Ziemie obiecane - Ferenz Malwina - ebook
NOWOŚĆ

Ziemie obiecane ebook

Ferenz Malwina

4,4

135 osób interesuje się tą książką

Opis

Jest rok 1945. Po kapitulacji do kompletnie zrujnowanego Wrocławia ciągną ze wszystkich stron rzesze ludzi. Są wśród nich zarówno więźniowie wyzwolonych obozów, żołnierze najróżniejszych armii, dotychczasowi mieszkańcy czy warszawiacy wywiezieni do Niemiec, ale i szabrownicy, bandyci oraz wszyscy, którzy chcą zatrzeć za sobą ślady. Rządy niepodzielnie sprawuje Armia Czerwona.

W takich okolicznościach splatają się ze sobą dramatyczne losy młodego powstańca warszawskiego, Żyda z Augustowa, sędziego karierowicza, sowieckiego oficera oraz trzech Niemek, mieszkanek Wrocławia.

Czy na zgliszczach dawnego życia da się zbudować nowe? Czy jest coś, co ocalało z wojennej pożogi? Czy miłość jest w stanie odwrócić bieg wydarzeń?

Ziemie odzyskane wydają się składać obietnicę…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 452

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (24 oceny)
12
10
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Anmanika

Nie oderwiesz się od lektury

Bolesna ksiazka o ludziach i mieście zniszczonym przez wojnę.
10
Anisa15

Nie oderwiesz się od lektury

Są takie powieści, które odnosisz wrażenie, że nie czytasz, tylko sam pisarz siedzi tuż obok Ciebie i snuje opowieść o dawnych czasach. Tak jest i z tą książką. Nie łatwa to historia, jako i czasy , które opisuje. Jako i powojenna opowieść o mieście Wrocławu i jego mieszkańcach. To powieść pełna emocji, brutalna, przesycona złem i walką o przetrwanie. Bo choć wojna się skończyła, to nastały trudne czasy dla głównych bohaterów. A bohaterów ta powieść ma wielu: niemieckie kobiety, które oddają siebie, by przetrwać. Szlachetny i dobry powstaniec, którego tragiczna historia udowadnia, że uczciwość nic w tamtych czasach nie znaczy. Czy Żyd, który aby przeżyć zmienia tożsamość. Takich ludzi w powieści jest wielu, a każdy dźwiga na swych barkach piętno tajemnicy i tragedii. Tylko, czy będzie w stanie je unieść do końca. Chociaż w powieści jest mało dialogów, a narracja skupiona jest raczej na opowiadaniu czytelnikowi o powojennej historii Wrocławia to powieść czyta się z wyjątkowym zai...
00
Szuprynka

Dobrze spędzony czas

Nietuzinkowa, napisana pięknym językiem powieść.
00



Re­dak­cjaBe­ata Goł­kow­ska
Ko­rektaDo­rota Ho­nek-Sac
Skład i ła­ma­nieAgnieszka Kie­lak
Pro­jekt gra­ficzny okładkiAnna Slo­torsz
Źró­dło ska­nów we­wnątrz książki: „Pio­nier Dzien­nik Dol­no­ślą­ski”, Ślą­ska Bi­blio­teka Cy­frowa i Dol­no­ślą­ska Bi­blio­teka Pu­bliczna
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2025 © Co­py­ri­ght by Mal­wina Fe­renz, War­szawa 2025
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-8329-818-4
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. K. K. Ba­czyń­skiego 1 lok. 2 00-036 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Pro­log

