Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W tej komedii nie odnajdziecie romantycznych uniesień. To powieść ANTYromantyczna, w której małżonkowie odkrywają w sobie nieznane dotąd instynkty. Uprzejmie prosimy nie brać przykładu z bohaterów.
Po dwudziestu latach małżeństwa Joanna i Jacek rozumieją się niemal bez słów. Bo i wielu słów nie potrzeba, gdy brakuje tematów do rozmów. Trochę brakuje też emocji w związku, ale kto by się tym przejmował, skoro pozornie wszystko gra.
Nadchodzi jednak moment, kiedy rutyna zaczyna doskwierać. Najpierw Jackowi, który zbliżając się do pięćdziesiątki, czuje na karku nieprzyjemny podmuch mijającego czasu. Czuje go tak mocno, że rozbudza się w nim głęboka chęć do zmiany. Bo czy nie byłoby przyjemnie rozpocząć nowe, lepsze życie? Nowe miejsce, nowa kobieta, nowe plany… Jacek, nakręcony marzeniami, zaczyna działać. Na horyzoncie pojawia się potencjalna kochanka oraz plan, jak zdobyć szybkie pieniądze umożliwiające realizację upragnionego celu. Wprawiona w ruch machina zdaje się nie do powstrzymania. Do czasu, gdy Joanna zaczyna coś podejrzewać…
Uprzejmie prosimy nie brać przykładu z bohaterów!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 281
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
ROZDZIAŁ 1
Jacek Bednarczyk miał wszystko, czego do szczęścia pozornie trzeba: zdrowie, pracę, mieszkanie, żonę, dziecko i psa. I teściową, która po tym, gdy odkryła w sobie żyłkę do hazardu, zmuszona była poprosić córkę o dach nad głową. Na wyścigach konnych oraz w kasynach straciła bowiem niemal wszystko. Trzypokojowe mieszkanie Bednarczyków nie było wprawdzie zbyt duże, ale ponieważ ich córka już dawno się wyprowadziła, jeden pokój można było oddać mamie.
Jedyne, co Jackowi w życiu ciążyło, to wiek. Zbliżając się do pięćdziesiątki, odczuł, że życie traci sens, a on sam, zamiast koncentrować się na rzeczach ważnych i jeszcze bardziej ważnych, traci czas, biegając na spacery z terierem, robiąc zakupy spożywcze na polecenie żony i prowadzając teściową na wizyty u psychiatrów, którzy za każdym razem przypisywali jej nie tylko recepty, lecz także skierowania do szpitala na hazardowy odwyk. Mamusia obiecywała, że owszem, pojedzie, ale teraz musi zarobić na ten kąt u córki, dlatego najpierw znajdzie pracę, by dorobić do skromnej emerytury, a potem weźmie w tej pracy zwolnienie i uda się na odwyk.
Jacek wiedział, czuł to pod skórą, że prawdziwe życie toczy się gdzieś obok. Gdzieś, gdzie zawsze świeci słońce, leją się drinki, a piękna szczupła kobieta z zamglonym wzrokiem pyta, czy mogą iść wreszcie do łóżka. Tak, ta kobieta coraz częściej pojawiała się w jego głowie. Na początku nie mógł się zdecydować, czy ma mieć długie rude włosy, czy może króciutkie i platynowy blond. W końcu zdecydował się na delikatną szatynkę o włosach kręconych, do ramion, szczupłą, ale o bujnych piersiach, trzydziestolatkę, która przygryzając wargi, pytałaby go, dokąd dziś wyjdą na kolację... Nazwał ją Lidią, ponieważ dziesięć lat wcześniej poznał pewną Lidię na wyjeździe służbowym i choć nie miał okazji zamienić z nią słowa, był przekonany, że jest niezwykle uroczą kobietą o wspaniałym nie tylko ciele, lecz także charakterze.
I oto Lidia zamieszkała razem z Jackiem, jego żoną, psem i teściową.
