Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dalsze losy Marty, Marka i ich przyjaciół.
W Europie rozgorzała Wielka Wojna. Pola poprzecinały linie okopów, a ludzie stracili panowanie nad własnym losem. Polacy stanęli po obu stronach konfliktu, w którym dostrzegli szansę na odnalezienie własnego miejsca w przenicowanym powojennym świecie.
Marek coraz bardziej odczuwa ciężar trudów wojny i targany poczuciem odpowiedzialności i winy zaczyna zapominać o dawnym życiu. Marta tymczasem trafia do rodzinnej posiadłości księcia Walerego Aleksiejewicza Kurnina, gdzie próbuje oprzeć się urokom przystojnego bojara i spokojnego, wiejskiego życia.
Czy odnajdą w sobie pamięć dawnych uczuć, emocji i przysiąg? Czy ich ścieżki stać się mogą jeszcze wspólną drogą? Co u kresu wojny znajdą Polacy, rozsiani po całej Europie niczym ziarna rzucone na wiatr?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 408
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by Marcin Chyczewski, 2018Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2021All rights reserved
Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowaniaoraz udostępniania publicznie bez zgody Autora orazWydawnictwa pod groźbą odpowiedzialnościkarnej.
Redakcja: Małgorzata Chyczewska
Korekta: Angelika Ślusarczyk
Projekt okładki: Adam Buzek/[email protected]
Zdjęcia na okładce: ©by massonforstock/123rf (góra), ©by Krzysztof Gajda (dół)
Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek
Ilustracje wewnątrz książki: ©by pngtree.com
Wydanie I - elektroniczne
ISBN 978-83-67024-13-6
Wydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]
Spis treści
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Rozdział trzeci
Rozdział czwarty
Rozdział piąty
Rozdział szósty
Rozdział siódmy
Rozdział ósmy
Rozdział dziewiąty
Rozdział dziesiąty
Rozdział jedenasty
Rozdział dwunasty
Rozdział trzynasty
Rozdział czternasty
Rozdział piętnasty
Rozdział szesnasty
Rozdział siedemnasty
Rozdział osiemnasty
Rozdział dziewiętnasty
Rozdział dwudziesty
Rozdział dwudziesty pierwszy
Rozdział dwudziesty drugi
Rozdział dwudziesty trzeci
Rozdział dwudziesty czwarty
Rozdział dwudziesty piąty
Rozdział dwudziesty szósty
Rozdział dwudziesty siódmy
Rozdział dwudziesty ósmy
Rozdział dwudziesty dziewiąty
Rozdział trzydziesty
Rozdział trzydziesty pierwszy
Rozdział trzydziesty drugi
Rozdział trzydziesty trzeci
Rozdział trzydziesty czwarty
Rozdział trzydziesty piąty
Posłowie
Rozdział pierwszy
Niechciani
*
Wiosna przyszła późno i jakby niechętnie. Legioniści wyczekiwali jej niecierpliwie, w niej właśnie widząc kres swych trudów i cierpień. Zdawało im się, że wraz z pierwszym cieplejszym oddechem aury nadejdą wreszcie zmiany, kończąc okres niepewności i lęku. Tymczasem śnieg nie znikał z dolin i zdawało się niekiedy, że zima będzie trwać wiecznie. Nie była to jednak zima spokojna. Śniegi nie przerywały wojny, która już dawno przestała liczyć się z porami roku i przybrawszy gruby, zimowy mundur, kroczyła pewnie przez skute lodem krainy, a z nią nieodłączna towarzyszka – śmierć zbierająca coraz obfitsze żniwo. Jeszcze na jesieni Brytyjczycy i Francuzi pokonali Niemców nad Marną, powstrzymując ich ofensywę, ocalając tym samym Paryż i rozpoczynając okres walk pozycyjnych, walk na wyniszczenie. Wszelako straszne było owe pyrrusowe zwycięstwo, bo gdy opadł już kurz po wybuchach artylerii, gdy żołnierze podnieśli się z okopów i wykrotów, ujrzeli pół miliona trupów zaścielających pole bitwy i wielu zapłakało nad triumfem. A nie miała to być najkrwawsza bitwa tejwojny.
Jednocześnie na wschodzie Austro-Węgry i Niemcy siłowały się z Rosją, niby w tańcu to idąc naprzód, to znów cofając się pod naporem wroga. Bywało, że Kozacy stali już na przedpolach Krakowa, to znów zdawało się, że żołdacy niemieccy lada dzień zajmą Warszawę, a wszystko to zakrapiano obficie krwią żołnierzy i łzami ludności. Jednak nie tylko Europę ogarnął duch wojny, walczono i w Afryce, i na Bliskim Wschodzie, nie zabrakło potyczek morskich, a wraz z nowym rokiem, troszkę po cichu i nieśmiało, rozpoczął się nowy rodzaj walk, walki powietrzne. Ciemność zasnuła niemal cały glob ziemski i już wiedziano, że takiej wojny jeszcze świat nie zaznał, wiedziano, że jest ona najkrwawsza i najokrutniejsza. Zaczęto nazywać jąWielką.
Legioniści znaleźli się w samym jej środku i nie szczędząc krwi, udowadniali swoją wartość z każdą kolejną potyczką, z każdą bitwą, każdego dnia niemal. Wyjątkową walecznością i nieustępliwością, właściwą ludziom doprowadzonym do ostateczności, wyróżniali się ci walczący w Karpatach. Byli na ziemi cudzej, należącej wprawdzie onegdaj do Polski, ale zamieszkałej przez lud obcy, obojętny najczęściej, a czasem wrogi. Nie szczędzono ich krwi, a oni nie żałowali jej. Wiedzieli bowiem, że o każdy awans, o każdą łaskę i bodaj cieplejsze słowo muszą walczyć ciężej i wytrwalej niż inni. W końcu gdy oddziały przerzedziły się tak, że nie było jednej całej sekcji, przeniesiono Polaków na tyły, gdzie oddziały czekała reorganizacja iodpoczynek.
Pułkownik Józef Haller przechadzał się niespokojnie po izbie. Był zdenerwowany. Niedawny awans nie cieszył go tak, jak można było się spodziewać, przeciwnie – widział w tym próbę ugłaskania i przekupstwa. Oto polecono mu na nowo sformować oddziały polskie, czemu oddał się z największą chęcią i zapałem. Więcej nawet, robił wszystko, aby oddziały były gotowe do walki natychmiast, aby mogły jak najlepiej włączyć się w działania wojenne. Zaczął więc ściągać do Kołomyi, gdzie stacjonowali, nowych rekrutów. Oddziały przeformował na wzór austro-węgierski, licząc, że ułatwi to ich funkcjonowanie w ogromnym cielsku armii, jednocześnie zabiegając o nowy sprzęt, to o nowe umundurowanie czy prawa dla legionistów. Zabiegi te kończyły się jednak niepowodzeniem i pułkownik pierwszy raz zrozumiał, czym są Polacy dla armii, w której służą. „Mięso armatnie” – pomyślał, czochrając się po głowie. A przecież żądania jego były podstawowymi prawami każdego żołnierza, nie wymagał niczego specjalnego, ofiarując w zamian krew. Spojrzał z okna na kołomyjski rynek. W wiosennych promieniach słońca przechadzali się ludzie. Był to zwyczajny dzień, społeczeństwo przyzwyczaiło się do wojny i jej bliskość nie napawała już lękiem. Zwłaszcza tu, na niespokojnej kołomyjskiej ziemi, która od czasu, kiedy Kazimierz Wielki przyłączył ją do Królestwa Polskiego, była świadkiem wszystkich kataklizmów, jakie przetoczyły się przez granice państwa. Widziały tedy kołymyjskie ulice pochody tatarskie i tureckie, czasem łupieżcze, to znów ciągnące na świętą wojnę, widziały powstańców Chmielnickiego maszerujących „na Lachiw”, widziały siedmiogrodzkie zastępy Rakoczego idące w sukurs Szwedom. Aż w końcu Austriak posiadł te tereny, a ziemia podzieliła los kraju, do którego onegdaj należała, a który odbił na niej swe piętno. Bo przecież nieopodal pięły się mury Stanisławowa założonego przez Potockich i długo broniącego kraju przed Turkami, przecież niemal dostrzec można było pola obertyńskie, gdzie Jan Tarnowski rozniósł wojska mołdawskie, przecież i Chocim, i Kamieniec Podolski, i Halicz leżały nie dalej jak kilka dni drogistąd.
