Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Uroda to skuteczna broń, ale Iskra nie chce jej użyć… Ta niezwykła dziewczyna obdarzona MOCĄ zawładnie wyobraźnią młodych czytelników. To nowoczesna bohaterka na niespokojne czasy.
Akcja nowej powieści Kristin Cashore dzieje się w świecie Wybrańców, ale kilkadziesiąt lat wcześniej. Tym razem autorka zabiera czytelników do kraju leżącego za górami, na wschód od siedmiu królestw, do górzystej, targanej wojnami krainy zwanej Dolinami. Nastał tam niespokojny czas. Młody król Nash z trudem utrzymuje się na tronie, a zbuntowani lordowie na północy i południu gromadzą armie, by go obalić. Góry i lasy roją się od szpiegów, złodziei i rozbójników.
Główna bohaterka, Iskra, mieszka w leśnej głuszy. Obdarzona dziką i niezwykłą urodą dziewczyna, z włosami koloru ognia, jest ostatnim żyjącym potworem w ludzkiej postaci. W równej mierze nienawidzona, co uwielbiana, posiada zdolność kontrolowania umysłów, jednak ze wszystkich sił stara się nie korzystać z tej mocy, by nie wydzierać tajemnic niewinnym ludziom. Zwłaszcza że sama skrywa niejeden sekret.
Któregoś dnia w domu Iskry pojawia się książę Brigan. Królewska rodzina prosi ją o wsparcie: ma pomóc w odnalezieniu spiskowców knujących przeciw władcy. Iskra zaczyna zdawać sobie sprawę, że jej zdolności sięgają dalej, niż sobie kiedykolwiek wyobrażała. Jej moc może ocalić królestwo.
Kristin Cashore należy do grona tych utalentowanych autorów, którzy potrafią nadać powieści fantasy prawdziwa głębię. Liczne zwroty akcji w opowieści o Iskrze sprawiają, że aż chce się przewracać kolejne strony. Ten prequel jest tak dobry, że spodoba się nawet czytelnikom, którzy nie znają „Wybrańców”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 473
Dla Catherine – mojej młodszej siostryi prawdziwej podpory mego serca
LAMENT Z DOLIN
Odbiegliśmy gdzieś wzrokiem, a twój ogień zgasł
I został nam tylko popiół, został tylko żal.
W iskrze mego życia rozniecę nasz smutek
W iskrze mego życia rozniecę nasz gniew
Na straszny, nieubłagany życia kres.
Prolog
Larch często myślał sobie, że gdyby nie nowo narodzony syn, chyba nigdy nie otrząsnąłby się po śmierci Mikry. Pozbawione matki niemowlę potrzebowało żywego, sprawnego ojca, który wstawałby rano i doglądał gospodarstwa. Na szczęście dziecko było bardzo spokojne, pogodne i gaworzyło melodyjnie, a oczy miało równie brązowe jak jego zmarła matka.
Larch pracował jako leśnik w posiadłości jednego z pomniejszych lordów w leżącym na południowym wschodzie królestwie Monsei. Gdy wracał do domu po całym dniu w siodle, natychmiast rozglądał się za dzieckiem i niemal zazdrośnie wyrywał je z rąk piastunki. Brudny, przesiąknięty zapachem potu i konia, siadał na krześle żony, przytulał chłopca do siebie i zamykał oczy. Czasem płakał, a łzy zostawiały jasne smugi na jego umorusanej twarzy, jednak zawsze łkał bezgłośnie, by móc wciąż słyszeć głos syna. Niemowlę wpatrywało się w niego uważnie, a jego wzrok przynosił ojcu ukojenie. Piastunka powtarzała, że to niezwykłe, by dziecko w tym wieku potrafiło spoglądać z takim skupieniem.
– Nic dobrego z tego nie będzie – ostrzegała. – To dziecko ma dziwne oczy.
Jednak Larch się nie martwił – piastunka robiła to za nich oboje. Codziennie rano oglądała oczy chłopca, tak jak czynili to wszyscy młodzi rodzice, i codziennie oddychała z ulgą, widząc, że nic się nie zmieniło. Niemowlę, którego oczy przybierały dwa różne kolory, było Obdarzeńcem. W Monsei, tak jak w niemal wszystkich siedmiu królestwach, takie dziecko stawało się własnością króla. Rodzina zazwyczaj nie oglądała go już nigdy więcej.
