Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jan Śmigielski, awanturnik i kobieciarz, bogata hrabianka Ewelina, rozmodlona Joanna i ubogi szlachcic Stanisław o kryształowym charakterze. Młodość czworga tych ludzi została naznaczona przez miłość, zdradę i przeniewierstwa. Gdy podczas wojny polsko-bolszewickiej Jan ginie w obronie majątku żony, nikt nie widzi w tej śmierci niczego zagadkowego. Po latach jednak jej okoliczności wzbudzają wątpliwości u niepozornego dziennikarza, który razem z wichrowatym porucznikiem, Jerzym Ulissesem-Halickim, rozpoczyna drobiazgowe śledztwo. Muszą w tym celu udać się do dworu w Złotorogu, gdzie rozgrzebią przeszłość zmarłego i jego najbliższych. Z przeszłości tej wyłoni się obraz życia pełnego pasji, namiętności, zdrad i uczuć, które naznaczyły losy nie tylko zmarłego, lecz także wszystkich wokół.
Co tak naprawdę wydarzyło się w Złotorogu w 1920 roku?
„Morderstwo na medal” autorstwa Marcina Chyczewskiego to historia o zbrodni i miłości. Jest pierwszym kryminałem autora i kolejną książką, której akcja dzieje się w Polsce w pierwszej połowie XX wieku. Składa się w przeważającej części z dialogów, które to napisane są zróżnicowanym, dostosowanym do postaci językiem, zrozumiałym jednak i prostym. Atmosfera powieści z każdym rozdziałem zagęszcza się coraz bardziej, począwszy od swobodnych, kurtuazyjnych relacji bohaterów, aż po dramatyczny i niespodziewany finał.
Minęły dwa lata, od kiedy rotmistrz Jan Folblut-Śmigielski poległ bohatersko w obronie swego dworu przed bolszewikami. Śmierć ta nie wzbudziła wtedy żadnych podejrzeń. Zmarłego pochowano z honorami i zadziwiająco szybko przestano o nim mówić.
Kiedy jednak w dwa lata później pojawia się perspektywa uhonorowania poległego Orderem Virtuti Militari, szczegóły owej śmierci podpowiadają, że kryje się w niej tajemnica.
Porucznik Jerzy Ulisses-Halicki otrzymuje rozkaz wyjaśnienia wszystkich wątpliwości. Śledztwo prowadzi w przeszłość, której zbadanie staje się kluczem do rozwiązania zagadki. Wichrowaty detektyw użyć będzie musiał wszystkich swoich talentów, aby wydobyć prawdę pogrzebaną razem z rotmistrzem Janem Folblutem-Śmigielskim.
Historia miłosna jest ciekawa i bardzo wciągająca. Stopniowe odkrywanie przed czytelnikiem jej kolejnych szczegółów sprawia autorowi wyraźną przyjemność, co czytelnik doskonale wyczuwa. Nie wszystko jednak jest tu podane na tacy i samodzielne rozwiązanie zagadki wymaga skupienia. Bohaterowie są wyraziści i różnorodni, co sprawia, że każdy znajdzie takiego, któremu może kibicować. Dla miłośników klasycznych kryminałów w stylu Agathy Christie jest to doskonała pozycja.
„– Oczywiście miałby pan rację, gdybyśmy rzeczywiście prawdę odkryli. Nie, panie redaktorze. My odkryliśmy fakty, nie wszystkie jeszcze, zaledwie ich część, i dopiero kiedy zbierzemy je wszystkie, ukaże nam się prawda w całej swej wspaniałości.
– Albo brzydocie – dopowiedział Federstain.
– Albo brzydocie – zgodził się Halicki, po czym raz jeszcze pociągnął papierosa
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 328
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by Marcin Chyczewski, 2022Copyright © Wydawnictwo WasPos, 2023All rights reservedWszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.
Redakcja: Kinga Szelest
Korekta: Aneta Krajewska
Projekt okładki: Magdalena Czmochowska
Zdjęcia na okładce: Photo by Bruce Reyes-Chow/Pexels.comoraz Pixabay
Ilustracje przy nagłówkach: © by pngtree
Ilustracja pod częściami: Public Domain, polona.pl
Ilustracja na stronie 6: Creative Common, https://wmuzeach.pl/
Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna : Adam Buzek/[email protected]
Wydanie I – elektroniczne
ISBN 978-83-8290-300-3
Imprint Tajemnice PrzeszłościWydawnictwo WasPosWydawca: Agnieszka Przył[email protected]
Spis treści
Część pierwsza
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Rozdział trzeci
Rozdział czwarty
Rozdział piąty
Część druga
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Rozdział trzeci
Rozdział czwarty
Rozdział piąty
Część trzecia
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Rozdział trzeci
Rozdział czwarty
Rozdział piąty
Część czwarta
Rozdział pierwszy
Rozdział drugi
Rozdział trzeci
Rozdział czwarty
Rozdział piąty
Część pierwsza
Z progu
Rozdział pierwszy
Artur Federstain
Papieros zajarzył się w półmroku, gdy tylko Jerzy Ulisses-Halicki przyłożył do niego zapaloną zapałkę. Zgasił ją szerokim, zamaszystym ruchem od ucha, zupełnie jakby ciął szablą, po czym opadł nonszalancko w skórzany fotel i począł badać bystrym wzrokiem to pułkownika Miłorzębskiego, w którego gabinecie się znajdowali, to siedzącego obok nieznajomego mężczyznę.
Wezwanie pułkownika, które znalazło go w restauracji Stylowa w towarzystwie dwóch uroczych dam, było iście żołnierskie: krótkie i rzeczowe, nie zawierało najmniejszej wzmianki o tym, czym to zaproszenie jest spowodowane. Wiedział jednak, że Miłorzębski jest człowiekiem zasadniczym i surowym i że nie zwykł był zajmować się głupstwami.
Oto więc siedział przed pułkownikiem, a obok niego korpulentny mężczyzna o semickich rysach, który na pierwszy rzut oka nie wyróżnia się niczym, w rzeczy samej jednak jest tym typem człowieka, który porusza tryby zdarzeń i spraw większych od siebie. Ubrany w elegancki, dobrze skrojony garnitur, na nosie miał okrągłe okulary. Pucołowate policzki, wysokie czoło, pociągły nos i podwójny podbródek sprawiały, że choć nie była to twarz piękna, patrzyło się na nią z przyjemnością. Ta przyjemność właśnie wydawała się dominującą cechą jego wyglądu.
Zanim go ujrzał, Jerzy Ulisses-Halicki był znudzony, teraz jednak ożywił się, jakby wstąpiła w niego energia, przeczucie nowej przygody.
Częstując mężczyznę papierosem, spostrzegł, że on również uważnie mu się przygląda, uważnie i badawczo. Odmówił i złożył ręce na brązowej teczce, którą trzymał na kolanach, jakby zastanawiając się, czy Ulisses jest godzien poznać jej sekrety.
– Nie dowie się pan, jeśli nie spróbuje – rzekł żartobliwie Halicki.
– Przepraszam? – Mężczyzna drgnął, nie rozumiejąc.