Pułkownik Józef Haller nie myślał o tym, patrzył natomiast na ludzi, którzy zdawali mu się aż nieprzyzwoicie spokojni. W jego duszy wrzało, tak długo przekonywał swoich żołnierzy, że walczą o coś wielkiego, ważnego i coś dla siebie, im bardziej jednak im to wmawiał, tym bardziej sam tracił nadzieję, jakby oddawał im swoją siłę, i teraz nie miał jej już wcale, teraz sam już nie wierzył. Szalę przechyliła nominacja dowódcy tworzonej właśnie II Brygady Legionów. Pułkownik Józef Haller nie chciał wielkości dla siebie, wbrew temu, co twierdzili jego antagoniści, nie chciał też wynosić się ponad innych, co równie często mu zarzucano. Miał jednak nadzieję, że to on sam zostanie dowódcą owej Brygady. Była ona przecież jego dzieckiem, które pieścił i o które walczył, była tym, co sobie wymarzył, i chciał, naprawdę chciał, oddać za nią życie. Dowódcą jednak nie został. I żeby jeszcze godność ta spotkała któregoś z jego towarzyszy Polaków, gdyby dowódcą został pułkownik Zieliński czy major Roja, Haller nie rzekłby jednego słowa sprzeciwu, owszem, rad byłby z tego. Dowódcą został jednak Austriak, Ferdynand Küttner, i Józef Haller oniemiał, kiedy dowiedział się, że nie zna on języka polskiego. Nie mieściło się to w jego szlacheckiej głowie i właśnie wtedy postanowił odsunąć się w cień. Czekał jednak na rozwój wypadków, bo nie potrafił zostawić tych młodych chłopców w trybach austriackiej machiny, i czekał, jak lew czeka na odpowiednią chwilę, żeby zaatakować, zdobyć to, co mu się od natury należy. Jakoż przyszło mu pozostawać w cieniu jeszcze przez rok cały, po upływie którego powrócił jako prawdziwy przywódca II Brygady Legionów Polskich. Teraz jednak w duszy jego było wiele wątpliwości. Coraz częściej dostrzegał różnice między swoim wojskiem a tym dowodzonym przez Piłsudskiego. Zdawało mu się, że o ile w I Brygadzie panuje duch kościuszkowski, nadający jej charakter niezłomnego wojownika o niepodległość, bezkompromisowego i bezsprzecznie polskiego, o tyle on i jego oddziały stawały się podobne do Legionów Dąbrowskiego, walczących u boku każdej armii mogącej pomóc w odzyskaniu niepodległości. Haller świadomie przyjął taką postawę, a mimo to coraz częściej zdawało mu się, że postąpił źle, a widmo losu Legionów Dąbrowskiego poczęło prześladować go coraz uporczywiej. Poczuł, że żebrze, że jest jak pies czekający na ochłap ze stołu pańskiego. Przed oczami w chwili tej stanęła mu msza za poległych żołnierzy, jaka odbyła się kilka tygodni temu, a która zgromadziła tysiące ludzi. Ramię w ramię stali tam żołnierze wszystkich batalionów, byli też cywile, byli oficerowie i szeregowcy austriaccy. Słowem, kto żyw, przybył przed kościół jezuitów, a gdy ksiądz zaczął wymieniać poległych, każde nazwisko chłostało pułkownika, jakby Bellona raz po raz raziła go swoim biczem. I czuł w tej chwili na sobie wzrok wszystkich zebranych, choć w rzeczywistości nikt na niego nie patrzył, i wiedział, jaką odpowiedzialność ponosi za to żniwo śmierci, i był w tamtej chwili Pyrrusem, i cofnąłby się z obranej drogi, gdyby nie pewność, że jest ona jedyną słuszną. Teraz nawet to przekonanie gasło w nim, jak gaśnie gwiazda, gdy opuści swe miejsce na firmamencie i, kreśląc linię na ciemnym niebie, znika na zawsze.
Pułkownik Haller wpatrywał się w przechodniów. Ich spokój denerwował, drażniła go bezczynność i czekanie, coś, do czego musiał się przyzwyczaić. Spojrzał na zegarek i westchnął ciężko. II Brygada Legionów właśnie znów wyruszała nafront.
**
– Masz papierosy? Bo już mi się język w gardło chowa – zapytał Bogdan, wślizgując się w krąg światłalatarni.
Noc była cicha. Bardzo cicha. Może nawet zbyt cicha jak na frontową noc w okopie. Marek pomacał się po piersi z rozdrażnieniem, Bogdan przeszkodził mu w lekturze. Wyciągnął jednak z kieszeni munduru kilka skręconych niedbale ruloników, po czym chcąc czym prędzej pozbyć się przyjaciela, spytał:
– Czemu nie śpisz? Od rana czeka nasostrzał.
– Nie mogę – odparł potężnie zbudowany młodzieniec, wyciągając się na ziemnym schodku, jakby było to najwygodniejsze miejsce na świecie. – Pieprzone wszy spać nie dają. ― Puścił w stronę gwiazd kilka kółek z dymu, czym jeszcze bardziej rozdrażnił Marka. – Podobno ruszamy z ofensywą – rzekł w końcu, wyciągnięty niczym Rejtan na obrazie Matejki, gdy tylko przyjaciel znów zagłębił się w czytanejksiążce.
Marek wzruszył obojętnie ramionami, raz jeszcze przeżuwając w duszy rozdrażnienie. Bogdan nie dawał jednak za wygraną i Marek spostrzegł, że jest to jedna z tych niewielu chwil, w których na jego twarzy nie widnieje błazeństwo, a zaduma. W jednej chwili przyjaciel przestał godrażnić.
– Włochy poparły Ententę – odrzekł Marek, wzdychając ciężko. – Mamy szybko skończyć z Ruskimi, bo jak nie, to…
Bogdan pociągnąłpapierosa.
– To makarony wezmą nam się za dupę? – wtrąciłkrótko.
Marekprzytaknął.
– Na dniachruszymy.
– Pies to wszystko jebał. – Niczym wywołane gdzieś z oddali ozwało się wycie, a Bogdan wystrzelił w powietrze ułowioną wesz. – Jakby my w imadlebyli.
Pies ucichł, ale w tej chwili coś zachrzęściło gdzieś przed okopem, a nie był to odgłos zwierzęcy, ale metaliczny, zimny, ludzki. Przez chwilę przyjaciele przywarli do ściany okopu, nasłuchując i wpatrując się w ciemność. Poznali już tę wojnę, wiedzieli, że w każdej chwili z ciemności, niczym upiór na cmentarzu albo pijak pod karczmą, wychynąć może postać wroga. Trwali tak chwilę, ale nie działo się nic, nie pojawiał się nikt prócz chłodu iciszy.
– Może to wiewiórka? – rzucił w końcuBogdan.
– Tak – odparł Marek ciągle wpatrzony w ciemność – w wojskowychbutach.
Bogdan zaśmiał się cicho, po czym przyjaciele usiedli. Okop był w tym miejscu szeroki na trzy metry. Za dnia na wyciętym w ziemi schodku, umocnionym z boku drewnianym szalunkiem, siedział tu cały pluton. Pluton, którym dowodził podporucznik Marek Sokalski. Był on już oficerem, co nie przyszło ani łatwo, ani spodziewanie, ani nawet nie zostało przyjęte z radością. Pułkownik Haller toczył jednak cichą wojnę z komendą armii austriackiej i starał się urywać z danej mu władzy tyle, ile tylko było możliwe, bo mimo odsunięcia nie mógł pozostawać bezczynny. Nie przyjął więc odmowy Marka i wyjaśnił mu, że przyjęcie nowej funkcji jest obowiązkiem. Obowiązkiem nie wobec ojczyzny czy towarzyszy ani wobec wojny, ale wobec samego pułkownika osobiście. Haller bowiem niczym górnik ryjący w skale i przesuwający się krok za krokiem, wolno, ale z niewzruszoną nieustępliwością, brnął przed siebie, wnikając w szczeliny twardej skały austriackiej machiny wojennej, pewien, że każdy pokonany metr przybliża go do celu, choć teraz sam nie wiedział, jaki ten cel jest. Nie mogąc tedy obsadzać wyższych stopni swoimi ludźmi, starał się oddawać władzę na dole najlepszym, najbardziej zaufanym, a do takich właśnie należał Marek. Nie skończył on podchorążówki, co było warunkiem awansu na oficera, ale pułkownik wymusił ten awans na komendzie, tak jak czynił wielokrotnie.
Okop był pusty. Żołnierze spali smacznie po krwawo przepracowanym dniu, a Marek uczył się dowodzenia przy latarni, uzupełniając braki w swojej wiedzy, a jednocześnie nasłuchując, czy Rosjanie nie szykują kolejnego nocnego natarcia.
– Co to? – rzucił Bogdan, pukając czytaną przez Markaksiążkę.
– Nic – odrzekł pośpiesznie przyjaciel, a Bogdan wyczuł w jego głosiesmutek.
– Co jest? – spytał znów, tracąc swój błazeński wyraz twarzy, Marek jednak nie miał ochoty na zwierzenia, klepnął więc przyjaciela w ramię irzekł:
– Wracaj dołóżka.
– Nie ma mowy – odparł potężnymłodzieniec.
– Natychmiast do łóżka – zagrzmiał stanowczo Marek – torozkaz.
– A wsadź se bagnet w… – odkrzyknął Bogdan, ale zawahał się, jakby w pobliżu była Zuzanna, która hamowała go w takich chwilach – …w ucho. Gadaj, co ci jest, albo cięrąbnę.
Marek milczał. Bogdan natomiast zaczął już spokojnym tonem, jakby mówił do dziecka, z którego trzeba siłą niemal wydobyćwyznanie.
– Chodzi o tę dziewczynę? Tę Martę? – mówił wolno. – Po tym wszystkim ruszymy jej szukać, ruszymy razem, Jacek pójdzie z nami, z moją parą, jego pomyślunkiem i twoim celnym okiem znajdziemy ją choćbyw…
– Nie o nią mi chodzi – przerwał mu Marek, tak, że Bogdan ani przez chwilę nie przypuszczał, że przyjaciel stara się gooszukać.
– Więc o Esterę? No to co się martwisz, ona czeka naciebie…
– Przestań! – wykrzyknął Marek. – Nie o to chodzi. Idźspać.
– No to o co? – nie dawał za wygraną Bogdan, a natchniony jakimś przeczuciem, płynnym ruchem zabrał z kolan Marka książkę. – „Pamiętniki Juliusza Cezara”? – szepnął zezdziwieniem.
– Oddaj to – zagrzmiał Marek, tym razem naprawdęgroźnie.
Bogdan zwrócił książkę z taką miną, jakby w jednej chwili wszystko, co wiedział o świecie, okazało się nikczemnym kłamstwem. Nie miał pojęcia, po co Markowi ta książka, a nie widząc nigdy, aby przyjaciel czytał dla przyjemności, nie miał złudzeń co do istnienia jakiegoś niezrozumiałego dla niego powodu owejlektury.
– Jacek mi ją dał – wyszeptał jakby ze wstydemMarek.
– Ale poco?
Chłopak westchnął i zaczął mówić głosem ściszonym ispokojnym:
– Żadne dziewczyny mi już nie w głowie, nawet przez chwilę. Z tej książki chcę się nauczyć jak… – zawahał się, ale po chwili rzekł – …jakdowodzić.
Bogdan patrzył na niego, jakby nie rozumiał, a on tymczasem mówiłdalej:
– Bo widzisz, od kiedy dowodzę plutonem, jestem odpowiedzialny za was, za żołnierzyi…
– To nie jest twoja wina jak ktoś ginie – przerwał muBogdan.
– Wiem, ale chcę, żeby zginęło nas jaknajmniej.