Na po­czątku było słowo. Wszystko przez nie się stało, bo za­wsze wszystko za­czyna się od słowa. Nie­za­leż­nie od tego, czy pada w do­brą, czy w złą go­dzinę, roz­po­czyna zda­rze­nie i kształ­tuje emo­cje, a po­tem – tak bywa naj­czę­ściej – traci nad tym kon­trolę. Słowo ro­dzi czyn i jako ro­dzic jest za niego od­po­wie­dzialne, a przy­naj­mniej tak być po­winno, bo wy­cho­wuje go, pro­wa­dzi i po­zwala mu się roz­wi­nąć. Po­nie­waż jed­nak w ro­dzi­ciel­stwie znacz­nie wię­cej jest po­ra­żek niż suk­ce­sów, a i dzie­ciom da­leko do ide­ału, czę­sto słowo wy­piera się swo­jego po­tom­stwa i stara się prze­ko­nać, że zu­peł­nie nic go z nim nie łą­czy, zwłasz­cza gdy cho­dzi o czyny, z któ­rych żadną miarą nie można być dum­nym.

Słowo ro­dzi dzia­ła­nia za­równo bo­ha­ter­skie, jak podłe, staje się źró­dłem ra­do­ści i smutku, mi­ło­ści i nie­na­wi­ści, stwa­rza po­rzą­dek i chaos. Wszystko to robi w okre­ślo­nym celu i to wła­śnie cel jest dla słowa naj­waż­niej­szy. To, co zro­dziło, ma słu­żyć stwo­rze­niu no­wej rze­czy­wi­sto­ści i prze­ko­na­niu lu­dzi, że jest to rze­czy­wi­stość je­dy­nie słuszna, do­kład­nie taka, w ja­kiej już od dawna chcieli żyć.

W toku wie­lu­set­let­niego zbie­ra­nia do­świad­czeń słowo do­szło do wnio­sku, że naj­lep­szą formą za­ufa­nia jest spra­wo­wa­nie ści­słej kon­troli, im bar­dziej re­stryk­cyj­nej, tym le­piej. Sy­tu­acja ide­alna to taka, gdy za tę kon­trolę we­zmą się ci, któ­rzy do­sko­nale zdają so­bie sprawę, jaka od­po­wie­dzial­ność na nich spo­czywa, jak dużą siłę od­dzia­ły­wa­nia po­sia­dają i jak groźną wła­dają bro­nią.

Oto je­den z ta­kich lu­dzi roz­pina górny gu­zik ko­szuli, lu­zuje koł­nie­rzyk, głę­boko za­ciąga się pa­pie­ro­sem, nie­jako z na­masz­cze­niem wy­pusz­cza dym i stwier­dza, że w tym, czym się zaj­muje, jest coś bo­skiego. Ma ra­cję. Uważa, że to miłe uczu­cie, i ow­szem, świa­do­mość, że może za po­mocą słowa wy­nieść ko­goś do wła­dzy lub strą­cić w ot­chłań, za­iste bywa uskrzy­dla­jąca.

Czło­wiek ten dłuż­szą chwilę za­trzy­muje wzrok na swo­jej ma­szy­nie do pi­sa­nia i nie dziwmy się temu, bo to do­bry sprzęt, po­rządna, nie­miecka ro­bota. W nor­mal­nych oko­licz­no­ściach zdo­by­cie jej by­łoby nie­moż­liwe, ale on jest prze­cież jed­nym z głów­nych dzien­ni­ka­rzy wro­cław­skiej ga­zety, ba, ma nie­ze­rowe szanse awan­so­wać na za­stępcę re­dak­tora na­czel­nego i spra­wuje rząd dusz nad mniej wię­cej dwu­stoma ty­sią­cami Niem­ców miesz­ka­ją­cych w mie­ście tak nie­dawno jesz­cze na­le­żą­cym do Rze­szy, a obec­nie już pol­skim. Po­la­ków jest obec­nie sto razy mniej i dla­tego wła­śnie te­raz na­leży dzia­łać, two­rzyć, kre­ować. To jest naj­lep­szy czas.

