46,00 zł
Rzeczywiste przedstawienie brutalnej i bezwzględnej wojny gangów wśród neapolitańskiej kamorry Przywódca gangu Dzieciaków, młodych mafiosów, traci brata. Wściekły i rozgoryczony poprzysięga zemstę. By nie dopuścić do panowania starych klanów kamorystów, usiłuje panować nad swoimi interesami. Sprzedaje narkotyki, walczy z konkurującymi gangami, zdobywa nowych pobratymców, a jego grupie udaje się zyskiwać coraz większe uznanie w przestępczym świecie. Czy przywódca utrzyma władzę? A może wreszcie będzie uważany za równego innym bossom i zacznie rządzić większą grupą? Czy starzy mafiosi szczerze traktują go jak równego sobie, czy jednak jest to podstęp? Pocałunek śmierci to portret młodego neapolitańskiego pokolenia skazanego na tryb życia, który prowadzić może tylko do upadku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 443
Książka ukazała się poprzednio w 2019 roku pod tytułem Drapieżny pocałunek
BACIO FEROCE
Copyright © 2017, Roberto Saviano
All rights reserved
Copyright © 2019, 2024 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2019 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga
Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz Zdjęcie autora: © Roberto Saviano
Redakcja: Jolanta Olejniczak-Kulan
Korekta: Grzegorz Krzymianowski, Edyta Malinowska-Klimiuk, Aneta Iwan
ISBN: 978-83-8230-843-3
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga
e-mail:[email protected]
www.soniadraga.pl
E - wydanie 2024. Wydanie II
Skład wersji elektronicznej:
konwersja.virtualo.pl
Przesyłamy je w liczbie mnogiej: całusy, buziaki, pocałunki. A przecież każdy pocałunek jest inny. Pocałunki różnią się między sobą jak płatki śniegu. Nie tylko dlatego, że występują pod wieloma postaciami, ale także dlatego, że rodzą się pod wpływem różnych impulsów, towarzyszą im rozmaite intencje i emocje.
Ważne jest też, z jakim uczuciem pocałunek będzie przyjęty – czy z radością, podnieceniem, czy też z zakłopotaniem. A może zostanie wręcz odtrącony? Bywa, że pocałunek głośno zabrzmi w ciszy, bywa też, że zagłuszą go hałasy. Niektórym towarzyszy śmiech, inne moczą łzy. Może je ogrzewać słońce albo kryć mrok.
Pocałunki da się precyzyjnie sklasyfikować. Pocałunek jak pieczęć odciśnięta na wargach. Pocałunek namiętny. Pocałunek niewinny, niedojrzały, dziecięca zabawa. Pocałunek – lekkie muśnięcie, nieśmiały dar. I jego przeciwieństwo: pocałunek zwany francuskim, kiedy wargi, dotknąwszy się, zaraz się rozchylają; kiedy stykają się kubki smakowe, a języki wymieniają się pieszczotami w przestrzeni zamkniętej łukiem zębów. Zupełnie inny jest pocałunek matczyny, cmoknięcie w policzek – zapowiedź tego, co nastąpi zaraz potem: przytulenia, pogłaskania po głowie, dotknięcia dłonią czoła, żeby zmierzyć gorączkę. Pocałunki ojca dotykają kości jarzmowej, są szybkie, twarde i kłują zarostem. Są też muśnięcia policzków na przywitanie i pożegnanie. Są całusy obleśne, dawane ukradkiem, niespodziewane i zaślinione.
Pocałunek drapieżny nie poddaje się klasyfikacji. Może zapieczętować usta i zmusić je do milczenia, ale może też stanowić obietnicę nagrody. Może być wyrokiem skazującym lub oznaczać przebaczenie. Niektóre drapieżne pocałunki ledwie dotykają dziąseł, inne sięgają aż do gardła.
Tak czy inaczej, zawsze zawłaszczają całą dostępną przestrzeń. Usta służą tylko jako wejście, otwierają dostęp do warstw najgłębszych, są jak sadzawka, w której zanurza się ten, kto szuka duszy. O ile istnieje, o ile ciało nie jest tylko pustym pokrowcem. Drapieżny pocałunek penetruje niezbadaną otchłań. I natrafia czasem na pustkę, głuchą i ciemną, w której tak dobrze można się ukryć.
Hodowcy psów przeznaczonych do nielegalnych walk, ci współcześni barbarzyńcy, stosują niezmiennie od lat pewną metodę selekcji najagresywniejszych osobników. Wprawdzie nikt nie poddał jej naukowej weryfikacji, ale uważa się, że jest skuteczna. Psy szkolone do walki wybiera się zaraz po urodzeniu. Hodowcy poddają je próbie, która nie ma nic wspólnego z oceną ich rozmiarów czy muskulatury. Nie polega nawet na obserwacji, który ze szczeniaków odsuwa inne od sutka matki albo karze zbyt żarłocznego brata. Hodowca podczas karmienia odrywa psiaki od sutków matki i przystawia sobie ich pyszczki do policzka. Większość szczeniaków liże go wtedy po skórze, ale zawsze znajdzie się jeden – jeszcze ślepy i bez zębów, z dziąsłami przyzwyczajonymi tylko do miękkiego ciała matki – który będzie się starał go ugryźć. Ten szczeniak chce jak najszybciej poznać świat, pragnie chwycić go zębami, choć jeszcze ich nie ma. I to właśnie jest drapieżny pocałunek. Ten szczeniak – nieważne, czy to pies, czy suczka – będzie przyuczany do walki na śmierć i życie.
Są pocałunki i są pocałunki drapieżne. Te pierwsze zatrzymują się na granicy ciała, podczas gdy dla drugich nic nie stanowi przeszkody. Chcą być tym, co całują.
Drapieżne pocałunki nie rodzą się ani z dobra, ani ze zła. Istnieją. Tak jak związki. I zawsze pozostawiają smak krwi.
– Urodził się!
– Jak to?
– Tak! Urodził się.
Po drugiej stronie cisza, słychać tylko oddech. I dopiero po dłuższej chwili:
– Jesteś pewny?
Czekał na tę wiadomość od tygodni, ale teraz, gdy Tukan zadzwonił, żeby mu ją przekazać, Nicolas kazał powtórzyć ją sobie kilka razy, żeby uwierzyć, że ten dzień wreszcie nastąpił. I żeby poczuć się gotowym do działania.
– Zaraz mnie coś trafi. Przecież ci mówię! Urodził się dosłownie przed chwilą. Niech mi matka umrze, jeżeli to nieprawda. Koala chyba jest jeszcze na porodówce. Ząbka nigdzie nie widać, ja przyjechałem natychmiast do szpitala.
– Ząbek?! On nie ma jaj, żeby pokazać się w szpitalu. A tobie kto powiedział, że się urodził?
– Pielęgniarz.
– Co to za pielęgniarz? Skąd go wziąłeś? – Nicolas nie zadowalał się ogólnymi informacjami, chciał dokładnie poznać wszystkie szczegóły. Nie mógł sobie pozwolić na improwizację, nie mogło być żadnych poślizgów.
– To taki jeden, co pracował z ojcem Biszkopcika, Enzucciem Niespolem. Powiedziałem mu, że Koala jest naszą koleżanką i że chcielibyśmy wiedzieć przed wszystkimi, kiedy dziecko się urodzi.
– Ile mu obiecałeś? Może robi cię w konia, bo dałeś mu za mało?
– Nie, obiecałem, że dostanie iPhone’a. On już się nie mógł doczekać, żeby Koala urodziła, siedział przy niej z uchem na brzuchu, bo chciał jak najszybciej dostać telefon.
– W takim razie musimy się pośpieszyć. Jutro, jak tylko wyjdzie słońce.
Świt zastał go ubranego i gotowego do akcji. Łóżko, na którym siedział, było tylko lekko wygniecione, nie spał w nocy ani przez chwilę. Zamknął oczy i wciągnął głęboko powietrze, a potem wypuścił je gwałtownie. Był już dzień. Musiał mieć jasny umysł, nie mógł pozwolić, by opanowały go wspomnienia. Miał zadanie do wykonania, potem będzie czas na wszystko inne.
Głos Tukana zadziałał jak włącznik prądu. Włożył pistolet Desert Eagle do kieszeni dżinsów i zbiegł na ulicę.
Tukan miał już na głowie kask integralny.
– Masz telefon? – zapytał Nicolas, zakładając swój. – Jest jeszcze w oryginalnym opakowaniu, tak?
– Maharadża, nie martw się, wszystko gra.
– No to jedziemy po kwiaty. – Nicolas usiadł za kierownicą i ruszył z umiarkowaną szybkością. Opanował go spokój, który ogrzewał całe ciało. Za godzinę będzie po wszystkim. Rozdział zamknięty.
Żaluzje kiosku z kwiatami były zasunięte, a nie znali innego miejsca, gdzie mogliby je kupić. Zresztą nie mieli czasu, żeby jeździć po mieście.
– To jest granda! Narzekają, że mało zarabiają, ale śpią zamiast pracować.
Ruszył z miejsca, ale zaraz znowu zahamował tak gwałtownie, że zderzyli się z Tukanem kaskami.
– O, Madonno!
– No właśnie! Madonna! – powiedział Nicolas i odpychając się nogami od asfaltu, poprowadził skuter tyłem aż do skrzyżowania z wąskim zaułkiem. W kapliczce oświetlonej wieczną lampką i chronionej żelazną kratą, która błyszczała, jakby zrobiono ją ze złota, stała figurka Madonny, ledwo widoczna przy licznych zdjęciach tych, którzy skorzystali z jej łask, oraz podobiznach ojca Pio. Uśmiechała się uspokajająco i Nicolas odpowiedział jej uśmiechem. Zsiadł z t-Maxa, posłał jej ręką całusa, jak nauczyła go babcia, gdy był malutki, i wspinając się na palcach, wyjął z wazonu pęk białych kalii.
– Madonna się nie wkurzy? – zapytał Tukan.