Bogdan milczał, a Marek wpatrywał się w otwartą książkę. Prześlizgiwał wzrokiem po swoich notatkach nakreślonych na marginesie miękkim ołówkiem. Nie wiedział, czy lektura pomoże mu w czymkolwiek, czuł jednak, że dzięki niej on sam znajduje jakiś spokój i nabiera zdolności do zdecydowanego działania. Bogdan tymczasem patrzył na swojego przełożonego, dziwiąc się, jak szybko w tym człowieku zachodzą zmiany. Kiedy go poznał, był to przecież młodzieniec bezustannie zagłębiony w myślach o uprowadzonej ukochanej. Był wtedy w nim jakiś ból i bezsilność, ale jednocześnie dziwna zgoda na los, jaki go spotyka, i Bogdan podziwiał go za tę zgodę. Później, kiedy zaczęła się wojna, Marek stał się jeszcze bardziej obojętny, przestało go obchodzić cokolwiek i zdawało się, że jest w nim tylko ciekawość przyszłości i chęć jak najszybszego przyjęcia jej taką, jaką miała być. Zaniepokoiło to Bogdana, ale rad był, że czasem dostrzegał w przyjacielu jakąś tęsknotę za przeszłością, i pewien był, że kiedy wojna się skończy, Marek znów zacznie myśleć o swojej Marcie i znów będzie tym samym człowiekiem. Nie wiedział, że wojna zmienia ludzi na stałe, że wlewa do ich wnętrza swoją żółć, wypłukując wiele z tego, co było wcześniej, a zmiany te są nieodwracalne. I oto teraz Marek znów był inny.
– Zmieniłeś się – szepnął Bogdan, bardziej do siebie, a jego myśli pomknęły dalej.
Zrozumiał, że teraz Marek zaprzątnięty był tylko wojną. Zaczęła ona zajmować całą jego naturę i nie mógł myśleć o niczym innym, a jednocześnie nie mógł patrzeć spokojnie na to, co się dzieje, nie chciał. Bogdan w tej chwili zrozumiał to i przyjaciel zdał mu się podobny do starszych oficerów, i ten prosty chłop zauważył, jak dziwne jest to, że sprawowane funkcje tak bardzo zmieniają ludzi. Zdawało się, że Marek jest tym samym człowiekiem. Tak samo rozmawiał, tak samo śmiał się z dowcipów i tak samo przygryzał wargi, kiedy coś nie szło tak, jak powinno, a mimo to w jego posturze, w wyrazie twarzy, nawet w sposobie chodzenia było coś, co odróżniało go od zwykłych szeregowców. Było tak z każdym, i tylko jednego Jacka ani trochę nie zmieniały awanse, jakby to on nadawał charakter stanowiskom, które zajmował, a nie odwrotnie. Jakby był stworzony do wyższychrang.
– Jak już się zacznie… – zaczął Bogdan, wyrywając się z rozmyślań i pierwszy raz zwracając się do przyjaciela jak do przełożonego – …wiesz, ofensywa, myślisz, że będzie tak jak ostatnimrazem?
Marek spojrzał na niego z ojcowskim uczuciem. Wiedział, czego obawia się Bogdan. Oto kilka tygodni temu ofensywa załamała się, a ich batalion wycofał się jako ostatni, ponosząc ciężkiestraty.
Bogdan bał się odwrotu. Kiedy przyszło do bitwy, walczył lepiej niż inni, ale kiedy padał rozkaz odwrotu, tracił głowę i bywało, że przyjaciele musieli siłą zmuszać go do wykonaniarozkazu.
– Ty też się zmieniłeś – odparł Marek, patrząc w ciemne oczyprzyjaciela.
Bogdan nie odpowiadał, tylko na jego twarzy pojawiło się powątpiewanie. Marek nie wyjaśnił, na czym ta zmiana polegała, nie miało to sensu, zaczął za to spokojnym głosem odpowiadać na pytanieprzyjaciela:
– Nie wiem, jak będzie, ale pewne jest, że nas pierwszych popchną dobitwy.
Bogdan wyrzuciłniedopałek.
– A w razie odwrotu my ostatni zostaniemy na polu bitwy ― dokończył.
– Ale dlaczego tak jest? – wtrącił Bogdan. – Dlaczego wszyscy traktują nas, jakby robili nam łaskę, że my tu krewprzelewamy?
Marek milczał, spuścił tylko wzrok i poczuł jeszcze większy chłód, Bogdan tymczasem mówiłdalej:
– Nie chodzi mi tu tylko o Austriaków, ich mam w dupie, ale nawet nasi politycy wypinają się na nas. Dla Piłsudskiego wszystko, a dla nas nic. I Brygada ma i sprzęt, i pomoc, i pieniądze, a my siedzimy w tych okopach jak dziady, nic tylko głód, wszy ikrew.
– Wiem, Bogdan, ale nic na to nie poradzimy – Marek próbował uspokoić przyjaciela, ale ten unosił się corazbardziej.
– A co się stało z pieniędzmi, które ludzie zebrali na nasze wojsko? Na co je wydano? Dlaczego głodujemy? Dlaczego tkwimy w tych górach jak stokrotka w gównie zamiast walczyć na naszychziemiach?
Słowa Bogdana zwabiły kilku jeszcze szeregowych, a on krzyczał jużniemal:
– Ja tego po prostu nie rozumiem. Pobili nas Ruskie pod Mołotkowem, to posypały się awanse. Zaczęliśmy wygrywać, to nagle porozbijali nasze oddziały i dali nam jakiegoś niemieckiego osła zadowódcę…
– Przestań – wycedził Marek, podnosząc się z miejsca, bo słowa jego wyzwoliły szum wśród coraz liczniej zbierających się żołnierzy.
Okop zaludnił się w jednej chwili i w tłumie dosłyszeć można było coraz wyraźniejsze głosy „prawda”, „zdrada”, „hańba”.
Ktoś chwycił nawet za karabin i począł nawoływać dobuntu.
– Cisza! – wrzeszczał Marek, próbując opanować sytuację, ale nie mógł, niepotrafił.
Zrobiło się groźnie, coraz więcej karabinów pojawiało się w dłoniach żołnierzy i Marek nie mógł już przekrzyczećtłumu.
Bogdan wrzeszczał razem z innymi, nieświadom, jak groźny jest to wybuch, jak wielkie może pociągnąć za sobą konsekwencje. Kilkaset metrów przed okopem rozciągały się przecież pozycje rosyjskie i najmniejszy zamęt mógł zaalarmować je, skłonić do ataku. W tej chwili jednak już nikt o tym nie myślał. Marek martwił się bardziej o Austriaków, którzy bez kłopotu stłamsiliby ten nieporadny bunt, stłamsiliby krwawo, a ocalałych spotkałby sądwojenny.
– Spokój! – wrzeszczał więc, ale nie przynosiło to żadnego efektu, w końcu, kiedy wydawało się, że ten rozjuszony tłum złożony z kilkudziesięciu żołnierzy ruszy na tyły bez bliżej określonego celu, rozległ się zimny, ale bardzo dobrze słyszalnykrzyk:
– Co to jest, dodiabła?
Marek zrazu nie dostrzegł, czyj to głos, bo i żołnierze nie od razu dali się przekrzyczeć.
– Zamknąć pyski, bydlaki! – grzmiał dalej głos, nabierając na sile i z wolna opanowująctłum.
– Który zaczął? – spytał ciszej, ale za to z gromami w oczach, wkraczający właśnie w krąg światła porucznik JacekSobocki.
Był on nominalnym dowódcą plutonu, a choć całą władzę sprawował młodszy stopniem Marek, to Jacek brał odpowiedzialność za tych ludzi. Teraz patrzył na nich z niezadowoleniem i żaden nie śmiał przeciwstawić sięprzełożonemu.
– O co wam chodzi? – zwrócił się do żołnierzy, gromiąc ich wzrokiem i jakby rosnąc, potężniejąc, a dwie srebrne gwiazdki na jego pagonie lśniły w świetle latarni w jakiś hipnotyzującysposób.
– My tylko… – próbowali nieśmiało, ale nie potrafili dokończyć i tylko zwracali spojrzenia na Bogdana stojącego z hardą miną, może jedynego, który nie przeląkł sięJacka.
W końcu widząc, że wszyscy wymagają od niego wyjaśnień, zaczął:
– Czujemy się wykorzystani. Nie chcemy już walczyć… – zająknął się – …to znaczy nie tak jak teraz – dodał.
– Co chcecie zrobić? – rzucił krótkoJacek.
Odpowiedź nie padła od razu, żołnierze nie chcieli powiedzieć albo może sami niewiedzieli.
– Uciekać – szepnął w końcu szczupły blondyn o dziobatejtwarzy.
Echo jego słów nie umilkło jeszcze, kiedy Jacek uderzył go otwartą dłonią wtwarz.
– Jesteście tchórze – wycedził zjadliwie, nie zważając na zaciskające się pięściBogdana.
– My byśmy walczyli, ale tu nie ma o co walczyć ― rzucił ktoś ztłumu.
– Tu sama walka jest celem – odrzekł Jacek, a twarz jego złagodniała nagle, jakby wreszcie zrozumiał, że wybuch nie jest efektem dezercji, awątpliwości.
Usiadł i gestem dał znak żołnierzom, aby uczynili tosamo.
Przez chwilę nic nie mówił, wydobył natomiast z kieszeni krótką fajkę z gruszanego drewna, założył nogę na nogę, po czym potarł zapałkę o podeszwę. Fosforowa główka zasyczała i zapłonęła jasnym płomieniem. Jacek zapalił fajkę, westchnął i zacząłmówić:
– Wiem, że jest wam ciężko. Jesteśmy daleko od domu, traktują nas jak psy, a wszystkie nasze osiągnięcia idą na rachunek brygady Piłsudskiego – mówił spokojnie, a oni słuchali go jak wnuczęta dobrego dziadka. – Mimo to trwamy w tym bagnie już prawie rok. Przeszliśmy wiele i wiele trudności przezwyciężyliśmy, żeby się tu znaleźć, żeby być właśnie tu, gdzie terazjesteśmy.
– Ale my nic nie wywalczyliśmy przez ten rok – wtrącił jeden z żołnierzy. – Jest tak samo jak napoczątku.