Strze­puje po­piół do sto­ją­cej obok ma­szyny po­piel­niczki, od­kłada pa­pie­rosa i za­czyna pi­sać. „Ja­kie kon­kret­nie za­da­nia po­sta­wi­li­śmy so­bie? Jaki jest nasz cel?”. O tak, w jego ręce zło­żono wła­dzę i moc, a cel na­leży czy­tel­ni­kom wska­zać na tyle umie­jęt­nie, by do­szli do wnio­sku, że tak wła­śnie chcieli zro­bić od sa­mego po­czątku. Par­tacz nie­wpraw­nie po­słu­gu­jący się groź­nym orę­żem, ja­kim jest słowo, może spra­wić, że sprawy wy­mkną się spod kon­troli.

Weźmy ta­kiego Ilję Eren­burga, my­śli so­bie pan re­dak­tor... Ilja więc sta­nowi świetny przy­kład spek­ta­ku­lar­nej utraty kon­troli. Pod­sy­cał swo­imi ar­ty­ku­łami nie­na­wiść, roz­nie­cał słuszny gniew i wzy­wał do ze­msty na nie­miec­kim na­jeźdźcy. Pod­sy­cał jed­nak zbyt mocno, dla­tego ogień nie­ocze­ki­wa­nie szybko prze­kształ­cił się w roz­le­gły po­żar. Niech za­pło­nie świat, żą­dał Ilja na ła­mach ga­zet, i świat rze­czy­wi­ście pło­nął. Pło­mie­nie po­że­rały strze­chy i ka­mie­nice, a ra­dziecki żoł­nierz ocho­czo ten ogień pod­kła­dał. Niech roz­pocz­nie się gwałt, wzy­wał, i gwałt na­stał, a krzyki hań­bio­nych ko­biet nie mil­kły jesz­cze długo. Na­dal nie milkną.

Sta­li­nowi od­po­wia­dała pro­ro­cza za­pal­czy­wość Eren­burga, po­trzebny był wła­śnie taki Ilja, który wznieci w żoł­nier­zach Ar­mii Czer­wo­nej święty gniew. Spo­glą­dał Jó­zef Wi­sa­rio­no­wicz ła­ska­wym okiem, gdy Eren­burg, cie­sząc się ła­ską i wy­ko­rzy­stu­jąc już zdo­byty au­to­ry­tet, pi­sał: „nic nie na­straja nas ra­do­śniej niż nie­miec­kie trupy” oraz „za­bij Niemca”, a po­nie­waż wia­domo już było, co zro­biono Ży­dom, to pło­nął też sam Eren­burg. I działo się, jak chciał. Roz­sma­ko­wał się Ilja we wła­dzy, jaką po­sia­dał, de­lek­to­wał się efek­tem wpływu słowa na hi­sto­rię.

Nad­szedł jed­nak mo­ment, że Sta­lin na­ka­zał zmianę kursu, i po­żoga za­miast być przy­datną, za­częła wa­dzić. Wojna się skoń­czyła i nie po­trze­bo­wano już za­strzy­ków nie­na­wi­ści wznie­ca­ją­cych żą­dzę krwi, zie­mia na­sy­ciła się nią, wię­cej na­wet jej po­chło­nęła, niż była w sta­nie przy­jąć. Po­trze­bo­wano te­raz sta­bi­li­za­cji i roz­to­cze­nia pa­ra­sola ochron­nego nad tym, co oca­lało, a za­pie­kły w swym gnie­wie Ilja, nie­ro­zu­mie­jący, że skoń­czył się czas za­pal­czy­wego pro­ro­ko­wa­nia, na­gle stał się prze­szkodą. Usu­nięto upar­tego Żyda z łam ga­zet, jego prze­peł­nione żą­dzą ze­msty ar­ty­kuły z dnia na dzień prze­stały się uka­zy­wać, po­le­mi­zo­wano z nim, tłu­ma­czono lu­dowi, że na­leży od­róż­niać zwy­kłych Niem­ców od na­zi­stów, ale nic nie było już w sta­nie za­trzy­mać czynu, jaki na­ro­dził się ze słów Eren­burga.