Żona Jacka, Joanna – kobieta zwyczajnej postury i niewysoka, ale z charakterem – nie wymagała od męża wiele. Miał przychodzić z pracy na czas, po drodze robić zakupy, rano i wieczorem wychodzić z psem i pilnować płacenia rachunków. Sama była osobą niezwykle zajętą. Nie pracowała wprawdzie zawodowo, ale angażowała się społecznie we wszelkie osiedlowe sprawy, a ponadto była specjalistką w wyszukiwaniu okazji w gazetkach reklamowych i w internecie. Doskonale wiedziała, w którym sklepie którego dnia jest promocja na kawę, gdzie najtaniej można kupić ser morski i do którego sklepu pojechać, żeby nie wydając fortuny, nabyć czteroosobowy namiot.
Z ołówkiem w ręku codziennie rano zaczynała przegląd osiedlowej prasy, popołudniami dopadała ulotek przyniesionych przez listonosza, a wieczorami robiła wnikliwy przegląd stron internetowych. Adrenalina podskakiwała, kiedy udało jej się znaleźć schab jeszcze taniej niż tydzień wcześniej. Czuła się mistrzynią w wyszukiwaniu ofert i wiedziała, że jej umiejętność znajduje poklask u sąsiadek bliższych i dalszych. Niejedna przychodziła, żeby się dowiedzieć, gdzie jest jakaś okazja, promocja, co aktualnie można dostać po niższej cenie. Joasia na osiedlu była bardziej szanowana niż gospodarze domów. Może dlatego, że zawsze była chętna do pomocy i wykonywała pracę, za którą nikt nie musiał płacić.
Był początek września, jeden z tych pochmurnych deszczowych dni, które zwiastują nadchodzącą jesień. Jacek, jak co dzień, wyskoczył rano z psem, kupił świeże bułki, a następnie – starając się nie obudzić żony i teściowej – zaparzył kawę, zjadł szybkie śniadanie i wyszedł do pracy.
W samochodzie dopadło go przeczucie, że ten poniedziałek przyniesie katastrofę. Wewnętrzne podenerwowanie wzmagało się z każdym kilometrem przejechanym w ślimaczym tempie. Już wiedział, że się spóźni.
– Dlaczego, kiedy pada, zawsze są korki? – warknął.
Zerknął na kierowcę jadącego lewym pasem. Ten też nie tryskał humorem. Zacięta twarz, zmęczone oczy.
Szara Warszawa, korek, deszcz, a do tego wszystkiego jesień.
– Kuźwa – jęknął Jacek. Serce zapłonęło mu żalem.
Nagle ogarnęło go wielkie współczucie. Dla siebie i dla wszystkich nieszczęśników wokół. Dochodziła ósma, o tej porze gdzieś całkiem blisko, choćby w Hiszpanii, jaśniało słońce, prawdziwe słońce przedzierające się przez prawdziwą zieleń. Gdzieś delikatnie szumiały fale oceanu, gdzieś wydawały trele kolorowe ptaki.
Gdzieś budziła się właśnie Lidia, czekając na poranne pocałunki i pieszczoty.
Ale Lidia siedziała przecież tuż obok. Zamyślona, milcząca. Posągowo piękna. Jacek zerknął na siedzenie pasażera. Naprawdę tam była. Wiedział, oczywiście, że nie jest prawdziwa, że to tylko wytwór jego wyobraźni – tulpa, jeszcze zbyt świeża, by rozwinąć własną świadomość. Jej obecność była jednak tak kojąca, tak cudownie przyjemna, że nawet kiedy milczała, odczuwał emanującą od niej miłość i oddanie.
– Zabiorę cię tam, ptaszyno – mruknął, poruszony prawdą płynącą z tej obietnicy. – Znajdę na to sposób.
Mimowolnie się uśmiechnął. Wcześniejsze podenerwowanie ustąpiło.
Kiedy dojechał do firmy, był już zupełnie spokojny. Zaparkował na jednym z dwóch wolnych miejsc, wyłączył silnik i znów spojrzał na milczącą Lidię.
– Wiesz, że muszę iść do pracy – powiedział cicho, zauważywszy niezadowolenie na jej twarzy. – Nie smuć się, kochanie. Przysięgam, że wolałbym każdą chwilę spędzać z tobą, ale mam też obowiązki. Idź na kawę, pobuszuj po sklepach, spotkamy się po południu.