– Czasem ruszając w drogę, człowiek wie, dokąd zmierza – odparł Jacek po chwili namysłu. – Zna swój cel, zna drogę, po jakiej musi do niego iść, i wie, że albo dojdzie, albo zginie. W historii naszego kraju wielu było takich, którzy nie dotarli do celu, którzy zginęli, za co spotkała ich zasłużona chwała – pomruk zgody przemknął pośród żołnierzy, a Jacek mówił dalej: – Tak właśnie jest z oddziałem Piłsudskiego. Oni walczą o niepodległość, liczą, że uda się stworzyć wolne państwo polskie z ziem zaborurosyjskiego.
– A my to niby co robimy… – wrzasnął Bogdan, ciągle trochęzdenerwowany.
– Ja też tak myślałem, kiedy wyruszałem z Krakowa rok temu, wszyscy tak myśleli – przerwał mu Jacek – ale bywa też tak, że człowiek wyrusza, nie znając drogi, nie znając nawet dokładnie swego celu, a tylko mając nadzieję, że to, co znajdzie u kresu, będzie lepsze niż to, skąd wyruszył. Droga taka jest o wiele trudniejsza, wymaga więcej wyrzeczeń i poświęceń, bo trzeba na niej walczyć nie tylko z losem, ale i z samymsobą.
Panowało milczenie pełne dziwnej powagi i uniesienia, podobne do tego, które w dziwaczny sposób pojawia się zawsze podczas śpiewania kolęd.
– To właśnie jest nasza droga, to nasze zadanie, nasza walka – ciągnął Jacek, raz po raz pociągając fajkę. – My musimy wytrwać mimo wszystko, mimo każdego, kto zechce nas zgnoić, mimo nas samych, naszych słabości i żalu, musimy wytrwać z bronią w ręku. Kiedy ucichną ostatnie strzały, kiedy politycy i dyplomaci zaczną rysować nową mapę Europy, my musimy trwać jako żołnierz polski, musimy dać świadectwo, że żyjemy i że walczymy. Wtedy dopiero będzie można rozejrzeć się i zobaczyć, dokąd dotarliśmy, i to będzie kres naszejwędrówki.
Zamilkł, wpatrując się w zebranych i czekając na pytania, a może nawet oburzenie. Spostrzegł, że zebrani się zmienili, że na ich twarzach widniałspokój.
– Idźcie spać – rzekł ojcowskim tonem, a oni wstali cicho iodeszli.
Jacek zgasił fajkę, poklepał Marka po ramieniu i odszedł, pozostawiając zapach tytoniu ispokój.
Rozdział drugi
Dalsze boje
*
Ofensywa rozpoczęła się rankiem. Austriackie zastępy uderzyły na rosyjskie pozycje zajadle i ofiarnie. Rosjanie jednak bronili się krwawo, bardzo krwawo, zostawiając na polu wszystko, z czego słynie wojak carski. Okop zasnuła zielono-szara mozaika rosyjskich i austriackich mundurów i tylko krew była taka sama u jednych idrugich.
Legioniści nie brali udziału w owym szturmie. Tkwili na prawym skrzydle tam, gdzie wyznaczono im posterunek, czekając na rozkazy, aż będzie można ruszyć za ustępującym wrogiem. Rosjanie jednak nie poddawali się łatwo, jeszcze przed południem wyprowadzilikontrnatarcie.
Pozostająca w obwodzie część rosyjskich sił uderzyła na skrzydło nieprzyjaciela, licząc, że nagły atak przełamie obronę, dzięki czemu będzie można otoczyć wroga. Na drodze stanęła im II BrygadaLegionów.
– Ognia! – wrzeszczał Marek zupełnie niepotrzebnie, bo dłonie żołnierzy krążyły po karabinach bez chwili wytchnienia, jakby całe życie nic innego nierobiły.
– Trzech ze mną do zasieków – wrzasnął Jacek, a żołnierze bez zastanowienia, bez roztrząsania ruszyli za nim między śmigającekule.
Bogdan był pierwszym, który dopadł kolczastego drutu, wiedział, co musi zrobić, złapał leżącego pośród zasieku trupa i począł szarpać raz po raz, wyciągając ciało centymetr po centymetrze. Jacek wyciągał drugiego, pozostali żołnierze naprawializasieki.
– Ja chyba go znam – rzucił Jacek, wskazując ze zdawkowym uśmiechem trupa, którego Bogdan wydobył już z plątaniny kolczastego drutu, ale jego towarzysze nie mieli ochoty nażarty.
– Zrobione – wrzasnęli niemal jednocześnie naprawiający zasieki, a Jacek dał znak dopowrotu.
Marek w tym czasie raz po raz przeładowywał swojego Mannlichera. Czuł zapach prochu i rozgrzanego metalu, słyszał, jak ciężko klekoce zamek przy przeładunku, ale broń nie odmawiała posłuszeństwa, a jego strzały trafiały docelu.
– Myślałem, że się tam zesram – zabełkotał Bogdan, kiedy wtłoczył się dookopu.
Dyszał ciężko, ale bardziej z podniecenia, bo już po chwili przypadł do ściany okopu obok Marka i dodając sobie animuszu okrzykami, strzelał zapamiętale. Jacek tymczasem słuchał gońca, który właśnie przybył zrozkazami.
– Utrzymujemy się na całej linii – szczebiotał szybko młodziutki żołnierz o semickich rysach. – Najgorszy szturm już za nami. O trzynastej przechodzimy dokontrnatarcia.
Jacek spojrzał na zegarek, do trzynastej było jeszcze piętnaścieminut.
– Dobra – rzucił krótko. – Będziemy gotowi. Lećdalej.
Młodzieniec pomknął przed siebie okopem, nie przeszkadzając absolutnie nikomu, zupełnie jakby byłduchem.
Jacek przez chwilę podziwiał lekkość jego biegu, po czym podszedł doprzyjaciół.
– Za piętnaście minutatakujemy.
– Powiem chłopakom – szepnął uradowany Bogdan, ruszając wzdłużokopu.
Ogień z obu stron osłabł. Rosjanie nie parli już naprzód, leżąc w wykrotach kilkadziesiąt metrów przed linią obrony legionowej. Słońce świeciło mocno, a dym przeszkadzał woddychaniu.
– Macie rannych? – spytał znajomy kobiecy głos, kiedy Marek i Jacek usiedli na chwilę, by zebraćmyśli.
Zuzanna podała im manierkę z wodą, rozglądając sięgorączkowo.
– Gdzie Bogdan? – spytała w końcu, nie mogąc odnaleźć gowzrokiem.
Marek wskazał jej przyjaciela, który tłumaczył coś grupce żołnierzy. Zuzanna uśmiechnęła się z ulgą, po czym poszła zająć sięrannymi.
– Pieprzony szczęściarz – szepnął Jacek, patrząc, jak oddala się, rytmicznie poruszającbiodrami.
Marek uśmiechnął się pod wąsem i pierwszy raz od bardzo dawna pomyślał o Marcie, o jej krągłych biodrach i ciepłych oczach, a wspomnienie to niemal natychmiast przywiodło na myśl Esterę, jakby te dwie kobiety związane były nieprzerwanym węzłem, jakby były jednym. Otrząsnął się z tych myśli, gdy goniec przebiegł obok, nie zatrzymując się nawet, krzycząc tylko „już zachwilę”.
Jacek klepnął przyjaciela w ramię, mocno, po męsku, tak jak zwykł był robić, próbując dodać żołnierzom odwagi. Marek załadował karabin i zatrzasnąłzamek.
– Na mój rozkaz, do ataku! – zakomenderował, patrząc, czy wszyscy sągotowi.
Byli. Czekali na rozkaz, ściskając w dłoniach karabiny, a na końcu każdego lśnił zimną stalą bagnet. Jacek patrzył na zegarek, odliczając ostatnie sekundy do chwili, kiedy ruszą, by rozbić Rosjan. Trochę dalej Zuzanna nakreślała znak krzyża na czole Bogdana. Widok ten uspokoił go, dodałotuchy.
– Już – szepnął Jacek, a Marek wrzasnął co sił wpiersiach:
– Doataku!
– Bene Vobis1 – szepnął do niegoprzyjaciel.
**
Atak się powiódł. Oddziały rosyjskie wycofały się, oddając zajmowane wcześniej pozycje, a legioniści ścigali ich długo. W nocy specjalna grupa pod dowództwem majora Norwida spróbowała jeszcze wykorzystać klęskę Rosjan i zająć Łużany, w których ci okopali się po ucieczce. Działania te nie przyniosły jednak efektu, ale dowództwo i tak było zadowolone. Legioniści zrobili więcej, niż od nich wymagano. Kolejne dwa dni minęły na szacowaniu strat i zbieraniu sił przed następnym ciosem, drugą próbą zdobycia pozycji Rosjan. Austriacy tymczasem spychali wroga i bili się już na przedwojennej granicy, a każdy krok stawał się krokiem w głąb carskiego imperium. Wszelako wróg trzymał się mocno w dobrze okopanych przygranicznych miasteczkach i szańcach, gdzie jeszcze przed wojną wzmacniano punkty obrony. Taki punkt właśnie zdobyć mieli legioniści, a pierwsza nieudana próba podsyciła tylko ich determinację i głódwojenny.
– Ale dziś duszno – stęknął Bogdan, poprawiając karabin na ramieniu i masując bark zbity w ostatniej bitwie – a jeszcze jest takrano.
– Cicho – szepnął Jacek, wpatrując się w majora Minkiewicza dowodzącego atakiem na łużańską stację kolejową. Druga grupa dowodzona przez pułkownika Zielińskiego uderzyć miała później, bezpośrednio na okopyrosyjskie.
– Cicho! – powtórzył sarkastycznie Bogdan, oddychając ciężko. – Jaki się ważny zrobił, grubasjeden.
Kilku żołnierzy zachichotało pod nosem. Minkiewicz tymczasem dał znak ręką i cały oddział ruszył zgarbiony, starając się jak najdłużej pozostać niezauważony. Posuwali się więc wolno, widząc już w oddali szary budynek stacji kolejowej, który był ich celem. Obserwowali umocnienia wokół niego, stanowiska karabinów maszynowych, usypane z worków wały i wagony zmienione w punktystrzelnicze.