Ilja Eren­burg zbyt mocno roz­sma­ko­wał się w kie­ro­wa­niu emo­cjami mas, by pod­dać się bez walki. Nie chciał wie­rzyć w po­twora, któ­rego wy­ho­do­wał, po­je­chał więc do Prus Wschod­nich i na wła­sne oczy uj­rzał efekty swo­jego wła­da­nia sło­wem. Gdy wró­cił, był już in­nym czło­wie­kiem. Od­ciął się od lu­dzi i świata, za­skle­pił się w so­bie. Bier­nie przyj­mo­wał bodźce z ze­wnątrz, kom­plet­nie stra­ciw­szy za­in­te­re­so­wa­nie ota­cza­jącą go rze­czy­wi­sto­ścią. Pra­wie się nie od­zy­wał, je­dze­nie trzeba było po­da­wać mu nie­mal siłą.

Raz tylko oży­wił się i przy­naj­mniej w ja­kiejś czę­ści stał się daw­nym Ilją. Za­mknął się w po­koju i długo z niego nie wy­cho­dził, a kiedy w końcu to zro­bił, trzy­mał w dłoni list. List był do Sta­lina. Co za­warł w tym pi­śmie, nie wia­domo, wia­domo jed­nak, że Sta­lin do tej pory na niego nie od­po­wie­dział, i wąt­pliwe, by kie­dy­kol­wiek miało to na­stą­pić.

Re­dak­tor i – kto wie? – przy­szły za­stępca na­czel­nego od­rywa się od my­śli o sza­lo­nym Eren­burgu i wraca do stu­ka­nia w kla­wi­sze swo­jej po­rząd­nej po­nie­miec­kiej ma­szyny. „Ce­lem na­szym jest” – pi­sze – „pro­pa­ganda Związku Ra­dziec­kiego. Nie­spra­wie­dli­wie prze­mil­czano jego suk­cesy lub na­wet, i to było znacz­nie częst­sze, szka­lo­wano go i wy­le­wano na niego brudne po­toki oszczerstw”.

Otóż to. Lu­dziom na­leży uświa­do­mić go­spo­dar­cze, kul­tu­ralne i po­li­tyczne suk­cesy, któ­rych jest tak wiele, że tylko ktoś cał­ko­wi­cie ślepy mógłby ich nie za­uwa­żać. A Zwią­zek Ra­dziecki pra­gnie się tym wszyst­kim po­dzie­lić z na­ro­dami, nad któ­rymi roz­to­czył „ru­ski mir”. Czyż można so­bie wy­obra­zić lep­szy sce­na­riusz? No, nie można.

Po­zo­staje tylko prze­ko­nać o tym lu­dzi, co nie­stety brzmi pro­sto, ale by­naj­mniej ta­kim nie jest. Trzeba się po­rząd­nie na­pra­co­wać, wy­rzeź­bić ten nowy świat z po­piołu i zglisz­czy, a po­nadto ukształ­to­wać go tak, by nikt ni­gdy nie po­wa­żył się pod­nieść ręki na Zwią­zek Ra­dziecki (ry­zyko od­rą­ba­nia tej ręki by­łoby nie­ba­ga­telne) i by za­pew­nić trwa­łość po­rząd­kowi, jaki ZSRR przy­nosi.

Bóg po­noć stwo­rzył świat w sie­dem dni i trzeba bę­dzie po pro­stu ten ma­newr ze stwo­rze­niem po­wtó­rzyć. Sie­dem dni po­zo­sta­nie cał­ko­wi­cie umowne, bo wia­domo prze­cież, że ca­łość po­trwa znacz­nie dłu­żej, i to wła­śnie jest klu­czowe w po­słu­gi­wa­niu się sło­wem. Trzeba się uzbroić w cier­pli­wość i ro­bić swoje, bo efekty przy­cho­dzą z cza­sem. Re­dak­tor wraz z ca­łym za­stę­pem in­nych lu­dzi pióra (czy ra­czej ma­szyn do pi­sa­nia) od­li­czać bę­dzie ko­lejne dni pracy twór­czej i ob­ser­wo­wać, jak staje się nowy świat i nowy czło­wiek. Gdy osią­gnie się cel, bę­dzie można od­po­cząć, ale nie wcze­śniej, na­wet na chwilę.