Głos miał dziwnie miękki, niepasujący do jego tuszy.
– Pan się zastanawia, czy pułkownik Miłorzębski wybrał odpowiednią osobę do rozwiązania pana problemu.
– Zgadza się – rzekł z zakłopotanym uśmiechem. – Bo widzi pan, spodziewałem się kogoś… starszego.
– I z całą pewnością kogoś poważniejszego – dodał Ulisses, puszczając zgrabne kółka z dymu.
– Tak… to również – zawahał się, a widząc lekki uśmiech na twarzy pułkownika, dodał: – Bo widzi pan, to sprawa niezwykle delikatna.
– Niech pan będzie spokojny – powiedział Halicki. – Pułkownik Miłorzębski rzadko się myli.
– Słyszę w pana tonie niezwykłą pewność siebie – rzekł mężczyzna – i muszę przyznać, że napawa mnie ona otuchą.
– Niech pan uwierzy w moje twierdzenie, że nie trzeba przeczytać setek woluminów i przeżyć dziesięcioleci, żeby właściwie łączyć fakty i dostrzegać rzeczy zakryte – odparł z przekonaniem Ulisses. – Nie potrzebuję studiować psychologii, żeby wiedzieć, czy ktoś kłamie, czy nie. Wystarczy mi instynkt i trzeźwe spojrzenie, i jeszcze życiowe doświadczenie. – Strzepnął popiół do kryształowej popielniczki na biurku. – Najprostsza odpowiedź zwykle jest tą właściwą.
– Ponadto pan porucznik Halicki ma moją pełną rekomendację – wtrącił pułkownik tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Ręczę swoim dobrym imieniem za jego umiejętności.
– To bardzo wiele znaczy – powiedział mężczyzna, schylając głowę przed pułkownikiem – ale widzi pan, to, z czym do panów przychodzę, to nawet nie są podejrzenia, a jedynie moje przeczucie i wyobrażenia.
– To bardzo obiecujące – rzekł zachęcająco Ulisses. – Przeczucia i wyobrażenia są zwykle o wiele ciekawsze od zdarzeń.
– Dobrze więc. Nazywam się Artur Federstain – powiedział, wziąwszy głęboki oddech. – Jestem dziennikarzem. Piszę dla „Ilustrowanego Kuriera Codziennego”.
– Krótko mówiąc – przerwał mu zniecierpliwiony Miłorzębski – pan Federstain pisze artykuł o rotmistrzu Janie Folblucie-Śmigielskim.
Jerzy Ulisses-Halicki zmarszczył brwi, pociągnął w zadumie papierosa, po czym mruknął jakby do siebie.
– Folblut… Śmigielski… Coś świta mi w głowie.
– Zginął w ostatniej wojnie. Pośmiertnie nadano mu stopień rotmistrza. Wielu uważa go za bohatera.
– Obrona Złotorogu? – zapytał Halicki.
– Zgadza się – odparł Federstain. – Szarżował na oddział bolszewicki.
– Już pamiętam! – Ulisses pstryknął palcami. – Utworzyli okoliczny oddział samoobrony i pobili ruskich w lokalnej potyczce.
– Tak. Rotmistrz Śmigielski walczył ze swoim oddziałem na odcinku niemożliwym do obrony. Śmiertelnie ranny, został zawieziony do dworu w Złotorogu i tam zmarł w ramionach żony.
– Więc cóż? – spytał Ulisses, gasząc papierosa, po czym natychmiast zapalił następnego.
Dziennikarz tymczasem nachylił się lekko, jakby chciał mieć pewność, że jego rozmówca nie uroni ani jednego słowa.
– Naczelnik pragnie nagrodzić rotmistrza Orderem Virtutti Militari. Dlatego też redakcja wysłała mnie, żebym napisał o nim artykuł. Nie zdawałem sobie wtedy sprawy, jak zagmatwane było życie tego człowieka. Wiedziałem oczywiście, że był wielce majętny. Wiedziałem, że wżenił się w rodzinę Złotorogów, że pochodził ze starożytnej szlachty wołyńskiej.
Ulisses uśmiechnął się znacząco, słysząc te słowa, ale redaktor nie zwracał na to uwagi i mówił dalej.
– Kiedy tam zawitałem, wszyscy byli dla mnie bardzo uprzejmi, choć czasem wydawało mi się, że obserwują ukradkiem. Czułem, że coś jest nie w porządku, ale nie wiedziałem co. Potem pojechałem na miejsce potyczki. Było to niezwykle ciekawe. Spędziłem tam wiele godzin, a kiedy wróciłem do dworku, zacząłem zadawać pytania o szarżę. Zawsze mi odpowiadano, że była bohaterska. A później… Później zainteresowałem się samym rotmistrzem. Wszyscy opowiadali mi te same historie, nawet tymi samymi słowami, co jednak nie zdziwiło mnie wtedy. Wydało mi się oczywistym, że setki już razy rozmawiali o nim i wytworzyli sobie obraz jego życia.
Pułkownik pokiwał lekko głową, zgadzając się z jego przypuszczeniami. Ulisses jednak zmarszczył brwi.
– Hrabia Złotoróg i wdowa po zmarłym byli niezwykle uprzejmi – ciągnął redaktor. – W zasadzie skończyłem zbierać materiał i chciałem wracać, kiedy… – Nachylił się do Ulissesa jeszcze bardziej. – Proszę na mnie popatrzeć. Gdybym zaczął zadawać panu pytania, czy pomyślałby pan sobie, że kryje się za tym jakaś niegodziwość? Jestem nieszkodliwym, przysadzistym dziennikarzem, pisującym nekrologi i anonse w dziale towarzyskim, nie mam żadnych koneksji ani protektorów. A mimo to niewinne pytania, jakie zadawałem, pytania o młodzieńcze lata rotmistrza, o to, czym się zajmował, o jego charakter, ostatnie chwile… powodowały ogólne zmieszanie, niemal panikę. A ja przecież musiałem się tego dowiedzieć. Opowiadali mi wprawdzie. Musieli. I tak w końcu napisałbym ten artykuł. No i jest jeszcze to zdjęcie. Zdjęcie rotmistrza tuż przed śmiercią.
Przy tych słowach Federstain jakby się rozbudził. W oczach jego pojawiły się iskry, niemal płomienie. Otworzył teczkę i wręczył Ulissesowi zdjęcie. Przedstawiało przystojnego mężczyznę o ostrych rysach z agonią w oczach. Przez całą jego pierś przebiegała rana od cięcia.
– Znalazłem je w księgach metrykalnych parafii. Zdaje się, że zrobił je ówczesny proboszcz. Przez to zdjęcie zacząłem coś podejrzewać. Mówi się, że w ranę rotmistrza wdała się gangrena, na fotografii natomiast rana jest czysta.
Halicki podniósł się z fotela i położył zdjęcie na biurku. Ze skórzanego olstra przy pasie, w którym oficerowie nosili rewolwery, wyjął lupę. Kopcącego niemiłosiernie papierosa wręczył zaś zdumionemu Federstainowi.
