Ziemia niczyja - Eduardo Antonio Parra - ebook
NOWOŚĆ

Ziemia niczyja ebook

Eduardo Antonio Parra

0,0

Opis

Dziesięć opowiadań, z których każde zapada w pamięć. Stara kobieta dzień w dzień spogląda na drugi brzeg Río Bravo, na którym lata temu przepadł bez śladu jej mąż. Sfrustrowany dziennikarz męczy się nad artykułem o parze zamordowanych włóczęgów. Brutalni policjanci pakują do samochodu pracującą na ulicy trans-kobietę. Mieszkańcy małej wioski w górach dokonują cyklicznych samosądów. Do nocnego baru wkracza zagadkowa para, a powietrze wokół zaczyna skrzyć się erotyką. Z takich właśnie sytuacji Parra wysnuwa swoje opowiadania: gęste, intensywne, czasem lepkie od potu, czasem duszące jak pustynny wichura, mocne, przejmujące, wstrząsające. Drugi po polsku tom tekstów wybitnego meksykańskiego nowelisty potwierdza, że mamy do czynienia z literaturą naprawdę wyjątkową.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 187

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuły oryginalne: Tierra de nadie, Nadie los vio salir

© Eduardo Antonio Parra, 1999, 2001

by arrangement with Literarische Agentur Mertin Inh. Nicole Witt e. K., Frankfurt am Main, Germany, and Macadamia Literary Agency, Poland

© for the Polish translation by Tomasz Pindel

© for the Polish edition by Officyna s.c.

Wydanie I, Łódź 2024

Redakcja: Wojciech Adamski

Korekta: Małgorzata Denys

Projekt okładki: Maciej Mraczek / maciejmraczek.pl

Wydawnictwa Officyna s.c.

93-114 Łódź, ul. Przędzalniana 99

www.officyna.com.pl, [email protected]

ISBN 978-83-67948-15-9

Projekt zrealizowany przy wsparciu finansowym Nagrody Krakowa Miasta Literatury UNESCO, realizowanej przez Krakowskie Biuro Festiwalowe ze środków Gminy Miejskiej Kraków.

I

GŁAZ I RZEKA

Dla Leonarda da Jandry

Jej twarz była spalona od słońca prażącego od świtu po zmrok, od suchego powietrza i chmur kurzu chłoszczących brzeg; przeorana bruzdami pełnymi najróżniejszych historii Jej odpowiedzią na samotność i porzucenie była cierpliwość. Kobiece pragnienia emanujące z podbrzusza stłumiła wiarą w powrót męża. Starość przyjęła z upartą rezygnacją, która dzień w dzień prowadzi ją na brzeg rzeki i każe wpatrywać się bez przerwy w tamte ziemie, które kiedyś też były Meksykiem. Ulgę w czekaniu przynosi jej mądrość odziedziczona po przodkach, a także ta jeszcze starsza, bolesna, którą szeptem powtarzają toczone korytem wody, bo tu nieruchomy jest tylko czas.

– Dlaczego zawsze patrzysz na rzekę, Dolores?

– Ja nie patrzę: ja słucham.

– Łoskotu wody przewalającej się po kamieniach?

– Nie. Tego, co woda niesie: głosów, który przychodzą z bardzo daleka.

– Ja tam nic nie słyszę.

Ze swojego kamiennego siedzenia widziała tysiące rodaków, pielgrzymów poszukujących raju, który utraciliśmy ponad wiek temu. Ona jednak nie wchodzi w nurt rzeki: religijny lęk powstrzymuje ją nawet przed tym, by zmoczyć w Río Bravo choćby koniuszki palców. Mimo to niektórzy twierdzą, że widzieli ją, jak chodzi po wodzie, kobiety i dzieci, biorąc ją za pokutującą duszę, odchodzą, żeby jak najszybciej schronić się pod dachem. Choć mężczyźni ją szanują i przychodzą po błogosławieństwo, nim wyruszą do roboty, nikt nigdy nie zdołał przeniknąć jej tajemnicy; nikt nie potrafił pojąć bólu ukrytego w tej chudej postaci, jej błądzącego spojrzenia, wyrazu wieczności na jej twarzy. Tylko koty zawsze jej towarzyszą, ocierają się grzbietami o znoszone halki i miauczą łakomie, kiedy ona wyciąga prowiant dla siebie i skórki dla nich. Gdy słońce się chowa, drobne cienie odprowadzające ją z powrotem do chaty, ze ślepiami błyszczącymi jak węgielki, płoszą echa legend ścielące się po drodze.