– Madonna nigdy się nie wkurza i dlatego jest Madonną – powiedział Nicolas, rozsuwając zamek bluzy, żeby włożyć pod nią kwiaty. Ruszyli na pełnym gazie. Zgodnie z umową Śnięta Ryba powinien o tej porze rozpocząć akcję.
Zaraz za bramą czekał na nich pielęgniarz, tupał nogami w asfalt, był otulony puchową kurtką. Tukan pozdrowił go gestem ręki, a pielęgniarz dalej podskakiwał na miejscu, chociaż teraz robił to nie tyle z powodu zimna, ile ze zdenerwowania, z obawy, że ci dwaj na skuterze i w kaskach integralnych nie przyjechali tu, żeby mu podziękować za przysługę.
– Niech pan nas zaprowadzi, żebyśmy mogli zrobić niespodziankę dzieciątku – zaczął Nicolas.
Pielęgniarz ociągał się z wykonaniem tego polecenia, żeby wysondować, o co im chodzi. Powiedział, że nie są krewnymi, więc nie może ich wpuścić.
– Jak to nie jesteśmy krewnymi?! – obruszył się Nicolas. – Czy tylko kuzyni mogą być krewnymi? My jesteśmy bardziej krewnymi niż krewni, bo jesteśmy przyjaciółmi, jesteśmy prawdziwą rodziną.
– Teraz jest na oddziale noworodków. Niedługo zaniosą go matce.
– To chłopczyk?
– Tak.
– To lepiej.
– Dlaczego? – zapytał pielęgniarz, żeby zyskać na czasie.
– Jest łatwiej…
– Co jest łatwiej? – Pielęgniarz nie rezygnował z pytań, ale Nicolas go zignorował.
Odpowiedział za niego Tukan:
– Chłopcom jest łatwiej dorosnąć, no nie? A może łatwiej jest dziewczynom… Przynajmniej tym, które umieją się dobrze bzykać i mogą za to dostać, co chcą.
Milczenie Nicolasa pozwoliło pielęgniarzowi uwierzyć, że nie będą nalegać. Już chciał rozłożyć ręce i powiedzieć, że nic się nie da zrobić, bo takie są przepisy.
– Chcę zobaczyć dziecko, zanim przystawią je matce do piersi.
Ten głos, zniecierpliwiony i naładowany złością, uderzył pielęgniarza jak bat. I zanim sformułował odpowiedź, znalazł się z twarzą spłaszczoną na wizjerze kasku Nicolasa.
– Powiedziałem ci, że chcę zobaczyć to dziecko. Przyniosłem kwiaty dla matki. I teraz mi powiesz, jak tam trafić. – Nicolas silnym pchnięciem przywrócił mu wyprostowaną pozycję.
Otrzymali precyzyjne wskazówki, droga była prosta. Tukan wyjął więc pudełko z iPhone’em i rzucił je w powietrze, a pielęgniarz śledził jego trajektorię, żeby je złapać, zanim upadnie na ziemię i telefon się stłucze. Był tak skoncentrowany na tym cacku technologicznym, że nie zauważył gęstego czarnego dymu wychodzącego z okna w niewielkiej odległości od niego, może nawet nie poczuł ostrego zapachu palonych opon. Śnięta Ryba wykonał swoje zadanie punktualnie. Nicolas go o to prosił albo raczej wydał mu taki rozkaz. „Chcę dużo dymu, musi wszystko przysłonić. Budka strażników ma być pusta. Nie możemy dopuścić do tego, żeby goniła za nami chmara ochroniarzy. To będzie klasyczna zmyłka, Rybko”. Śnięta Ryba wybrał toalety niedaleko budki. Opony ukradł w warsztacie wulkanizacji tego samego ranka. Wystarczyło trochę nafty i zapalniczka, żeby urządzić spektakularne widowisko z udziałem trującego dymu i skoncentrować uwagę wszystkich na tych toaletach.
Tymczasem t-Max przejeżdżał przez bramę szpitala z prędkością pieszego. Aż do tej chwili chłopcy realizowali precyzyjnie wszystkie punkty planu. Nicolas obliczył, ile może trwać każdy etap, włączając w te kalkulacje nieprzewidziane zdarzenia. Tukan, stosując się skrupulatnie do instrukcji, czuł się jak trybik dobrze naoliwionej maszyny. Ale w tym momencie Nicolas przycisnął gaz i poszedł na żywioł. Skuter rozpędził się, żeby pokonać wzniesienie terenu przed wejściem do szpitala – jak koń, który ma przeskoczyć przeszkodę – i po stopniach wjechał do góry. Automatyczne drzwi szpitala otworzyły się i t-Max wpadł do hallu.
W zamkniętej przestrzeni silnik skutera robił tyle hałasu co boeing na lotnisku. Na razie nie natknęli się na nikogo, było za wcześnie na wizyty u lekarzy i zamawianie badań przy okienkach, ale wtargnięcie pojazdu do szpitala zaalarmowało personel, ludzie wychodzili teraz z okolicznych pomieszczeń, nie wierząc własnym oczom i uszom. Nicolas nie zwracał na nich uwagi – szukał windy.
Wjechali na pogrążony w ciszy oddział noworodków. Na korytarzu nie było żywej duszy, nie usłyszeli dźwięku rozmów czy płaczu, który mógłby wskazać drogę do sali z dziećmi. Cały ten chaos, który stworzyli na parterze, nie naruszył spokoju na tym piętrze.
– Jak, do cholery, nazywa się ten dzieciak?
– Na pewno gdzieś będą napisane nazwiska – odparł Tukan. Znał Maharadżę aż za dobrze, żeby ryzykować pytanie, jak zamierza się wydostać z tego ślepego zaułka, w którym się znaleźli. Na tym właśnie polegała moc Nicolasa: doprowadzał cię do granic możliwości, a ty nawet nie zdawałeś sobie z tego sprawy.
Zostawili t-Maxa na środku korytarza. Błyszczący czarny skuter wyglądał jak chrabąszcz między seledynowymi ścianami wyklejonymi plakatami zachwalającymi dobrodziejstwa karmienia piersią. Puścili się biegiem po korytarzu w poszukiwaniu noworodków. Tukan z przodu, z kaskiem na głowie, Nicolas zaraz za nim. Po prawej i lewej stronie ciągnęły się drzwi, słychać było plaśnięcia gumowych podeszew na linoleum.
Korytarz w pewnym miejscu rozszerzał się, tworząc przestrzeń, w której znalazły dla siebie miejsce dwa biurka oparte o przeszkloną ścianę sali noworodków. Za nią leżały w równym rządku nowo narodzone dzieci z czerwonymi buziami, w pastelowych śpioszkach. Niektóre spały spokojnie, inne poruszały piąstkami nad głowami.
Maharadża i Tukan zbliżyli się do szyby jak krewni, których ciekawi, czy dziecko jest podobne bardziej do matki czy do ojca.
– Antonello Izzo – przeczytał Tukan. Niebieska kołderka z nazwiskiem wyszytym w rogu podnosiła się i opuszczała prawie niezauważalnie. – To on – stwierdził Tukan i obrócił się do Nicolasa. Ten stał nieruchomo, opierając dłonie na szybie i patrząc na niemowlę, które się uśmiechało, a przynajmniej tak zdawało się Tukanowi.
– Maharadża…
Cisza.
– Maharadża, co teraz robimy?
– Jak się zabija takie dziecko, Tukan?
– Skąd mam wiedzieć? Teraz, kurwa, się zastanawiasz?
Nicolas wyjął desert eagle’a ze spodni i odbezpieczył go jednym palcem.
– Myślę, że tak jak się przebija balonik. Nie?
Nicolas popchnął delikatnie drzwi, jakby nie chciał obudzić innych dzieci. Podszedł do Antonella, syna Ząbka, syna mordercy swojego brata, tego, który strzelił Christianowi w plecy jak najgorszemu zdrajcy.
– Christian – powiedział ledwo dosłyszalnie.
Po raz pierwszy od dnia pogrzebu wymówił jego imię. Wyglądał, jakby ktoś rzucił na niego urok, stał z oczami skierowanymi przed siebie, ale wpatrzonymi w nie wiadomo co. Tukan miał ochotę bić w szybę pięściami, krzyknąć do niego, żeby się pośpieszył, że powinien od razu zastrzelić syna zdrajcy. Tymczasem Maharadża oparł wylot lufy pistoletu na brzuszku dziecka, ale jego palec na cynglu się nie ruszał. Desert eagle podnosił się i opadał, jakby płuca noworodka naprawdę były w stanie podnieść dwukilowy ciężar. Tukan odwrócił się, żeby sprawdzić sytuację na korytarzu, i zobaczył pielęgniarkę, która w ciągu tych chwil wahania podeszła już prawie do jego pleców. Zbliżała się szybko, w ręce trzymała jak włócznię stojak do kroplówki.
– Co ty tu robisz? – zapytała, potem zauważyła Nicolasa i zaczęła krzyczeć: – Kradną dzieci! Kradną dzieci!
Tukan wycelował w nią glocka i pielęgniarka zatrzymała się ze stojakiem w powietrzu, ale nie przestawała krzyczeć:
– Kradną dzieci! Zabierają nam dzieci! Na pomoc! Na pomoc! – Jej głos stawał się coraz bardziej przenikliwy, niby syrena policyjna.
– Maharadża, strzelaj! Szybko! Odkryli nas. Zabij go…
Ale Nicolas stał teraz z przechyloną w bok głową, jakby chciał się lepiej przyjrzeć dziecku Ząbka i Koali. Spało spokojnie, oddychało rytmicznie i głęboko pomimo dotyku pistoletu. Miał przed oczami Christiana, który – kiedy matka wróciła z nim do domu po porodzie – spał w ten sam sposób. Matka sadzała go na fotelu i wkładała mu maleńkiego brata w ramiona, a ten dalej spał. Tymczasem inne dzieci wokół Antonella zaczęły się budzić. W kilka chwil w sali zapanował straszny harmider, noworodki po kolei dołączały do ogólnego płaczu, tworząc ogłuszający zgiełk, który wreszcie obudził Nicolasa z odrętwienia.
