54,99 zł
Wartka akcja, polityczne rozgrywki, romantyczne napięcie i dylematy moralne we wspaniale zbudowanym świecie fantasy.
Kiedy na wschodzie zostaje odkryty Zimogród, kraj niezwykły, spokojny i demokratyczny, zamieszkany przez ludzi, którzy rozmawiają ze stworzeniami morskimi, adoptują władające telepatią lisy i latają sterowcami, królowa sąsiedniej Monsei wysyła do niego na zwiady posłów. Ci jednak nie wracają, a ich statek tonie w tajemniczych okolicznościach.
Bitterblue postanawia sama odkryć prawdę. Wraz z oddanym Giddonem i przybraną siostrą Havą wyrusza w podróż morską do Zimogrodu. W drodze spotyka ich straszliwa tragedia – młoda władczyni wypada za burtę i ślad po niej ginie. Zrozpaczeni towarzysze muszą sami kontynuować wyprawę.
Tymczasem w Zimogrodzie szesnastoletnia Lovisa Cavenda, córka dwojga prominentnych polityków, czuje coraz większy niepokój. Wie, że coś złego wisi w powietrzu, i zamierza poznać to jako pierwsza. Nie zna jednak ceny, jaką będzie musiała za to zapłacić.
Co dzieje się idyllicznej krainie? Co naprawdę stało się z Bitterblue? Jakie tajemnice skrywają błękitne lisy?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 650
Dla Kevina
Uwagido Czytelników
Przyznaję, że to mało prawdopodobne, by w fikcyjnym świecie mojej powieści mieszkańcy używali metod określania czasu identycznych z naszym kalendarzem gregoriańskim czy też posługiwali się taką miarą jak siedmiodniowy tydzień. Z całą pewnością ludy Monsei i Zimogrodu, jako zamieszkujące różne kontynenty, opracowałyby własne jednostki czasu – zupełnie niezależnie od siebie. Dlatego gdy moi bohaterowie określają dni według znanego nam kalendarza, uznajcie to, proszę, za rodzaj przybliżenia dokonanego dla wygody czytelnika. Chciałam, abyście mogli bez przeszkód skupić się na przeżyciach bohaterów, zamiast próbować obliczyć, o jakim dniu lub miesiącu aktualnie mowa.
Pamiętajcie też, że dla ułatwienia na końcu książki umieszczono spis postaci.
Strażnik
Mężczyzna z białym pasemkiem we włosach znów nurkował zbyt blisko niej. Jak na człowieka był naprawdę dobrym pływakiem. Schodził coraz niżej, odgarniając wodę silnymi wyrzutami ramion i energicznymi ruchami nóg.
Istota znieruchomiała, próbując opanować drżenie kończyn, aby ów człowiek – jeśli zejdzie dość głęboko, by ją dostrzec – odniósł wrażenie, że widzi tylko zwykłą kępę wodorostów porastających morskie dno. Może wtedy odejdzie i przestanie ją straszyć.
Wtedy człowiek ruszył w stronę powierzchni. Istota odetchnęła – na szczęście ludzie potrzebowali powietrza. Nawet ten człowiek, tak bardzo różny od pozostałych. Ludzie w większości wskakiwali do wody ze swoich łódek i szamotali się w niej przez chwilę, jak ptaki próbujące nie spaść z nieba, a potem usatysfakcjonowani gramolili się z powrotem na łodzie. Istota nie widywała ich później nigdy więcej.
Ale ten człowiek wracał regularnie i nurkował w tym samym miejscu, jakby dostrzegał w tym jakiś cel. Bardzo ją to niepokoiło, bo miała tu wiele ukrytych skarbów, zgromadzonych na dnie morza, i strzegła ich zazdrośnie, a ten osobnik wiedział przynajmniej o jednym z nich. Nie przypuszczał, że ktoś strzeże tego przedmiotu, bo przecież nikt nie miał pojęcia o trwaniu istoty, ale pożądał go – wiedziała o tym, wyczuwała to w jego myślach. Oplotła swój skarb jedną z macek, próbując ukryć go przed ciekawskim wzrokiem. Był to statek.