Lidia wywróciła swoimi obłędnie niebieskimi oczami i, niechętnie, bo niechętnie, ale wyszła z auta i skierowała się do pobliskiej kawiarni. Jacek przez chwilę patrzył za nią, podziwiając wspaniałą sylwetkę, sprężysty krok, lekko kołyszące się biodra i opadające na ramiona fale ciemnych włosów. Tego dnia widział ją w czerwonej sukni połyskującej brokatem, zmienił jednak koncepcję z powodu pogody, więc teraz szła ubrana w długą brązową spódnicę, jasny obcisły golf oraz wysokie zamszowe buty. W ręku trzymała elegancką parasolkę. Prezentowała się zjawiskowo. Żałował, że nikt poza nim nie może jej ujrzeć, ale pocieszała go myśl, że taka kobieta wzbudzałaby zbyt wielkie zainteresowanie, co mogłoby okazać się kłopotliwe. W tej postaci była tylko jego.
Pogwizdując wesoło, chroniąc głowę przed deszczem skórzaną aktówką, wszedł do biura.
– No, panie Jacku. Spóźnionko – zauważyła recepcjonistka, marszcząc brew. – Pan mi tu podpisze. – Zwyczajowo położyła na blacie listę pracowniczą.
– Pani Karinko kochana. – Jacek przybrał zatroskaną minę. – Widziała pani, jakie korki. Deszcz. Czterdzieści minut to jeszcze nie spóźnienie. Wpiszmy ósmą, nikt się nie dowie – zaproponował, puszczając oko. – Kierownika przecież nie ma. Jego miejsce parkingowe jest puste.
– Taksówką przyjechał. Widocznie, w przeciwieństwie do pana, nie chciał się spóźnić na zebranie.
Zebranie! Kuźwa mać! – jęknął w duchu Jacek. Pierwsze zebranie po wakacjach, po wszystkich przerwach urlopowych, po martwym sezonie, po leniwym lecie. Ważne zebranie.
– Wszyscy są? – spytał, choć liczba podpisów na liście nie pozostawiała złudzeń.
– Wszyscy. Prócz pana. Lepiej niech mi pan listę podpisze i biegnie, bo zegar tyka.
Jacek w milczeniu chwycił długopis, złożył podpis i pobiegł do windy. Na szóste piętro dotarł za kwadrans dziewiąta, do sali konferencyjnej kilka sekund później. Drzwi były lekko uchylone. W środku panowała cisza, co było niezwyczajne, ponieważ zawsze podczas tego typu spotkań toczono ożywione dyskusje i trudno było o spokój.
Jacek się przecisnął, starając się nie otwierać zbyt szeroko drzwi i unikając wzroku zgromadzonych. Planował usiąść gdzieś w kącie, z tyłu, pozostać niezauważonym.
– Jacek Bednarczyk! – Tubalny głos kierownika spowodował, że Jacek stanął w pół kroku. Przez salę przeszedł cichy pomruk. – Jacek Bednarczyk! – powtórzył kierownik, a w jego głosie dało się słyszeć wzruszenie. – Kamień z serca! Już myślałem, że może wypadek, zawał, szpital, cokolwiek. A to tylko spóźnienie... – Uśmiech rozświetlił poważną twarz kierownika.
– Tylko spóźnienie – potwierdził gromko Jacek i odwzajemnił uśmiech. Rozluźnił się nieco i wyprostował. Pewniejszym już krokiem przeszedł do wolnego krzesła.
– I to właśnie, proszę państwa, nazywa się naturalna selekcja! – krzyknął zadowolony kierownik.
Zgromadzeni niemrawo pokiwali głowami, wpatrując się w Jacka współczującym wzrokiem.
– Jaka selekcja? – spytał szeptem Jacek, nachylając się ku siedzącemu obok koledze.
– Naturalna – odparł kumpel. – Bardzo mi przykro, stary – dodał niemal ojcowskim tonem.
– Ale że co?