– O, do diabła – szepnął Bogdan na ten widok, a Marek zgromił go wzrokiem, nie chcąc łajać wprost, a jednocześnie nie mogąc pozwolić na sianiewątpliwości.
Bogdan jednak nie przejął się wcale i tylko mruknął niby do siebie, ale tak, żeby Marek gousłyszał:
– Następny. Naczytał się książek i myśli, że Napoleonemzostanie.
W obozie Rosjan panował ruch. W porannym słońcu wyraźnie widać było szeregowców i oficerów, a nawet okoliczne psy, które po ucieczce mieszkańców krążyły przy wojsku, żebrząc o resztki, a może przeczuwając ucztę na pobojowisku. Major Minkiewicz zatrzymał oddział i dał znak, aby nałożyć bagnety na karabiny, znak zbędny, bo żołnierze już dawno zacisnęli śruby na lufach. Znów ruszyli, jeszcze wolniej i jakby ostrożniej, ale nie przeszli nawet kilku metrów, kiedy powietrze przeszył jednostajny, mechaniczny krzyk karabinówmaszynowych.
– Do ataku! – wrzasnął major, a niespełna dwa tysiące ludzi rzuciło się naprzód, między kule, zapominając w jednej chwili o upale, o tym, że jest jeszcze rano, i o tym, że oficerowie tak niedawno byli towarzyszami wboju.
W tej chwili liczył się tylko szary budynek stacji kolejowej, który trzeba było zdobyć, który trzeba było wyrwać z wrogichrąk.
Nie przebiegli jednak nawet połowy drogi, kiedy major Minkiewicz dał znak, aby paść. Przywarli więc do ziemi, oglądając się z niepokojem, bo każdy spodziewał się, że karabiny maszynowe wycięły co najmniej połowę oddziału. Pomylili się. W drodze za nimi leżało wprawdzie kilka ciał, ale było ich tak mało, że w duszach legionistów radość zastąpiła niepokój. Zrozumieli, że zaskoczyli Rosjan i że strzelali oni bardziej na postrach, niż godząc wroga. Dopiero teraz, kiedy z wagonów wyjrzał las luf, a za wałami z worków zaciemniło się od ciemnozielonych mundurów, Rosjanie mogli rozpocząć ostrzał z pełną siłą. Major Minkiewicz widział to jednak i nie chcąc ryzykować, zatrzymał swój oddział, który zajął przydrożny rów, tak samo dobry w tej chwili jak najlepszy okop. Leżeli tedy między pokrzywami, chwastami i zaroślami, prowadzącostrzał.
– Dobrze chłopcy, spokojnie – zachęcał ich major, czołgając się między swoimi żołnierzami. – Niech się wystrzelają, niech im się zrobigorąco.
Czas mijał, a oni raz po raz otwierali gwałtowny ogień, to znów milkli zupełnie. Czekali na tę jedną chwilę, kiedy będzie można zdecydowanym atakiem zaskoczyć Rosjan i zdobyć stację. Chwila ta jednak nie nadchodziła, a ich ciała poczęły drętwieć od tkwienia w niezbyt wygodnejpozycji.
– Weźmiesz swój pluton – szepnął do Marka Minkiewicz zniecierpliwiony już długim oczekiwaniem – i spróbujesz zdobyć tamten posterunek – wskazał stanowisko karabinu maszynowego najbardziej wysunięte na północny-zachód. Jeśli wam się uda, ostrzelaciewagony.
Marek potwierdził rozkaz, po czym pośpiesznie zebrał swój pluton. Przeczołgali się okopem, po swoich towarzyszach, nieszczędzących im przekleństw i wyrzekań, aż dotarli do miejsca, gdzie droga chowała się w niewielki lasek. Skryli się w jego cieniu, przygotowując się donatarcia.
– Na mój znak nasi udadzą atak – tłumaczył spokojnie Jacek, niby tylko Markowi, ale wszyscy słuchali go uważnie – wtedy ruszymy pędem, w dwóch grupach. Ja pójdę prosto na nich, a ty przemkniesz lasem i spróbujesz zaskoczyć ich odpółnocy.
Marek przytaknął, czując, że powinien coś dodać, był w końcu dowódcą tego plutonu, nie wiedział jednak, co jeszcze mógłby rzec, i począł dzielić oddział. W końcu uścisnął dłoń Jacka i ruszył wraz z szesnastoma ludźmi wzdłużlasu.
– Pro patria2 – krzyknął za nimiJacek.
– My to mamy szczęście – zagadnął go Bogdan – dwa tysiące ludzi w rowie, a Minkiewicz wybiera nas. A jeszcze ten musi te swoje powiedzonkarzucać.
– Takie jest wojsko, Bogdan. Jedni rozkazują, drudzy…
– …rozkazy wykonują – dokończył. – Wiem, wiem. Ale mam do ciebieprośbę.
– No? – spytał bez ciekawościMarek.
– Jak coś mi się stanie… Wiesz, jak mnie wykończą – podrapał się po szczęce – powiedz Zuzie, że… – przerwał, a po chwili machnął ręką, jakby nie chciał o tym mówić, i zaczął sprawdzaćkarabin.
Jacek dał znak majorowi i na chwilę w przydrożnym rowie zajmowanym przez legionistów zawrzało jak w ulu. Ogień rosyjski wzmógł się na ten widok, a karabiny maszynowe poczęły pruć ze zdwojoną siłą. Jacek poderwał swój oddział do biegu. Posterunek był zwyczajnym wzniesieniem usypanym z ziemi, otoczonym nasypem i zasiekami z drutu kolczastego. Oprócz dwóch żołnierzy obsługujących karabin maszynowy broniło się w nim kilku, a w razie potrzeby kilkunastu strzelców. Już po paru krokach Jacek zorientował się, że podstęp chybił. Trzech jego żołnierzy padło jak rażeni gromem, a dwóch innych przypadło do ziemi, kierując się naturalnym odruchem ludzkim. „Pieprzeni tchórze” – pomyślał Jacek, obiecując sobie, że jeśli przeżyje, wyciągnie konsekwencje wobec maruderów. Następne dziesięć metrów zmieniło jednak jego pogląd w tym względzie i rozkazał paść. Natychmiast zrozumiał, jak wielki zrobił błąd, bo już na ziemi dwóch kolejnych legionistów rozerwała krótka seria. Poderwał więc znów na nogi oddział i nie mając wyboru, pędził przed siebie, zastanawiając się, czy ktokolwiek dobiegnie do celu. Jednym skokiem przesadził zasieki i znalazł się pod nasypem posterunku, dobiegło ich sześciu. Strzały nie mogły im tu szkodzić, ale już po chwili zza nasypu wychynęły ciemnozielone mundury Rosjan ze wzniesionymi karabinami wdłoniach.
– Uwaga! – krzyknął Jacek, wypalając w twarz jednego z wrogów, a jednocześnie uchylając się przed bagnetemdrugiego.
Złapał za Mosina godzącego w ziemię zamiast w pierś i silnym ruchem wyciągnął zza nasypu jego właściciela. W tej chwili usłyszał strzały. Oddział Marka dotarł w końcu na miejsce, w pełnym niemal składzie. Na ten widok Jacek przesadził jednym skokiem nasyp i wystrzelał obsadę karabinumaszynowego.
– Ruszyłeś za wcześnie – rzucił do niego Marek, gdy znaleźli się oboksiebie.
– A wy się spóźniliście – zaripostował Jacek. – Teraz łap się zakarabin.
Marek nie spierał się ani chwili. Złapał grubą szmatę służącą do wycierania smaru i owinąwszy nią ręce, aby się nie poparzyć, przestawił karabin. Kule śmigały nad jego głową, ale towarzysze panowali nad sytuacją, odpierając ataki rozjuszonych Rosjan. I dziwna zatwardziałość zalała ich serca tak dalece, że prędzej wyginęliby do nogi, niż oddali tę pozycję. I byli jak skała rozbijająca kolejne fale, niewzruszona, nieustępliwa, zimna.
Marek otworzył ogień. Szył nim wzdłuż najbliższych umocnień, aby odciążyć trochę towarzyszy, zmuszając wroga do ucieczki lub zabijając. Od czasu do czasu przestawał strzelać, aby popatrzeć na pełen efekt swojej pracy, a widok ten był niesamowity. Gorące powietrze unoszące się z lufy załamywało obraz, którego najlepszy malarz nie potrafiłby stworzyć, którego nikt nie może sobie wyobrazić. Po chwili jednak Marek znów łapał za spust i ciął strugą ołowiowych kul jak mieczem bożym, i zasypywał wroga setkami pocisków jakdeszczem.
– Wal w wagony – dosłyszał krzyk Jacka, a Bogdan zmieniający taśmy z nabojami wskazałnajbliższy.
Marek znów przerwał na chwilę, a potem nowa struga kul posypała się na wagony i nowy krzyk wydobył się z pozycji rosyjskich. W końcu, kiedy w najbliższej odległości od posterunku zrobiło się pusto, Marek puścił spust ostatni raz, a Bogdan zamknął pudło z amunicją, teraz jużpuste.
Spojrzeli przed siebie. Pole bitwy osnute było trupami, tu i ówdzie trwała walka wręcz, a przeciwległy posterunek świeciłpustką.
– Świetna robota – rzucił spokojnie major Minkiewicz, podchodząc do posterunku z rozradowaną miną. – Mamy stację. Moskale cofnęli się w głąb miasta. – Zajrzał za nasyp, twarz jego spoważniała natychmiast. – Ostro tu mieliście. Ilu straciliście?
Marek rozejrzał się po swoim plutonie, w głowie wirowało mu od gorąca i widoku trupów, setek trupów. Żołnierze jego siedzieli na ziemi, próbując złapać oddech, Bogdan rozciągnął się na nasypie i skrył twarz w dłoniach, szepcząc do siebie przekleństwa, i tylko Jacek wyglądał, jakby nic się nie stało, jakby nie brał udziału w tejpotyczce.
– Dwunastu – odrzekł, czując, że siły go opuszczają. – Prawie połowa oddziału – dodał, po czymzwymiotował.