Dwumasztowiec z wielkimi żaglami. Całkiem niedawno spłynął tu z góry i wylądował tuż przy niej. Wszystkie jej skarby – sieci, harpuny, kotwice – opadały tu z jasnych wód powierzchniowych. Jednak statki stanowiły rzadkość, a ten był naprawdę wyjątkowy, bo gdy przytknęła jedno z oczu do bulaju, była w stanie zobaczyć ukryte wnętrze, które stanowiło jakby osobny świat. Różowy pokoik z małymi kanapami i fotelami, obrazy na ścianach, lampy, świetlik zabezpieczony żelazną kratą, drzwi z błyszczącą gałką i dwa różowe ludzkie ciała, które wyglądały na miękkie i napuchnięte. Bardzo jej się to spodobało. Nazwała to wnętrze Baśnioświatem.
Najbardziej niezwykłą rzeczą w Baśnioświecie była kłódka zamocowana na drzwiach od zewnątrz. Zwykle gdy statek tonął, ludzie wybiegali na pokład i wskakiwali do szalup albo wprost do wody, próbując przeżyć. Nie zamykali się w kajutach na kłódkę.
Człowiek o ciemnobrązowej skórze z białym pasemkiem we włosach znów zanurkował, szukając statku. Czasem myślał przy tym o kobiecie, ludzkiej kobiecie o szarych oczach i ciemnych warkoczach, noszącej na palcach mnóstwo błyszczących pierścieni. Istota wiedziała, że mężczyzna poszukuje statku, bo chce go ofiarować tej kobiecie. I wcale jej się to nie podobało.
Łódka tego nurka była niewielka. Istota miała ochotę chwycić ją za kotwicę i pociągnąć. Normalnie nie robiła takich rzeczy. Gdyby wciągnęła łódź pod wodę, człowiek pewnie by ją zobaczył, a ona nie chciała zwracać niczyjej uwagi. Ale bez swojej łodzi w końcu by utonął, a wtedy przestałby szukać jej ulubionego skarbu. Tak właściwie to sam w sobie byłby wspaniałym skarbem. Jego włosy wyglądały bardzo atrakcyjnie, gdy tak unosiły się w wodzie wokół jego twarzy, miał pięknie wyrzeźbione maleńkie mięśnie, kształtne dłonie i stopy oraz cudowny czerwony klejnot w pierścieniu na prawym kciuku. Istota uznała, że chętnie zdjęłaby ten pierścień z dłoni mężczyzny i nosiła go na koniuszku jednej ze swych trzynastu macek. Uwielbiała ludzkie błyskotki. A człowiek w końcu by spuchł, pękł i zgnił, aż zostałby z niego gładki biały szkielet odziany w resztki stroju. Te przemiany też jej się podobały. Wtedy mogłaby go dodać do swojej kolekcji kości. Otoczyć mackami i chronić.
Nagle zbliżyło się do niej stado srebrokrów, więc postanowiła zostawić maleńką łódkę w spokoju. Srebrokrowy zawsze próbowały ratować tonących ludzi. Każda z nich miała wielkość mniej więcej oka istoty, a w chwilach zagrożenia płynęły blisko siebie, tworząc ze swoich grzbietów rodzaj tratwy – w ten sposób wynosiły topielców na powierzchnię, w myślach zachęcając ich, by walczyli o życie. Teraz zatem ryzyko zwrócenia na siebie uwagi jeszcze się zwiększyło. Srebrokrowy widziały w wodzie znacznie lepiej od ludzi.
Nurek znów się wynurzył, by zaczerpnąć powietrza. Istota miała wrażenie, że bawi się tam ze srebrokrowami, pluskając się i turlając, śmiejąc i wznosząc okrzyki. Często tak robił. Srebrokrowy lubiły go odwiedzać, a on wtedy zawsze się śmiał.