– Proszę to potrzymać – rzucił niedbale.
Dziennikarz wziął od niego papierosa, lecz już po chwili dym go niemal dusił, więc tonem pełnym wyrzutu rzekł:
– Panie poruczniku!
– O, przepraszam najmocniej – odparł Ulisses. – Oczywiście może pan śmiało w międzyczasie sobie pociągnąć – dodał i zaczął uważnie oglądać zdjęcie. – Czyste cięcie – szepnął do siebie, gdy odbierał od Federstaina papierosa.
– No właśnie – przytaknął dziennikarz.
– A jak na pańskie wątpliwości zareagowali bliscy zmarłego?
– Oni? Nie zwrócili na nie uwagi. Śmierć rotmistrza to dla nich przeszłość, o której chcą zapomnieć. – Znów się pochylił. – W ogóle wszyscy zachowują się tak, jakby rotmistrz nigdy nie istniał. Nie ma nigdzie jego zdjęć, nie ma jego rzeczy…
– Ach, wie pan – przerwał mu Ulisses, machając lekceważąco ręką – minęły już dwa lata. Wspomnienia, wszystkie wspomnienia ulatują w miarę upływu czasu. Cóż złego w tym, że oni nie chcą karmić tych bolesnych, że pragną, aby czym prędzej umarły. Ludzie tak robią.
– Oczywiście – zgodził się Federstain – ale na ogół dzieje się to samoistnie. Po odbyciu żałoby, a tu żałoby żadnej nie było. I czasem… czasem zdawało mi się, że wszyscy odetchnęli z ulgą po jego śmierci. Przypuśćmy, że był złym człowiekiem. To się przecież zdarza. Czy bitwa nie byłaby odpowiednim momentem, żeby…
– Jak pana zdaniem on umarł? – przerwał znów Ulisses.
– Został otruty – odparł bez wahania dziennikarz.
– Rozumiem.
Zamilkli i trwali tak przez dłuższą chwilę. W końcu Miłorzębski rzekł stanowczym tonem.
– Wdzięczny panu jestem, panie Federstain, że pan do mnie z tym przyszedł. Sprawę tę trzeba dogłębnie zbadać, nim uhonorujemy tego człowieka tak ważnym orderem. Jestem pewien, że pan Halicki się ze mną zgadza.
– Rozumiem to doskonale – rzekł Ulisses. – Nie wiem tylko, co miałbym w tej sprawie zrobić.
– Rotmistrz dostanie Virtutti Militari – odparł zimno pułkownik. – To już postanowione. Ogłoszono go bohaterem i wzorem cnót obywatelskich. A pan musi dopilnować, żeby tak pozostało.
– Mam zbadać okoliczności jego śmierci? Nie sądzę, aby miały one znaczenie dla ogólnego wizerunku rotmistrza. Ale cóżby innego? Nic nie przychodzi mi do głowy. Niech mnie pan pułkownik nie trzyma dłużej w niepewności.
– Niech pan nie błaznuje i dobrze mnie zrozumie, poruczniku Halicki. Wezwałem tu pana z uwagi na pańskie szczególne umiejętności i doświadczenie w takich sprawach. Chcę, żeby pan dowiedział się wszystkiego o tym człowieku i jego śmierci. Jeśli to było zabójstwo…
– Czyżby chciał pan przykładnie ukarać sprawców?
– Właśnie tak. Bez względu na wszystko za swoją szarżę on zasługuje na miano bohatera. A ludzie muszą wiedzieć, że nie podnosi się ręki na bohaterów.
– Nawet jeśli w rzeczywistości byli, dajmy na to, okrutnikami?
– Chwileczkę – wtrącił się Federstain. – Jest jeszcze jedna rzecz, o której nie było dotychczas mowy.
– A mianowicie?
– Uważam, że żadnej szarży nie było.
Pułkownik Miłorzębski zmarszczył groźnie brwi, a Jerzy Ulisses-Halicki zagwizdał cicho.
– Taaak – rzekł przeciągle. – To zmienia obraz rzeczy. A z czego pan to wywnioskował?
– Z wyglądu pola bitwy. Poza tym wszyscy inni w oddziale, jak również koń rotmistrza, zginęli od kul. Wygląda na to, że wpadli w zasadzkę.
Ulisses-Halicki raz jeszcze spojrzał w zamyśleniu na ostatnie zdjęcie rotmistrza Śmigielskiego. Następnie popatrzył na ożywioną twarz dziennikarza. W końcu rzekł bez przekonania.
– Wątpliwe to argumenty.
– Panom zapewne się wydaje, że ja szukam sensacji – Federstain się uśmiechnął – że szukam dziury w całym, byle wywołać skandal swoim artykułem? Proszę mi wierzyć, że taki nie jestem. Nikomu nie zależy bardziej na tym, aby śmierć rotmistrza Śmigielskiego wyglądała tak, jak ją przedstawiano, bo jest to piękna historia, którą pragnę opisać. Coś tu jednak nie pasuje, jest w tym jakaś tajemnica, którą muszę poznać. Muszę, dla swojego spokoju i z szacunku dla tych, którzy będą o tym czytać. Bohaterowie, o których mówił pan pułkownik, nie muszą być kryształowi, nawet lepiej, jeśli tacy nie są, ale muszą być prawdziwi. Myślę, że to jest kluczowa sprawa. Nie będziemy ich wtedy kochać, ale będziemy w nich wierzyć, a czy nie o to idzie? Nie mamy być tacy jak bohaterowie, ale mamy być gotowi postępować jak oni. A jeśli nie było żadnego bohaterskiego czynu, jeśli Śmigielski zginął jak każdy inny żołnierz, to robienie z niego bohatera jest plunięciem w twarz im wszystkim.
Ulisses wolno, jakby z namysłem, zgasił papierosa. Federstain tymczasem mówił dalej.
– Dlatego właśnie nie możemy obok tego przejść obojętnie. Bo nawet jeśli cały świat nie będzie wiedział, że są jakieś wątpliwości, my to będziemy wiedzieli, a to wystarczy. Uważam, że jest w tym coś podejrzanego. I pan, panie poruczniku, musi to wyjaśnić.
– Załóżmy na chwilę, że pana podejrzenia są prawdą – rzekł spokojnie Halicki. – Cóż wtedy? Kto może cofnąć decyzję Naczelnika?
– Ja wiem, że nie będzie to przyjemne, ale to sprawa naszego honoru.
– Phi – parsknął Ulisses. – Chce mnie pan, jak to mówią, z mańki zażyć. – Uśmiechnął się łobuzersko, a w oczach jego zagrały iskry.
– Mówię tylko, że to ostatni moment, aby tę sprawę wyjaśnić, i jeśli tego nie zrobimy, może się okazać, że poświadczymy swoimi nazwiskami nieprawdę. Nie będzie to łatwe. Jak pan porucznik powiedział, minęło już trochę czasu, ślady się zatarły, a groby porosły trawą, zostają jednak świadkowie. Możemy ułożyć tę historię z ich półsłówek i półprawd. A wtedy… Wtedy będziemy spokojni.
Jerzy Ulisses-Halicki wstał.