Zna­ko­mi­cie się spraw­dza pro­sta i bez­kr­wawa me­toda fak­tów do­ko­na­nych. Ot, na przy­kład se­ans fil­mowy w Lie­gnitz, który od­był się za­raz na po­czątku maja 1945 roku, zo­stał przed­sta­wiony jako po­czą­tek pol­skiej ki­ne­ma­to­gra­fii w Le­gnicy przy­wró­co­nej po sze­ściu­set la­tach do ma­cie­rzy.

Niech się więc sta­nie nowy świat, nowy Wro­cław, nowy Dolny Śląsk, Zie­mie Od­zy­skane i nowa Pol­ska, a wszystko pod prze­wod­nic­twem no­wej wła­dzy z no­wym pre­zy­den­tem, Bo­le­sła­wem Bie­ru­tem na czele. I oczy­wi­ście przy wspar­ciu wiel­kiego brata, ob­ser­wu­ją­cego czuj­nie z wy­so­ko­ści Mo­skwy, czy ktoś tu­taj w Pol­sze nie na­robi głu­pot i czy wszystko idzie zgod­nie z pla­nem.

DZIEŃ PIERW­SZY – 24 wrze­śnia 1945 roku, po­nie­dzia­łek

Na stole w kuchni na­dal le­żało je­dze­nie, któ­rego nikt nie scho­wał. Ma­rie za­ci­snęła moc­niej pa­sek od szla­froka i po­de­szła, by się przyj­rzeć. Trzeba przy­znać, że dary były ob­fite. Chleb (świeży chleb!) nie ro­bił już wra­że­nia i do tego, że mają go nie­mal co­dzien­nie, wła­ści­wie zdą­żyła się już przy­zwy­czaić, ale obok niego zo­ba­czyła po­kaźny ka­wał so­lo­nej sło­niny, puszkę mleka, dwie puszki mięsa i – co na­prawdę wzbu­dzało zdu­mie­nie – na oko co naj­mniej ki­lo­gra­mowy blo­czek ma­sła. Do tego jesz­cze mar­mo­lada i... ależ tak, bu­telka czer­wo­nego wina.

Ma­rie obej­rzała się przez ra­mię, by upew­nić się, że jest sama, po czym uchy­liła pa­pier od mar­mo­lady, na­brała jej na pa­lec i wło­żyła do ust. Pyszna. Nie wia­domo, czy to, jaką cenę przy­szło za nią za­pła­cić, pod­kre­ślało jej smak, czy wprost prze­ciw­nie, stę­piało. Za­brała wszyst­kie ar­ty­kuły ze stołu i scho­wała do kre­densu. Co prawda, w cza­sie wojny nie można było ja­koś szcze­gól­nie na­rze­kać na brak za­pa­sów i poza uciąż­liwą re­gla­men­ta­cją żyw­no­ści więk­szych utrud­nień w jej zdo­by­ciu nie od­no­to­wano, jed­nak te­raz sy­tu­acja wy­glą­dała zu­peł­nie ina­czej. Do­brze za­opa­trzone na czas ob­lę­że­nia ma­ga­zyny Bre­slau zo­stały splą­dro­wane za­raz po ka­pi­tu­la­cji, a czego nie roz­kra­dziono, to już zu­żyto i te­raz do wielu miesz­kań za­glą­dał głód, a nie­rzad­kie były też przy­padki śmierci z tego po­wodu.