– Kradną dzieci! Kradną dzieci! – nie przestawała krzyczeć pielęgniarka i kręciła stojakiem, żeby się zamachnąć i rzucić jak najmocniej.
– Maharadża, strzelaj! Zabij go szybko! – krzyknął Tukan.
Pielęgniarka dalej się do niego zbliżała, a on nie umiał zdecydować, czy uderzyć ją pięścią w twarz, czy strzelić do niej, żeby ją zranić albo zabić na miejscu. Nie wiedział, co robić.
– Maharadża, robi się niebezpiecznie. Musimy się stąd zabierać. Już! Szybko!
Nicolas podniósł rękę do tatuażu, który zrobił sobie na karku. Chciał, żeby dał mu siłę przed tym niewinnym stworzeniem, pewność, że tak właśnie powinien się zachować. Że musi to zrobić dla siebie, dla matki, dla paranzy Dzieciaków. Bo to był czas burzy. I właśnie on był burzą, która uderzyła w miasto. Nacisnął mocniej lufą pistoletu na brzuszek noworodka i wtedy także Antonello zaczął płakać.
Tukan cofał się przed pielęgniarką, aż uderzył kaskiem w szybę.
– Stój, ty klucho, bo cię zastrzelę – groził jej, ale dwie inne pielęgniarki, ściągnięte jej krzykami, zbliżały się od strony korytarza. Kiedy tylko zobaczyły koleżankę, one też zaczęły krzyczeć:
– O Boże! Kradną dzieci! Na pomoc, kradną dzieci!
– Stać! Bo was zastrzelę! Zastrzelę wszystkie! – krzyczał Tukan, przyciśnięty już teraz całym ciałem do szyby. Był tylko jeden sposób, żeby wyjść z tej opresji. Ścisnął glocka dwiema rękami i wymierzył go w czoło pielęgniarki nacierającej ze stojakiem.
Bum!
Eksplozja. Potem cisza. Tukan spojrzał na swoją rękę – nie zdążył pociągnąć za spust.
Kula przyleciała od tyłu, rozbiła szybę oddziału noworodków, a ta spadła w kawałeczkach jak deszcz na podłogę. Ostre odłamki grzechotały na kasku Tukana, błyszczały na fartuchach pielęgniarek zakrywających twarze rękami, odbijały się od sufitu, wbijały w ścianę i podłogę. Tukan odwrócił się, żeby sprawdzić, skąd nadszedł strzał, i zobaczył Nicolasa z pistoletem w dłoni, wymierzonym jeszcze w miejsce, gdzie była szyba. W ścianie naprzeciwko widniała dziura od kuli.
Płacz dzieci, które zamilkły na ułamek sekundy, stał się jeszcze głośniejszy. Nicolas zawołał ze złością:
– Uciekamy! Nie ma nas!
Podobnie jak wtedy, kiedy tu przyjechali, teraz też nikt im nie przeszkodził. Zjechali po szerokich schodach szpitala aż do hallu. Tam Nicolas nacisnął na gaz i wyminęli strażników, którzy starali się wyjąć broń, oraz strażaków z maskami na twarzach. Ostatnią spotkaną przez nich na terenie szpitala osobą był pielęgniarz, który ich wpuścił. Ale ten trzymał wzrok wbity w iPhone’a i nie zwrócił na nich uwagi.
Nicolas wszedł do domu, kiedy kamienica dopiero się budziła. Słyszał plusk wody pod prysznicami, upominania dzieci, żeby się pośpieszyły, bo w szkole zamkną bramę i nikt nie będzie na nich czekać. Tylko w jego mieszkaniu panowała cisza, było puste. Matka poszła już do prasowalni, robiła to coraz wcześniej. Ojciec zostawił ich zaraz po śmierci Christiana, wyszedł z domu razem z nimi na pogrzeb i nigdy już nie wrócił. Ale nie brakowało im go, jego nieobecność niczego nie zmieniała. Nicolas pomyślał, że właściwie zawsze tak było, i wykrzywił usta w brzydkim grymasie. Rzucił klucze na stół i włączył telewizor. Głośnik był nastawiony na minimum. Nawet telewizor zdawał się wzbraniać przed zakłócaniem tej ciszy, przywodzącej na myśl żałobę. Po wiadomościach na temat polityki lokalnej na ekranie pojawiły się sceny ze szpitala: rozbita szyba, pielęgniarki wyjmujące z łóżeczek płaczące noworodki, linoleum na korytarzu ze śladami opon. Relację zatytułowano: Incydent w szpitalu – trwała zaledwie kilka minut. Temu, co się wydarzyło na oddziale położniczym, poświęcono tyle samo miejsca co pierwszemu lepszemu chuligańskiemu wybrykowi.
Wszedł do pokoju, położył się na łóżku brata i splótł ręce na karku. Palce przebiegły po wytatuowanych na nim literach: C-h-r-i-s-t-i-a-n, jakby odczytywały alfabet Braille’a, pedantycznie, od pierwszej litery do ostatniej i od ostatniej do pierwszej, na koniec jeszcze owalny kształt granatu ręcznego i znowu, powoli, od początku tą samą ścieżką. Granat był identyczny jak ten, który zdobił jego przydomek „Maharadża”, wytatuowany na piersiach. Identyczny, bliźniaczy.
Co ja najlepszego zrobiłem? – pytał się w myślach. Przycisnął pięści do oczu i zapadł się w sobie. Kot i mysz. Kot oszalały z gniewu, który poluje na niewidzialną mysz.
Handel narkotykami funkcjonował sprawnie. Kokaina sprzedawała się świetnie, podobnie jak heroina dostarczana przez Małpopsa. Comiesięczne haracze przychodziły punktualnie. Nad terytorium paranzy z Forcelli w centrum Neapolu świeciło słońce sukcesu. Ale Ząbek wciąż jeszcze żył i Nicolasowi nie dawało to spokoju. To było jak wiecznie obecny ból kręgosłupa, jak ćmienie dziurawego zęba, które nie pozwala spać w nocy. Zdrajca był gdzieś w mieście, ukrywał się w jakiejś norze, nie wiadomo gdzie. Od pięciu miesięcy Nicolas polował na Ząbka. Zaczął od zastawienia pułapki na boisku parafialnym, które jeszcze nosiło ślady ich wspólnych rozgrywek piłkarskich. Wiele nocy spędził przed gabinetem dentystycznym, w którym Ząbek wydał swoją pierwszą pensję na wybielenie zębów pociemniałych od papierosów i narkotyków. Dom rodziców, dziadków ze strony ojca, dziadków ze strony matki, park Capodimonte – bo ktoś podobno widział go tam, jak siedział na ławce. Innym prawdopodobnym miejscem wydał się Nicolasowi dworzec kolejowy. Z zatkanym nosem potrząsał każdym bezdomnym śpiącym na brudnych szmatach, przeglądał dworcowe ubikacje. Cały jeden tydzień poświęcił na nieustanną obserwację domu matki Dumba, stał pod nim w dzień i w nocy, przekonany, że wcześniej czy później Ząbek nie zdoła oprzeć się pokusie. Wszystko na nic. Mysz nie wyszła z norki. Postanowił więc zmiażdżyć małą myszkę, ale okazało się, że nie potrafi… Jak się zabija takie maleńkie dzieci?
– Koniec! Dosyć tego! – krzyknął Nicolas. Jednym ruchem strącił wszystko na podłogę. Święte obrazki, wizerunki Matki Boskiej i ojca Pio, zdjęcie Christiana z pierwszej komunii i inne, w kostiumie kąpielowym z nim na jakiejś plaży, na wakacjach, po których nie zostały mu żadne wspomnienia. Patrzył na stertę przedmiotów u swoich stóp, potem zdjął buty, spodnie i bluzę. Odchylił kołdrę i wszedł do łóżka. Przyciągnął kolana do brody, otoczył je ramionami i wreszcie pozwolił sobie na to, co powinien zrobić już dawno.
Zaczął płakać.
Gniazdo os. Nicolas słyszał, jak latają nad jego głową, i nie otwierając oczu, próbował je odgonić rękami. Po chwili rozbudził się na dobre. Otworzył jedno oko. Osy? To StarTAC, jeden z tych, których on i chłopcy z paranzy używali praktycznie jednorazowo, żeby uniknąć podsłuchu. Ciekawe, jak długo brzęczał na biurku.
Wyskoczył z łóżka. Przespał całe rano i część popołudnia, ale nie czuł się wypoczęty. Umył twarz lodowatą wodą, potem założył na głowę kaptur, jakby ten mógł go ochronić przed bólem rosnącym w okolicach karku. Ból głowy z tych, które koncentrują się w jednym punkcie i wciskają coraz głębiej do czaszki, jak sadysta z wiertarką z cienkim wiertłem. Kiedy w dzieciństwie bolał go brzuch, Mena, jego matka, podawała mu wodę z cukrem i wyciśniętą cytryną. Uważała to za lekarstwo na wszelkie dolegliwości, mówiła zawsze, że po tym przechodzi każdy ból.
Ale teraz Meny nie było. Nicolas pomyślał, żeby pozbyć się bólu za pomocą skręta albo kokainy, ale w końcu zrobił sobie mocną kawę i wysłał wiadomość do chłopców z paranzy. Polecił im, żeby przyszli do prywatnego saloniku w Nowym Maharadży punktualnie o piątej. Mieli dużo spraw do omówienia. Prawdę mówiąc, nie pałał chęcią do rozmowy z nimi i nie miał im właściwie nic do powiedzenia. Chciał tylko, żeby zasypali go słowami, w nadziei, że zagłuszą nieustające brzęczenie wiertła i że zniknie to, czego dotyka jego cienkie ostrze – bezradność i niezadowolenie z siebie, które opanowywały go tym silniej, im dłużej był sam.