Nagle zdarzyło się coś niezwykłego. Do wody wpadło dwóch nowych ludzi zawieszonych na linach. Chwycili śmiejącego się człowieka i próbowali pociągnąć go za sobą. Bronił się – bił ich, kopał i wyrywał się z całych sił. Był naprawdę wspaniały, istota czekała z zapartym tchem, kiedy uda mu się wyrwać. Ale potem chyba skończyło mu się powietrze, bo całe ciało mu zwiotczało. Dwóch nowych ludzi wystrzeliło w górę na swoich linach i zabrało go ze sobą.
Istota była tak zaskoczona, że nieco uniosła się z dna, balansując ostrożnie na swych trzynastu mackach, i wyciągnęła w górę dwadzieścia troje oczu na szypułkach. Poprzez falującą wodę dostrzegła w powietrzu sterowiec zmierzający na północ.
Potem przypomniała sobie o srebrokrowach i chcąc uniknąć wykrycia, znów opadła na dno. Nie zauważyły jej, bo ich purpurowoniebieskie pyski były wystawione nad wodę, a wielkie ciemne oczy wpatrywały się w człowieka unoszonego w górę na sterowcu. Ich głosy były zaniepokojone. Porozumiewały się obrazami i uczuciami, nie słowami, ale istota rozumiała, co chcą przekazać.
„Widzimy cię, przyjacielu” – wołały. „Wiemy. Powiemy innym”.
Ilekroć szukała skarbów, zwykle robiła to w opuszczonych ciemnych miejscach, bo nie chciała, by srebrokrowy ją widziały. One były stworzeniami z powierzchni, istotami światła. Ona zaś była istotą mroku – pełzającą i przemykającą ukradkiem. W opuszczonych miejscach napotykała różne zwierzęta, które obserwowały ją, jak pełznie, podciągając się na swoich długich mackach, ale ich zainteresowanie było nieistotne.
Dzisiaj przybyła na rozległą łąkę usianą różowymi i białymi kwiatami, po czym zanurzyła się w trzciny. Koniki morskie zerkały na nią ze swoich jamek. Te zwierzęta zapominały o wszystkim, co znikało im z oczu. Czasem zdarzało się, że na jej widok prostowały ogonki i umykały w ciemność, a potem zapominały, przed czym właściwie uciekły, i znów wracały.
Istota myślała o człowieku z białym pasemkiem, o jego porywaczach i srebrokrowach wołających: „Widzimy. Wiemy. Powiemy innym”.
Co widziały? Co wiedzą? Komu chcą o tym powiedzieć? Istota nie miała ochoty szukać odpowiedzi na te pytania. Bardzo odpowiadało jej życie w głębinach z dala od światła, w którego blasku powierzchniowe istoty bez przerwy na siebie wpadały.
Dotarła w końcu do miejsca, gdzie kępki mchu rosły u podnóża koralowej góry. Mieszkały tam gąbki, które miały maleńkie, wesołe umysły pełne głupiutkich słów.
„Strażnik!” „Nasza sąsiadka!” „Strażnik! Muzyka! Śmiech! Taniec!” „Strażnik! Strażnik!”
Śpiewały chórem i witały ją tak za każdym razem, gdy macką zrywała kępki mchu i wkładała sobie do pyska. Była tak przyzwyczajona do ich piosenki, że nie zwracała na nią uwagi. Gąbki nie były specjalnie mądre. Kiedyś, wiedziona kaprysem, spróbowała zjeść jedną z nich. Gąbka zanosiła się śmiechem, gdy macką próbowała oderwać ją od skały. „Strażnik!” – wołała. „Zabawa! Żarty! Zabawa!” Istota dała sobie spokój i wypuściła zwierzątko; od tej pory po prostu ignorowała gąbki.