– Będą zwalniać, ale nie mają powodów. Kierownik wyjaśniał, że szukają jakiegoś sprawiedliwego klucza. Na pierwszy ogień pójdą ci, którzy w jakiś sposób nawalą. Choćby poprzez spóźnienie... Nazwał to naturalną selekcją.
– Uważam, że to sprawiedliwe – dodał siedzący tuż obok krępy szatyn, którego imienia Jacek nigdy nie mógł zapamiętać.
– Jaka selekcja?! – Jacek niemal krzyknął, wstając. – Jaka selekcja? – spytał, patrząc na kierownika. – Pracuję w tej firmie od dwudziestu pięciu lat!
– Spokojnie, Bednarczyk, bez nerwów. – Kierownik skinął głową. – Zapraszam do mnie, porozmawiamy. A państwu już dziękuję.
Po sali przeszedł szmer. Ludzie niemal bezgłośnie podnosili się z krzeseł, wychodzili, nie zamieniając ani słowa. Atmosfera była przygnębiająca, lecz do Jacka informacja o zwolnieniu docierała w spowolnionym tempie. Rozglądając się po znajomych twarzach, szukał błysku, zarysu uśmiechu, wskazującego, że to jednak żart. Ale nikt się nie uśmiechał. I nikt na niego nie patrzył.
Otępiały, zszokowany, poszedł za kierownikiem.
– Pracuję dla was od niemal dwudziestu pięciu lat, nigdy dotąd się nie spóźniłem, nie nawaliłem, byłem na każde zawołanie. Ba! Nigdy nie prosiłem nawet o podwyżkę! – wykrztusił, gdy znaleźli się w małym gabinecie.
– To prawda – przyznał kierownik. – Można więc powiedzieć, że dzisiejsza sytuacja to znak. Frajerzy odpadają pierwsi.
Jacek przełknął ślinę.
– Frajerzy... – powtórzył niemal bezgłośnie.
– Cóż... Fakty są takie, że niewiele nas dotąd kosztowałeś. Punkt dla ciebie. Ale dzięki temu nie musimy wypłacać wysokiej odprawy. Punkt dla nas. Koszty, Jacek, tniemy koszty. Lato było okropne, sam wiesz. Konkurencja działa prężnie, zatrudniają młodych, zdeterminowanych. U nas od dawna sprzedaż kuleje. Muszę zwolnić trzydzieści procent załogi. Uwierz, nie jest to łatwe. A ty, patrząc takim wzrokiem, wcale nie pomagasz.
– Lato zawsze było kiepskie, przecież sprzedajemy grzejniki. Odbijemy jesienią, zimą. Nie mogę stracić teraz pracy, dobijam pięćdziesiątki, kto mnie przyjmie? Mam na utrzymaniu rodzinę.
– Każdy ma.
– Ty nie masz – zauważył cierpko Jacek.
– Bo ja nie byłem frajerem. Zadbałem o siebie, o swój byt i komfort – powiedział z dumą kierownik. – Walczyłem o podwyżki, o awans. I jestem kierownikiem. Sam siebie nie zwolnię.
– Prezes może cię zwolnić.
– Może i może. Ale nie chce. Wszyscy jesteśmy ludźmi, Jacek. Walczymy o przetrwanie. Klimat się zmienia, zimy już lżejsze, grzejniki powoli się kończą. Z roku na rok będziemy zmniejszać zatrudnienie, teraz czy później – stracisz tę robotę.
– Czyli tak po prostu mam już sobie iść?
– Masz trzymiesięczny okres wypowiedzenia. Popracujesz jeszcze dwa miesiące, potem pójdziesz na urlop. Wkrótce inni do ciebie dołączą, będzie raźniej.
– Tyle energii w tę firmę włożyłem, tyle z siebie dałem... I tak po prostu mnie zwalniasz? Bo dziś się spóźniłem?
– Nie dramatyzuj, jest jak jest.
Powieści obyczajowe, kryminały, thrilleryWciągające i niebanalneZaczytaj się!
www.prozami.pl
Księgarnia wysyłkowawww.literaturainspiruje.pl