Zgasił papierosa w kryształowej popielniczce i przeczesał palcami jasną czuprynę.
– Ma pan rację, panie Federstain – rzekł. – Tylko ja to mogę zrobić. Pojadę z panem do Złotorogu i odkryję prawdę. Przyda mi się nawet wycieczka na wieś, bo całkowicie sparciałem już w Warszawie.
Federstain również wstał, w oczach ponownie zapłonął ogień.
– Cieszę się. Nie zniósłbym…
– Nie tak prędko – przerwał mu Ulisses. – A jeśli okaże się, że nie ma pan racji?
– Napiszę piękny artykuł i będę szczęśliwy.
– Więc zapraszam ze mną do Stylowej na strzemiennego – rzekł Ulisses. – A potem w drogę.
Rozdział drugi
Hrabia Złotoróg
– Czy dobrze pamiętam tamtą bitwę? – żachnął się hrabia Kazimierz Złotoróg, rozlewając brandy z trzymanych szklanek. – Jakże mógłbym zapomnieć! Oczywiście, że pamiętam. Wspaniałe to było zwycięstwo, wspaniałe, chociaż, niestety, również pyrrusowe. Trzeba to przyznać. Ale czemu mamy znowu do tego wracać? – poirytował się, zerkając podejrzliwie na Ulissesa.
Halicki wzruszył obojętnie ramionami.
– Ot tak. Żeby nie zapomnieć.
– O takich rzeczach może lepiej nie pamiętać – rzekł Złotoróg, marszcząc krzaczaste brwi, które nadawały mu iście hrabiowskiej godności. – Mimo zwycięstwa nie uznaję tego za swój sukces. Zbyt wielu ludzi straciłem w walce.
– Taka jest wojna.
Hrabia się skrzywił.
– Oczywiście bolszewicy mieli trzykrotną przewagę, a ja tylko tutejszych mieszkańców – wyjaśnił, jakby się tłumaczył. – Sądzę, że zrobiłem wszystko, co było w mojej mocy, aby ograniczyć straty. Mimo to boli mnie ciągle, że aż tylu… Wiele teraz w naszych stronach wdów i sierot. Wiele matek straciło synów. – Podał Ulissesowi kolejną już tego ranka, pękatą szklankę z brandy, po czym zasiadł naprzeciwko niego w głębokim fotelu. Na twarzy miał skupienie i napięcie, i jeszcze niepewność. – Gdybym miał choć odrobinę ciężkiego sprzętu. Karabin maszynowy, jakieś działo, mógłbym inaczej to wszystko zorganizować, a tak mogłem zasłonić tę ziemię tylko piersiami moich żołnierzy. Tylko piersiami.
– Więc to pan ułożył plan obrony?
– Oczywiście – odparł urażony. – A któżby inny. Kto tu ode mnie odpowiedniejszy. Ja, panie poruczniku, w młodości studiowałem „Roczniki” Cezara i przeszedłem też szkolenie wojskowe. Doskonale wiedziałem, co robię.
– To oczywiste – rzekł uprzejmie Halicki, tamując śmiech. – A na czym oparł pan obronę?
– Chciałem oskrzydlić ich konnicą. Piechota miała wytrzymać pierwsze uderzenie, a konni przebić się przez ruiny klasztoru na tyły bolszewików. Ale nie wyszło. Musiałem rzucić oddział Śmigielskiego w sam środek tego piekła.
– Pańskiego zięcia – skwitował Ulisses.
– Tak, jego. Czy pan go może znał? Nie? A więc to był taki paliwoda, charakterny. Trunkowy trochę, hazardzista i, wstyd się przyznać, kobieciarz. Lubił życie i korzystał z niego bez opamiętania. Nie będę ukrywał, że nie pałałem do niego sympatią. Nie! Moja Ewelinka mogła wybrać lepiej. Od początku czułem, że z ich małżeństwa nie będzie wiele. Ale ona wcale mnie nie słuchała. Uznałem jednak, że on jest typem człowieka odpowiednim do tego zadania, dopóki nie zobaczyłem, jak prowadzi oddział. Pożal się Boże. Pędzili do bitwy bez ładu i składu. Od razu wiedziałem, że oddział jest stracony. Z drugiej strony jeślibym go wtedy zatrzymał, naraziłbym Śmigielskiego na hańbę, a tak zginął chwalebną śmiercią, aż nazbyt jak na tak miernego żołnierza.
– Więc pana zdaniem rotmistrz źle dowodził oddziałem?
– Jaki on tam rotmistrz – skrzywił się Złotoróg. – Dali mu rotmistrzostwo pośmiertnie, choć nigdy w żadnym wojsku nie służył. Żaden dowódca nie jest też magikiem i jak materiał jest marny, to choćby najlepsza strategia, a zawiedzie. Wiele w historii jest przypadków, że pojedynczy żołnierz krzyżował najwymyślniejszą taktykę. Ucieknie z pola bitwy albo wręcz przeciwnie, zapali się i ruszy do ataku zbyt wcześnie. Mów mu, co chcesz. A Śmigielski nawet nie próbował słuchać rozkazów.
– Ale bitwę wygraliście.
Hrabia wzruszył ramionami.
– Miałem też kilku żołnierzy z krwi i kości. Dowodził nimi major Stanisław Klinga-Rudnicki, nasz sąsiad. On zresztą chyba przeczuwał, że manewr oskrzydlenia się nie uda, bo wrócił z rekonesansu w klasztorze bardzo rozgniewany. Ostatecznie jednak to on ruszył z pomocą Śmigielskiemu. No większość z jego oddziału już wtedy poległa. Niemniej to drugie uderzenie zaskoczyło i przerwało linie bolszewików.
– Pana tam oczywiście nie było?
Pytanie to wyraźnie zgorszyło hrabiego.
– Czy pan słyszał kiedykolwiek, żeby Napoleon walczył w pierwszej linii? Oczywiście, że mnie nie było. Są pewne zasady, proszę pana. Moją głową działo się to wszystko, a jeśli chce pan relacji z pierwszej linii, to powinien pan się udać gdzie indziej. Na przykład do Piotra Muszylskiego. Był w oddziale Śmigielskiego, to on wyniósł go z bitwy. Zapewne jednak nie dowie się pan niczego więcej.
– Zapewne – odparł spokojnie Ulisses. – Pańska wiedza na temat bitwy jest tak wielka, jakby widział ją pan własnymi oczyma.
Halicki myślał, że uwaga ta pochlebi Złotorogowi, tymczasem wyraźnie zbiła go z tropu.
– Cóż – mruknął. – Słyszało się to i owo od tych, którzy tam byli. Zwłaszcza umierających. A ponadto bitwa nasza była szeroko komentowana. Śmigielskiego uznano za bohatera. No i, było nie było, to w końcu mój zięć.
– Proszę mi wybaczyć moją bezpośredniość, ale mimo wszystko dziwnym wydaje mi się, że wysłał pan hrabia własnego zięcia do tak karkołomnego zadania, wiedząc, jak marnym jest żołnierzem.
Hrabia raz jeszcze wzruszył ramionami.