W Nowym Maharadży trwał remont. Tak przynajmniej Oscar, jego właściciel, mówił każdemu, kto przychodził pod drzwi restauracji z nadzieją, że spędzi w niej wieczór. Wychodził na ulicę do ludzi przyglądających się rusztowaniom, które zakrywały białą fasadę budynku, i opierając ręce na miękkim brzuchu, zapewniał ich, że po remoncie Nowy Maharadża będzie jeszcze wspanialszy niż przedtem. W rzeczywistości prace ograniczały się do malowania ścian i cyklinowania parkietu, ale Oscar budował atmosferę oczekiwania, tworzył miraże, żeby wstęp do jego lokalu był jeszcze bardziej pożądany.
Tak czy inaczej, przed chłopcami z paranzy drzwi Nowego Maharadży zawsze stały otworem, także wtedy, gdy nikt inny nie mógł do niego wejść.
Oscar rozpoznał z daleka t-Maxa Nicolasa, choć poruszał się niezwykle wolno, podobnie jak statki podziwiane z tarasu restauracji. Widział, jak chłopak zostawia skuter bez zabezpieczenia, jakby to była kupa złomu, i idzie, nie zwracając uwagi ani na niego, ani na piękne dziewczęta, z którymi stał przed wejściem do lokalu – wysokie, młodziutkie i jasnowłose.
– Maharadża, chciałem ci przedstawić nasze nowe tancerki. – Oscar starał się zatrzymać Nicolasa, ale ten może nawet go nie usłyszał.
Pragnął znaleźć się jak najszybciej w prywatnym saloniku paranzy, usiąść w swoim fotelu i zostać przez jakiś czas sam w ciemności, zanim przyjdą inni chłopcy. Starał się ułożyć w głowie listę najważniejszych spraw po nieudanej akcji w szpitalu. Porozmawiać z Tukanem? Przekonać go wszelkimi możliwymi sposobami, żeby nie puścił pary z ust po tym, co się stało? Może powinien otwarcie przyznać się matce do klęski? Bo nie było innego słowa na określenie tego, co się stało. Być może Mena wiedziała już o wszystkim, być może ona też obejrzała tę relację w dzienniku regionalnym.
Pierwszy przyszedł Lollipop, zaraz za nim Briatore. Przyjaciel Nicolasa z czasów drużyny piłkarskiej jeszcze bardzo utykał. Noga była złamana w czterech miejscach i nie zrosła się w jednej linii, lekarz powiedział, że zawsze już będzie kuleć, ale Briatore nie robił z tego tragedii, a nawet podkreślał jeszcze swój chód „à la De Niro”. Salonik był pogrążony w półmroku i chłopcy nie od razu dostrzegli Nicolasa z rękami ściskającymi skronie. Siedział na swoim tronie, tak żeby inni zobaczyli go na miejscu, na którym powinien być, ale nie zapalił światła.
– Maharadża, gdzie jesteś? – zawołał Briatore.
– Tutaj – odparł Nicolas – nie wydzierajcie się!
Lollipop usiadł na kanapie, a Briatore zapalił ostre światło, które dokładnie rozjaśniło cały salonik. Nicolas poczuł, jakby na dnie jego oczodołów wybuchło białe słońce.
Briatoremu wystarczyło jedno spojrzenie na szefa, żeby od razu wyłączyć światło.
Jeden po drugim przyszli wszyscy. Ostatni pojawił się Dragonbol, usiadł obok Drona i tym samym wypełnił półkole przed tronem Maharadży. Wyglądało to tak samo jak wtedy, kiedy Nicolas przydzielał chłopcom ze swojej paranzy punkty sprzedaży narkotyków na terenie Forcelli. Tylko że teraz widać było jedynie ich bezbarwne sylwetki, bardziej lub mniej wyraźne, w zależności od tego, ile światła na sobie skupiły. Siedzący głęboko w fotelu Nicolas był nierozpoznawalny.
Biszkopcik nie umiał wytrzymać w bezruchu. Gestykulował energicznie nawet przy zadawaniu prostych pytań:
– Maharadża, dlaczego tu tak ciemno? Co jest? Oscar przestał płacić za prąd?
– Oscar nigdy nie płacił za prąd – odrzekł Śnięta Ryba zamiast Nicolasa. – Podłączył się do sieci w sąsiednim domu, stamtąd go pobiera.
Śmiech chłopaków wbijał się Nicolasowi w mózg jak igły, ale ich nie uciszył. Mogło się okazać, że te igły, jak w akupunkturze, mają leczniczą moc.
– Widzieliście te dwie blond laski przed wejściem? Oscar potrzebuje drabiny, żeby je przelecieć – powiedział Lollipop.
I znowu śmiechy, następne igły. Nicolas zaczynał czuć się trochę lepiej. Ich spotkania, którymi niezmiennie sam sterował, miały zawsze ten sam przebieg. Zaczynały się od wygłupów i dowcipasów, potem stopniowo chłopcy uspokajali się i poważnieli, i przychodził czas na sprawy najważniejsze. Handel narkotykami. Pieniądze. Ich królestwo.
Początkowo odnosili ogromne sukcesy. To był prawdziwy boom. Tak niskich cen nikt jeszcze nie oferował. Wydawało się, jakby w Forcelli trwało nieprzerwanie Boże Narodzenie. Przyjeżdżali tu wszyscy, także spoza miasta. Bywało, że chłopcy z paranzy wyprzedawali towar przed wieczorem i musieli jeszcze tego samego dnia organizować nowe dostawy. Wszystko szło jak po maśle, klientów była masa. Dron sam siebie mianował głównym logistykiem i regulował ich dystrybucję. Zdobył gdzieś ręczny licznik osób, jakimi posługują się stewardesy w samolotach, i jeździł między punktami sprzedaży. Klik, klik, klik… Stawał z boku i przy każdym nabywcy narkotyku naciskał kciukiem guziczek. Klik. Kiedy klientów było za dużo, przekierowywał ich strumień albo organizował nową dostawę. Ten licznik stał się przedłużeniem jego ręki i nawet gdy siedział w Nowym Maharadży, zdarzało mu się czasem naciskać bezwiednie guziczek, wtedy wszyscy słyszeli ten jego klik, klik.
Euforia osłabła po trzech miesiącach. Towar dostarczany przez paranzę Dzieciaków został dosłownie rozdrapany i teraz zaczynało go brakować. Tak więc dilerzy postanowili zwrócić się ponownie do wcześniejszego dostawcy, a ten od razu skorzystał z okazji i zalał rynek swoimi narkotykami.
– Ja już nie wiem, co robić – powiedział Tukan. – Dilerzy chcą na nowo sprzedawać towar Kiciusia. Nie umiem ich zatrzymać.
– Tak samo jest w San Giorgio – włączył się Lollipop. – Jeszcze w zeszłym tygodniu wiesz, jak się do mnie zwracali? Don Vincenzo. Kapujesz? A teraz, kiedy towar się kończy, robią to, co przedtem: umawiają się z Kiciusiem, a my jesteśmy dla nich gównem.
– Lollipop, może po prostu za mało się starasz? – zapytał prowokacyjnie Dragonbol i zbliżył się do Lollipopa, żeby uszczypnąć go w policzek, ale ten odsunął się gwałtownie i zaczęli się szamotać, dla zabawy, bez złości i agresji.
Te dwa kotłujące się ciała przypomniały Nicolasowi dwa kotki – a może to były małe niedźwiadki? – na filmiku, który Letizia zamieściła na swoim profilu. Równie szybko, jak się zwarli, chłopcy odstąpili od siebie. Dragonbol usiadł na kanapie i z dumą mówił, że w jego punkcie przy ulicy Vicaria Vecchia musiał odmawiać klientom, bo było ich za dużo.
– Podwoiłem cenę, towar upłynniamy wolniej, więc dilerzy się nie pieklą.
– Widzieliście, jaki biznesmen się z niego zrobił?
– Obrotny facet!
– Ale w ten sposób dilerzy mniej zarabiają – zauważył Tukan.
– Zarabiają mniej albo raczej wolniej – zgodził się z nim Dragonbol – ale nie muszą się obawiać, że znajdą się między młotem a kowadłem.
– Dobrze powiedziałeś, Dragonbol. – Biszkopcik się zaśmiał. – Kiedy jesteś kowadłem, stój nieruchomo, kiedy jesteś młotem, wal. Mądrość spod Wezuwiusza.
Gdyby Nicolas zdecydował się odezwać, musiałby im powiedzieć, że nie bardzo jest z czego żartować, bo znajdują się na ruchomych piaskach i właśnie w nich grzęzną. Wkrótce stracą kontrolę nad wszystkimi punktami sprzedaży narkotyków – nad jednymi wcześniej, nad innymi później – ale jeżeli dalej tak pójdzie, żaden się nie ostanie. Być może uda im się dalej prowadzić interesy na pojedynczych ulicach, ale kiedyś Kiciuś całkiem ich przydusi. To jednak było do przewidzenia, zważywszy, że nigdy nie widzieli na oczy dostawców towaru, jakim handlowali. Zapasy Archanioła się kończyły. Wiedział o tym Nicolas, wiedzieli też inni, ale nikt nie miał odwagi stwierdzić tego na głos. Małpopies zaopatrywał ich w heroinę regularnie, ale sama heroina nie wystarczy, żeby punkty pozostały wierne paranzie Dzieciaków.
To właśnie powinien powiedzieć swoim chłopcom, lecz otępiający ból głowy go nie opuszczał. Milczał więc i ograniczał się do obserwowania Tukana, który wciąż miał spuszczony wzrok. Czy czekał na odpowiedni moment, żeby opowiedzieć wszystkim, jak szef zachował się w szpitalu? Wystarczy jedno jego słowo i… żegnaj, Maharadżo. Ja bym tak zrobił, pomyślał Nicolas. Nie rozumiał, dlaczego Tukan nic nie mówi. Czy nie marzył o swojej własnej paranzie?
