelner na weselu. Naprawdę!
Matka spojrzała mu badawczo w twarz, na wpół zasłoniętą jasną grzywą miękkich włosów. Szukała w słowach i w twarzy syna tego, co wiedziała i czego nie wiedziała, tego, co mogło być prawdą i co nią nie było. Drzwi do pokoju Nicolasa były otwarte i matka sięgnęła tym samym badawczym spojrzeniem do środka, żeby znaleźć jakiś znak na ścianach, na porzuconym na podłodze starym plecaku, na koszulkach leżących na łóżku. Starała się dopasować informację przekazaną przez syna, że będzie pracować jako kelner, do barier, jakie budował między sobą a rodzicami od chwili, kiedy przyszli po niego na komisariat. Wiedziała, że jeżeli tamtego dnia nie zawieziono go prosto na Nisidę, nie stało się tak dlatego, że był niewinny. Docierały do niej różne pogłoski o wybrykach Nicolasa, a co nie docierało, mogła sobie łatwo wyobrazić. Nie była jak mąż, który w synu widział przyszłość, dobrą przyszłość, i myślał, że jest tylko trochę niesforny. Oczy matki były w stanie wwiercić się głęboko pod powierzchnię pozorów. Ale teraz zamknęła podejrzenia w najciemniejszym zakamarku serca i przytuliła syna do siebie. „Brawo, Nicolas!” On nie pohamował w żaden sposób jej entuzjazmu i pozwolił, żeby położyła mu głowę na ramieniu. Matka rozluźniła się, jak jej się to już od dawna nie zdarzało. Zamknęła oczy i wciągnęła zapach swojego dziecka, o którym już myślała, że straciła je na zawsze, a które teraz wróciło razem z tą wiadomością pochodzącą ze świata normalności. Tak niewiele wystarczyło, żeby uwierzyła, że można zacząć na nowo życie z czystym kontem. Nicolas oddał jej uścisk, jak to się zwykle robi, połączywszy ręce na jej plecach, ale niezbyt silnie. Oby tylko nie zaczęła płakać, pomyślał, biorąc jej czułość za słabość.
Odstąpili od siebie, ale matka nie pozwoliła, żeby Nicolas zamknął się na powrót w swoim pokoju. Obserwowali się nawzajem w milczeniu, w oczekiwaniu na następny ruch drugiej strony. Dla Nicolasa to przytulenie nie było niczym innym jak gestem matki zadowolonej ze spolegliwości swego dziecka.
Ona czuła, że dostała od niego ochłap, że przez jakiś niewytłumaczalny kaprys chciał ją wynagrodzić okruchem normalności. Ale jaka to normalność! Przecież w jego głowie wciąż buzują te same myśli, myśli, które ją przerażają. Wie o tym. Myśli niedobre, szkaradne. Można by próbować usprawiedliwić je u kogoś, kto chce się zemścić za wyrządzone mu zło, ale przecież jemu nikt nigdy nie zrobił nic złego! Mężowi nie mogła się zwierzyć ze swoich rozterek. Nie, jemu na pewno nie.
Nicolas odgadywał z twarzy matki, co się w niej działo, ten chaos i mieszaninę uczuć, potrzebę dotarcia do prawdy i wahanie między pewnością a podejrzeniem.
– Mamo, czy pomyślałabyś kiedyś, że twój syn będzie kelnerem? – Wykonał gest, jakby na przedramieniu niósł parę talerzy. Udało mu się ją rozśmieszyć. To dobrze, w końcu na to zasługiwała.
– Jak to się stało, że urodził mi się taki blondynek? – Twarz jej jaśniała, zepchnęła gdzieś głęboko wewnętrzny pomruk strachu. – Że urodziłam takiego przystojniaka?
– Urodziłaś przystojnego kelnera, mamo – powiedział i odwrócił się od niej. Kiedy wchodził do swego pokoju, nie opuszczało go wrażenie, że matka ciągle jeszcze patrzy na niego tym samym badawczym wzrokiem. I miał rację.