***
Ofensywa trwała. Rosjanie wycofywali się na całej linii, czynili to jednak spokojnie, utrzymując szyk bojowy i zatrzymując się na każdej kolejnej linii obrony. Austriacy posuwali się tedy wolno, krwawo wyrywając Rosjanom każde miasteczko, każdą wieś i węzeł kolejowy, a legioniści posuwali się w pierwszej linii tego pochodu. Po zdobyciu Łużan znów spędzili dwa dni na przygotowywaniu się do kolejnych bitew. Jakoż istotnie przyszło im znów ruszyć, by nękać wycofujących się Rosjan. Toczyli kolejne boje, z których wyszli zwycięsko. Legiony były już pełnowartościowym wojskiem i z powodzeniem mierzyły się z wrogiem, nawet gdy dysponował on większymi siłami. Wielką rolę w tych zwycięstwach odgrywał dowodzący na pierwszej linii major Minkiewicz. Był on prawdziwym wodzem, na którym żołnierze zawsze mogli polegać, a który czynił wszystko, aby zwycięstwa okupowane były jak najmniejszą liczbą ofiar. Analizował tedy sytuację i podejmował decyzje tak trafne, że starzy austriaccy żołnierze dziwili się, jak ten człowiek, niemający ani żołnierskiego wykształcenia, ani większego doświadczenia, tak wyśmienicie sobie radzi. On tymczasem zdobywał kolejne wioski, brał do niewoli jeńców, bił Rosjan i czynił to wszystko z takim spokojem, jakby była to najłatwiejsza na świecie rzecz. W końcu, kiedy zdawało się, że ofensywa ostatecznie złamie Rosjan, ci okopali się na następnej linii obrony, tak potężnie zorganizowanej, że zdobycie jej musiało kosztować wiele krwi, a legioniści raz jeszcze znaleźli się w samym środku wydarzeń, mieli zdobyć umocnienia podRokitną.
Słońce dopiero budziło się do życia. Nie było go jeszcze widać, ale jaśniejąca łuna na wschodzie oznajmiała jego rychłe przybycie. Bogdan spojrzał w tamtym kierunku ze złością i zwątpieniem. Nie patrzył jednak na świt, ale na czerniący się pas rzeczki, za którym rozciągała się Rokitna. Widział, jak z wolna pierwsze promienie czerwcowego słońca kładą się na dachach domów. Padały one jednak nie tylko na nie. W świcie poranka pojawiały się z wolna zasieki i nasypy ziemne, pod którymi tkwili rosyjscy żołnierze. Bogdan potarł obolałe ramię, po czym poprawił opatrunek na rozprutym bagnetemprzedramieniu.
– Trzeci raz – szepnął do siebie ze zniechęceniem, po czym powtórzył głośno: – Próbujemy trzeci raz i trzeci raz dostajemy wskórę.
Nikt nie odpowiedział, nikt nawet nie uniósł głowy. Wszyscy byli zrezygnowani. Posuwali się wolno po podmokłym, niemal bagnistym terenie, drżąc z zimna i chyląc barki zezmęczenia.
– A było już tak blisko – rzucił znowu Bogdan. – Mieliśmy już przyczółek. Ile tamsiedzieliśmy?
Znów nikt nie odpowiedział, nie było takiej potrzeby, wszyscy czuli tę noc pod ostrzałem. Tę i wcześniejsze, bo już od dwóch dni próbowali zdobyćRokitnę.
– Ciekawe, jak reszta chłopaków – wycedził Marek, zerkając nazegarek.
Nie musiał długo czekać na odpowiedź, bo już po kilku minutach oddział natknął się na gońca. Stali chwilkę, po czym ruszyli znowu, nie mogąc już doczekać się chwili, kiedy zajmą miejsca w okopie i kiedy w końcu będą mogli zapaść wsen.
– Grupie Norwida też się nie udało – oświadczył Jacek, wracając z rozmowy zdowódcą.
– A Austriacy? – spytał pośpiesznie Bogdan, ale Jacek nieodpowiedział.
Szli dalej, wiedząc, że już za chwilę znajdą się wśród swoich. Zimna woda chlupotała im w butach, a siniaki i rany zaczynały naprawdędoskwierać.
W końcu, kiedy już minęli posterunki, zmęczenie wzięło górę i padli jak zabici oparci o umocnione ściany okopu. Wielu z miejsca zapadło w sen, ale Marek wiedział, że dla niego jeszcze na to niepora.
– Ilu zostało ludzi w plutonie? – spytał Jacek spokojnym głosem, on jeden wyglądał, jakby zmęczenie mu nie doskwierało. – Zapal sobie – dodał, widząc, że przyjaciel z trudem trzyma się nanogach.
– Dwudziestu trzech – odparł Marek, sięgając dokieszeni.
– Razem z tyminowymi?
Marek kiwnął głową. Po zdobyciu stacji w Łużanach uzupełnionopluton.
– Jak oni sięsprawują?
– W porządku – odparł bez zastanowienia. – Dużo naszychzginęło?
Jacek wyciągnął fajkę z kieszeni, kiwając potwierdzającogłową.
– Niech chłopaki pośpią – rzekł, puszczając obfity obłok dymu. – Sam też siępołóż…
– Nie śpicie? – wyszeptał majorMinkiewicz.
Pojawił się jak zwykle cicho i znikąd, oni stanęli na baczność, ale on dał znak, żeby spoczęli irzekł:
– Wasz pluton dobrze się spisuje. Jesteście jednymi znajlepszych.
– To dzięki chłopakom – Jacek wskazał pozwijanych w kłębkipodkomendnych.
– Niech pan major go nie słucha – wtrącił Marek i pociągnął papierosa – to wszystko dziękiniemu.
Minkiewicz pokiwał głową, jakby chciał powiedzieć, żewie.
– Wczoraj ponieśliśmy sporo strat. Zginął chorąży Rittenberg. ― Urwał, wyciągając zza pasa notes i ołówek, i zaczął coś pisać. – Obejmiesz dowództwo nad kompanią – rzekł w końcu, patrząc naJacka.
– Tak jest – odparł ten ostatni, a Minkiewicz klepnął go w ramię iodszedł.
Marek potrząsnął dłonią przyjaciela, nic nie mówił, ale Jacek wyczytał w jego oczach podziw. Poczuł się źle. Poczuł, że nie chce tego awansu, że wolałby być zwykłym żołnierzem, razem ze wszystkimi spać po bitwie, radować się odpoczynkiem, nie wiedzieć, że tej nocy zginęło prawie ćwierć oddziału, nie wiedzieć, że zabity został chorąży Rittenberg, że raniono majora Norwida, że pozycja Rosjan wydaje się niemożliwa do zdobycia. Zdał sobie jednak sprawę z tego, że nawet gdyby był zwykłym szeregowcem, widziałby przecież te okopy, te wały i zasieki, a widok ten powiedziałby mu wszystko. I nie mógłby spać spokojnie. Taki właśnie był Jacek, nieustannie walczyły w nim dwie siły, chęć zdobycia wiedzy i strach przed nią. Potrzeba poznania wszystkiego i wstręt do tego, co już poznał. Pragnął czegoś, co wypełniłoby jego życie, pragnął mieć dla czego żyć, ale niczego takiego nie znajdywał. Był sam, spotykały go awanse i wróżono mu wielką przyszłość, a przecież ten dwudziestopięcioletni młodzieniec oddałby to wszystko bez zastanowienia za jedną rzecz, za którą warto umrzeć, dla której wartożyć.
– Połóż się – szepnął ściszonym głosem, z trudem się opanowując, bo jakiś gruby węzeł utkwił mu wgardle.
Zdołał jednak klepnąć po swojemu Marka w ramię, po czymodszedł.
Marek patrzył na jego oddalającą się postać przez chwilę, aż w końcu całe zmęczenie powróciło z jeszcze większa mocą i padł, gdzie stał, zdejmując jedynie buty. Słońce było już wysoko, a on zapadł wsen.
1[łac.] Powodzenia.
2[łac.] Zaojczyznę.
Rozdział trzeci
Rokitna
*
– Wstawaj – Marek poczuł, że ktoś wyrywa go z niezbyt przyjemnego, chłodnego snu. – Budź chłopaków, zarazruszamy.
– Ale jak to? – złapał Jacka za rękaw, jakby nie był pewien, czy to jawa, czy dalszy ciągsnu.
– Dostaliśmy rozkaz, atakujemy.
– Która godzina? – spytał Marek, przecierając oczy, ale przyjaciela już niebyło.
Otrząsnął się, wciągnął pośpiesznie buty i począł budzić swoichludzi.
– Ja nie idę – oznajmił Bogdan, naciągając płaszcz nagłowę.
Nie było jednak czasu na dąsy, Marek jednym, zdecydowanym ruchem zerwał z niego płaszcz, po czym ruszyłdalej.
– Co oni wyprawiają? – marudził Bogdan, rozcierając zdrętwiały bark. – Ile spaliśmy? Dwiegodziny?
Nikt mu nie odpowiedział. Byli to już żołnierze z krwi i kości i każdy wiedział, co marobić.
Oddział byłgotów.
Po raz kolejny w ciągu ostatnich dwóch dni legioniści ruszali tą samą drogą, aby przełamać obronę Rosjan. Markowi zdawało się, że zna tę drogę tak dobrze, że mógłby przebyć ją z zamkniętymi oczyma. Leciutko niczym wiewiórki przemknęli przez zarośnięte, podmokłe pole, na chwilę przycupnęli przy rzędzie wierzb jak lis wietrzący niebezpieczeństwo, po czym znów ruszyli przed siebie. Strzały rozpoczęły się w tym miejscu, co zawsze. Tu, gdzie teren z wolna poczyna się wznosić i odsłania nadchodzących żołnierzy. Cały pułk padł na ziemię, przeczekując pierwszą serię artylerii, po czym ruszył znowu. Po chwili wytężonego biegu dotarli do rzeki, za którą rozciągały się już rosyjskieumocnienia.
– Ognia! – wrzasnął pułkownik Zieliński dowodzący natarciem i chmura kul pomknęła na drugą stronęrzeki.
Jacek przeczekał odpowiedź Rosjan, po czym wskoczył w rwący nurt rzeki, wrzeszcząc:
– Kompania zamną!