– Tego, jakim jest żołnierzem, wtedy nie wiedziałem – rzekł. – Był porywczy i zdecydowany, można było odgadywać w nim świetnego kawalerzystę.
– Mimo wszystko – powiedział Ulisses. – Co na to pańska córka?
– Prawdę rzekłszy, sądzę, że lepiej jej bez niego.
– Jeśli wolno, panie hrabio. Z czego pan tak wnosi? Nieraz wszak mężczyzna jest łajdak, a mimo to kobieta go kocha.
– Och – westchnął Złotoróg. – Przede wszystkim od lat już nie żyli ze sobą w zgodzie. Ciągłe awantury, kłótnie. Wiecznie jakieś jego romansiki. Taki po prostu był. Ona zazwyczaj przymykała na to oko. Kochała go. Liczyła może, że jak się wyhula, to w końcu ustatkuje się i uspokoi. Ale płonne to były nadzieje, bo jemu w głowie były tylko karty, kobiety i konie. Ale może pan myśli, że Ewelinka to taka szara myszka, co to przecierpi w milczeniu? Otóż nie, drogi panie. Stąd też te ciągłe kłótnie. Zawsze jednak w końcu się godzili i przez jakiś czas był spokój. Aż do następnej miłostki. Tak naprawdę myślę, że tylko do Joanny żywił prawdziwe uczucie.
– Joanny? – Ulisses zanotował imię w eleganckim, oprawionym w skórę notesie.
– Tak jest. – Hrabia wziął łyk brandy. – To nasza sąsiadka. Ona, moja Ewelinka i Śmigielski wychowywali się razem. Z męża nazywa się ona Rudnicka. Joanna Rudnicka i jest żoną majora Rudnickiego, o którym wspominałem. Ona i Śmigielski byli kiedyś narzeczonymi i wydawało się wtedy, że są zakochani po uszy. Potem jednak coś się zmieniło. Zdaje się, że Śmigielski dojrzał do tego, aby pomyśleć o swojej przyszłości i związać się z panną majętną, a nie było majętniejszej niż moja córka. Zostawił więc biedną narzeczoną i ożenił się z Ewelinką. Zdaje się też, że Joanna nigdy tego nie przebolała. Dość, że ich stosunki stały się od tamtej chwili zimne, niemal wrogie. Obawiano się nawet, żeby dziewczyna nie porwała się na jakiś straszny czyn. Pan Muszylski, jej brat, bardzo nad tym czuwał. Wydawało się, że to nie żarty.
Ulisses udał, że pociąga łyk brandy.
– Czy myśli pan, że pani Rudnicka mogłaby kogoś otruć?
– Pani Rudnicka? Zdaje się, panie poruczniku, że Śmigielskiego nawet powinna, ale to nie ten charakter. Mimo wszystko nie byłbym nawet zdziwiony. Za to, co jej zrobił. Takiego łajdaka. Ja sam… – Przerwał, jakby zdał sobie sprawę, że za wiele powiedział.
– Z powodu córki? – podchwycił Ulisses, a hrabia przetarł zmęczoną twarz dłońmi.
– To się tak tylko mówi – rzekł w końcu. – Ostatecznie Śmigielski zginął w bitwie i ani pani Rudnicka, ani ja nie mieliśmy z tym nic wspólnego. Ktoś rozpłatał go jak szczupaka. To chyba aż nazbyt wystarczający dowód. Wszelkie dywagacje w tej materii nie mają większego sensu.
– Wie pan hrabia, jak to jest – odparł Halicki. – Szabla to nie kula i kto nie umrze od razu, zazwyczaj wyżyje.
– Och, a czy to jest reguła? Nie mam pojęcia, dlaczego nie umarł od razu i czemu tliło się w nim jeszcze życie. Wiem jedynie, że już po wszystkim starunku mu nie zabrakło. O, nie! Ewelinka była przy nim niemal cały czas. Pożegnali go też wszyscy. Śmierć miał lekką, taką właśnie jak życie. Zasnął spokojnie, a kiedy rano wzeszło słońce, już nie żył. Według tego, co mówiła Ewelina, zmarł we śnie. Nie odezwał się ani jednym słowem.
– Czyli córka pana hrabiego była przy jego łóżku cały czas?
– Tak. Oczywiście, że tak. Nie odstępowała go na krok. Nie dopuściła do niego nawet księdza. A proszę pamiętać, że ciągle trwała bitwa. Dwór był naszą kwaterą główną. Pełno było tu ludzi. Swoich i obcych. Była cała okolica. Byli uciekinierzy ze wschodu.
– Czy pani Rudnicka także?
– Oczywiście – odparł hrabia – ale nie mogłaby… Nie sądzę, żeby ona i Śmigielski w ogóle widzieli się przed jego śmiercią. Tak naprawdę to nie wiem, czy ktokolwiek mógłby udzielić o tej nocy pewnych informacji. Byliśmy jakby w innym świecie.
– Czy możliwe, żeby ktoś niepostrzeżenie wlał, dajmy na to, wyciąg z szaleju, do napoju zmarłego?
– Przypuszczam, że tak, tylko po co? – Hrabia umilkł. Przez chwilę siedzieli w ciszy, a twarz Złotoroga powoli zmieniała się z uprzejmej w rozgniewaną. – Powoli, panie Halicki! Dokąd pan zmierza?
– Jeżeli rotmistrz Śmigielski nie zginął od rany odniesionej w bitwie, to co go zabiło? Mówiono, że w jego ranę wdała się gangrena, o czym pan nawet nie wspomniał i co jest, nawiasem mówiąc, bzdurą oczywistą. Nie rozwinęłaby się tak szybko, a skoro nie gangrena, to pojawia się pytanie, czy jego rana była tak groźna, aby go zabić?
– Na miłość boską, człowieku! – Złotoróg niemal się zakrztusił. – Zostaw pan nieboszczyka w spokoju. Toż to sprawa dawno już zapomniana. Nie odgrzewaj pan trupa. Oczywiście, że zginął od rany. Gangrena czy nie, rana była taka, jakby kto kabana szlachtował. Sam byłby pan doskonałe przekonany, gdyby ją widział. Śmigielski sam też wiedział, że umrze. Widziałem to na jego twarzy. Bał się. Myślę nawet, że śmierć przyniosła mu ulgę. Podobnie Ewelince. Nie lamentowała wcale, choć przecież kiedyś kochała go bardzo. Po prostu chciała, żeby to się już skończyło. Była bardzo dzielna.
– A jednak – zauważył Ulisses – nie zachowała po nim żadnej pamiątki. Choćby zdjęcia. A wszak był to jej ukochany mąż.
– Oj, nic w tym dziwnego – odparł hrabia. – Wszystko to tylko przypominało jej o bólu. Zrobiłbym tak samo.
– Niemniej większość ludzi postępuje inaczej.
– Większość ludzi! Phi! A cóż mnie oni obchodzą? Panie poruczniku, nie porównuj pan sokoła do wróbla. Inni ludzie! Ba! W Ewelince jest prawdziwie kawalerska krew. Mężnie znosi cierpienie, nie rozczula się nad sobą i nie maże. Ot co!