Filomena czy, jak ją wszyscy nazywali, Mena, matka Nicolasa, otworzyła małą pralnię przy via Toledo, niedaleko placu Dantego, między bazyliką Ducha Świętego a ulicą Forno Vecchio. Wcześniej też działała tam pralnia, prowadziła ją para staruszków, którzy odstąpili jej to miejsce za niewielki czynsz. Mena powiesiła nowy niebieski szyld z napisem BLUE SKY, a pod nim na zachętę: CZYSTE JAK BŁĘKITNE NIEBO. Najpierw zatrudniła u siebie dwie Rumunki, a potem małżeństwo Peruwiańczyków. On był niziutki i nigdy nic nie mówił, ale doskonale prasował, ona była pulchna i zawsze uśmiechnięta. O mężu i jego milczeniu mówiła tylko: Escucha mucho. W młodości Mena uczyła się trochę krawiectwa, umiała szyć ręcznie i na maszynie, więc w ofercie firmy Blue Sky były też drobne przeróbki i reperacje. O takiej pracy zwykło się mówić, że to zajęcie dla Hindusów, ale przecież nie można zostawić całego rynku pracy w rękach samych tylko Hindusów, Chińczyków i Lankijczyków. Pomieszczenie, w którym prowadziła swój punkt usługowy, było małą dziuplą, zapełnioną do granic możliwości sprzętem i półkami z poukładanymi porządnie ubraniami i bielizną. Miało dwoje drzwi. Tylne, wychodzące na ciemne podwórko między domami, były zawsze otwarte, latem i zimą z tego samego powodu: żeby móc w środku oddychać. Czasem Mena stała przed wejściem, opierając się rękami na krągłych biodrach albo odgarniając nimi z twarzy kruczoczarne włosy, zawsze nie dość starannie uczesane, i patrzyła na przechodzących ludzi.
– Pani kochana, marynarka męża jest jak nowa! – Zaczynała rozpoznawać wśród przechodniów swoich klientów, a klienci też ją rozpoznawali. Patrzcie tylko, ilu samotnych mężczyzn, myślała sobie. Także tutaj, w Neapolu, tak samo jak na północy kraju, przynoszą ubrania, żeby im je wyprać, wyprasować, obszyć. Przychodzą, mało mówią, zostawiają swoje rzeczy, potem je odbierają i znikają. Mena obserwowała ten świat, którego nie znała i dla którego sama była obca. Nie pochodziła z Forcelli, ale poprzedni właściciele pralni dobrze ją wprowadzili i ręczyli za nią. Bo nie ma zajęcia, które można wykonywać w tym miejscu bez wprowadzenia przez kogoś, kto do tego miejsca przynależy. Za Menę ręczono. Nie wiedziała, jak długo będzie mogła prowadzić interes, ale na razie czuła się szczęśliwa, że przynosi do domu trochę zarobionych przez siebie pieniędzy. Nauczyciel wuefu nie jest w stanie sam utrzymać rodziny, poza tym jej mąż nie zdawał sobie sprawy z trudności, nie widział, że chłopcy wciąż potrzebują czegoś nowego, po prostu tego nie widział. Musiała wspierać tego mężczyznę, którego wciąż bardzo kochała. Kiedy w zakładzie stała nad deską do prasowania z parującym żelazkiem w ręku, zatrzymywała czasem wzrok na zdjęciach synów, które powiesiła na ścianie między kalendarzem a korkową tablicą z przypiętymi do niej dziesiątkami pokwitowań. Trzyletni Christian i Nicolas jako ośmiolatek, i jeszcze jedno zrobione niedawno zdjęcie Nicolasa z tą jego jasną czupryną. Kto by pomyślał, że urodzi jasnowłose dziecko! Ale wystarczyło go zobaczyć przy ojcu, żeby zrozumieć, skąd się wziął. Pochmurniała, gdy myślała o jego urodzie, pochmurniała, bo trochę się domyślała, trochę docierało do niej z różnych stron, trochę się dowiadywała… Jasne, że nie w szkole, bo kto by się czegoś dowiedział w szkole! Od Letizii też nie. Prędzej już może przez tych jego kolegów – nicponiów, z którymi spędzał tak dużo czasu. Nicolas trzymał ich z daleka od domu, ale nie na tyle, żeby Mena nie mogła wyrobić sobie zdania na ich temat, i nie było to bynajmniej zdanie pozytywne.