– Dlaczego kobiety się ciebie boją, Dolores?

– Nie boją się. Są nieufne. Po prostu mnie nie znają.

– A dzieci?

– Ty jesteś dzieckiem. I co, boisz się?

– Nie, ja nie.

Starsi ludzie mówią, że tylko ona widziała, jak zaludniają się oba brzegi. Że od zawsze mieszka w tym samym miejscu, jeszcze od czasu, kiedy te dwa miasta były nędznymi skupiskami domów. Przez kolejne lata patrzyła, jak pastwiska należące do farm bydła rozrastają się po jankeski horyzont, podczas gdy tutaj, na południe od rzeki, wściekła pustynia, która nie wiadomo skąd przyszła, pochłaniała całą dobrą ziemię, aż w końcu zostały nam te pustkowia, z powodu braku wody upstrzone tylko kępami krzewów i chaszczami. Mówi się, że przetrwała powodzie, które zabierały wszystko, ale jej dom oszczędzały. Widziała też te wszystkie susze, kiedy to koryto rzeki się kurczy, a nazwa Río Bravo traci sens, bo zamiast brawurowego nurtu cieknie wątła strużka, krystaliczny strumyczek dręczony kąsającym słońcem, parujący między kamieniami. Rzadkie tu występuje połączenie: powodzie i pustynia albo topiel, albo śmierć z pragnienia. Była tu, kiedy zniknęły łódki i pojawiły się mosty; kiedy gringos dociągnęli z północy swoje szosy, a budynki rosły coraz wyżej, tak wysoko, jak nigdy nie sięgały na tych ziemiach wzgórza czy drzewa.

– Ile masz lat, Dolores?

– Wiele, moje dziecko; tyle, że sama już nie pamiętam.

– Jesteś bardzo stara?

– Bardzo.

– A ja będę kiedyś tak stary jak ty?

– Kiedy osiągniesz mój wiek, tak.

– A na co ci tyle lat?

– Żeby je wszystkie przeżyć, słuchać historii, oglądać różne rzeczy, pamiętać… sam się przekonasz, jak będziesz stary.

– Ja nie chcę być stary.

Niektórzy uważają ją za czarownicę, praktykującą sztuki magiczne dzięki łaskawości trudno powiedzieć jakiego legionu diabłów. Powiada się, że liczy sobie ponad sto pięćdziesiąt lat, że urodziła się na Północy, ale nie chciała być gringą, więc przyjechała tu razem z innymi rodzinami pragnącymi osiedlić się na meksykańskiej ziemi, kiedy zakładano miasto. To działo się w minionym wieku, po wojnie, która przesunęła granicę aż tutaj, ona przyniosła ze sobą kości zmarłych z tamtego Laredo i pochowała je pod płotem, bez krzyża czy nagrobka. Od tego czasu mieszka w pobliżu swoich nieboszczyków oraz Río Bravo, gdzie żyją diabły, które do niej przemawiają, opowiadają różne historie i dają moc. Dzieci utrzymują, że to sama Llorona, Płaczka z legend, bo kiedy woda płynie wzburzona, wydając jękliwe skargi, wiele osób, jak twierdzą, widziało ją pochyloną nad nurtem.

– Dlaczego tyle o tobie opowiadają różnych rzeczy?

– Tacy już są ludzie… A co ci powiedzieli?

– Że jesteś czarownicą, że masz pakt ze Złym, że to nieprawda, że czekasz na męża, bo na pewno od dawna już nie żyje…

– To kłamstwo, gdyby mój Zacarías umarł, rzeka już by mi to powiedziała.

– Mówią też, że jesteś wariatką, bo rozmawiasz z rzeką. Rzeka do ciebie mówi, Dolores?

– Codziennie coś mi opowiada o tych, co idą na Północ. Zawiadamia mnie o topielcach, o tych, którzy się przeprawiają, o takich, co wracają bogaci albo jeszcze biedniejsi…

Tak tu ludzie gadają, ale ja ją znam i wiem, że to bardzo poczciwa staruszka, która przez całe życie pomaga innym, wciąż czekając na męża. Już wiele lat temu jej sława jako świętej rozeszła się po północnych stanach i dolinie Teksasu i wcale nie mało ludzi przybywa tu z bardzo dalekich miejsc, żeby swoim błogosławieństwem wypędziła złe duchy z ich ciał. Nikt nie może zaprzeczyć, że służy poradą, mądrze i z mocą. Migranci nazywają ją „mateczką” i przychodzą zobaczyć się z nią przy jej głazie. Ona, poważna, mimo lat wyprostowana, gładzi ich pomarszczoną dłonią po czołach i mamrocze jakieś słowa, nie spuszczając wzroku z północnych ziem, nieustannie wypatrując małżonka.