Brzeg był wysoki. Wznosił się prawie na dwa metry, ale to nie zatrzymało legionistów, wspinali się po nim, ryjąc w mokrej ziemi, jakby szukali w niej skarbów. Szara wstęga przecięła nurt i po chwili wpełzła na wzniesienie, gdzie rozpoczęła się walka ręczna. Nie trwała długo. Rosjan było tu niewielu, prawdziwa obrona zaczynała się dalej, ale i tak Jacek stracił kilkuludzi.
Kiedy cały batalion znalazł się po tej stronie, major Minkiewicz ogarnął go wzrokiem, po czym poderwał do ataku. Wiedział, że musi spróbować, wiedział, że jeśli będzie czekać, aż reszta pułku sforsuje rzekę, zginie. Artyleria ostrzeliwała ich mocno. Momentami powietrze zdawało się czarne od dymu i ziemi, a oni biegli wśród tego wszystkiego, nie zważając na nic.
– Do ataku! – wrzasnął major Minkiewicz, kiedy na wzgórzu przed nimi pojawił się rosyjskiposterunek.
Bogdan usłyszał kule przelatujące obok twarzy, czuł nawet ich ciepło, widział padających kolegów, ale nogi niosły go lekko, zadziwiająco lekko, biorąc pod uwagę nieprzespaną noc i doskwierające rany. Jako pierwszy dopadł do zasieków i bez zastanowienia rzucił się na drut kolczasty, wytężając całą swoją siłę, tak aby gozerwać.
Zawisł na chwilę w plątaninie kolców, czując, że naznaczają jego ciało, że przebijają szary materiałmunduru.
Poczuł wtedy, że tuż obok druga postać wali się na druty, a te ustępują, nie wytrzymując ciężaru dwóch ludzi. Bogdan poczuł, jak po jego plecach koledzy pokonują zasieki bez najmniejszego kłopotu. Był w tamtej chwili mostem, dzięki któremu szybko dostali się do wroga. W końcu, kiedy poczuł, że nikt po nim już nie biegnie, zerwał się z miejsca, rozrywając mundur i kalecząc się jeszcze bardziej. Walka trwała już za wałem. Bogdan pragnął rzucić się w jej wir, ale wtedy dostrzegł towarzysza, który wraz z nim rzucił się na zasieki. Był martwy. Strzały za wałem ucichły i przez chwilę słychać było tylko artylerię. Towarzysze wołali go, ale on ich nie słyszał. Patrzył jedynie na martwego legionistę wdeptanego w ziemię przez własnych towarzyszy. „Do tego nie można się przyzwyczaić” – pomyślał i ruszył zawał.
**
Major Minkiewicz spojrzał na swoich ludzi. Byli wyczerpani. Przeszło mu przez myśl, żeby raz jeszcze poderwać ich do szaleńczego ataku, sforsować pierwszą linię obrony rosyjskiej i czekać na posiłki. Myśl ta wydała mu się tak odpowiednia, że nawet podniósł się z miejsca, ale zrozumiał, że to nie ma sensu. Ludzie byli wyczerpani. Od dwóch dni bezskutecznie próbowali zdobyć te umocnienia, niewiele śpiąc, nie odpoczywając. Nawet teraz na polu bitwy tu i ówdzie któryś żołnierz przymykał oczy, aby choć na chwilę stąd uciec. Pułkownik poczochrał się po głowie i odetchnął ciężko. Wiedział już, że nie będzie próbowaćataku.
– Ruszaj do komendy i powiedz, że zajęliśmy wzgórze na północ od miasta, ale sami nie wyprzemy Rosjan. Okopy mocno obsadzone i zadrutowane. Tylko zmasowany atak piechoty zdoła przełamaćobronę.
Młody żołnierz zasalutował i pomknął tak szybko, jakby nie miał za sobą dwóch dni ciężkich walk. Major podrapał się po brodzie i rozkazałspocząć.
Ostrzał artylerii ustał. Marek, Jacek i Bogdan patrzyli na rosyjskie umocnienia w oddali. Widzieli wszystko jak nadłoni.
Widzieli cztery linie okopów, stanowiska karabinów maszynowych po obu stronach i wreszcie chmurki dymu w miejscach, gdzie inne oddziały starały się sforsować obronę. Oglądali to wszystko jak wyjątkowy spektakl i dziwnie im było, że nie biorą w tym wszystkimudziału.
Siedzieli tedy i patrzyli, jak ich towarzysze zabijają i umierają. Nie czuli jednak wyrzutów sumienia. Zrobili więcej niż oni. Przedarli się przez rzekę i czekali. Nie zrezygnowali wcale z natarcia, czekali jednak, aż inni dotrą do tego miejsca. Odpoczywali.
– Co dzisiaj jest? – zagadnął Bogdan, masując się pobarku.
– Niedziela – odparł Jacek, zerkając przez lornetkę. – Albo mi się zdaje, albo w pierwszym okopie nikogo niema.
Podał lornetkę Markowi. Ten spojrzał na okop i również nie spostrzegł żadnegoruchu.
– Znów nie będziemy na mszy – ciągnął dalejBogdan.
– Te karabiny maszynowe i tak by nas wycięły – Jacek nie zwracał na niegouwagi.
– Powinniśmy chociaż odmówić modlitwę – nie rezygnowałBogdan.
– W imię Ojca i Syna i Ducha. Amen – rzucił pośpiesznie Jacek. – Spójrzcie tam – wskazał rzekę w oddali, gdzie poza zasięgiem Rosjan przeprawiali sięułani.
– To patrol? – spytał Marek, a Jacek pokręcił przeczącogłową.
– Zbyt liczny napatrol.
– Może będą atakować – rzucił beztrosko Bogdan, ciągle masującbark.
– Nie bądź głupi – uniósł się Jacek. – Wybiliby ich donogi.
Zamilkli. Patrzyli tylko, jak konny oddział z trudem pokonuje rzekę. Widzieli, jak z wolna coraz więcej jeźdźców pojawia się na wysokim brzegu. Bez trudu rozpoznali wielu. Kaprala Sperbera, podporucznika Fąfarę, porucznika Topora, wachmistrzaRostworowskiego.
– Czy to Dunin-Wąsowicz? – spytał nagle Jacek, przyciskając lornetkę dooczu.
– Bolesław? – spytałMarek.
– Nie. Zbigniew – odparł Jacek zniedowierzaniem.
– Niemożliwe – wtrącił Bogdan – on choruje. Jeszcze wczoraj miał czterdzieści stopnigorączki.
– No to patrz – odparł Jacek, podając mu lornetkę, ale nie było to potrzebne.
Oddział zaczął już posuwać się w stronę rosyjskichumocnień.
Nie cały jednak, jego część pozostała przy rzece, nie ruszając z miejsca. Doskonale mogli teraz rozpoznać dowódcę. Istotnie był nim rotmistrz Zbigniew Dunin-Wąsowicz. Kawalerzysta z krwi i kości, człowiek porywczy inieposkromiony.
– Oni chyba naprawdę atakują – rzekł Marek, a Jacek aż wstał zuniesienia.
Wszyscy już widzieli oddział i nie było na wzgórzu żołnierza, który nie śledziłby szarży z zapartymtchem.
– Wszyscy zginą – wyszeptał do siebie major Minkiewicz, błyskawicznie oceniającsytuację.
– Może im się uda? – rzekł ktoś w tłumie, chyba sam w to niewierząc.
***
Ułani nie mieli szans w szarży na umocnienia. Czekały na nich cztery silnie obsadzone linie okopów, karabiny maszynowe, armaty, brak wsparcia piechoty. Nie mogło im się udać. A mimo to sześćdziesięciu jeden jeźdźców mknęło tyralierą na pewną śmierć. Wszyscy zobaczyli, jak rotmistrz daje znak szablą, a oddział przechodzi do galopu. Była w tym jakaś przedziwna lekkość, a jednocześnie siła. Dudnienie kopyt stało się tak głośne, że oddział na wzgórzu doskonale je usłyszał. Było w nim wszystko, cierpienie, ból, ale i radość, była i duma. Słychać już było strzały z okopów rosyjskich, ale ułani nie zważali na nie i zdawało się, że ten tętent zagłuszy karabiny. Brzmiało to wszystko jak smutna stepowa pieśń, ale było w tym i coś z polonezów Szopena. Linia natknęła się na pierwsze stado kul i w jednej chwili załamała się pod jego ciężarem. Zdawało się, że to już koniec, że już pierwsza seria rosyjskich piechurów odparła atak. Ułani jednak pędzili dalej, zdecydowani zwyciężyć albo zginąć. Dopadli do pierwszego okopu i przesadzili go w jednym skoku. Był pusty, ale strzały padały tu gęsto. Karabiny maszynowe cięły długimi seriami po całej linii szarżujących ułanów. Wachmistrz Bolesław Dunin-Wąsowicz, brat dowódcy, padł przygnieciony trupem własnego konia, ale wierzgał się pod nim, nie czując bólu i próbując wydostać się spod martwego zwierzęcia. Reszta jeźdźców pędziła jednak dalej, mimo tego nawet, że ostrzał stał się celniejszy. W jednej chwili dotarli do drugiego rowu, gdzie tłoczyli się żołnierze. Tuż przed umocnieniem ułani poderwali do skoku konie i po chwili pałasze mignęły w słońcu równym jednostajnym ruchem, powalając obrońców, jakby kilkadziesiąt błyskawic w jednej chwili uderzyło w ten rów. Nie wszystkim jednak udało się przesadzić okop. Kilka koni zwaliło się w sam środek, czyniąc spustoszenie wśród obrońców i miażdżąc jeźdźców. Kilka padło jeszcze przed skokiem. Wachmistrz Jagrym-Maleszewski, mimo tego, że ranny i bez konia, strzelał do Rosjan, czekając tylko, aż trafi go śmiertelny pocisk. Opodal niego leżał kapral Bokalski, nie dając zrazu znaku życia, i zdawało się, że odszedł na zawsze. Wszelako już po bitwie wróciła mu przytomność, a nie chcąc dostać się do niewoli, przeleżał ów bohaterski ułan całą noc na pobojowisku i dopiero nazajutrz ruszył do swoich. Reszta jednak pędziła dalej z jedną już tylko myślą, że trzeba pokazać, co potrafi polska jazda, że trzeba złamać ten opór Moskali. Ostrzeliwano ich teraz ze wszystkich stron, część Rosjan w okopie bowiem przetrwała natarcie i teraz strzelali do kawalerzystów z tyłu. Szarża jednak zbliżała się do trzeciego okopu zdecydowanie, szybko. Marek patrzył na nich ze zdumieniem i podziwem. Nie wątpił teraz, że uda im się przełamać obronę, nie wątpił do tego stopnia, że zdziwił się, kiedy dostrzegł, że coraz więcej jeźdźców pada, wzbijając kłęby kurzu. Znajomy ułan, Łuszczewski padł nagle razem z koniem, ale podniósł się szybko i ruszył pieszo na okopy, na własną zgubę, bo zaraz kula rozerwała mu pierś, a wszystko to na oczach ojca i brata. Wielu jednak wciąż pędziło dalej i w jednej chwili oddział rozdzielił się na trzy grupy. Pierwsza pomknęła prosto na okop, przelatując nad głowami obrońców, ale tylko kilku zdołało pomyślnie wylądować po drugiej stronie, a nawet ci po chwili padli ścięci serią karabinów maszynowych. Druga grupa, której przewodził sam rotmistrz Dunin-Wąsowicz, uderzyła na umocnioną bramę. Obrona była tu wyjątkowo silna. Już po krótkiej chwili żaden z jeźdźców nie pozostał w siodle. Ostatnia grupa spróbowała objechać okop, ale natknęła się na silny ostrzał artylerii i po krótkiej chwili wycofała się na pozycje wyjściowe, cały czas ostrzeliwana przez Rosjan. Wróciło zaledwie sześciu.