Ma­rie Schmidtke wie­działa, że ra­zem z sio­strą i matką nie mają się czego oba­wiać, przy­naj­mniej póki znaj­dują się pod spe­cjalną ochroną. Sy­tu­acja zmie­niała się, co prawda, bar­dzo szybko i na­wet nie­od­le­gła przy­szłość wy­da­wała się trudna do prze­wi­dze­nia, jed­nak można było za­ło­żyć, że przy­naj­mniej przez kilka naj­bliż­szych ty­go­dni będą obo­wią­zy­wały obecne za­sady. Co­kol­wiek mia­łoby na­stą­pić póź­niej, nie po­winno za­gro­zić ich ży­ciu. W końcu wszyst­kie trzy bar­dzo się sta­rają, żeby przy­go­to­wać się na naj­gor­sze. Cho­ciaż, czy może zda­rzyć się coś gor­szego niż to, co już za­szło?

W miesz­ka­niu na­dal pa­no­wała ci­sza i mrok, nie tylko dla­tego że okna za­sła­niała dykta. Ma­rie za­czy­nała pracę bar­dzo wcze­śnie i te­raz, we wrze­śniu, wschód słońca za­sta­wał ją, gdy już prze­wa­lała gruz z roz­bie­ra­nych ka­mie­nic. Kuch­nię roz­świe­tlał skąpy blask świecy, ale świece na szczę­ście były tym ar­ty­ku­łem, na któ­rym rów­nież nie mu­siały oszczę­dzać. Ma­rie za­pa­liła więc jesz­cze jedną.

Drzwi do po­koju matki po­zo­sta­wały za­mknięte i za­pewne od we­wnątrz klamkę znów pod­pie­rało i blo­ko­wało krze­sło, by nikt nie mógł wejść i za­in­ter­we­nio­wać, a przy­naj­mniej pod­jąć ta­kiej próby, gdyby usły­szał coś, co wska­zy­wa­łoby na za­da­wa­nie bólu więk­szego niż zwy­kle. Ma­rie po­de­szła ostroż­nie i przy­ło­żyła ucho do drzwi. Zza nich do­cho­dziło chra­pa­nie.

Mi­sza So­becki, za­spo­ko­jony sutą ko­la­cją i sporą ilo­ścią wódki, a po­tem cia­łem jej matki, spał w naj­lep­sze. Mi­nie jesz­cze tro­chę czasu, za­nim bę­dzie mu­siał wró­cić do swo­jej jed­nostki, jed­nak na­wet gdyby nie zja­wił się na czas, nie spo­tka­łyby go z tego po­wodu żadne przy­kre kon­se­kwen­cje. Tak to jest z ofi­ce­rami, wię­cej im wolno. To on usta­lał za­sady dla pod­le­ga­ją­cych mu żoł­nie­rzy, a nie zna­lazł się taki, który by się im sprze­ci­wił. Nie tylko dla­tego, że roz­gnie­wa­nie Mi­szy So­bec­kiego było dzia­ła­niem nie­zwy­kle ry­zy­kow­nym. Po­rucz­nik zwy­czaj­nie cie­szył się mi­rem wśród swo­ich pod­ko­mend­nych, bo do­sko­nale ro­zu­miał na­turę kra­sno­ar­miej­ców i wie­dział, czego naj­bar­dziej im trzeba: ra­bunku, ko­biet i wódki. Wszyst­kie te po­trzeby po­zwa­lał im za­spo­ka­jać w ob­fi­to­ści.

To wła­śnie So­becki je za­opa­try­wał. Ro­bił to oso­bi­ście lub przy­sy­łał z żyw­no­ścią któ­re­goś z żoł­nie­rzy. Po­sła­niec przy oka­zji po­wia­da­miał, czy we wła­snej oso­bie po­rucz­nik zjawi się da­nego dnia, czy też nie, a je­śli tak, to o któ­rej na­le­ża­łoby się go spo­dzie­wać. Ro­sja­nin ni­gdy się nie spóź­niał.