Po posiłku zwykle szukała skarbów w głębokich, ciemnych dziurach za koralową górą. Dzisiaj jednak nie musiała wiele szukać, ponieważ te same prądy, które przynosiły jej jedzenie, dostarczyły mały upominek. Niewielki drobiazg – metalową kulkę przyczepioną do gałązki koralowca. Zrobiona przez człowieka, ale nie przypominała niczego, co istota widziała do tej pory. Przedmiot miał kształt jajka, a na jednym końcu metalową obrączkę przymocowaną do szpilki. Zarówno obrączka, jak i szpilka były przyjemnie błyszczące, choć oczywiście nie tak piękne jak czerwony klejnot na palcu nurka.
Istota podniosła przedmiot i uniosła go do oka. Pogładziła metalowe kółko, zastanawiając się, co się stanie, jeśli za nie pociągnie, bo wiedziała już, że ludzkie przedmioty czasem robią różne rzeczy, jeśli dotknie się je w odpowiednim miejscu. Jednym z jej skarbów było pudełko, które samo otwierało się i zamykało. Inną drogocenną rzeczą był łańcuszek owinięty wokół metalowego cylindra, do którego przymocowano rączkę, dzięki której całość się obracała. Na końcu łańcuszka znajdowała się mała kotwica, która stukała o dno, gdy istota się nią bawiła.
Uznała, że zachowa sobie tę przyjemność na później i poczeka z pociąganiem za metalowe kółko. Zaniosła przedmiot do domu i dorzuciła do reszty swoich skarbów.
Zapadła już noc, gdy istota zerwała się przebudzona nieznanym uczuciem. Na oświetlonej księżycem powierzchni, wysoko w górze, srebrokrowy krzyczały przez sen.
Zdezorientowana wyciągnęła szyję i obróciła wokół oczami. W górze rozbłysły światła i nagle krzyki srebrokrów zabrzmiały tak przeraźliwie, że przeszyły ją jak sztylety. Przez całe jej ciało przebiegł dreszcz, ostry i elektryzujący. Stworzenia krzyczały i zawodziły w rozpaczy jak jeszcze nigdy przedtem. Ich ból tak przytłoczył istotę, że zrobiła coś, czego nie zrobiła nigdy wcześniej – wystawiła oczy ponad powierzchnię wody.
Pod rozgwieżdżonym niebem ludzie na małych łódkach rzucali oszczepami w srebrokrowy.
Istota znów zanurkowała. Co to miało znaczyć? Nikt nigdy wcześniej nie zabijał srebrokrów! „Schowaj się” – powiedziała sama do siebie. „Ukryj się, aż to wszystko się skończy!”
Ale gdy próbowała zanurkować i skryć się pośród swoich skarbów, w pędzie minęły ją cztery srebrokrowy. Zobaczyły istotę, zawieszoną w podświetlonej księżycem wodzie, i zapatrzyły się jak urzeczone.
„Udawajcie, że mnie tu nie ma” – poprosiła, drżąc na całym ciele. „Udawajcie, że mnie nie widzicie”.
„Czy ty jesteś Strażnikiem?!” – zawołały, nacierając na nią swoim bólem, obmywając ją swoim strachem. „To na pewno ty! Jesteś naszym bohaterem! Uratuj naszych przyjaciół!”
Istota nie wiedziała, o co w tym chodzi. Trzy srebrokrowy były ranne, jedna wyjątkowo ciężko.
„Nie nazywam się Strażnik” – odparła. „Nie mam żadnego imienia. Mylicie mnie z kimś innym”.
„Pomóż nam!” – krzyczały. „Co się z tobą stało?! Jesteś bohaterem Zimogrodu! Musisz nas chronić!”
Postanowiła udawać, że nie słyszy ich wołania, i pogrążyła się w mroku na dnie oceanu.
Rozdział 1
Giddon niósł właśnie śpiące dziecko poprzez skalisty tunel, gdy po raz pierwszy dotarło do niego, że coś złego dzieje się w Zimogrodzie.
Dziewczynka nazywała się Selie, miała osiem lat i bynajmniej nie była drobna. Giddon zastanawiał się nawet, czy to możliwe, że przez sen trochę urosła. Zdawała mu się o wiele cięższa niż dwie godziny wcześniej, gdy wyciągnęła do niego ręce – ten gest wcale go nie zdziwił, bo dzieci ciągle chciały, żeby niósł je na rękach przez tunele. Był większy, bardziej interesujący i mniej wystraszony niż ich rodzice, a przynajmniej dzieci tak uważały. Prawda wyglądała inaczej – podczas misji przemytniczych w Estillu i Monsei bał się praktycznie cały czas, ale bardzo starannie ukrywał te lęki, nie pozwalając, by ktoś dostrzegł je w jego oczach lub usłyszał w tonie głosu. Uznał, że powinien wyglądać na spokojnego i pewnego siebie.
A zatem niósł Selie, nie zważając na ból ramion i drętwienie rąk. Stąpał ostrożnie z kamienia na kamień przy świetle latarni niesionej przez starszą siostrę dziewczynki. Czasem zerkał na ściągnięte strachem, pobladłe twarze rodziców, próbując ocenić, jak bardzo są zmęczeni. Ranie, siostra Selie, miała dziewiętnaście lat i co jakiś czas rzucała mu ukradkowe zalotne spojrzenia. To też nie było dla niego żadną nowością. Szybko wyrobił sobie nawyk, by w rozmowach jak najczęściej wspominać o ukochanej narzeczonej, chociaż nie miał nikogo takiego. Po prostu tak było łatwiej.
Uniósł dłoń, by podtrzymać opadającą głowę Selie. „Dzieci są zadziwiająco elastyczne” – pomyślał. Czasem miał wrażenie, że lada chwila głowa dziewczynki stoczy się z ramion i poturla między skały. To właśnie z powodu Selie cała rodzina wyruszyła w drogę do Monsei, ponieważ dziewczynka była Obdarzeńcem, urodziła się z Darem – była umysłoznawczynią. W Estillu Obdarzeńcy stanowili własność nowego rządu, który bez skrupułów wykorzystywał ich talenty. Wśród ludzi zdarzały się najrozmaitsze Dary – poczynając od banalnych sztuczek w rodzaju naśladowania głosów ptaków aż po użyteczniejsze rzeczy, jak nadludzka szybkość, zdolność przepowiadania pogody, odporność na manipulację lub odczytywanie cudzych myśli. W Monsei rządzonej przez królową Bitterblue Obdarzeńcy byli wolnymi ludźmi.
Rada – organizacja, która nie miała innej nazwy, zawsze nazywano ją po prostu „Radą” – została założona wiele lat wcześniej przez Giddona i kilku jego przyjaciół – Raffina, Banna, Katsę i Po. Obecnie miała postać międzynarodowej siatki szpiegów, wojowników, ratowników i strategów, a jej członkowie przybywali na ratunek każdemu mieszkańcowi siedmiu królestw, który spotkał się z niesprawiedliwym traktowaniem. Rada rozpoczęła działalność jakieś czternaście lub piętnaście lat wcześniej, ale teraz jej wpływy sięgały naprawdę daleko.
Giddon i jego przyjaciele wspomogli Estillczyków w procesie obalenia ich despotycznego władcy, ale później prowizoryczna republika, która zastąpiła monarchię, okazała się bardziej zmilitaryzowana, niż ktokolwiek przypuszczał. Rada nigdy nie współpracowała z żadnym rządem, który uciskał Obdarzeńców.
A zatem Giddon potajemnie dopomagał rodzinom Obdarzeńców w ucieczce przed rządem, który sam wcześniej pomógł ustanowić. By umknąć uzbrojonym żołnierzom, którzy niedawno zaczęli patrolować lasy, zeszli do tuneli.
Miecz ciążył mu przy pasku. Znalazł w sobie jeszcze nieco siły i mocniej przytulił Selie, żeby dziewczynka nie zmarzła. Był dopiero początek maja, a pod ziemią panowało lodowate zimno. Przez ostatnich dwadzieścia minut kapała na nich woda z podziemnego strumienia i Giddon odkrył, że czapka i szalik dziecka są przemoczone. Za jakieś dwie godziny ścieżka miała ich poprowadzić łagodnym stokiem w dół, aż do wyjścia w lesie w pobliżu stolicy Monsei, gdzie mieli czekać na nich sprzymierzeńcy. Giddon zamierzał przekazać uciekinierów pod ich opiekę i wrócić na zamek, paść do łóżka, spać przez rok, a potem odszukać Bitterblue.
– Czy mój ojciec przekazał ci wiadomość? – spytała Ranie.
Mówiła tak cicho, że musiał się przysunąć, by ją zrozumieć.
– Jaką wiadomość? – spytał i zauważył, że podoba mu się dźwięk głosów rozbrzmiewających pod sklepieniem tunelu, zmieniających się w szepty niczym płynąca woda.
– Tato? – Ranie odwróciła się do łysiejącego mężczyzny, który niezmordowanie dreptał za nimi z niemowlęciem zawieszonym w nosidełku na piersi.
Przy jego boku maszerowała żona, jej zacięta mina zdradzała, że kobieta jest gotowa maszerować do końca świata, jeśli tylko będzie trzeba. Giddon dobrze znał ten wyraz twarzy – wyczerpany, lecz zdeterminowany. Podejrzewał, że matka Selie ma całe stopy pokryte bąblami. Dla bezpieczeństwa swoich dzieci rodzice byli czasem gotowi dokonać bohaterskich rzeczy.
– Tato, nie miałeś przekazać jakiejś wiadomości panu Giddonowi?
– A tak, tak. – Mężczyzna zamrugał, jakby zaskoczony siłą własnego głosu.
Tak wpływał na ludzi marsz tunelami – nabierali wrażenia, że patrzą na świat jakby z własnego wnętrza. Zwykła rozmowa mogła zabrzmieć nieprzyjemnie.
– To wiadomość o dwóch monseańskich statkach, które zatonęły u wybrzeży Zimogrodu. Zna pan taki statek Muszelka?
Giddon przypomniał sobie nagle twarz królowej Bitterblue stojącej u wejścia do jego komnaty. W ręku ściskała list, twarz miała mokrą od łez. Jej poseł Mikka i jeden z doradców imieniem Brek byli na pokładzie zatopionego statku, który zaginął gdzieś na drugim krańcu świata. „To wypadek” – zapewniał Giddon, przyciskając ją do siebie. Ona jednak i tak obwiniała się o wszystko, ponieważ to ona wysłała tych ludzi na śmierć, tak daleko od domu.
– Tak – odparł ponuro. – Słyszałem o tych zaginionych Monseańczykach.
– Kazano mi powiedzieć, że ci ludzie mieli przekazać wieści o czymś, co nazywa się zilfium.
– Wieści o zilfium? – Giddon uznał, że to dość niejasna informacja. O ile pamiętał, zilfium było rodzajem paliwa wykorzystywanego w Zimogrodzie. – Jakie wieści?
– Nie wiem – odparł mężczyzna. – Słyszałem tylko, że chcieli powiedzieć królowej coś o zilfium, ale potem wybrali się w rejs i zatonęli.
– Kto przekazał ci wiadomość?
– Człowiek, który przyprowadził nas do tuneli: Bann, towarzysz księcia Raffina z Middlanów. Powiedział, że on sam dostał ją od księcia Raffina, który otrzymał list napisany przez jednego z tych Monseańczyków, zanim utonęli.
Rada często przekazywała sobie w ten sposób informacje – z ust do ust.
– Czy dostałeś prócz tego coś na piśmie?
– Nie – odparł mężczyzna. – Tylko tyle że Monseańczycy z zatopionego statku chcieli przekazać królowej Bitterblue coś na temat zilfium, a zatem ona powinna zainteresować się tą sprawą.
Wiadomość go zirytowała i to nie tylko dlatego, że był wyczerpany i dźwigał dziecko, które ciążyło mu, jakby było z ołowiu. Po pierwsze, nie rozumiał jej treści. Po drugie, podejrzewał, że brakuje jakiegoś fragmentu. Po trzecie, wspomnienie zaginionych posłów prawdopodobnie doprowadzi Bitterblue do płaczu.
Ranie znów zbliżyła się do niego i powiedziała coś tak cicho, że musiał się do niej nachylić. Zaczął podejrzewać, że dziewczyna robi to specjalnie.
– Co to jest zilfium? – spytała.
Kropla lodowatej wody spadła mu na kark.
– Nie jestem pewien – odparł opryskliwie.
– Ona robi to specjalnie – wymruczała Selie, a on aż podskoczył. Był przekonany, że dziewczynka śpi.
– Co robi?
– Ranie specjalnie mówi tak cicho, żebyś podszedł do niej bliżej – szepnęła dziewczyna. – A poza tym wiem, że nie masz żadnej narzeczonej.
– Ach tak? A wiesz, że jesteś cięższa niż koń?
Selie zachichotała.
– Nie martw się. Nikomu nie powiem.
Kilka godzin później wyszli z tunelu prosto w różowy blask świtu przeświecający między drzewami, a wtedy łzy spłynęły matce dziewczynek po twarzy. Usiadła na dywanie butwiejących liści i westchnęła ciężko.
– Muszę dać odpocząć stopom, kochani.
– Pozwól, że je obejrzę. – Giddon postawił Selie na ziemi. Dziewczynka zaprotestowała jękiem i próbowała się go czepiać. – Teraz musisz iść sama. Widzisz ten las? Jesteśmy w Monsei. Jak ci się podoba?
Otaczający ich las praktycznie nie różnił się od lasu w Estillu w miejscu, gdzie weszli do tunelu – tak samo gęsto rosły tu wysokie drzewa pokryte jasnozielonymi pączkami oraz ciemnozielone sosny. Wiał wiatr, słychać było świergot ptaków, szum płynącej wody i szczebiotanie wiewiórek.
Ale Selie zaczęła płakać.
– Jest brzydki!
Giddon to rozumiał – podczas ucieczek często tak bywało. Osoba uciekająca z własnego kraju nie zdawała sobie sprawy, jak daleko od domu się znajdzie, dopóki na chwilę nie przystanęła.
– Chodź tu, Selie! – Jej matka wyciągnęła rękę. – Dotrzymaj mi towarzystwa, gdy pan Giddon będzie dręczył moje stopy.
– Twoja wiara w moje umiejętności medyczne jest wzruszająca – odciął się mężczyzna. – Poczekaj, znajdę tylko kilka zaostrzonych patyków.
Selie wciąż trochę popłakiwała, ale umościła się u boku matki, która zasypała ją pocałunkami. Giddon zdjął kobiecie trzewiki i odkrył, że stopy są tak zakrwawione, iż trudno będzie zdjąć skarpety bez odrywania skóry. W myślach wyrzucał sobie, że dopiero teraz zabrał się do oględzin. Potem ocenił, ile jeszcze mają do przejścia. Gospodarz, który zgodził się przyjąć uchodźców, miał w domu łazienkę, leki i wygodne łóżko, w którym kobieta mogła się położyć. Jego dom znajdował się w miarę niedaleko, a pozostali członkowie rodziny byli w stanie iść.
Niemowlę zaczęło płakać. Kobieta wyciągnęła wolną rękę, przytuliła dziecko do siebie i przystawiła je do piersi. Jej mąż i Ranie stali nieopodal, jakby bardzo chcieli się do czegoś przydać.
„Najlepiej będzie zaczekać ze zdejmowaniem tych skarpet” – pomyślał Giddon. „Całe szczęście, że jestem taki duży”.
Gdy niemowlę skończyło ssać, kobieta oddała je mężowi. Giddon dał jej tabletkę przeciwbólową, a potem podniósł z ziemi i niósł na rękach przez resztę drogi.