Na wzgórzu panowała cisza. Major Minkiewicz stał wśród swoich żołnierzy, nie wiedząc, co mówić. Trzymał się tylko za głowę, a w oczach błyszczały mu łzy. W końcu zagryzł zęby tak mocno, że aż zgrzyt przeszyłwszystkich.
– Pierdolony Küttner. Wysłał ich pomimo mojego raportu – wrzasnął wreszcie, nie mogąc dłużej sięopanować.
****
Szarża ułanów pod Rokitną była jednym z największych wyczynów Legionów Polskich. Nie mając szans na powodzenie, zdołała pokonać trzy linie obrony. Na polu poległo piętnastu ułanów, trzech zmarło w wyniku odniesionych ran, dwudziestu siedmiu zostało rannych. Padło dwadzieścia pięć koni, a dwadzieścia dwa zostały ranne. Poległ rotmistrz Zbigniew Dunin-Wąsowicz, poległ porucznik Jerzy Topór-Kisielnicki, poległo wielu innych, a każdy, kto spojrzał na pobojowisko, zapłakał. Odeszło wielu, odeszło w chwale i dumie, odeszli do swoich wielkich poprzedników, odeszli do husarzy, do ułanów Madalińskiego, do szwoleżerów spod Somosierry. Dołączyli do skarbca polskiej kawalerii i stali się jej najpiękniejszym klejnotem. Następnego dnia Rosjanie opuściliRokitnę.
To, co działo się w obozie polskim po rozbiciu oddziału Dunina-Wąsowicza, samo w sobie stanowi oddzielną legendę. Burza, jaka się rozpętała, zdawała się wciągać w swój wir nie tylko dowództwo, ale wszystkich żołnierzy, bo każdy czuł, że wraz z tymi ludźmi zginęła i jego cząstka. Był w tej tragedii jakiś osobisty ból, jakiś niezwykle wyraźny i kłujący w oczy gwałt na sprawiedliwości, był żal. Wszyscy tedy czuli, że w jakiś sposób odpowiedzialni są za to żniwo śmierci i wszyscy szukali innych winowajców, bardziej winnych od siebie. Powszechna niechęć spadła na głowę dowódcy Legionów i to jego wskazywano jako głównego sprawcę nieszczęścia. Wszelako ci, którzy widzieli Küttnera po szarży, nie mogli podejrzewać go o umyślne posłanie ułanów na śmierć. Stary brygadier rwał siwe włosy ze swej znękanej głowy i wzbudzał litość wśród towarzyszy. Żołnierze jednak całkowicie przestali ufać dowódcy i głośno słychać było głosy, że nie będą walczyć pod nikim innym niż pułkownik Haller. Uniesienia te, jak tylko umieli, hamowali oficerowie. Było ich jednak tak niewielu, że niebawem widmo buntu zawisło nad II Brygadą. Ogień ten zdawał się nieokiełznany i niebezpieczny, ale byli tacy, którzy się nie ulękli. Wojna wszak trwała dalej, Rosjanie wycofali się wprawdzie z Rokitny, ale nie odeszli daleko, okopali się opodal i znów czekali na wroga, zbierali siły, by zaatakować. Pułkownik Zieliński tymczasem rzucał się po obozie niczym ranny żbik. Jego zimne na ogół oczy teraz płonęły ogniem wściekłości. Jak i inni czuł złość do Austriaków, ale jednocześnie karcił wszelkie przejawy niekarności. Osobiście poprowadził legionowe pułki do opuszczonych okopów w Rokitnie i zamknął oczy trupowi rotmistrza Dunina-Wąsowicza. Widok ten poruszył wszystkich i w jednej chwili płomień, jaki rozpalił się w sercach legionistów, stał się jednaki z tym płonącym w oczach pułkownika. Nagle nie chcieli już buntu, nie pragnęli już szukać winnych, a jedynie zemścić się na Rosjanach, spalić ich w owym ogniu, spopielić do szczętu. Poczęli więc umacniać zdobyte okopy, a czynili to z takim zapałem, że dowódcy kompanii musieli siłą niemal odrywać ich od pracy. Łopaty i kilofy ryły ziemię, jakby chciały zmazać każdy ślad krwi polskiej z tej kamienistej ziemi. Siekiery i piły wzbijały w powietrze wióry, jakby cięły i rąbały nie drewno, a wroga. Nawet konie zdawały się pracować z większą niż zazwyczaj siłą i tylko prychały niespokojnie, jakby czuły, że w tym miejscu poległo tylu ich towarzyszy. W końcu kiedy wszystko było już gotowe, rozpoczęła się rosyjskaofensywa.
Walka znów była straszliwa. Nie wiadomo, który już raz w tej wojnie. Zdawać by się mogło, że powinien zapanować spokój, skoro wylano już tyle krwi, skoro zginęło tylu ludzi, a tymczasem walczącym nie było jeszcze dość. Nowa fala rosyjskiej piechoty zalała umocnienia legionowe. Bitni carscy wojacy próbowali ze wszystkich sił przełamać polską obronę, legioniści jednak natchnieni duchem poległych towarzyszy bronili się jak wilki otoczone przez myśliwych, walczące już nie tylko o swoje życie, ale o godną śmierć. Karabiny maszynowe rozcinały tedy coraz to nowe fale napastników, okopy dymiły od wystrzałów, bagnety lśniły w słońcu, a wszystko to napełnione jakimś spokojem niezwyczajnym w tych okolicznościach. Słońce mocno grzało w karki i plecy, rozgrzane lufy karabinów w ręce, a zimne ściany okopów dawały nieco wytchnienia. Rosjanie pozbawieni tej przyjemności atakowali tym zażarciej, pragnąc jak najszybciej wykurzyć wroga z umocnień. Walka była więc straszna, jak zawsze wtedy, kiedy nieustępliwość zetknie się z zażartością. Ani napastnicy, ani obrońcy nie chcieli ustąpić, mimo że i jedni, i drudzy padali ze zmęczenia. Legionistom przy tym poczynało brakować amunicji, ale duch był tak silny, że w głowach nie postała im myśl o odwrocie. Odparli przeto jedno natarcie, odparli drugie, kiedy to dopuszczali Rosjan na odległość bagnetu, odparli trzecie, podczas którego zdobyli całą baterię artylerii rosyjskiej, odparli i czwarte, w którym wzięli do niewoli niemal cały pułk. Starzy oficerowie austriaccy ze zdumieniem patrzyli, jak ta garstka ludzi odpiera coraz to nowe natarcia, jak przechodzi do historii. I kiedy strzały ucichły, kiedy dym nad okopami zniknął i jasne stało się, że wróg nie wyprowadzi kolejnego uderzenia, oficerowie owi pytali Polaków, jaki duch natchnął ich do tak zażartej obrony, a pułkownik Zieliński bez zastanowienia, bez uśmiechu i wątpliwościodpowiadał:
– Rotmistrz Dunin-Wąsowicz.
Rozdział czwarty
Gra się rozpoczyna
*
Czerwiec 1915 roku, upalny jak rzadko, dobiegł końca. Był to miesiąc długi i obfity w wydarzenia. Świat zdawał się gotować na wolnym ogniu, potyczki bowiem przeciągały się na dnie całe, bitwy trwały miesiącami, wojna zdawała się być wieczną. Przyroda jednak nie zwracała na to najmniejszej uwagi. Ptaki wracały do swych gniazd, kiedy tylko odgłosy strzałów cichły, drzewa szumiały tak samo, jak gdyby nigdy nie widziały morza krwi ludzkiej, wiatr powiewał z takim samym spokojem jak dawno temu, przed wojną. Tymczasem spokój zdawał się wrócić w Karpaty. Armaty zamilkły i tylko z rzadka odzywały się to z jednej, to z drugiej strony. Ustały natarcia i podchody, skończyły się ostrzały i potyczki na bagnety, a ich miejsce wypełniły prace obozowe, kopanie rowów, okopów, wznoszenie faszyn, szkolenia i zajęcia dokształcające. Legioniści odetchnęli z ulgą, ciesząc się pięknym latem i liżąc rany po długich miesiącach walk. Wszelako w innych miejscach wojna trwała w najlepsze, przez cały lipiec dobiegały legionistów słuchy o krwawych potyczkach w Królestwie Polskim i serce wyrywało się na wieść o walkach w tak dobrze znanych miejscowościach. Oni tymczasem tkwili w tej obcej ziemi, a choć cieszyli się zasłużonym odpoczynkiem, każdy stokroć wolałby wylewać krew na tamtej ziemi. W końcu, kiedy lipcowe upały przeminęły i