Wi­zyty za­wsze wy­glą­dały tak samo. Mi­sza przy­cho­dził w to­wa­rzy­stwie świty. Wszyst­kich mu­siały uprzej­mie ugo­ścić i za­ba­wić roz­mową, przy­naj­mniej w ta­kim za­kre­sie, w ja­kim umiały, bo prze­cież nie znały ro­syj­skiego. Bar­dzo szybko się zo­rien­to­wały, że zna­jo­mość ję­zyka daje pewne pro­fity, dla­tego wszyst­kie trzy pil­nie się go uczyły. Mar­tha, młod­sza sio­stra Ma­rie, oka­zała się szcze­gól­nie uzdol­niona, dla­tego to na niej za­zwy­czaj spo­czy­wał cię­żar kon­wer­sa­cji, choć z na­tury była ma­ło­mówna i nie­chęt­nie za­bie­rała głos z wła­snej ini­cja­tywy. So­becki i to­wa­rzy­sze lu­bili na­cie­szyć się wy­mianą zdań, na­wet je­śli sta­no­wiły dość cha­otyczną mie­sza­ninę słów ro­syj­skich i nie­miec­kich, za­nim za­jęli się tym, po co tak na­prawdę przy­szli. To, co przy­no­sili ze sobą, było za­płatą z góry.

Roz­mowa trwała, krą­żyły ko­lejki wódki, była i gra w karty, śpiewy, cza­sem na­wet przy akor­de­onie, je­śli któ­ryś go przy­niósł. Im bar­dziej byli pi­jani, tym mniej po­trze­bo­wali to­wa­rzy­stwa ko­biet, dla­tego ich obec­ność ogra­ni­czała się z cza­sem do sprzą­ta­nia ze stołu, do­no­sze­nia je­dze­nia i braku pro­te­stu, gdy któ­ryś siłą sa­dzał je so­bie na ko­la­nach i chwy­tał za piersi lub wkła­dał rękę pod spód­nicę. Na ko­niec to­wa­rzy­stwo opusz­czało miesz­ka­nie, a zo­sta­wał So­becki i je­den z żoł­nie­rzy, który uzy­skał po­zwo­le­nie po­rucz­nika i na któ­rego zgo­dziła się Mar­tha. Je­den z czte­rech sta­łych by­wal­ców. Taki był układ.

So­bec­kiego matka wzięła na sie­bie. To też był ele­ment układu. Matka miała czter­dzie­ści dwa lata, ale czas ob­cho­dził się z nią wy­jąt­kowo ła­god­nie i na­wet kosz­mar ży­cia w piw­ni­cach pod­czas ob­lę­że­nia, a także to, co działo się po­tem, nie od­ci­snęły na niej wi­docz­nego piętna. Wy­glą­dała na dzie­sięć lat mniej i na do­da­tek była bar­dzo ładna. Ro­sja­nin wy­da­wał się usa­tys­fak­cjo­no­wany, a naj­lep­szym do­wo­dem na to był fakt, że jak do­tąd nie po­ku­sił się, by raz usta­lone za­sady zmie­nić. Co zresztą wy­dało się Ma­rie dość nie­ty­po­wym jak na So­wie­tów za­cho­wa­niem i im dłu­żej trwało to spe­cy­ficzne po­ro­zu­mie­nie, tym bar­dziej ją to za­sta­na­wiało.

Do układu na­le­żało rów­nież to, że Ma­rie była nie­ty­kalna. Oczy­wi­ście poza zwy­cza­jo­wym ob­ła­pia­niem. Z nie­ty­kal­no­ścią był naj­więk­szy pro­blem, bo So­becki po­cząt­kowo nie chciał na to przy­stać, ale w końcu go prze­ko­nały. Ar­gu­men­to­wały, że Ma­rie po dzie­sięć i wię­cej go­dzin dzien­nie spę­dzała na od­gru­zo­wy­wa­niu mia­sta i gdy wra­cała, była zbyt zmę­czona, by spro­stać ocze­ki­wa­niom. Nie do­dały, że w ten spo­sób dziew­czyna za­pew­niała ra­cje żyw­no­ściowe, co prawda, nędzne, w po­rów­na­niu z tym, co przy­no­sili Ro­sja­nie, ale sta­no­wiące za­wór bez­pie­czeń­stwa w ra­zie na­głej od­miany sy­tu­acji i utraty pro­tek­cji. Wszystko mo­gło się zda­rzyć. Poza tym fakt, że pra­co­wała – a to już uzmy­sło­wiły So­bec­kiemu ja­sno i wy­raź­nie – spra­wiał, że on z ko­lei zy­ski­wał wia­ry­godny ar­gu­ment, by sku­tecz­nie blo­ko­wać ich wy­rzu­ce­nie z miesz­ka­nia, a tym sa­mym jak naj­dłu­żej cie­szyć się miej­scem, do któ­rego może przyjść po mę­czą­cej służ­bie i od­po­wied­nio wy­po­cząć.