– Posłuchaj, Maharadża – zwrócił się do niego Dragonbol – Tukan i Lollipop mają rację. Zapasy towaru się kończą. Niedługo stracimy nasze punkty.
– Zastrzelimy wszystkich – powiedział Briatore. – Tak się robi, no nie? Kiedy ktoś sprzedaje cudzy towar na twoim terenie, musisz go zlikwidować.
– Punkty narkotykowe działają tak, że dilerzy albo sprzedają towar bossa na terytorium, na którym pracują, albo muszą mu płacić, żeby handlować towarem kogoś innego. Nam nikt nic nie płaci, a towar się kończy – podsumował Dron.
– Nicolas, mam pomysł! Zbierzmy wszystkich w jakimś miejscu i zagazujmy ich – odezwał się Biszkopcik, czym wywołał salwy śmiechu.
Nicolas wykrzywił tylko usta. Znowu zaczynają się wygłupiać. Ale Śnięta Ryba był poważny.
– Było tak: staliśmy z Maharadżą na placu Belliniego. Zobaczyliśmy dwóch facetów w koszulkach polo. Znacie ten typ: picusie-glancusie. Gapili się na nas, trzymałem już rękę na spluwie. Potem zaczęli się do nas zbliżać, popatrzyłem na Maharadżę, ale on tylko wzruszył ramionami.
– Ty, Ryba, co ty nam tu opowiadasz? Gadasz jak Piero Angela! – przerwał mu Dron, ale Śnięta Ryba nie dał się zbić z pantałyku.
– Jeden z tych dwóch powiedział, że są z dziennika telewizyjnego, i zapytał, czy może z nami zrobić wywiad. Było tak, Maharadża?
Siedem ciemnych sylwetek obróciło się w stronę Nicolasa, ale od tronu nie dobiegł żaden dźwięk. Dragonbol wstał, wyminął wyciągniętą rękę Lollipopa, który odgadł jego intencje i chciał go zatrzymać. Doszedł do kontaktu i zapalił światło w saloniku.
Maharadży nie było.
Wrócił do Forcelli, prowadząc t-Maxa równie spokojnie jak wtedy, kiedy z niej wyjeżdżał. Gaz naciśnięty dokładnie do połowy, ani trochę więcej, ani mniej. W razie potrzeby – delikatne hamowanie. Zebranie w Nowym Maharadży niewiele załatwiło, ale dzięki niemu upewnił się, że na zamach stanu w paranzie na razie się nie zanosi. Tak jakby bracia krwi w ogóle nie zauważyli, że coś w nim nie działa jak wcześniej, że jest jak zamulony. A nawet gorzej – czuł się, jakby był bohaterem tego starego filmu, który obejrzał z polecenia profesora De Marina, Inwazja łowców ciał. Wkrótce wszyscy się zorientują, że została z niego tylko cielesna powłoka, pusta w środku. T-Max pewnie siłą przyzwyczajenia wjechał w ulicę Vicaria Vecchia i potem skręcił łagodnie w prawo. Ulica Carbonari. Był na miejscu.
Cóż to za idiotyczne myśli! – skarcił się Nicolas. To przez tę gulę, która tkwiła mu od samego rana w gardle, powodując udrękę, jakiej jeszcze nigdy w życiu nie doświadczył, oraz strach, że do niczego się nie nadaje.
Zaparkował skuter, trzymając wzrok wbity w ziemię, i wyszedł z ciasnej uliczki. Od jak dawna nie chodził po mieście pieszo?
Nawet nie zauważył, kiedy znalazł się na ulicy Mezzocannone. Jacyś dwaj studenci zawołali go po imieniu. To pewnie klienci z czasów, gdy rozprowadzał narkotyki dla Copacabany. Udał, że ich nie słyszy, i szedł dalej przed siebie. Forcellę zostawił już za sobą, wraz z nią ogromny ścienny malunek Świętego Januarego. Wydłużył krok, sprawdzając wzrokiem każdy kąt, każde skrzyżowanie, każdy sklep, posłuszny wewnętrznej potrzebie kontrolowania terytorium, która z czasem przerodziła się w nim w nieświadomy odruch. Rozcięcie w bramie z brązu prowadzącej do zamku Maschio Angioino przypomniało mu, jak jeszcze kilka lat wcześniej, spacerując tutaj z Letizią, przysiągł sobie, że on też pozostawi po sobie ślad w tym mieście, w jego kamieniach, w jego mieszkańcach.
Do Castel dell’Ovo dotarł prawie bez tchu. Oddychał ciężko, jakby się dusił. Wszedł na górę po schodach i zatrzymał się na balkonie. Usiadł oparty plecami o mur z tufu, kolana przytknął do piersi. Przed nim rozciągało się morze. Dreszcz zachwytu zjeżył mu włosy na ramionach. Morze. Oto czego potrzebował, oto antidotum na złe myśli. Ten nieskończony błękit niczego od niego nie wymagał i on też nie mógł niczego chcieć od niego. Patrząc na morze, nie dusił się pod natłokiem myśli, nie planował, nie robił rozrachunków, nie układał strategii, może dlatego, że rozległy horyzont dawał mu poczucie wolności.
Czuł się lepiej, ale czegoś mu jeszcze brakowało. Sięgnął po iPhone’a. Nie zatrzymał się przy wiadomościach, które od dawna pozostawiał bez odpowiedzi, tylko napisał do Letizii:
Nicolas
Jestem tam, gdzie zawsze, nad morzem.
Kiedy Letizia przyszła, Nicolas wciąż siedział w tej samej pozycji, na chwilę tylko odwrócił twarz od morza, żeby na nią spojrzeć. Usiadła po prostu przy nim i położyła mu głowę na ramieniu. Wyglądali jak każda inna para zakochanych nastolatków, osiemnastoletni chłopak i jego szesnastoletnia dziewczyna. Wiatr nawiewał włosy Letizii na twarz Nicolasa, ale ich nie odsuwał, pozwalał, żeby go smagały, zatrzymywał je ustami i zaraz uwalniał, gotowy na następne smagnięcie. Odwrócił oczy od morza, które teraz miało ten sam kolor co niebo, bo zbliżał się zachód słońca. Zaczął ją całować. Najpierw powieki, potem brodę, zatrzymał się dłużej na ustach, później przesunął wargi do płatków uszu. Ona miała przy wargach jego szyję, przytuliła do niej twarz, całowała ją, gryzła delikatnie i pieściła ustami. Po jakimś czasie wyprostowała się i powiedziała:
– Za każdym razem, gdy całuję cię w szyję, mam przed oczami Christiana, bo czytam jego imię.
Usta Nicolasa, miękkie od pocałunków, stężały w jednym momencie.
– Jego imię tam właśnie ma być – powiedział tylko.
Letizia związała włosy gumką, magia chwili się ulotniła.
– Ale czuję wtedy ciężar na sumieniu, jakbyśmy to my…
Nicolas już od miesięcy bezskutecznie zmagał się ze swoim sumieniem. Zamiast jednak zwierzyć się z tego Letizii, powiedział:
– To pozbądź się tego ciężaru. To ja nie umiałem ochronić brata. Kiedy Małpopies powiedział mi, że chce zabić Dumba, powinienem był mu zaproponować, że sam to zrobię, i powinienem był zlikwidować też Ząbka. Okazałem się za miękki, zostawiłem sprawę niedokończoną. I oni zabrali część mnie. Mojego brata.
Letizia potrząsnęła głową, rozluźniając węzeł włosów.
– Nicò, nie chcę tego słyszeć, nie chcę nic o tym wiedzieć.
– No to po co mi tu pieprzysz o sumieniu? Siedź cicho i koniec. Jeżeli nie chcesz o tym nic wiedzieć, to po prostu się nie wtrącaj.
Letizia się podniosła, drażnił ją dotyk ciała Nicolasa, jego nóg szukających kontaktu z jej nogami. Zrobiła kilka kroków i oparła się o ścianę. Nicolas jej nie zatrzymywał.
Jeżeli nie chce o niczym wiedzieć, może sobie iść.
– Dlaczego dałeś sobie wytatuować ananasa na końcu ostatniej litery, tu, z tyłu na karku? – zapytała Letizia, starając się zabarwić głos czułością.
– To granat ręczny – odrzekł Nicolas, nie obracając się do niej twarzą.
– Przecież wiem! Nie jestem taka głupia – powiedziała i pogłaskała go delikatnie po karku. – Ale co ma wspólnego to paskudztwo z imieniem twojego brata?
– To paskudztwo przypomina mi, że ci, którzy go zabili, muszą umrzeć. Wszyscy.
– Nie mów mi o tych sprawach! Prosiłam cię! Boję się, kiedy tak mówisz. Zostaw to dla siebie.
– No to się nie pytaj. Odczep się i tyle.
– O Matko! Nicò, kiedy tak się zachowujesz, jesteś jak jakaś dzika bestia.
– Bestie potrafią bronić swoich braci. Zamknij się już lepiej i daj mi spokój.
– Wiesz, co ci powiem, Nicolas? Gnojek z ciebie. Idź w cholerę!
Wypowiedziała te słowa drżącym głosem. Nigdy jeszcze nie zwróciła się w ten sposób do Nicolasa, z taką złością i agresją. Ale on pozostał niewzruszony. Ta obojętność między nimi także była czymś nowym.
Czuła, że zaraz się rozpłacze, ale nie chciała dać po sobie poznać, że zranił ją i wystraszył.
Zanim weszła na schody, podniosła środkowy palec za plecami Nicolasa, który niezmiennie wpatrywał się w morze.
Wrócił tą samą drogą, jakby przewijał taśmę od końca do początku. Castel dell’Ovo, Maschio Angioino, ulice Medina, San Biagio, Mezzocannone. Forcella. Dom. Widział z ulicy otwarte na oścież okno w kuchni, znak obecności matki, która także po śmierci Christiana nie straciła zwyczaju wietrzenia mieszkania rano i wieczorem. Mena nadal potrzebowała światła i powietrza.