Gdy minęły pierwsze urodziny chłopca, a jego brązowe tęczówki nie zmieniły barwy, opiekunka mimo wszystko nie wyzbyła się podejrzeń. Słyszała opowieści o Obdarzeńcach, których oczy zmieniły się znacznie później. Tak czy inaczej ten chłopiec nie był zwykłym dzieckiem. W wieku dwunastu miesięcy Immiker potrafił już wypowiedzieć własne imię. Mając piętnaście miesięcy, porozumiewał się pełnymi zdaniami, a gdy skończył półtora roku, mówił zupełnie jak dorosły. Z początku piastunka miała nadzieję, że zdoła zjednać sobie sympatię Larcha i zyska w ten sposób nie tylko męża, ale i silnego, zdrowego syna. Teraz jednak zdała sobie sprawę, że to dziecko proszące o podanie piersi i zmianę pieluchy niczym mały dorosły zaczyna ją przerażać. Niedługo potem odeszła.
Larch przyjął tę wieść z radością, bo sprzykrzyła mu się ta wiecznie skwaszona kobieta. Skonstruował nosidełko, by móc zabierać syna do pracy. W chłodne i deszczowe dni nie wychodził z domu, w pogodne – także nie popędzał konia do galopu. Pracował krócej i często robił przerwy, by nakarmić Immikera, ułożyć go do snu albo przewinąć. Dziecko bezustannie mówiło, pytając o nazwy roślin i zwierząt, układało też absurdalne wierszyki. Larch chętnie ich słuchał, bo zawsze go bawiły.
– Ptaszki lubią drzewa, w których mogą się skryć, bo w duszy są tylko ptakami – powiedział w zamyśleniu chłopiec, po czym poklepał ojca po ręce. – Ojcze?
– Tak, synu?
– Lubisz robić to, co ja lubię, bo w duszy słyszysz moje słowa.
Larch był w pełni szczęśliwy. Nie pamiętał już, dlaczego tak bardzo zasmuciła go śmierć żony. Teraz był przekonany, że lepiej żyje im się we dwóch. Zaczął unikać innych mieszkańców wioski, bo nudziły go ich sprawy i nie widział powodu, by oni także mieli się cieszyć towarzystwem jego syna.
Któregoś ranka, gdy Immiker miał trzy lata, Larch obudził się i spojrzał w oczy chłopca. Prawe było szare, a lewe – czerwone jak krew. Mężczyzna zerwał się, przerażony.
– Zabiorą cię! – wykrzyknął. – Ludzie króla niedługo przybędą!
Immiker zamrugał.
– Nie zabiorą mnie. Coś wymyślisz.
Ukrycie Obdarzeńca stanowiło ciężkie przestępstwo, karane więzieniem i grzywną, jakiej Larch nie byłby w stanie zapłacić. Jednak natychmiast poczuł, że chłopiec ma rację. Muszą się udać na wschód, aż do górskiego pogranicza, gdzie prawie nikt nie mieszka. Tam znajdą kryjówkę. Larch był leśnikiem, umiał polować, tropić zwierzynę, rozpalić ogień i zbudować schronienie. Postanowił stworzyć Immikerowi dom tam, gdzie nikt ich nie znajdzie.
Chłopiec był niezwykle spokojny. Wiedział, że jest Obdarzeńcem, i rozumiał, co to oznacza – Larch podejrzewał, że o wszystkim opowiedziała mu piastunka. A może on sam, tylko tego nie pamiętał. Ostatnio łapał się na tym, że często zapomina o różnych rzeczach, tak jakby w jego głowie zamykały się drzwi, których nie dało się już później otworzyć. Uznał, że to prawdopodobnie skutek starości, bo gdy jego żona zmarła w połogu, nie był już młody.
– Czasem się zastanawiam, czy twój Dar ma coś wspólnego ze słowami – powiedział, gdy jechali na wschód, zostawiając w tyle rzekę i ich stary dom.
– Nic! – zaprotestował Immiker.
– Oczywiście, że nic – zgodził się mężczyzna, nie rozumiejąc, skąd w ogóle przyszedł mu do głowy taki pomysł. – Nie szkodzi, synu, w końcu jesteś jeszcze mały. Zobaczymy, co to takiego będzie. Mam nadzieję, że coś pożytecznego.
Mianem „Daru” określano szczególny talent w jakiejś dziedzinie, znacznie przekraczający zdolności normalnego człowieka. Dar mógł przybrać dowolną formę. Większość władców miała w swojej kuchni przynajmniej jednego Obdarzeńca urodzonego z Darem pieczenia chleba albo produkcji wina. Bywali tacy, którzy posiadali całe armie żołnierzy ze zdolnością walki. Niektórzy z Obdarzeńców odznaczali się nadludzko wyczulonym słuchem, inni biegali szybciej niż puma, potrafili obliczać w myślach duże sumy albo wyczuwali, czy potrawa jest zatruta. Czasami Dary okazywały się zupełnie bezużyteczne, jak umiejętność nienaturalnego skręcania kończyn albo jedzenia skał. Istniały też inne, bardziej niepokojące talenty. Niektórzy z Obdarzeńców potrafili przewidywać przyszłość. Inni umieli czytać w myślach, odkrywając najpilniej strzeżone sekrety. Mówiono, że król Nanderu ma na usługach Obdarzeńca, który raz spojrzawszy człowiekowi w twarz, jest w stanie ustalić, czy ta osoba popełniła jakąś zbrodnię.
Obdarzeńcy stanowili narzędzia w rękach swoich władców. Ludzie uważali ich za wybryki natury i unikali, jak tylko mogli.
Larch kiedyś myślał podobnie. Teraz zrozumiał, że to okrutne i niesprawiedliwe. Jego syn był zwykłym małym chłopcem, który po prostu wyróżniał się spośród innych ludzi pod wieloma względami, nie tylko dzięki Darowi, który jeszcze się nie objawił. Z pewnością nie zamierzał wysyłać go na dwór królewski, gdzie czekałyby go szyderstwa i docinki, i gdzie byłby wykorzystywany jako narzędzie władcy.
Larch szybko zrozumiał, że góry nie są dla nich odpowiednią kryjówką. Największym problemem nie był chłód, choć jesień zdawała się tu równie surowa jak zima w posiadłości monseańskiego lorda. Nie chodziło też o górzysty teren, choć ostre skały dawały się we znaki sypiającym na ziemi uciekinierom i nie było ani skrawka gruntu, na którym można by wyhodować warzywa czy zboże. Największy problem stanowiły drapieżniki. Co kilka dni Larch musiał walczyć z kolejnym napastnikiem. Pumy, niedźwiedzie, wilki, ogromne ptaszyska o skrzydłach wielkości dorosłego człowieka. Niektóre z nich broniły swego terytorium, inne poszukiwały pożywienia, a wszystkie były bardzo zajadłe. Im bliżej zimy, tym głodniejsze stawały się zwierzęta, aż któregoś dnia zbiegowie stracili konia – zginął rozszarpany przez dwie pumy.
Nocą, gdy siedzieli w kryjówce z gałęzi, Larch przytulał chłopca do siebie i nasłuchiwał wycia, odgłosu toczących się kamieni, a potem przeraźliwego pisku, który oznaczał, że jakieś zwierzę zwietrzyło ich obecność. Wtedy wkładał śpiącego chłopca do nosidełka na piersi, zapalał pochodnię i wstawał, by ogniem i mieczem odeprzeć atak. Czasem musiał tak stać przez kilka godzin. Ostatnio niewiele sypiał.
I kiepsko się odżywiał.
– Rozchorujesz się, jeśli będziesz aż tyle jadł – powiedział kiedyś Immiker, gdy spożywali skromny posiłek złożony z wilczego mięsa i wody.
Larch natychmiast odsunął swoją porcję, bojąc się, że jeśli zachoruje, nie będzie mógł się opiekować synem. Oddał mu większość swojego przydziału.
– Dziękuję ci za radę, synu.
Immiker pochłonął porcję ojca w milczeniu, po czym spytał:
– Co by było, gdybyśmy wspięli się wyżej i przeszli przez góry na drugą stronę?
Mężczyzna spojrzał w różnokolorowe oczy syna.
– Myślisz, że powinniśmy tak zrobić?
Chłopiec wzruszył chudymi ramionami.
– A czy przeżyjemy taki marsz?
– Myślisz, że przeżyjemy? – spytał Larch i potrząsnął głową, słysząc swój głos. Jego syn miał trzy lata i nic nie wiedział o chodzeniu po górach. To zmęczenie sprawiło, że tak bardzo pragnął usłyszeć, co sądzi o tym chłopiec. – Nie przeżyjemy – odparł zdecydowanie. – Nie słyszałem, by ktokolwiek przeszedł te góry od zachodu, ani tu, ani w Estillu, ani w Nanderze. Nie wiem nawet, jakie ziemie leżą po drugiej stronie. Słyszałem tylko opowieści ludów ze wschodu o różnobarwnych potworach i podziemnych labiryntach.
– W takim razie musimy zejść z powrotem na wzgórza, ojcze. Musisz mnie chronić.
Larch był zmęczony, głodny i czuł, że w głowie ma zupełną pustkę, ale teraz poczuł przypływ determinacji. Musiał posłuchać syna.