– Oczywiście – zgodził się uprzejmie Ulisses. – Ale mimo to…
– Mimo pstro! – zagrzmiał hrabia. – Znam moją córkę i mówię panu, że nie ma w tym nic dziwnego. Może pan się dziwić, ale nie wolno panu nie wierzyć.
– Niestety to nie takie proste. Gdyby istniał jakiś niepodważalny dowód…
– Dowód na co? Że Ewelinka nie zabiła męża? – oburzył się Złotoróg.
– Tak jest.
– To już przechodzi ludzkie pojęcie. To ten dziennikarz, z którym pan przyjechał. Ten długonosy łowca sensacji. Naopowiadał panu jakichś bajek. – Spojrzał na Halickiego z powagą. – Wziąłem pana za uczciwego człowieka. Rekomendacje, jakich udzielił panu pułkownik Miłorzębski, pozwalały sądzić, że jest pan mężczyzną honorowym i taktownym, nie to, co ten tam… – Nie dokończył. – A co pan robi? Babrze się pan w cudzej tragedii. Gorzej jeszcze…
– Proszę się nie gorączkować – przerwał mu spokojnie Ulisses. – Pan Federstain przedstawił mi pewne wątpliwości, które chciałby wyjaśnić. Był bardzo przekonujący.
– Och, zapewne. Mogę sobie wyobrazić, że taki człowiek potrafi koloryzować. Ale czego on chce?
– Znać prawdę.
– Ach! Obawiam się, że będziecie obaj panowie bardzo rozczarowani. Z całą pewnością. Tu nie ma żadnych wątpliwości. Śmigielski zginął od cięcia szablą.
– Wierzę panu, ale proszę mi wybaczyć, muszę się o tym przekonać osobiście.
– Nie mam pojęcia, jak jeszcze mógłbym pana przekonać. Niech pan porozmawia z Muszylskim. Z Rudnickim. Obaj byli na polu bitwy. Inni już nie żyją. Niech pan porozmawia z ludźmi, którzy widzieli ranę Śmigielskiego, którzy byli wtedy w dworku. Z zarządcą. Z furmanem, który go przywiózł.
– Oczywiście. Osoby, które mogą być w to zamieszane. Dziękuję panu za dobrą radę.
Hrabia się skrzywił.
– Zaraz, zaraz. Nie chciałem na nikogo rzucać podejrzenia. Ale skoro tak, to w grę wchodzą trzy osoby, oczywiście poza całą masą obcych ludzi, którzy przewijali się wtedy przez dworek, ale oni nawet nie byli świadomi, kim jest Śmigielski. No i oczywiście służba. Pomagali, rzecz jasna, opiekować się rannym.
– A więc dobrze. Trzy osoby.
– Wspomniany już major Klinga-Rudnicki. Był przyjacielem Śmigielskiego z dzieciństwa. Urodził się w tutejszym zaścianku. Ubogi był. To on ożenił się z Joanną po jej rozstaniu ze Śmigielskim, wielki to był u nas mezalians. Bohater z Wielkiej Wojny. Mieszkają oboje z żoną u nas, bo ich majątek spalili bolszewicy.
– Świetnie. Kto jeszcze?
– Piotr Muszylski. Brat Joanny. Również mieszka w pobliżu, zaraz za moczarami. Bogaty to ziemianin, ale odludek i stary kawaler, dziwak, z tych, co to nosa zza książki nie wychylają. Jak już mówiłem, był w oddziale Śmigielskiego i to on wyciągnął go z bitwy.
– Mhm. Ktoś poza tym?
– No, oczywiście Joanna. Wtedy była jeszcze zdrowa, a może zaczynała już chorować? Nie pamiętam, w każdym razie teraz to, za przeproszeniem, żywy trup.
– Umiera?
– Z każdym dniem jej gorzej. Ma u nas doskonały starunek, jak to u sąsiadów, a i jesteśmy jej dłużni po tym, co się stało.
– Chodzi o zerwanie z rotmistrzem.
– O to i jeszcze… Sam się pan o wszystkim dowie.
Jerzy Ulisses-Halicki wstał.
– Dziękuję bardzo. Był hrabia ogromnie uprzejmy. Przepraszam, że musiałem być wścibski. Jeśli dowiem się czegoś nowego o śmierci Śmigielskiego…
– Niczego się pan nie dowie, drogi poruczniku. Proszę mi wierzyć.
Ulisses skłonił się lekko, a hrabia mówił dalej.
– Przypuszczalnie mogło być tak, że ktoś w domu otruł Śmigielskiego, ale nie dostrzegam żadnego powodu, dla którego miałby to zrobić. Zupełnie żadnego. Wszystkie żale i konflikty to stare sprawy. Dawno już zabliźnione rany, dawno zapomniane. Dlatego też nie wierzę, że to było morderstwo, i panu radzę, poruczniku, to samo.
Ulisses uśmiechnął się, gasząc papierosa.
– Drogi panie hrabio. Nie próżno mówią, że zemsta najlepiej smakuje na zimno.
Rozdział trzeci
Zarządca
– Zginął od szabli. Bez najmniejszych wątpliwości.
Ulisses-Halicki z przyjemnością patrzył na szczupłą, wyprostowaną sylwetkę zarządcy. Był to człowiek w podeszłym już wieku, chylący się ku zachodowi swojego życia, ciągle jednak mający w sobie powagę, siłę i charyzmatyczny magnetyzm. Od pierwszej chwili obcowania z nim poznać można było światowca, który niejedno w życiu widział i z niejednego pieca chleb jadł. A resztki młodzieńczej urody dopełniały obraz, czyniąc z zarządcy postać niemal mityczną, owianą tajemnicą.
Jerzy Ulisses-Halicki od razu dostrzegł to wszystko i uśmiechnął się pod wąsem, bo sam był człowiekiem podobnego gatunku. Jedyną różnicą w jego mniemaniu był wiek, bo o ile zarządca przypominał steranego, zaprzęgniętego do pracy wałacha, Ulisses wciąż pozostawał narowistym ogierem, źrebięciem niemal, gotowym do każdej nowej włóczęgi.
Po chwili milczenia Ulisses wyrwał się z tych rozmyślań.
– A więc tak pan sądzi? – zapytał z wahaniem.
Zarządca skinął głową, zdecydowanie, po żołniersku.
– Tak jest – rzekł. – Trzeba było widzieć tę ranę. Bolszewicki psubrat rozpłatał pierś pana Jana, że żebra można było liczyć. Niech mi pan wierzy. Znam się na tym. – Zamilkł, a zanim Ulisses zdążył przeanalizować jego odpowiedź, dodał: – Trzeba przyznać, że miał ogromnie dużo szczęścia.
– Co chce pan przez to powiedzieć? – zapytał Ulisses.
Zarządca zacisnął pomarszczonymi wargami koniec długiego wąsa.
– Co tu dużo mówić – odparł. – Pan Jan był doskonałym szermierzem. Doskonałym. Znam się na tym. A bolszewik… No cóż. Jak to się mówi: trafiło się ślepej kurze ziarno. Czy pan mnie rozumie?
– Myślę że tak. – Halicki się zawahał. – Przypuszcza pan, że bolszewik nie był tak biegłym szermierzem. Większość z nich to chłopi i robotnicy, jak więc taki żołnierz mógł pokonać kogoś takiego jak rotmistrz Śmigielski w równej walce?
– To, ale także coś jeszcze. Otóż nie widziałem wprawdzie tego starcia, ale po ranie mogę wnieść, że przeciwnik zajechał pana Jana z lewej strony, prawie z tyłu. W takim przypadku pan Jan prawie nie miał szans, nawet gdyby widział przeciwnika.
– Uważa pan, że go nie widział?
– Oczywiście, że go nie widział. Tam nie było żadnej zastawy, żadnego uniku, nic. A przecież pan Jan nie nadstawił piersi do cięcia. Rana wyglądała właśnie tak, jakby kto ciął w treningowy worek. Widać, że psubrat musiał być silny. Ach, daj mi, panie Boże, spotkać go na odległość szabli. Pan Jan nie był tu niczemu winien. Spełnił swoje zadanie znakomicie, ale niczym ten motyl rzucony w mrowisko, sam nie mógł dać rady. Cała ta szarża nie miała najmniejszych szans powodzenia. Wyginęliby wszyscy do nogi. No ale pojawił się major Rudnicki. Uratował ich. Zna go pan może?
Ulisses zaprzeczył, kręcąc głową.
– Wielka szkoda. Wspaniały kawalerzysta. Ogień ma w żyłach. Gdyby zobaczył go pan na dwa dni przed bitwą… Zdawało się, że w każdej chwili może wybuchnąć. Poderwał swoich do kłusu, rozpuścił szeroką ławą i uderzył. Ach, raz jeszcze w życiu zobaczyć taką jazdę! Przebił się przez nich, zawrócił i znów się przebił. Zdeptał ich piechotę i zmusił jazdę do ucieczki. Posuwał się dalej i dalej, aż w końcu nie został tu ani jeden bolszewik. Ale pan Jan był już wtedy w dworku. Opiekowała się nim żona. Pomagałem go wnieść do biblioteki, a ona spojrzała przerażona na niego. Zawsze taka nowoczesna, wygadana, bezpardonowa, a wtedy powiedziała tylko: „Jeszcze żyje. Mój mąż jeszcze żyje”. Doprawdy, cóż innego mogła powiedzieć? Zaraz też podała mu coś na uśmierzenie bólu, bo i nie było co innego do roboty. – Zarządca urwał, a po chwili zastanowienia zaczął mówić dalej. – Z drugiej strony można się było spodziewać, że jednak będą czegoś próbowali. Wie pan, jak to w rodzinie. Nadzieja wbrew nadziei. Tutaj tego nie było. Tłumaczę to sobie tą rycerskością, z której słynie rodzina Złotorogów. Poza tym nie tylko oni, ale my wszyscy wiedzieliśmy, że ten człowiek nie ma szans. Nie przy takim cięciu. Stąd też uważam, że w tym „mój mąż jeszcze żyje” zawiera się cały ból, jaki wezbrał w pani Ewelinie. Bo w istocie to on już nie żył. Konał biedaczek jeszcze ze trzy godziny. A rano było już po wszystkim.
Znów zamilkł, jakby spodziewał się, że Ulisses zada pytanie lub też zakończy rozmowę. Ten jednak widział, że mężczyzna nie powiedział jeszcze wszystkiego, że wzbrania się przed ujawnieniem dalszej części historii.
Postanowił więc dać mu czas, aby dojrzał do dalszej rozmowy. Wolno wyjął papierosa ze srebrnej papierośnicy, na której lśniły inicjały JH. Poczęstował swojego rozmówcę i zanim zapalił, ten zaczął mówić dalej.
– Co prawda to w ich małżeństwie nie bardzo się układało. Myślę, że pan Jan żałował rozstania z panią Joanną, bo też różnica między nią a panią Eweliną jest ogromna. Ona taka bogobojna, pełna wdzięku, subtelna. Wszyscy wiedzą, że pan Jan naprawdę kochał się tylko w niej. Ale pani Ewelina nic sobie z tego nie robiła. Ani teraz, ani wcześniej, kiedy jeszcze pan Jan i pani Joanna byli zaręczeni. Choć trzeba przyznać, że była w tym szczera. Sama wyznała, wtedy jeszcze pannie Joannie, że zakochała się w Janie Śmigielskim i że zrobi wszystko, aby go jej odebrać.
Ulisses gwizdnął przeciągle.
– Właśnie – kontynuował zarządca. – A były przecież przyjaciółkami. Muszę przyznać, że do pewnego stopnia podziwiałem ją za tę szczerość. Była w tym odwaga. Ściągnęła na siebie wiele złych języków. Mówiono, że przy niej żadna rodzina nie jest bezpieczna, że to hańba, że z tak dobrego rodu. A przecież oni nie byli jeszcze małżeństwem. Zniosła wszystko z godnością. Miała przeciw sobie wszystkich, włącznie ze starym panem Złotorogiem, a przeprowadziła swoją wolę. Ale, jak to mówią, co posiejesz, to zbierasz, i ich małżeństwo nie było szczęśliwe. O, nie. Z biegiem lat było coraz gorzej, aż do śmierci pana Jana.
– A czy nie dopuszcza pan możliwości, że rotmistrz został, dajmy na to, otruty?
Zarządca popatrzył na Ulissesa jak na wariata, po czym pokręcił zdecydowanie głową.
– To nie miałoby sensu – rzekł. – Nie zarzucam niczego panu Złotorogowi, ostatecznie wygrał tę bitwę, poukładał wszystko jak tylko było można, ale ta szarża to było istne szaleństwo. To, że ktokolwiek ją przeżył, to jedynie dzięki bohaterstwu majora Rudnickiego. I cóż w tym dziwnego, że pan Jan został śmiertelnie ranny? Po cóż ktoś miałby jeszcze truć, kiedy jemu już kostucha nogi prostowała? Nie. Nie miałoby to sensu. Rozumiem pańskiego przyjaciela, pana Federstaina, wyśmienita to historia. Wielka miłość dwojga młodych ludzi brutalnie przerwana przez piękną uwodzicielkę, która owija sobie młodzieńca dookoła palca. Porzucona kobieta planuje zemstę, czeka latami na wymarzoną okazję, a kiedy młodzieniec leży na łożu śmierci, truje go, żeby dopełnić zemsty.
Przerwał i milczał przez chwilę, którą Ulisses wykorzystał na zapisanie kilku słów w notesie. Gdy skończył, zarządca podjął wątek.
– Przyznaję, że to urokliwe, zupełnie niczym z powieści pani Mniszkówny, ale, na Boga, życie to nie powieść i kiedy przyjrzymy się tej historii z bliska, kompletnie traci swój czar. No i oczywiście, kiedy się znało pana Jana, nie sposób uwierzyć, że pozwoliłby uwieść się komukolwiek. On to raczej był tym, który uwodził kobiety. Ja osobiście uważałem go za skończonego łajdaka bez sumienia i wątpię, czy w swoim życiu kochał kogokolwiek prócz siebie. Poza tym jednak był ujmujący. Miał dar jednania sobie ludzi i tym urokiem osobistym zawsze dopiął swego. Ja sam mimo mojego mniemania chętnie z nim rozmawiałem i nawet rozmów tych szukałem. Ludzie mieli go za łotra, owszem, ale lubili go. Ktoś więc miałby go otruć? Co to, to nie.
– Zatem pana zdaniem zabił go bolszewik?
– A jakżeby inaczej? Trudno przecież podejrzewać, że pani Rudnicka znalazła się w środku bitwy i zadała mu ranę. Nie. Stało się to niemal na oczach wszystkich. Tu nie może być wątpliwości.
– A nie przypuszcza pan, że cała szarża mogła być z góry ukartowana?
– Co ukartowane? Wojna z bolszewikami ukartowana? Teraz to już pan bredzi. Mam rozumieć, że pana zdaniem ktoś wysłał pana Jana na pewną śmierć?
– Tak. Sam pan tak powiedział.
– Łapie mnie pan za słówka.
– Wyklucza więc pan taką możliwość?
– Wykluczam. Z całą pewnością wykluczam. Rozkaz wydał pan Złotoróg, a za niego ręczę głową. Mógł nienawidzić zięcia. Miał za co. Ale nigdy. Powtarzam, nigdy nie posunąłby się do… Prędzej wyzwałby go na pojedynek, choć wątpliwe, czy pan Jan takie wyzwanie by przyjął.
– Ale kiedy zapadała decyzja o tej straceńczej szarży, w dworku oprócz pana Złotoroga i jego córki byli i inni.
– Oczywiście. Trwała przecież bitwa. Chce pan zasugerować, że może ktoś z nich wpłynął na pana hrabiego? Że wymusił tę decyzję?
– Ja niczego nie sugeruję, drogi panie. Coś mi się jednak w tej śmierci nie podoba. Dręczy mnie odczucie, że stoi za nią ktoś, kto kryje się w cieniu.
– Niby kto?
– Tego właśnie nie wiem, ale oprócz pana Złotoroga i jego córki, za których pan ręczy, mogły w tym brać udział tylko trzy osoby, czy mam rację?
– Chwileczkę. Niech pomyślę. Pan Muszylski, który był przy nim podczas bitwy. Ale on, jeśli chciałby zgładzić pana Jana, wystarczy, że zostawiłby go na miejscu. Bardzo więc wątpliwe. Potem pani Joanna, ale sądzę, że ona w głębi serca cały czas go kochała, a jej żal skupiał się raczej na pani Ewelinie, nigdy na panu Janie. No, oczywiście major Rudnicki. Ale oni się przyjaźnili. Nie bardzo to do niego pasuje.
– Zdaje się, że doskonale zna pan ich wszystkich.
– Ach! Jestem tu zarządcą już ładnych kilka lat. Zdaje się, że osiemnaście czy dziewiętnaście. Wybaczy pan, jeśli moje spostrzeżenia są nieobiektywne.
– Ależ wręcz przeciwnie, pan jest doskonałym obserwatorem – zaprzeczył Ulisses. – Muszę panu wyznać, że nie spodziewałem się usłyszeć tak szczegółowej relacji o wszystkim. Zupełnie, jakby pan na to patrzył własnymi oczyma.
– Utrafił pan w sedno – wyznał zarządca. – Cały czas zdaje mi się, że widzę to wszystko wyraźnie. Jakbym rzeczywiście brał udział w tej szarży, a przecież byłem jedynie w oddziale odwodowym.
– Skąd jednak – Ulisses zgasił niedopałek – się to w panu wzięło? Skąd taka precyzja, taka wiedza? Z opowieści?
– Właśnie z opowieści – rzekł zarządca w zadumie. – Właśnie tak. Opowieści tych, którzy tam byli, były tak żywe, tak dogłębnie poruszające, że będę o tym pamiętać już zawsze. Dziwna to sprawa. Bo przecież przeżyło się swoje na tym świecie, a wydaje mi się, że moje najpiękniejsze wspomnienia to właśnie te z bitwy o Złotoróg. Cudze wspomnienia. Nie potrafię nawet panu wyjaśnić, dlaczego tak jest. Do diabła! Jaki się zrobiłem na starość sentymentalny. Nie potrafię wyjaśnić, nawet nie potrafię powiedzieć, co w nich jest pięknego. Ale może właśnie to, że pochodzą z opowieści, jakby z baśni, a jednak są prawdziwe. Że człowiek uczestniczył w nich jedynie połowicznie, ale uczestniczył. Rozumie pan? To są wspomnienia świetliste, ale osnute półmrokiem. Nieprzeżyte, a mimo to bardziej prawdziwe od tych przeżytych. Doprawdy, nie wiem, czy ktokolwiek mógłby to zrozumieć, skoro nawet ja sam…
Urwał, a Ulisses milczał zdumiony jego przemową. Po chwili zarządca drgnął gwałtownie, właśnie tak, jakby powrócił z tych osnutych półmrokiem wspomnień, i rzekł:
– Jednego jestem w każdym razie pewien. Pana Jana zabito szablą. – Znów milczał przez moment, po czym dodał: – Mój Boże. Jaka piękna śmierć go spotkała. Dopiero na starość człowiek zaczyna o tym myśleć, ale jedno panu powiem, wiele bym dał, żeby nie zdychać, zawadzając gdzieś kątem u obcych ludzi, tylko tak jak on. W walce.
Rozdział czwarty
Furmani
Młody furman był wystraszony i jakby onieśmielony.
– Zgadza się, to ja wiozłem pana Jana z pola bitwy do dworku i, owszem, pomagałem wnieść go do biblioteki, ale właściwie to niewiele wiem o tej sprawie. Działo się to wolą pana Muszylskiego. Ja sam byłem śmiertelnie przerażony. Był to straszliwy dzień, tak jest, straszliwy doprawdy. Pan Jan zginął bohatersko. Ma otrzymać order. To chyba najlepiej o tym świadczy. W ogóle to pan porucznik raczy wybaczyć, ale naprawdę nie rozumiem, czego pan ode mnie oczekuje. A jak wyglądała podróż? Strasznie. Wprost strasznie. Ciągle mi się zdaje, że i w piekle nie może być gorzej.
Chłopak zasępił się nieco.
– I wcale nie chciałem jechać w sam środek bitwy. Co to, to nie. Zmuszono mnie do tego. Zmusili pan Muszylski, który przybył z wiadomością, że pan Jan kona na pobojowisku, i pan hrabia. Zmusili mnie brutalnie, ale teraz już nie czas na żale. Wróciłem cało i wybaczyłem im. Pojechałem różowym kabrioletem z panem Muszylskim i przywieźliśmy pana Jana. Ot tyle. Cóż tu jeszcze można dodać? A o to, co się działo wcześniej, to niech pan porucznik pyta innych.
Pokiwał w zadumie głową i zaczął znowu.