Po­rucz­nik do­dał dwa do dwóch, po czym nie tylko się zgo­dził, ale jesz­cze za­ła­twił Ma­rie przy­na­leż­ność do ka­te­go­rii żół­tej, prze­zna­czo­nej nie dla zwy­kłej nie­miec­kiej siły ro­bo­czej, zwy­kłych wy­rob­ni­ków, jak ma­wiała matka, ale dla ro­bot­ni­ków wy­kwa­li­fi­ko­wa­nych i spe­cja­li­stów. Po­sia­da­czy żół­tej ka­te­go­rii trud­niej było wy­sie­dlić lub po pro­stu po­zba­wić miesz­ka­nia, a oso­bi­sta ochrona So­bec­kiego blo­ko­wała moż­li­wość do­kwa­te­ro­wa­nia do ko­biet co­raz licz­niej przy­by­wa­ją­cych do Wro­cła­wia Po­la­ków. Była też z tego ko­rzyść od­czu­walna na co dzień – zwięk­szony przy­dział je­dze­nia. Na­dal mi­zerny, ale i tak więk­szy niż dla ka­te­go­rii bia­łej, naj­niż­szej, którą miała do tej pory. Tak, tu mu­siało cho­dzić o coś wię­cej niż o zwy­kłe ko­rzy­ści na­tury sek­su­al­nej. Ma­rie była o tym co­raz moc­niej prze­ko­nana.

Jej sio­stra, Mar­tha, też jesz­cze spała. Żoł­nierz, któ­rego ob­słu­żyła, wy­szedł już dawno, na noc mógł zo­sta­wać tylko So­becki, ale ko­lej przy­szła na Wi­ta­lija, a Wi­ta­lij by­wał wy­ma­ga­jący. Biedna Mar­tha. Za­wsze tro­chę za­mknięta w so­bie, od czasu ka­pi­tu­la­cji mia­sta od­izo­lo­wała się jesz­cze bar­dziej. Wy­da­wała się bez­wol­nie i z obo­jęt­no­ścią przyj­mo­wać wszystko, co się działo, choć Ma­rie wie­działa już, że u jej osiem­na­sto­let­niej sio­stry sta­nowi to po pro­stu stra­te­gię obronną.

– Dla­czego się nie bro­nisz? – py­tała na sa­mym po­czątku, kiedy jesz­cze wy­da­wało się jej, że obrona co­kol­wiek zmieni.

– Nie ro­zu­miesz? To nie je­stem ja. Mnie ni­gdy nie do­staną – od­po­wie­działa i Ma­rie już wszystko po­jęła.

Mar­tha mię­dzy sobą a resztą świata wy­bu­do­wała mur nie do po­ko­na­nia. Za­mknęła się w twier­dzy, a na ze­wnątrz zo­sta­wiła je­dy­nie swoje ciało. Pod­czas gdy z tym cia­łem działy się różne rze­czy i gdy jak lalkę prze­ka­zy­wano je so­bie z rąk do rąk, by mo­gli się na­cie­szyć nim co­raz to inni, ta praw­dziwa Mar­tha w swoim bez­piecz­nym schro­nie­niu cier­pli­wie cze­kała, aż wszystko się skoń­czy.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki