Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
135 osób interesuje się tą książką
Jest rok 1945. Po kapitulacji do kompletnie zrujnowanego Wrocławia ciągną ze wszystkich stron rzesze ludzi. Są wśród nich zarówno więźniowie wyzwolonych obozów, żołnierze najróżniejszych armii, dotychczasowi mieszkańcy czy warszawiacy wywiezieni do Niemiec, ale i szabrownicy, bandyci oraz wszyscy, którzy chcą zatrzeć za sobą ślady. Rządy niepodzielnie sprawuje Armia Czerwona.
W takich okolicznościach splatają się ze sobą dramatyczne losy młodego powstańca warszawskiego, Żyda z Augustowa, sędziego karierowicza, sowieckiego oficera oraz trzech Niemek, mieszkanek Wrocławia.
Czy na zgliszczach dawnego życia da się zbudować nowe? Czy jest coś, co ocalało z wojennej pożogi? Czy miłość jest w stanie odwrócić bieg wydarzeń?
Ziemie odzyskane wydają się składać obietnicę…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 452
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Prolog
Na początku było słowo. Wszystko przez nie się stało, bo zawsze wszystko zaczyna się od słowa. Niezależnie od tego, czy pada w dobrą, czy w złą godzinę, rozpoczyna zdarzenie i kształtuje emocje, a potem – tak bywa najczęściej – traci nad tym kontrolę. Słowo rodzi czyn i jako rodzic jest za niego odpowiedzialne, a przynajmniej tak być powinno, bo wychowuje go, prowadzi i pozwala mu się rozwinąć. Ponieważ jednak w rodzicielstwie znacznie więcej jest porażek niż sukcesów, a i dzieciom daleko do ideału, często słowo wypiera się swojego potomstwa i stara się przekonać, że zupełnie nic go z nim nie łączy, zwłaszcza gdy chodzi o czyny, z których żadną miarą nie można być dumnym.
Słowo rodzi działania zarówno bohaterskie, jak podłe, staje się źródłem radości i smutku, miłości i nienawiści, stwarza porządek i chaos. Wszystko to robi w określonym celu i to właśnie cel jest dla słowa najważniejszy. To, co zrodziło, ma służyć stworzeniu nowej rzeczywistości i przekonaniu ludzi, że jest to rzeczywistość jedynie słuszna, dokładnie taka, w jakiej już od dawna chcieli żyć.
W toku wielusetletniego zbierania doświadczeń słowo doszło do wniosku, że najlepszą formą zaufania jest sprawowanie ścisłej kontroli, im bardziej restrykcyjnej, tym lepiej. Sytuacja idealna to taka, gdy za tę kontrolę wezmą się ci, którzy doskonale zdają sobie sprawę, jaka odpowiedzialność na nich spoczywa, jak dużą siłę oddziaływania posiadają i jak groźną władają bronią.
Oto jeden z takich ludzi rozpina górny guzik koszuli, luzuje kołnierzyk, głęboko zaciąga się papierosem, niejako z namaszczeniem wypuszcza dym i stwierdza, że w tym, czym się zajmuje, jest coś boskiego. Ma rację. Uważa, że to miłe uczucie, i owszem, świadomość, że może za pomocą słowa wynieść kogoś do władzy lub strącić w otchłań, zaiste bywa uskrzydlająca.
Człowiek ten dłuższą chwilę zatrzymuje wzrok na swojej maszynie do pisania i nie dziwmy się temu, bo to dobry sprzęt, porządna, niemiecka robota. W normalnych okolicznościach zdobycie jej byłoby niemożliwe, ale on jest przecież jednym z głównych dziennikarzy wrocławskiej gazety, ba, ma niezerowe szanse awansować na zastępcę redaktora naczelnego i sprawuje rząd dusz nad mniej więcej dwustoma tysiącami Niemców mieszkających w mieście tak niedawno jeszcze należącym do Rzeszy, a obecnie już polskim. Polaków jest obecnie sto razy mniej i dlatego właśnie teraz należy działać, tworzyć, kreować. To jest najlepszy czas.
Strzepuje popiół do stojącej obok maszyny popielniczki, odkłada papierosa i zaczyna pisać. „Jakie konkretnie zadania postawiliśmy sobie? Jaki jest nasz cel?”. O tak, w jego ręce złożono władzę i moc, a cel należy czytelnikom wskazać na tyle umiejętnie, by doszli do wniosku, że tak właśnie chcieli zrobić od samego początku. Partacz niewprawnie posługujący się groźnym orężem, jakim jest słowo, może sprawić, że sprawy wymkną się spod kontroli.
Weźmy takiego Ilję Erenburga, myśli sobie pan redaktor... Ilja więc stanowi świetny przykład spektakularnej utraty kontroli. Podsycał swoimi artykułami nienawiść, rozniecał słuszny gniew i wzywał do zemsty na niemieckim najeźdźcy. Podsycał jednak zbyt mocno, dlatego ogień nieoczekiwanie szybko przekształcił się w rozległy pożar. Niech zapłonie świat, żądał Ilja na łamach gazet, i świat rzeczywiście płonął. Płomienie pożerały strzechy i kamienice, a radziecki żołnierz ochoczo ten ogień podkładał. Niech rozpocznie się gwałt, wzywał, i gwałt nastał, a krzyki hańbionych kobiet nie milkły jeszcze długo. Nadal nie milkną.
Stalinowi odpowiadała prorocza zapalczywość Erenburga, potrzebny był właśnie taki Ilja, który wznieci w żołnierzach Armii Czerwonej święty gniew. Spoglądał Józef Wisarionowicz łaskawym okiem, gdy Erenburg, ciesząc się łaską i wykorzystując już zdobyty autorytet, pisał: „nic nie nastraja nas radośniej niż niemieckie trupy” oraz „zabij Niemca”, a ponieważ wiadomo już było, co zrobiono Żydom, to płonął też sam Erenburg. I działo się, jak chciał. Rozsmakował się Ilja we władzy, jaką posiadał, delektował się efektem wpływu słowa na historię.
Nadszedł jednak moment, że Stalin nakazał zmianę kursu, i pożoga zamiast być przydatną, zaczęła wadzić. Wojna się skończyła i nie potrzebowano już zastrzyków nienawiści wzniecających żądzę krwi, ziemia nasyciła się nią, więcej nawet jej pochłonęła, niż była w stanie przyjąć. Potrzebowano teraz stabilizacji i roztoczenia parasola ochronnego nad tym, co ocalało, a zapiekły w swym gniewie Ilja, nierozumiejący, że skończył się czas zapalczywego prorokowania, nagle stał się przeszkodą. Usunięto upartego Żyda z łam gazet, jego przepełnione żądzą zemsty artykuły z dnia na dzień przestały się ukazywać, polemizowano z nim, tłumaczono ludowi, że należy odróżniać zwykłych Niemców od nazistów, ale nic nie było już w stanie zatrzymać czynu, jaki narodził się ze słów Erenburga.
Ilja Erenburg zbyt mocno rozsmakował się w kierowaniu emocjami mas, by poddać się bez walki. Nie chciał wierzyć w potwora, którego wyhodował, pojechał więc do Prus Wschodnich i na własne oczy ujrzał efekty swojego władania słowem. Gdy wrócił, był już innym człowiekiem. Odciął się od ludzi i świata, zasklepił się w sobie. Biernie przyjmował bodźce z zewnątrz, kompletnie straciwszy zainteresowanie otaczającą go rzeczywistością. Prawie się nie odzywał, jedzenie trzeba było podawać mu niemal siłą.
Raz tylko ożywił się i przynajmniej w jakiejś części stał się dawnym Ilją. Zamknął się w pokoju i długo z niego nie wychodził, a kiedy w końcu to zrobił, trzymał w dłoni list. List był do Stalina. Co zawarł w tym piśmie, nie wiadomo, wiadomo jednak, że Stalin do tej pory na niego nie odpowiedział, i wątpliwe, by kiedykolwiek miało to nastąpić.
Redaktor i – kto wie? – przyszły zastępca naczelnego odrywa się od myśli o szalonym Erenburgu i wraca do stukania w klawisze swojej porządnej poniemieckiej maszyny. „Celem naszym jest” – pisze – „propaganda Związku Radzieckiego. Niesprawiedliwie przemilczano jego sukcesy lub nawet, i to było znacznie częstsze, szkalowano go i wylewano na niego brudne potoki oszczerstw”.
Otóż to. Ludziom należy uświadomić gospodarcze, kulturalne i polityczne sukcesy, których jest tak wiele, że tylko ktoś całkowicie ślepy mógłby ich nie zauważać. A Związek Radziecki pragnie się tym wszystkim podzielić z narodami, nad którymi roztoczył „ruski mir”. Czyż można sobie wyobrazić lepszy scenariusz? No, nie można.
Pozostaje tylko przekonać o tym ludzi, co niestety brzmi prosto, ale bynajmniej takim nie jest. Trzeba się porządnie napracować, wyrzeźbić ten nowy świat z popiołu i zgliszczy, a ponadto ukształtować go tak, by nikt nigdy nie poważył się podnieść ręki na Związek Radziecki (ryzyko odrąbania tej ręki byłoby niebagatelne) i by zapewnić trwałość porządkowi, jaki ZSRR przynosi.
Bóg ponoć stworzył świat w siedem dni i trzeba będzie po prostu ten manewr ze stworzeniem powtórzyć. Siedem dni pozostanie całkowicie umowne, bo wiadomo przecież, że całość potrwa znacznie dłużej, i to właśnie jest kluczowe w posługiwaniu się słowem. Trzeba się uzbroić w cierpliwość i robić swoje, bo efekty przychodzą z czasem. Redaktor wraz z całym zastępem innych ludzi pióra (czy raczej maszyn do pisania) odliczać będzie kolejne dni pracy twórczej i obserwować, jak staje się nowy świat i nowy człowiek. Gdy osiągnie się cel, będzie można odpocząć, ale nie wcześniej, nawet na chwilę.
Znakomicie się sprawdza prosta i bezkrwawa metoda faktów dokonanych. Ot, na przykład seans filmowy w Liegnitz, który odbył się zaraz na początku maja 1945 roku, został przedstawiony jako początek polskiej kinematografii w Legnicy przywróconej po sześciuset latach do macierzy.
Niech się więc stanie nowy świat, nowy Wrocław, nowy Dolny Śląsk, Ziemie Odzyskane i nowa Polska, a wszystko pod przewodnictwem nowej władzy z nowym prezydentem, Bolesławem Bierutem na czele. I oczywiście przy wsparciu wielkiego brata, obserwującego czujnie z wysokości Moskwy, czy ktoś tutaj w Polsze nie narobi głupot i czy wszystko idzie zgodnie z planem.
DZIEŃ PIERWSZY – 24 września 1945 roku, poniedziałek
Na stole w kuchni nadal leżało jedzenie, którego nikt nie schował. Marie zacisnęła mocniej pasek od szlafroka i podeszła, by się przyjrzeć. Trzeba przyznać, że dary były obfite. Chleb (świeży chleb!) nie robił już wrażenia i do tego, że mają go niemal codziennie, właściwie zdążyła się już przyzwyczaić, ale obok niego zobaczyła pokaźny kawał solonej słoniny, puszkę mleka, dwie puszki mięsa i – co naprawdę wzbudzało zdumienie – na oko co najmniej kilogramowy bloczek masła. Do tego jeszcze marmolada i... ależ tak, butelka czerwonego wina.
Marie obejrzała się przez ramię, by upewnić się, że jest sama, po czym uchyliła papier od marmolady, nabrała jej na palec i włożyła do ust. Pyszna. Nie wiadomo, czy to, jaką cenę przyszło za nią zapłacić, podkreślało jej smak, czy wprost przeciwnie, stępiało. Zabrała wszystkie artykuły ze stołu i schowała do kredensu. Co prawda, w czasie wojny nie można było jakoś szczególnie narzekać na brak zapasów i poza uciążliwą reglamentacją żywności większych utrudnień w jej zdobyciu nie odnotowano, jednak teraz sytuacja wyglądała zupełnie inaczej. Dobrze zaopatrzone na czas oblężenia magazyny Breslau zostały splądrowane zaraz po kapitulacji, a czego nie rozkradziono, to już zużyto i teraz do wielu mieszkań zaglądał głód, a nierzadkie były też przypadki śmierci z tego powodu.
Marie Schmidtke wiedziała, że razem z siostrą i matką nie mają się czego obawiać, przynajmniej póki znajdują się pod specjalną ochroną. Sytuacja zmieniała się, co prawda, bardzo szybko i nawet nieodległa przyszłość wydawała się trudna do przewidzenia, jednak można było założyć, że przynajmniej przez kilka najbliższych tygodni będą obowiązywały obecne zasady. Cokolwiek miałoby nastąpić później, nie powinno zagrozić ich życiu. W końcu wszystkie trzy bardzo się starają, żeby przygotować się na najgorsze. Chociaż, czy może zdarzyć się coś gorszego niż to, co już zaszło?
W mieszkaniu nadal panowała cisza i mrok, nie tylko dlatego że okna zasłaniała dykta. Marie zaczynała pracę bardzo wcześnie i teraz, we wrześniu, wschód słońca zastawał ją, gdy już przewalała gruz z rozbieranych kamienic. Kuchnię rozświetlał skąpy blask świecy, ale świece na szczęście były tym artykułem, na którym również nie musiały oszczędzać. Marie zapaliła więc jeszcze jedną.
Drzwi do pokoju matki pozostawały zamknięte i zapewne od wewnątrz klamkę znów podpierało i blokowało krzesło, by nikt nie mógł wejść i zainterweniować, a przynajmniej podjąć takiej próby, gdyby usłyszał coś, co wskazywałoby na zadawanie bólu większego niż zwykle. Marie podeszła ostrożnie i przyłożyła ucho do drzwi. Zza nich dochodziło chrapanie.
Misza Sobecki, zaspokojony sutą kolacją i sporą ilością wódki, a potem ciałem jej matki, spał w najlepsze. Minie jeszcze trochę czasu, zanim będzie musiał wrócić do swojej jednostki, jednak nawet gdyby nie zjawił się na czas, nie spotkałyby go z tego powodu żadne przykre konsekwencje. Tak to jest z oficerami, więcej im wolno. To on ustalał zasady dla podlegających mu żołnierzy, a nie znalazł się taki, który by się im sprzeciwił. Nie tylko dlatego, że rozgniewanie Miszy Sobeckiego było działaniem niezwykle ryzykownym. Porucznik zwyczajnie cieszył się mirem wśród swoich podkomendnych, bo doskonale rozumiał naturę krasnoarmiejców i wiedział, czego najbardziej im trzeba: rabunku, kobiet i wódki. Wszystkie te potrzeby pozwalał im zaspokajać w obfitości.
To właśnie Sobecki je zaopatrywał. Robił to osobiście lub przysyłał z żywnością któregoś z żołnierzy. Posłaniec przy okazji powiadamiał, czy we własnej osobie porucznik zjawi się danego dnia, czy też nie, a jeśli tak, to o której należałoby się go spodziewać. Rosjanin nigdy się nie spóźniał.
Wizyty zawsze wyglądały tak samo. Misza przychodził w towarzystwie świty. Wszystkich musiały uprzejmie ugościć i zabawić rozmową, przynajmniej w takim zakresie, w jakim umiały, bo przecież nie znały rosyjskiego. Bardzo szybko się zorientowały, że znajomość języka daje pewne profity, dlatego wszystkie trzy pilnie się go uczyły. Martha, młodsza siostra Marie, okazała się szczególnie uzdolniona, dlatego to na niej zazwyczaj spoczywał ciężar konwersacji, choć z natury była małomówna i niechętnie zabierała głos z własnej inicjatywy. Sobecki i towarzysze lubili nacieszyć się wymianą zdań, nawet jeśli stanowiły dość chaotyczną mieszaninę słów rosyjskich i niemieckich, zanim zajęli się tym, po co tak naprawdę przyszli. To, co przynosili ze sobą, było zapłatą z góry.
Rozmowa trwała, krążyły kolejki wódki, była i gra w karty, śpiewy, czasem nawet przy akordeonie, jeśli któryś go przyniósł. Im bardziej byli pijani, tym mniej potrzebowali towarzystwa kobiet, dlatego ich obecność ograniczała się z czasem do sprzątania ze stołu, donoszenia jedzenia i braku protestu, gdy któryś siłą sadzał je sobie na kolanach i chwytał za piersi lub wkładał rękę pod spódnicę. Na koniec towarzystwo opuszczało mieszkanie, a zostawał Sobecki i jeden z żołnierzy, który uzyskał pozwolenie porucznika i na którego zgodziła się Martha. Jeden z czterech stałych bywalców. Taki był układ.
Sobeckiego matka wzięła na siebie. To też był element układu. Matka miała czterdzieści dwa lata, ale czas obchodził się z nią wyjątkowo łagodnie i nawet koszmar życia w piwnicach podczas oblężenia, a także to, co działo się potem, nie odcisnęły na niej widocznego piętna. Wyglądała na dziesięć lat mniej i na dodatek była bardzo ładna. Rosjanin wydawał się usatysfakcjonowany, a najlepszym dowodem na to był fakt, że jak dotąd nie pokusił się, by raz ustalone zasady zmienić. Co zresztą wydało się Marie dość nietypowym jak na Sowietów zachowaniem i im dłużej trwało to specyficzne porozumienie, tym bardziej ją to zastanawiało.
Do układu należało również to, że Marie była nietykalna. Oczywiście poza zwyczajowym obłapianiem. Z nietykalnością był największy problem, bo Sobecki początkowo nie chciał na to przystać, ale w końcu go przekonały. Argumentowały, że Marie po dziesięć i więcej godzin dziennie spędzała na odgruzowywaniu miasta i gdy wracała, była zbyt zmęczona, by sprostać oczekiwaniom. Nie dodały, że w ten sposób dziewczyna zapewniała racje żywnościowe, co prawda, nędzne, w porównaniu z tym, co przynosili Rosjanie, ale stanowiące zawór bezpieczeństwa w razie nagłej odmiany sytuacji i utraty protekcji. Wszystko mogło się zdarzyć. Poza tym fakt, że pracowała – a to już uzmysłowiły Sobeckiemu jasno i wyraźnie – sprawiał, że on z kolei zyskiwał wiarygodny argument, by skutecznie blokować ich wyrzucenie z mieszkania, a tym samym jak najdłużej cieszyć się miejscem, do którego może przyjść po męczącej służbie i odpowiednio wypocząć.
Porucznik dodał dwa do dwóch, po czym nie tylko się zgodził, ale jeszcze załatwił Marie przynależność do kategorii żółtej, przeznaczonej nie dla zwykłej niemieckiej siły roboczej, zwykłych wyrobników, jak mawiała matka, ale dla robotników wykwalifikowanych i specjalistów. Posiadaczy żółtej kategorii trudniej było wysiedlić lub po prostu pozbawić mieszkania, a osobista ochrona Sobeckiego blokowała możliwość dokwaterowania do kobiet coraz liczniej przybywających do Wrocławia Polaków. Była też z tego korzyść odczuwalna na co dzień – zwiększony przydział jedzenia. Nadal mizerny, ale i tak większy niż dla kategorii białej, najniższej, którą miała do tej pory. Tak, tu musiało chodzić o coś więcej niż o zwykłe korzyści natury seksualnej. Marie była o tym coraz mocniej przekonana.
Jej siostra, Martha, też jeszcze spała. Żołnierz, którego obsłużyła, wyszedł już dawno, na noc mógł zostawać tylko Sobecki, ale kolej przyszła na Witalija, a Witalij bywał wymagający. Biedna Martha. Zawsze trochę zamknięta w sobie, od czasu kapitulacji miasta odizolowała się jeszcze bardziej. Wydawała się bezwolnie i z obojętnością przyjmować wszystko, co się działo, choć Marie wiedziała już, że u jej osiemnastoletniej siostry stanowi to po prostu strategię obronną.
– Dlaczego się nie bronisz? – pytała na samym początku, kiedy jeszcze wydawało się jej, że obrona cokolwiek zmieni.
– Nie rozumiesz? To nie jestem ja. Mnie nigdy nie dostaną – odpowiedziała i Marie już wszystko pojęła.
Martha między sobą a resztą świata wybudowała mur nie do pokonania. Zamknęła się w twierdzy, a na zewnątrz zostawiła jedynie swoje ciało. Podczas gdy z tym ciałem działy się różne rzeczy i gdy jak lalkę przekazywano je sobie z rąk do rąk, by mogli się nacieszyć nim coraz to inni, ta prawdziwa Martha w swoim bezpiecznym schronieniu cierpliwie czekała, aż wszystko się skończy.