– Co mówisz tym ludziom, którzy przekraczają granicę, Dolores?

– Żeby na siebie uważali i żeby im Bóg towarzyszył, niech tam idą i coś odzyskają, choćby troszkę z tego, co kiedyś było nasze… żeby znaleźli mojego Zacaríasa i powiedzieli mu, że czekam tu na niego, dzień w dzień...

– A dlaczego sama nie pójdziesz go szukać?

– Bo przeprawa na drugą stronę to męska rzecz. Jeśli idzie z nimi kobieta, zapuszczają tam korzenie i nigdy nie wracają.

– Jak dorosnę, pójdę tam i go znajdę.

Niewielu wie, że nazywa się Dolores Cerillo; dla niektórych to po prostu wariatka znad rzeki i prawie wszyscy mówią o niej „słup soli”. Nigdy się nie rusza, powtarzają ludzie, jest jak głaz: głaz nadrzeczny. Pamiętam ją od zawsze, niemal od dnia, w którym otwarły się moje oczy; kiedy byłem szczylem, ona już była stara, jak zawsze. Podszedłem do niej, dygocząc ze strachu, tego poranka, kiedy mój ojciec zjawił się prosić o błogosławieństwo, bo wyruszał rwać pomarańcze na plantacjach u gringos. Tak jak wszyscy, on też ukląkł na ziemi na jedno kolano i spuścił oczy, czując chropowaty dotyk jej palców na czole. Staruszka wyszeptała modlitwę i wydało mi się, że wyraźnie słyszę ostatnie jej słowa: „Idź z Bogiem i uważaj na rzekę nocą”. Potem ojciec wziął mnie za rękę i podprowadziwszy bliżej, powiedział: „Mateczko, proszę też o opiekę nad moim synem, proszę mieć na niego oko, kiedy będę daleko, żeby wyrósł na prawdziwego mężczyznę”. Nie odpowiedziała, ale widziałem, że na moment odrywa wzrok od Północy, żeby popatrzeć mi w twarz: grymas, który wówczas uznałem za uśmiech, wykrzywił lekko jej usta i cały strach wyparował ze mnie jakby zmieciony jednym powiewem. Ojciec jeszcze tej nocy ruszył na tamtą stronę, a ja od następnego dnia zmieniłem się w drugi słup soli, mniejszy, spędzając wszystkie popołudnia u boku staruszki.

Przez wiele dni nie usłyszałem już jej głosu, aż prawie zapomniałem jego brzmienia i tonu. Rzeczywiście przypominała posąg: jej milczenie było jak z kamienia, zmieniało ją uporczywie w czystą kontemplację, spojrzenie utkwione gdzieś poza światem. Dolores odezwała się jednak pewnego popołudnia, kiedy dwoje migrantów podeszło do niej, prosząc o błogosławieństwo. Wtedy słowa „uwaga na rzekę” dobiegły jakby z daleka, tak jak w starych litaniach i modłach. Jej głos był podszyty szeptem, przypominał mi świst wiatru przewiewającego delikatnie przez zarośla, bez mocnych tonów, bez szorstkości, jakich można by się spodziewać po tak sędziwej postaci. Kiedy tamci odeszli, Dolores znów zamilkła i nie odważyłem się do niej odzywać.

Minęło wiele dni, podobnych jak krople wody. Bardzo wcześnie wychodziłem z chaty, w której mieszkaliśmy z ojcem, żeby, zrezygnowany, przyłączyć się w tej mojej sierocej samotności do milczącej staruszki. Dolores sprawiała wrażenie, jakby mnie nie zauważała, ale słysząc, że nadchodzę, wyciągała dla mnie tortillę albo ćwierć podeschłego bochenka chleba, albo kawałek boczku, nie patrząc na mnie, obojętnie, jakbym był jednym z tych kotów, które jej towarzyszyły. Tylko gdy zapędziłem się trochę daleko w pościgu za żabą albo ciskając kamieniami w jaszczurki, które wychylały się ze swych norek, dostrzegałem, że obserwuje mnie czujnie, tak jak prosił ją ojciec, przygląda mi się kątem oka, praktycznie nie mrugając, i w tym jej spojrzeniu kryło się tyle powagi, że szybko wracałem na miejsce obok niej.