Zobaczył ją, jak składa bawełniane koszulki po praniu. Jeden energiczny ruch rąk w przegubach i wygniecione kawałki materiału nabierały kształtu T-shirtu. Potem kilka innych równie oszczędnych i precyzyjnych ruchów i każda koszulka leżała poskładana w idealny prostokąt.
Nicolas poczekał, aż matka wyjmie wszystko z kosza na bieliznę, i dopiero wtedy się z nią przywitał.
– Cześć, mamo.
Menie wystarczyło jedno spojrzenie, żeby odczytać z jego twarzy, jak ogromny ciężar nosi w sobie.
– Byłeś nad morzem? – zapytała.
Nicolas skinął głową. Nie chciało mu się mówić, ale czuł potrzebę słuchania jej głosu, tak jakby od przebudzenia wałęsał się po mieście tylko po to, żeby doczekać tego momentu. Żeby wrócić do domu, do matki, stanąć przed sądem, który orzeknie jego upadek, stwierdzi, że przegrał, że jest bezużyteczny. Podszedł do stołu i położył rękę na koszulce na wierzchu stosu. Był na niej rysunek London Eye. Podarował ją Christianowi, obiecując mu, że pewnego dnia zabierze go do Londynu. Powiedział, że z kieszeniami pełnymi pieniędzy wsiądą na koło widokowe, i dodał: „Nasikamy na głowy wszystkim arabskim szejkom naftowym w Londynie”. Patrzył na porządnie poskładaną koszulkę i wydawało mu się, że i ona oskarża go o to, że nie ma już wśród żywych chłopczyka, który jeszcze kilka miesięcy temu ją wkładał. Zdjął rękę ze sterty ubrań i zacisnął ją w pięść, aż paznokcie wbiły mu się w skórę.
– Widziałeś, ile rzeczy miał Christian? – zapytała matka z miękkim uśmiechem. – Nie do wiary, nawet nie zdajemy sobie sprawy, iloma przedmiotami się otaczamy i ile z nich jest zbędnych. Te wszystkie koszulki, buty, zabawki… Życia nie starcza, żeby wszystkiego użyć.
Włożyła rękę we włosy, posiwiałe ostatnio na skroniach. Nicolas patrzył w podłogę, nie potrafił nawet skinąć głową, rękę miał ściśniętą, jakby trzymał w niej jeszcze ten pistolet, którego nie był w stanie użyć.
– Nicolas… – zaczęła matka. Kiedy zwracała się do niego pełnym imieniem, a nie zdrobnieniem, Nicò czy Nicolino, znaczyło to, że szykuje się do dłuższej przemowy. – Nie wiem, co mam o tobie myśleć, Nicolas – powtórzyła jego imię, odstawiwszy żelazko na deskę, i pogłaskała go po głowie, jak to robiła, kiedy był mały, młodszy niż Christian.
– Wszystko w porządku, mamo – odparł tonem, który miał świadczyć o jego pewności siebie.
– Nie wydaje mi się, żeby wszystko było w porządku. Widzę, że jesteś bez życia, jesteś smutny. Powiem ci coś… Pomyślisz pewnie, że to puste słowa, ale to prawda. Matka wie… Matka wie, że jej śliczny syn był nad morzem. Matka wie, że jej dziecko dźwiga ciężar ponad siły. Matka zawsze potrafi odgadnąć, kiedy dzieje się coś złego, Nicò.
– Mamo… – próbował zaprzeczyć Nicolas, ale powietrze z płuc nie dochodziło mu do gardła. Mena patrzyła na niego jak ktoś, kto nie ma już nic do stracenia, i mówiła dalej:
– Mówi się też, że matka wszystkie swoje dzieci kocha tak samo. Ale dla mnie tak nie jest. Christian był całym moim sercem, był moim słoneczkiem. Ty jesteś inny niż wszyscy, należysz do krótkiej serii. Jemu dałam za dużo czułości, tobie za mało. To był błąd, to wszystko moja wina.
Cisza. Potem głos z ulicy, który pytał o kogoś. I znów cisza.
– Nie umiałam go obronić, nie umiałam przewidzieć tego, co się stało. Wydawało mi się, że widzę wszystko, w odróżnieniu od twojego ojca, który nic nie rozumiał, był ślepy… Ale do czego mi się to przydało? Po co mi była potrzebna wiedza o tym, co robicie? Co właściwie sobie myślałam? Myliłam się i tyle.
– Mamo…
– Ty nie, ty nie popełniłeś żadnego błędu, Nicolas, możesz mi wierzyć. Zamordowali nasze słoneczko. Christian nie zrobił nic złego, trzymałeś go zawsze z dala od wszystkiego. Był niewinny jak anioł. Ale ich dziecko też jest niewinne jak anioł. Czy można zastrzelić anioła? Nie można, Nicò, wierz mi. Nie strzela się do aniołów.
Nicolas poczuł, że jego ciało mięknie, a gula w gardle się rozpuszcza, jakby krew znów zaczęła krążyć.
– Mamo, więc ty wiedziałaś o dziecku Ząbka? Ja…
– Matka wie wszystko, Nicò, już ci mówiłam. Pamiętasz, jak byłeś malutki i na podwórku w przedszkolu u sióstr biegałeś wokół palmy, wesoły i zadowolony? A potem ni z tego, ni z owego zacząłeś okładać pięściami innego chłopca, swojego kolegę. Pamiętasz?
Nicolas pokiwał tylko z roztargnieniem głową. Myślał o aniele. Nie zabija się aniołów. Matka miała rację. Sprawa była prosta. Dlatego zdarzyło się to, co się zdarzyło. Im dłużej o tym myślał, tym bardziej czuł się sobą.
– Siostra Lucilla, pamiętasz ją? Wezwała mnie, ty ciągle jeszcze byłeś rozzłoszczony. Kiedy zapytałam, dlaczego się tak brzydko zachowałeś, powiedziałeś, że ten chłopczyk cię kiedyś uderzył, i dlatego musiałeś mu porządnie przyłożyć, żeby już nigdy więcej nie zrobił ci krzywdy. Nicò, już wtedy, jako małe dziecko, byłeś wyjątkowy. I teraz jest tak samo. Zawsze polegałeś tylko na sobie, nigdy się nie wahałeś, nie pytałeś o radę, kiedy popełniałeś błędy, miałeś swoje racje. Byłeś zawsze mężczyzną, nawet w dzieciństwie. Jesteś bardziej mężczyzną niż twój ojciec.
Wstała z krzesła i podeszła do okna. Lekki wiatr przymknął okiennicę. Wychyliła się, żeby ją przymocować. Obróciła się do niego, oświetlona od tyłu słabym blaskiem dobiegającym z wąskiego zaułka. Wyglądała jak święta na obrazie.
– Zrobiłeś, co do ciebie należało, Nicò. Matki ponoszą winę za wszystkie postępki swoich dzieci. Także wtedy, gdy dzieci gubią w życiu drogę, winne są matki.
Mena znowu podeszła do Nicolasa, a na jej twarz powrócił ten sam co przedtem miękki uśmiech.
– Nie byłam przy was tyle, ile powinnam. Matka zawsze musi być przy swoich dzieciach. Nie dałam ci wszystkiego, czego potrzebowałeś, ale ty wziąłeś to sobie sam. No to jeżeli chcesz zabrać wszystko, to zabierz, ale naprawdę wszystko. I przestańmy już płakać i biadolić. Mówię to także sobie: koniec z tym biadoleniem, Mena. Jeżeli dobrocią niczego nie osiągnęliśmy, to może zło nam coś da. Ty jesteś wyjątkowy, Nicò. Masz osiemnaście lat, jesteś już mężczyzną. Zrób więc to, co powinieneś zrobić. I zrób to porządnie. Ten, kto zabrał mi Christiana, musi cierpieć.
Nicolas miał ochotę położyć głowę na jej piersiach, jak to robił, gdy miał pięć lat i chował się w szafie, a potem zaraz ją wołał, żeby jak najszybciej go znalazła. Ale to pragnienie trwało tylko chwilę. Teraz był pełnoletni, był mężczyzną. A może rzeczywiście był nim zawsze? W każdym razie czuł się skonsternowany. Z jednej strony powinno mu być łatwiej, bo słowa matki chroniły go przed rozterkami, ale z drugiej czuł, że coś jest nie tak. Można by pomyśleć, że zlecała mu to zadanie, że potrzebował jej upoważnienia. Jakby sam nie wiedział, co powinien zrobić. Spróbował uspokoić zamęt, jaki miał w głowie, w jedyny znany sobie sposób.
– Kocham cię, mamo.
– Ja też cię kocham, Nicò. – Mena wzięła jego twarz w dłonie i musnęła czoło pocałunkiem. – Jestem zawsze przy tobie. Teraz jeszcze bardziej niż kiedykolwiek.
Wyjęła wtyczkę żelazka z gniazdka i zaniosła stos wyprasowanych koszulek do pokoju chłopców. Słyszał, jak mówi do siebie:
– Kto nam zrobił krzywdę, musi cierpieć, żeby już więcej nam krzywdy nie zrobił.
Tego dnia, zanim Nicolas przekroczył granice dzielnicy Ponticelli, panowała piękna pogoda. Choć jesień zbliżała się już do półmetka, było bardzo ciepło, słońce mocno grzało świeżo ogoloną głowę Nicolasa, ale lekki wiaterek chłodził mu plecy i zdawał się popychać skuter.
O wyprawie do Ponticelli powiadomił chłopców z paranzy rano, zwoławszy ich do meliny równie niespodziewanie, jak wcześniej zniknął.
– Jeżeli chcemy wyjść z ruchomych piasków, muszę porozmawiać z don Vittoriem – odezwał się, a cała paranza bez wahania się z tym zgodziła. Miał rację, tak właśnie trzeba zrobić.
Nikt nie powiedział ani słowa na temat jego akcji w szpitalu. Zresztą Nicolas już zdecydował, że zemści się w inny sposób. Był znowu sobą, był Maharadżą, patrzył prosto w oczy każdemu ze swoich żołnierzy, od Biszkopcika po Dragonbola. Granicą jest niebo.
Chciał wjechać na osiedle Conocal od tyłu, omijając całe Ponticelli, żeby jak najdłużej cieszyć się słońcem i bryzą, która łagodnie rozwiewała wszystkie jego niepokoje i złe myśli, jakby odprowadzała każdą z nich za rękę gdzieś daleko.
Dawno już nie odwiedzał Archanioła. Dużo się zmieniło w jego życiu od ostatniej wizyty, zaszedł wysoko, o czym najlepiej świadczyły pieniądze, których miał pełne kieszenie.
Ludzi Kiciusia dostrzegł z daleka. Tylko oni mogli siedzieć w tym miejscu na masce mercedesa jakby nigdy nic i ostentacyjnie skręcać dżointy. Demonstrowali wszem wobec pewność siebie, byli strażnikami i pilnowali ważnego więźnia. Nicolas próbował wjechać z innej strony, okrążył na skuterze całą dzielnicę, sprawdził dostęp od strony kwartałów Lotto Zero – tam wjazdu pilnowało dwóch ludzi na motocyklu – przekroczył nawet granicę z San Giorgio a Cremano, w nadziei, że ochrona będzie tam słabsza, ale natknął się na SUV-a z zaciemnionymi szybami.
Pomyślał, że Archanioła chcą pogrzebać żywcem. Zatrzymał się w bezpiecznej odległości, przy barze z pustymi stolikami na chodniku. Dzień już nie był taki piękny jak przedtem, zamarła poranna świeża bryza. Nicolas zadzwonił do Ptaszka. Jeżeli tak dobrze sobie radził, gdy chciał wyjechać z dzielnicy Ponticelli, musiał też wiedzieć, jak bezpiecznie do niej wjechać. Po pięciu minutach usłyszał charakterystyczny dźwięk silnika jego skutera. Zobaczył, jak chłopak wychodzi z zakrętu z prędkością błyskawicy, prawie szorując kolanem po jezdni. Ptaszek zahamował jak zawsze – bardzo gwałtownie. Jeszcze nie postawił dobrze stóp na ziemi, a już podnosił koszulkę, żeby pokazać Nicolasowi nowy tatuaż. Na bladych, chudych piersiach widniały cztery dziury od kul.
– Ale fajny! Taki sam jak ma Wolverine! – zawołał Nicolas, trochę po to, żeby sprawić Ptaszkowi przyjemność, a trochę dlatego, że naprawdę mu się podobał.
Ptaszek opuścił koszulkę i od razu zaczął się żalić i narzekać, że Maharadża dzwoni do niego tylko wtedy, kiedy go potrzebuje, a on ma parszywe życie, bo diluje za marne grosze, a teraz jeszcze na domiar złego ludzie Kiciusia pilnują w dzień i w nocy. Na koniec dodał:
– Maharadża, tylko ja umiem stąd wyjechać i wjechać tu z powrotem, jestem szybki jak wiatr.
Nicolas w odpowiedzi uderzył go żartobliwie pięścią w ramię.
– Myślisz, że o tym nie wiem? Właśnie dlatego po ciebie zadzwoniłem, Ptaszku. Potrzebuję twojej supermocy.
Ptaszek wyprostował dumnie plecy i nie mówiąc już ani słowa, ruszył pełnym gazem, a Nicolas za nim. Wjechali na teren złomowiska przy drodze A3, potem na zamknięty ogrodzeniem z blachy cmentarz starych, zardzewiałych przyczep kempingowych, który sąsiadował z ulicą Mastellone, wjazdem do dzielnicy Ponticelli. Ptaszek zbliżył się do ogrodzenia i bez trudu oderwał kawałek blachy przymocowany tylko w jednym miejscu. Odrzucił go na ziemię, podnosząc chmurę kurzu, i powiedział:
– Teraz możesz jechać, Maharadża.
Nicolas skłonił głowę w podziękowaniu i ruszył przed siebie.
Ta część Ponticelli była, o ile to możliwe, jeszcze bardziej zdegradowana. Życie tu zanikało. Nieliczne sklepy miały spuszczone, zamalowane przez wandali żaluzje, na ulicach nie było prawie nikogo.
Jak po wojnie atomowej, pomyślał Nicolas. Stan długotrwałego oblężenia, którego celem było doprowadzenie do wyczerpania zasobów Archanioła, do wycieńczenia i paraliżu, do śmierci głodowej albo śmierci przez powolne uduszenie. Wszyscy mieli pewność, że wcześniej czy później Kiciuś dopnie swego.
Wszyscy oprócz Maharadży.
Zaparkował pod portykiem domu z mieszkaniem-więzieniem don Vittoria vel Archanioła. Spojrzał szybko do góry, żeby sprawdzić, czy przez szpary w żaluzjach obserwuje go Bocian, totumfacki don Vittoria, a potem zadzwonił na domofon profesor Cicatello. Otworzyła mu, ubrana w ten sam co zawsze poplamiony fartuch. Nicolas przywitał się najgrzeczniej, jak umiał, ale zaraz potem zepsuł pozytywne wrażenie przekleństwem, bo przypomniał sobie, że pod siedzeniem skutera zostawił porcelanową figurkę tancerki. Pobiegł po nią. Kiedy wrócił, gospodyni wciąż czekała na niego w drzwiach. Wręczył jej tancerkę ze słowami:
– Płacę z góry, bo potem mogę zapomnieć.
Nie mógł sobie pozwolić na jałowe konwersacje. Stracił już zbyt dużo czasu na pokonywanie nieprzewidzianych przeszkód. Zresztą znał drogę do mieszkania Archanioła. Wyminął uczniów siedzących przy stole w pokoju jadalnym, gdzie słuchali lekcji profesor Cicatello, i wszedł do kuchni. Drabina, klapa w suficie, trzy uderzenia kijem od szczotki. Otworzył mu Bocian, ale tylko spojrzał na niego, bo z wnętrza mieszkania dobiegło wołanie Archanioła:
– Ale strzał! To ci dopiero strzał!
Don Vittorio siedział przed ISS Pro Evolution, trzymał joypad jedną ręką, jakby to był pilot do telewizora. Poruszał nim przed ekranem, być może w nadziei, że w ten sposób wpłynie na ruchy piłkarzy.
– Co to za cholerstwo?! – powtarzał co chwilę.
Wreszcie wstał zdenerwowany. Nicolas zauważył, że dżinsy, które ma na sobie, są co najmniej o dwa rozmiary za duże, koszulka, niegdyś w kolorze żywej czerwieni, wypłowiała i jest podarta z jednej strony. Plecy okrywał mu krzywo sweter obsypany jakimiś kłaczkami.
Nicolas dostrzegł na twarzy don Vittoria brodawki i ten fakt zmniejszył napięcie, jakie go opanowało, gdy wszedł do tego mieszkania. Dzisiaj miały się zdecydować jego najbliższe losy, musiał się zmierzyć z tym człowiekiem, który cuchnął starością i brudem. Który cuchnął śmiercią.
– Jak to możliwe, że bawi was to kretyństwo? – Don Vittorio wyraźnie nie miał przekonania do gier komputerowych. Uderzeniem ręki w joypad uciszył PlayStation i zwrócił się do Bociana: – Zrób kawę, mamy ważnego gościa.
– Wedle rozkazu, Kopciuszek już robi kawę – mruknął pod nosem Bocian i zniknął za drzwiami do kuchni. Kiedy zostali sami, Nicolas zdał Archaniołowi relację z sytuacji. Powiedział, że interesy idą dość dobrze, rozmyślnie kładąc akcent na tym „dość”, potem wyjął z kieszeni dwie paczki pieniędzy.
– To dola klanu Grimaldich.
Archanioł wziął je do rąk, jakby ważył ich ciężar.
– Jak to, don Vittorio, nie przeliczycie pieniędzy?
– Musisz wiedzieć, Nicolas, że na świecie są dwa rodzaje ludzi: ci, którzy liczą pieniądze, i ci, którzy je ważą. Ci, którzy je liczą, tak naprawdę nie mają pieniędzy. Pieniądze mają ci, którzy je ważą. Wiesz, ile waży miliard lirów?
– Czego?
– Lirów, bałwanie! Przed euro były liry. Miliard ważył trzynaście kilo i czterysta gramów.
– O kurde! A ile według was jest w tych paczkach?
– Najwyżej pięćdziesiąt tysięcy euro – odpowiedział od razu don Vittorio. – Jedno jest pewne, Nicò, gdybym sam sprzedał swój towar, zarobiłbym dwa razy tyle. Ty z tą twoją pieprzoną metodą Google…
Nicolas nie zareagował. Nie było sensu wracać do tego tematu. Przyszedł tutaj w innej, konkretnej sprawie. Zamierzał zadać jedno pytanie i musiał poczekać na odpowiedni moment. Jeżeli stary boss będzie w złym humorze, poniesie porażkę. Postanowił wypróbować grunt.
– A was, don Vittorio, kobiety nie odwiedzają?
– Nie, bo zgubiłem numer telefonu twojej matki. – Archanioł się zaśmiał. – Co to w ogóle za pytanie? Jedliśmy razem z jednej miski czy co? – Don Vittorio był naprawdę zaskoczony, ale zareagował z uśmiechem.
– No nie… ale martwię się o was. Martwię się, że wy i ten Kopciuszek, tam… – rzekł, wskazując brodą kuchnię – no… że między jedną a drugą kawą mu go wsadzacie… Wiem, że macie swoje lata, ale może wam jeszcze staje.
Don Vittorio nie przestawał się uśmiechać.
– Teraz, kiedy o tym mówisz… Muszę sobie przypomnieć, czy przypadkiem nie zerżnąłem twojej matki. Osiemnaście lat temu, gdzieś w Forcelli… Może jesteś moim synem?
– Dużo bym za to dał, don Vittorio!
Widać było, że to urozmaicenie rozmowy sprawiło Archaniołowi przyjemność. Z niezmiennym uśmiechem na twarzy wskazał wreszcie Nicolasowi krzesło, żeby usiadł.
– Powiedz mi tylko, Nicò, tej broni, którą wam dałem, nie trzymacie chyba w mieszkaniu przy ulicy Carbonari?
– Skąd wiecie o naszej melinie?
– Wiem o tobie wszystko. Jesteś moim dziełem. Jabłko nigdy nie pada daleko od jabłoni. A ty jesteś moim jabłkiem.
– Ta gadka o jabłku brzmi mi coś za bardzo pedziowato. Wybaczcie śmiałość, ale ja jestem Adamem, nie Ewą.
– O Madonno! Ależ ty jesteś bezczelny! No dobra, to gdzie ukryliście moją broń?
– W bezpiecznym miejscu.
– Ale gdzie?! – Archanioł dokonał inwestycji i jako inwestor miał prawo sprawdzić, jaka jest jej pozycja. – Być może ty masz pełne zaufanie do twoich dzieciaków, ale ja nie tak bardzo. I powiem ci jeszcze, że przez dwadzieścia lat nikt nic mojego nie znalazł.
– Jest u takiej jednej kobiety, opiekunki staruszków, w Gianturco. Pewniejsze od tego miejsca mogą być tylko koszary karabinierów.
– Brawo, Nicolas. Twojej paranzie też niczego nie brakuje, wszystko macie pod kontrolą. Stajesz się prawdziwym księciem Neapolu. Brawo.
Nicolas zmarszczył brwi.
– Don Vittorio, nie zdajecie sobie sprawy, z kim macie do czynienia. Czy wiecie, co znaczy „maharadża” w san-skry-cie? – To ostatnie, trudne słowo wymówił powoli i dokładnie, a przedtem zatrzymał się, jakby zbierał siły, żeby się na nim nie potknąć. – „Maharadża” to znaczy „wielki król”. Możecie być pewni, że nie urodziłem się, żeby być księciem. Ja jestem królem.
– Wielki król… – powtórzył Archanioł powoli. Z jego twarzy trudno było odczytać, czy jest rozdrażniony, czy też przypomina sobie czasy, kiedy to on był królem Neapolu. – Ale każdy wielki król ma miecz, wiesz o tym, prawda? To taki symbol, dowód, że może rządzić. Skończyłeś osiemnaście lat. Masz prawo jazdy? – zapytał.
Nicolas potaknął.
– Brawo – pochwalił go Archanioł. – To dowód, że możesz prowadzić samochód. Ale jeżeli chcesz rządzić, musisz pokazać, że potrafisz walczyć mieczem.
Na ceracie przykrywającej stół pojawił się nóż sprężynowy. Nicolas wziął go, jakby już należał do niego. Czarna rękojeść wyglądała jak róg, na końcu miała przymocowaną małą płytkę. Blokada. Nicolas wiedział, do czego służy. Nieraz widział blizny na wewnętrznej stronie dłoni powstałe w wyniku zbyt raptownego wyciągnięcia noża z brzucha zwierzęcia albo człowieka. Nacisnął guziczek z boku i ostrze noża wyskoczyło z rękojeści szybko jak błyskawica. Znał dobrze również ten odgłos, to suche „pstryk”. W tym momencie, może dlatego, że zobaczył swoje odbicie w stalowym ostrzu, przypomniał sobie, że wypada podziękować za prezent, ale zaraz ciekawość wzięła górę nad konwenansami.
– A wy, don Vittorio, zabiliście kiedyś człowieka? To znaczy… własnoręcznie? – zapytał.
– Znowu zaczynasz z tymi bezczelnymi pytaniami? Założę się, że matka dała ci dobre wychowanie, tylko że o nim zapomniałeś – powiedział Archanioł, opuszczając powoli ręce na kolana.
– No, powiedzcie, co wam szkodzi – nalegał Nicolas. Objął dłonią rękojeść noża, żeby go zamknąć, kciuk już trzymał na guziczku.
– Wszyscy potrafią strzelać – zaczął don Vittorio – nie ma w tym nic trudnego. Technika niszczy wartości. Nie uczyli cię tego w szkole? Kiedyś bossowie nie brali pistoletów do ręki, dlatego wszyscy ich szanowali. Bo potrafili się obronić własnymi rękami.
Nicolas wyzwalał sprężynę noża coraz szybciej – metaliczny dźwięk osłabił w nim napięcie. Przypomniał sobie kilka książek na temat mafii, których autorzy rzeczywiście twierdzili, że starzy bossowie uważali za haniebne posługiwanie się bronią palną. Człowiek honoru musi umieć walczyć za pomocą noża.
– Kto potrafi stawić czoło przeciwnikowi i pokonać go własnymi rękami, zasługuje na respekt. Kto strzela do ludzi na ulicy, nie robi nic szczególnego.
Nicolas przyśpieszył rytm zwalniania sprężyny. Praktyka czyni mistrza, pomyślał.
– Starczy tej zabawy, Nicò.
Stary boss podszedł do półki, która znajdowała się na wysokości jego głowy, przesunął butelkę drogiego wina, kilka talii mocno zniszczonych kart i wziął do ręki na wpół wypalone cygaro Toscano. Przytknął do niego płomień z zapalniczki i starał się je rozpalić, wsysając powietrze trzy lub cztery razy. Bocian przyniósł kawę.
Nicolas włożył nóż do tylnej kieszeni spodni i postanowił spróbować z innej strony:
– Zawsze siedzicie tak tutaj w zamknięciu?
Bocian postawił dwie filiżanki z kawą na stoliku ze zmatowiałym szklanym blatem. Nicolas nie dawał za wygraną:
– Don Vittorio, nie brakuje wam czasem powietrza?
– Taka jest wola niebios – odparł Archanioł. Udało mu się wreszcie zapalić cygaro, usiadł z nim wygodnie w tym samym co zawsze fotelu z ruchomym oparciem.
– Naprawdę myślicie, że niebiosa chcą, żebyście siedzieli w klatce? – Nicolas nie wiedział, jak delikatnie przejść z fazy wstępnej do sprawy, z którą przyszedł, ale miał już dość tego dreptania w miejscu. – Don Vittorio, mogę wam zadać jedno pytanie?
– A co robiłeś aż do teraz? No dobra, pytaj, ale szybko. – Don Vittorio właśnie dał mu pozwolenie na przejście do meritum.
Nicolas podniósł się z miejsca, jakby w ruchu było mu łatwiej wyartykułować prośbę, z którą się tu zjawił, ale potem stał w milczeniu i czubkiem najków prostował frędzle dywanu.
Archanioł przez jakiś czas obserwował go z rozbawieniem, ale potem się tym znudził.
– Co się stało, Nicò, połknąłeś język?
– Musicie mi dać wasz kontakt. – Nicolas wypowiedział to zdanie tak, jak wyznaje się zdradę narzeczonej.
– Co ty powiedziałeś?! – W głosie Archanioła nie było złości, a tylko niedowierzanie.
– Dajcie mi wasz kontakt – powtórzył. – Od kogo bierzecie towar, zioło, haszysz, kokainę…
– Mhm – z gardła don Vittoria wydostał się niski dźwięk, jakby zagrany przez jakiś basowy instrument blaszany. Potem Archanioł wstał i wyciągnął pasek ze spodni.
Nicolas zesztywniał, ale był na to przygotowany. Stary boss miał prawo złoić go pasem, a on mógł tylko przyjąć manto bez słowa protestu.
Ale Archanioł odrzucił pas daleko, aż ten uderzył w żaluzje, potem włożył rękę pod gumkę majtek i jednym ruchem spuścił spodnie i wszystko, co miał pod nimi, odkrywając pomarszczone, ale jeszcze nie całkiem sflaczałe ciało. Obrócił się tyłem i przyjął pozycję na czworakach.
– No już, Nicò, wyjeb mnie w dupę! Nie krępuj się. Zerżnij mnie, wsadź mi go w dupę.
Na widok jego zwiotczałego siedzenia Nicolas wybuchnął śmiechem. Don Vittorio podniósł się z zaskakującą zręcznością, ubrał byle jak i zbliżył do Nicolasa. Popychał go brzuchem, zmuszając do cofania się. Nicolas, zaatakowany z zaskoczenia podczas wybuchu śmiechu, poczuł, jakby coś zagrodziło powietrzu drogę do płuc. Niespodziewanie silne ręce Archanioła pchnęły go na pustą biblioteczkę, ta zachwiała się i prawie zwaliła na niego.
– Tu nie ma nic do śmiechu, jebał cię pies, szczylu jeden. – Archanioł dalej pchał go na półki. – Na co ty sobie pozwalasz? – powiedział. – Na co ty sobie pozwalasz?! – powiedział po raz drugi, trochę głośniej. – Na co ty sobie pozwalasz?! – powiedział po raz trzeci, tak głośno, że Nicolasa zabolały bębenki. – Co się dzieje na tym świecie? Teraz nawet pchły gadają? Chcesz odgrywać króla w moim własnym domu, gówniarzu jeden?
– Jaki gówniarzu…? – próbował mu przerwać Nicolas. – Pozwólcie mi coś powiedzieć, don Vittorio. Dajcie mi coś powiedzieć!
– Jeszcze chcesz gadać, szczeniaku? – Nastąpiło kolejne pchnięcie, tym razem silniejsze, prawie na wysokości szyi.
Nicolas uderzył głową w półkę. Przez chwilę miał ochotę rąbnąć Archanioła czołem w nos, zamroczyć mu wzrok krwią i wyjść z tego domu, ale się opanował. Stawka w grze była zbyt wysoka, żeby pozwolić sobie na utratę kontroli nad sobą. Wbił oczy jak czarne szpile w oczy don Vittoria.