Kiedy światło słońca zgasło, rozdawszy kotom resztki jedzenia, ruszała z powrotem w stronę naszej dzielnicy. Docieraliśmy pod moją chatę, zatrzymywała się tylko na chwilę, czekając, aż przekroczę próg; potem słuchałem, jak się oddala, serce mocno biło mi w piersi, przestraszone tym, że znów zostaję sam wśród odgłosów nocy. Dolores się oddalała, a ja z całego serca chciałem iść razem z nią do jej krytego strzechą domu i ułożyć się u jej stóp, jak kolejny kot, żeby jej czujne oczy odpędzały widma pokutujące wzdłuż całej granicy.

Jednego wieczora, już prawie o zmroku, zdałem sobie sprawę, że Dolores wciąż wpatruje się w prąd rzeki. Od zasnutego nieba zawiewało chłodem, a kiedy wiatr uderzał w ziemię, wzbijał kłęby pyłu. Rzeka zmieniła się w gąszcz wirów, fal, piany, gałęzi nagle wynurzających się z toni tylko po to, by zaraz znów się w nią zapaść, jakby woda wierciła się w korycie. Słońce przestało istnieć i zapadła ciemność, a Dolores nadal się nie poruszyła. Wiatr gwizdał coraz mocniej, straszliwie, przypominało to ludzkie krzyki. Dziecięcy lęk, tak wielki, że prawie nie mógł być większy, sprawił, że przysunąłem się do staruszki i po raz pierwszy zakłóciłem jej milczenie pytaniem:

– Idziemy już?

Jej kościste, szybkie dłonie najpierw namacały powietrze, a potem odepchnęły mnie do tyłu; jeden z palców natychmiast przylgnął pionowo do moich ust na znak, bym milczał. Ja jednak nie rozumiałem tego obcego, niedostępnego języka gestów i ruchów: strach przejął już nade mną kontrolę. Z każdą sekundą ciemność gęstniała. Cienie wokół mnie zmieniały kształty, stawały się nierzeczywiste: koty biegały w kółko, krzewy miotane niepojętymi siłami, rzeka tnąca noc odbłyskami światła niewiadomego pochodzenia, a pośrodku tego wszystkiego staruszka, której cień wydawał się olbrzymieć, rozciągać, aż zawisł nad nurtem, co sprawiało wrażenie, jakby kobieta uwiązana była na niewidzialnej linie. W tej chwili zabrzmiał chrapliwy głos Dolores:

– Posłuchaj… rzeka chce nam coś powiedzieć.

Sylwetki znieruchomiały. Powiewy wiatru stały się leniwe, niepewne. Znad rzeki podnosiły się nieśmiałe jęki, jakby jakaś głębinowa ręka dławiła gardziele wirów i te wydawały ostatnie bulgoczące tchnienie. Wyglądało to tak, jakby głos Dolores okiełznał nocne furie, wydając im po prostu polecenie, by się uspokoiły, bo ona chce lepiej słyszeć. Noc skamieniała: rzeka zamarła, niczym minerał; wiatr przepadł; koty przywarły do ziemi, nie wydając żadnych odgłosów.

– Rozumiesz, co mówi?

Burza tak wyraźnie zapowiadana przez chmury i wiatr nie nadeszła. Dolores siedziała nad rzeką do świtu, a ja obok niej, bez ruchu, przestraszony wciąż zmiennym pojękiwaniem wody, raz wybrzmiewał w nim ból, kiedy indziej gniew. Kiedy księżycowe światło zdołało się do nas przebić, dostrzegałem w oczach staruszki coś nowego, w jej spojrzeniu ciekawość przechodziła w zdziwienie, a potem we współczucie: Dolores potakiwała, gniotła palce dłoni, mamrotała modlitwy, uśmiechała się. Chmury rozlały się po niebie, tuż przed brzaskiem, i wtedy złapała mnie za rękę i zaczęliśmy oddalać się znad rzeki, odprowadzani przez koty. Po drodze, gładząc mnie po włosach, próbowała maskować wypełniający ją żal. Tym razem nie zostawiła mnie w chacie samego i do popołudnia spałem u jej stóp.

Obudziło mnie miauczenie kotów, Dolores rozwijała papier z rybimi wnętrznościami. Rozsypała je na ziemi i koty rzuciły się walczyć o resztki. W kilka sekund mocna, agresywna woń wypełniła powietrze. Staruszka odczekała, aż ostatnie ze zwierząt skończy jeść, i wtedy wypędziła je z chaty. Cała podłoga pokryta była lepkimi plamami intensywnie czerwonej barwy i okropnie śmierdzącymi. Widząc, jak się krzywię z obrzydzenia, Dolores zabrała się do posypywania śladów po rybach ziemią, mówiąc:

– Nie ma co tak wybrzydzać. Ziemia też musi się czymś żywić… dlatego należy zakopywać wszystko, co kiedyś żyło. To, czego się nie pochowa, na swój sposób nie chce umrzeć…

Wypowiadając to ostatnie zdanie, obróciła głowę w stronę rzeki i na chwilę oczy jej wypełniła dal, szybko jednak zwróciła się ku mnie, wyciągając jednocześnie spomiędzy fałd ubrań dwie bułki z nadzieniem z fasoli. Kiedy skończyliśmy jeść, kazała mi iść za sobą.

Weszła do chaty zbudowanej przez mojego ojca. Przebiegła wzrokiem po czterech ścianach z lekko spróchniałych desek, spojrzała na słomiany siennik i inne przedmioty, jakby próbowała na zawsze zapisać to sobie w pamięci.

– Zabierz, co chcesz. Od dziś zamieszkasz ze mną.

Nie potrzebowałem niczego prócz starego koca. Powiedziałem Dolores, że jestem gotowy, wtedy rozejrzała się jeszcze raz po wnętrzu i widząc źle umocowaną deskę, z siłą, jakiej bym się po niej nie spodziewał, szarpnęła i wyrwała ją. Następnie wydartym kawałkiem drewna podważyła jedną z desek na samym dole ściany, napierając na nią całą swoją masą.

Z sufitu spadł na nas deszcz ziemi i śmieci i cała konstrukcja zaczęła się chwiać. Wtedy Dolores kazała mi wyjść i wciąż tym samym kawałkiem deski zaczęła walić w jeden z prowizorycznych filarów, aż w końcu cała budowla ojca zwaliła się z łoskotem, wzniecając chmurę kurzu i drzazg.

– A kiedy tata wróci, gdzie będziemy mieszkać, Dolores?

– Twój ojciec nie wróci, chłopcze.

– Skąd wiesz?

– Wczoraj powiedziała mi to rzeka.

Być może spokój, jaki dawała mi jej obecność, poczucie bezpieczeństwa pod jej dachem albo bliskość jej spojrzenia złagodziły we mnie tę wiadomość do tego stopnia, że nawet nie poczułem bólu. A może po prostu w dzieciństwie nawet śmierć wydaje nam się niewiarygodna, a tym samym obojętna. Albo też wtedy nie byłem w stanie uwierzyć w jej słowa, tak jak przez wiele lat nie chciałem dostrzec w Río Bravo czegoś więcej niż zwykłej rzeki pełnej wirów, której jedyną rolą jest oddzielanie jednego kraju od drugiego, nie rozumiałem, że tak naprawdę jest to fantastyczna toń Dolores – toń, której głosy, przepowiednie i historie tylko tej kobiecie wolno usłyszeć.

Natomiast na pewno u jej boku przeżyłem szczęśliwie resztę dzieciństwa, w oczekiwaniu, aż osiągnę wiek, w którym mężczyźni mogą wyruszać w świat. Przez te lata Dolores snuła dla mnie swoją historię bardzo oszczędnymi zdaniami, skąpanymi w słonecznym świetle niekończących się dni nad rzeką, przekazując mi tak wszystkie obrazy zebrane przez jej niemal przezroczyste oczy, dźwięki zatopione w głębinach jej pamięci: nadzieję, którą czas wpisał w tysiące zmarszczek na skórze tej twardej i samotnej kobiety.

Tak dowiedziałem się o parze młodych, których rozdzieliła potrzeba wyrwania się z nędzy, kiedy to Zacarías najął się do zbioru sałaty u gringos. Słuchałem o upływających latach, w czasie których Dolores o jędrnym ciele i potężnych biodrach była celem łakomych mężczyzn marzących o tym, by zatopić zęby w jej miedzianej i twardej skórze. Dowiadywałem się z jej ust o podjętej wówczas walce o wierność budowaną na przekonaniu o rychłym powrocie Zacaríasa. Jej wilgotne oczy zdradzały, że nadzieja zaczęła gasnąć, ale w pewnym momencie siły powróciły, pewnej burzliwej nocy, gdy usłyszała głos Río Bravo mówiący o podróżnych wracających z plikami dolarów oraz tych, co wracali jeszcze bardziej zubożeni, by znów obrabiać suche ziemie Meksyku.

Podczas tych słonecznych i wietrznych popołudni przekonywałem się, że Dolores mieszka w swoim własnym czasie, z dala od innych. Ja jednak trwałem w tym, co wszyscy, i szybko wyrosłem na dużego chłopaka, którego przyszłość otwierała się na Północy. Ona pierwsza to zrozumiała:

– Zbliża się pora, niedługo wyruszysz.

– Dobrze, Dolores.

– Szykuj się. Za parę dni znów zaczynają się żniwa.

Pożegnała się ze mną w pewną noc o czystym niebie i z niskim poziomem wody w rzece, bez łez, mamrocząc to samo błogosławieństwo, którym żegnała innych. Przekroczyłem granicę i przemierzając tamte dziwne ziemie, czułem, jak z niepewności drżą mi nogi; odwracając się jednak za siebie, dostrzegłem sylwetkę Dolores, nieco już rozmazaną w oddali; tkwiła nad rzeką, pilnowała mnie tak, jak kiedy byłem dzieckiem. Wtedy nogi znów nabrały sił i stawiałem teraz już długie i szybkie kroki.

Moje życie po tamtej stronie było takie samo jak innych rodaków: w ciągłym napięciu, z ukrywaniem się przed służbami, pracą na plantacjach albo w mieście, kiedy kończył się sezon zbiorów i zasiewów. Lata młodości uwiedzionej ziemią luster, lokale z tańcami pełne blondynek i mniej lub bardziej hojne dniówki. Przez pierwsze miesiące szukałem Zacaríasa i mojego ojca, ale nikt nie umiał niczego powiedzieć. Wspomnienie Dolores, nawracające rok po roku, kiedy kończyły się zbiory, zaczynało się zamazywać; a czas zmienił je w obraz z dziecięcego snu.

Po wielu latach jednak w końcu wróciłem. Miasto, jakie zastałem, jawiło się niczym nieznany labirynt: ludzie i samochody tłoczyli się na ulicach, w centrum nad brzegiem powyrastały domy i inne budynki; sklepy, zakłady i wielkie fabryki głośno krzyczały o nigdy wcześniej niewidzianej zamożności. Tylko najdalsze dzielnice wyglądały tak, jak podpowiadała mi pamięć. Poszedłem na brzeg Río Bravo, podążając śladem bardziej ciekawości niż nostalgii. Czerwonawy, wielki księżyc podpalał powierzchnię wody, wysepki, nabrzeżne gospodarstwa po drugiej stronie, nieużytki rojące się od szczurów i bezpańskich psów. Najpierw wypatrzyłem miejsce, w którym stał dom ojca: malutka działka, uszanowana przez sąsiadów, pozostała pusta, wyglądała jak ogródek między tłoczącymi się tu domkami z suszonej cegły i tektury. Potem skierowałem się w stronę miejsca, gdzie w dzieciństwie spędzałem z Dolores całe dni, szedłem powoli, co rusz potykając się o wspomnienia z tamtych lat, rozpoznając wszystko, przeżywając w umyśle dziecięce perypetie. Pogoda, wezbrane wody Río Bravo, susze, a może też jeszcze nowi mieszkańcy dzielnicy – wszystko to odmieniło dawny krajobraz: widziałem wielkie skały stojące w innym miejscu, większość chaszczy przepadła, inne wyrosły na wysokie i mocne drzewa. Mijając jadłoszyn, którego bujna korona naprawdę mnie zdumiała, zobaczyłem kilka kotów pędzących w stronę rzeki. Potem odsłonił mi się widok na głaz, przy którym Dolores czekała na Zacaríasa. Za głazem siedziała staruszka i jak dawniej wpatrywała się w noc.

– Dolores? To ty?

– Zacarías?

Jej ciało skurczyło się do połowy dawnego rozmiaru, a ruchy drżeniem i nieporadnością zdradzały niewiarygodnie zaawansowany wiek. Teraz podpierała się laską. Kiedy się odwróciła w moją stronę, o mały włos nie upadła, ale podbiegłem na czas, żeby ją podtrzymać; ważyła mniej niż dziecko.

– Zacarías! Wróciłeś!

– Dolores, to ja. Nie poznajesz mnie?

Zaskoczenie sprawiło, że na chwilę zamilkła. Jej oczy, w których źrenice tak jakby się rozpuściły, rozwarły się szeroko, próbowała rozpoznać moje rysy w księżycowym świetle. Wtedy pogładziła dłonią moje czoło, policzki, szyję i kiedy pod wpływem dotyku do jej pamięci powracała moja dziecięca twarz, moja skóra przypomniała sobie to uczucie, jakie wywołują jej szorstkie, zimne i matczyne palce. Rozpoznanie dobiegło końca i z jej gardła wysączyła się emocja.

– To ty, mój chłopcze! To naprawdę ty! Jak mogłam zapomnieć, że wróciłeś?

– Wiedziałaś o tym, Dolores?

– Tak, ale jestem już taka stara… Jadłeś już kolację? Mam bułeczki z fasolą, te, co to je tak lubisz.

Choć w słowach była jeszcze oszczędniejsza niż kiedyś, uśmiech rozjaśniał jej twarz, kiedy zjawiałem się u niej po południu z resztkami mięsa. Rozrzucała je po ziemi, a koty zbiegały się, łasząc się do jej nóg. Potem pałaszowaliśmy tacos czy co tam udało mi się zdobyć, ona oparta o głaz, ja rozłożony na trawie, chowając się przed słońcem w wątłym cieniu. Dolores straciła wszystkie zęby i jadła bardzo mało, ledwie tyle, by wytrzymać kolejny dzień na brzegu Río Bravo.

Żeby mieć do niej blisko, postanowiłem odbudować chatę ojca. Dni schodziły mi na osadzaniu słupów, kładzeniu cegieł, mocowaniu blachy, a poza tym co jakiś czas zachodziłem nad rzekę, żeby sprawdzić, czy Dolores czegoś nie potrzeba. Kiedy skończyłem, chciałem tak samo zreperować chatę Dolores, ale zderzyłem się z jej uporem: Zacarías się tym zajmie w swoim czasie, wyjaśniała; tymczasem ona zamierza dalej spać na podłodze na wytartej macie, otoczona przez koty.

I tak życie zatoczyło koło, teraz to ja opiekowałem się Dolores i dawałem jej jeść, odprowadzałem do posłania, kiedy wieczorem dopadało ją zmęczenie. Uwieszała się na moim ramieniu i stawiała drobne kroczki, które punktowała laską, od czasu do czasu psykając przejmująco na koty. Kiedy dopisywał jej humor i miała chęć na rozmowę, bawiła mnie przez chwilę swoimi historiami, aż nagle, w połowie zdania, długie chrapnięcie przerywało jej wypowiedź, a oczy zamykały się i zastygały. Wtedy wychodziłem z jej chaty i szedłem nad rzekę. Siadałem na głazie Dolores, zapalałem papierosa i przez długie minuty zastanawiałem się nad tym, o czym myślała staruszka wysiadująca w tym miejscu przez tyle lat.

Pewnego popołudnia, gdy Dolores udzielała błogosławieństwa grupie młodych chłopaków, poczułem, że woda się zmienia. Było tak, jakby prąd wyhamował, a potem znów gwałtownie przyśpieszył, tworząc w ten sposób wiry. Staruszka pożegnała chłopaków: „Przeprawiajcie się szybko”. Koty przestały się bawić i przez chwilę zamarły w bezruchu, unosząc wysoko ogony. Podszedłem do Dolores. Oczy miała wilgotne, jej usta wykrzywiły się w niespokojnym grymasie. Wymamrotała coś brzmiącego jak pytanie i wychyliła się w stronę rzeki. Dłonie dzierżące laskę napięły się mocno.

– Co się dzieje, Dolores?

– Nie jestem pewna… chyba idzie burza.

Mimo to po chwili woda znów się uspokoiła, a Dolores wróciła na swoje miejsce. Koty znów zaczęły bawić się w polowanie i atakowały wszystkie owady, jakie tylko pojawiły się w trawie. Wiatru nie było, słońce paliło jeszcze wścieklej niż zwykle, na niebie żadnej chmurki. Nie tylko burza, ale nawet najmniejsza mżawka wydawała się niemożliwa.

Zapadł zmierzch i jeszcze przez kilka godzin czekaliśmy, aż zjawią się pierwsze chmury. Dopiero kiedy nie mogła już usiedzieć, Dolores zgodziła się wracać do domu.

– Idę do centrum, Dolores.

– Dobrze, chłopcze, uważaj na siebie.

W lokalu z tańcami oszołomiły mnie muzyka i piwo, siedziałem tam aż do chwili, kiedy ostatni zespół schował swoje instrumenty. Wyszedłem na zewnątrz, lekko się zataczając, i wtedy przyjęła mnie gwałtowna ulewa, woda wylewała się już na chodniki. To była burza zapowiedziana przez wiry. Pomyślałem o staruszce: zawsze kiedy lało, wychodziła z chaty i szła nad brzeg. Rozglądałem się za taksówką, żeby szybko dotrzeć na miejsce, ale deszcz sprawił, że ulice opustoszały.

Musiałem iść w ulewie, stawiając stopy w coraz głębszych kałużach, znosząc porywy mokrego wiatru, który próbował mnie powalić. Rzeka ryczała, oddając sprawiedliwość swej nazwie, podskakiwała i wiła się, wpadając na skały, omiatała wysepki, pustoszyła zarośla i oblizywała przybrzeżną trawę. Rosnące na brzegu drzewa gięły się od siły wiatru, nie chciały dać się wyrwać z korzeniami, i czułem, jak pod skórą lęgnie mi się strach, jakiego nie czułem od dziecka. Znad oszalałego nurtu podniosły się nagle jakieś krzyki, za sprawą których jak ręką odjął wyparował mi z głowy cały alkohol, mimo strachu szedłem jednak szukać Dolores.

Na miejsce dotarłem o świcie – ciepły blask zamajaczył gdzieś za chmurami, kiedy burza w końcu ustąpiła – rozbudzony i skonany. Wszedłem do chaty Dolores, zawołałem, ale jedyną odpowiedź stanowił koncert miauknięć. Koty były zmarznięte, głodne i wystraszone; kręciły mi się między nogami, że aż ciężko się tu chodziło. Ruszyłem więc szukać nad rzekę. Przy głazie znalazłem laskę, stała pionowo, wbita w wilgotną ziemię.

– Dolores! Dolores!

Zmęczenie w końcu mnie zmogło, kiedy słońce, blade jeszcze i bez siły, wypuściło na moment między chmurami promyk, by zaraz na resztę dnia schować się w jakimś zakamarku na niebie. Siedziałem w błocie oparty plecami o głaz i pozwalałem godzinom płynąć, pogrążony w czymś na kształt półsnu, próbując odpędzić od siebie poczucie samotności. Koty kręciły się wokół mnie i aż ochrypły od miauczenia. W nawracającej co chwilę mżawce, wpatrując się, jakbym śnił, w rzekę i jankeskie ziemie, zastanawiałem się, jak staruszka wytrzymała te wszystkie lata w samotności z nadzieją i skąd wzięła siły, by zakończyć misję, której się podjęła. A może jej czas znów zaczął płynąć, wyrywając się z bezruchu, na który ona sama go skazała?

Dolores postanowiła skierować zmęczone kroki w stronę toczących się wód, aby po raz pierwszy i ostatni zanurzyć się w tym niestrudzonym nurcie.

Nigdy nie znaleziono jej ciała: Río Bravo nie oddaje tego, co pożera.

Miejscowi dowiedzieli się o jej zniknięciu i natychmiast, za sprawą inwencji i wiary, zaczęli podsycać ogień legendy: że widziano ją, jak unosi się na rzece i wraca powolnym krokiem na owe nieprawdopodobne ziemie, na których przyszła na świat, niosąc w tobołku kości swoich rodziców. Niektóre dzieci słyszały, jak inne dzieci rzuciły się do ucieczki przerażone, gdy cały legion strasznych istot wynurzył się z dna rzeki, by wziąć staruszkę na ręce i przepaść gdzieś w mroku. Kobiety utrzymują, że słyszały o pewnym staruszku, równie sędziwym jak ona, który po wielu latach wrócił po żonę: spojrzeli sobie w prawie już niewidzące oczy, spletli drżące dłonie i ruszyli wzdłuż brzegu na przechadzkę bez końca aż do miejsca, w którym rodzi się rzeka. Migranci twierdzą, że nie umarła i wciąż, jako matka pielgrzymów, udziela błogosławieństw tym, którzy szukają środków do życia dla siebie i bliskich po drugiej stronie.

Starcy, młodzi i dzieci krzyżują palce i całują je, i opowiadają każdemu, kto chce słuchać, że Dolores Cerillo, wariatka znad rzeki, słup soli, połączyła się ze swoim kochankiem, Río Bravo, i przeżywają namiętność pochodzącą nie z tego świata, w ciągłym pędzie przez głębiny i zakola, wysepki i skały, pustynie i łąki.

Że jej ciało jest z wody, a głos to krystaliczny szept.

Że kiedy przychodzi burza, ona wynurza się z rzeki i w strugach deszczu można wypatrzeć jej postać obok drugiej, dojrzałego mężczyzny, którego chowała jak syna i który, wpatrzony w dal i z laską w ręku, uważnie słucha jej opowieści, podczas gdy ona odpoczywa wsparta o głaz.