Gdy schodzili po stromym zboczu, zaczął padać śnieg. Larch przypiął nosidełko Immikera z przodu, a łuk, kołczan i sakwy powiesił na plecach. Gdy na odległej grani pojawiło się brunatne ptaszysko, zmęczoną ręką sięgnął po łuk. Ale ptak zaatakował tak szybko, że było już za późno na strzał. Larch zatoczył się, upadł i poczuł, że się ześlizguje. Wyciągnął ręce, by chronić dziecko, którego krzyk zagłuszył wrzask drapieżnika:
– Chroń mnie, ojcze! Musisz mnie chronić!
Nagle Larch poczuł, że skała pod jego plecami ustąpiła i spada teraz w ciemność. „Lawina” – pomyślał tępo, wciąż skupiony na tym, by osłaniać dziecko. Uderzył ramieniem o coś ostrego i poczuł wilgoć. Dziwne uczucie, tak spadać. Kręciło mu się w głowie i miał wrażenie, że nic nie waży. Przez chwilę zastanawiał się, czy zmierza do samego środka ziemi, a potem stracił przytomność.
Ocknął się gwałtownie, z jedną myślą: „Immiker!”. Nie czuł ciepła ciała syna, a nosidełko było puste. Panowała całkowita ciemność, więc pomacał wokół rękami. Leżał na czymś twardym i śliskim, przypominającym lód. Poruszył się, by szukać dalej, i nagle krzyknął, czując przeszywający ból w barku i w głowie. Żołądek podszedł mu do gardła. Opanował mdłości i znów położył się nieruchomo, łkając i szepcząc imię chłopca.
– Wszystko w porządku, ojcze – rozległ się z boku głos dziecka. – Przestań płakać i wstań.
Płacz przeszedł teraz w szloch ulgi.
– Wstawaj, ojcze. Rozejrzałem się. Niedaleko jest tunel.
– Nic ci nie jest?
– Zmarzłem i jestem głodny. Wstawaj!
Larch próbował podnieść głowę, ale prawie stracił przytomność.
– Nie mogę. Za bardzo boli.
– Wcale nie. Możesz wstać – powiedział Immiker, a wtedy Larch zdał sobie sprawę, że to prawda. Słaniał się na nogach i kilka razy zwymiotował, ale jakoś zdołał oprzeć się na kolanach i zdrowej ręce i podczołgać w kierunku syna.
– Gdzie... – wydyszał, ale musiał przerwać. Mówienie sprawiało mu ból.
– Wpadliśmy w skalną szczelinę – wyjaśnił Immiker. – Ześlizgnęliśmy się. Tam jest tunel.
Larch nie rozumiał, co się dzieje, a czołganie wymagało tyle wysiłku, że nawet nie próbował myśleć. Droga była śliska i stroma. Tam, dokąd się kierowali, panowała większa ciemność niż w miejscu, z którego wyruszyli. Mała postać syna rysowała się przed nim na zboczu.
– Tu jest gwałtowny spadek – ostrzegł Immiker, ale jego ojciec nie zrozumiał, co ma na myśli, i zwalił się w dół. Wylądował na złamanej ręce i na chwilę stracił przytomność. Obudził się, czując zimny powiew i zapach wilgoci. Leżał w wąskiej rozpadlinie, wciśnięty między dwie skały. Chciał spytać Immikera, czy nic mu nie jest, ale tylko jęknął.
– Którędy teraz? – spytał chłopiec.
Larch nie wiedział, co odpowiedzieć, więc znów jęknął.
– Mówiłem ci, że to tunel. – Głos Immikera był zmęczony i niecierpliwy. – Pomacałem ścianę po obu stronach. Wybierz jakiś kierunek, ojcze. Wydostań mnie stąd.
Obie strony korytarza były równie ciemne i tak samo pachniały stęchlizną, ale Larch musiał coś wybrać. Poruszył się ostrożnie. Głowa mniej go bolała, gdy zwracał się przodem do wiatru. Podjął decyzję, że pójdą w tamtą stronę.
I dlatego po czterech dniach błądzenia po omacku, podczas których Immiker nieustannie przypominał ojcu, że czuje się dostatecznie dobrze, by brnąć naprzód, wydostali się z tunelu u stóp monseańskich gór. Znaleźli się w owym dziwnym kraju po drugiej stronie. Nie wiedzieli o nim nic, nie licząc bajd zasłyszanych w oberżach – opowieści o tęczowych potworach i podziemnych labiryntach.
Larch zastanawiał się czasem, czy upadek w górach nie uszkodził mu mózgu. Im dłużej przebywał w tym dziwnym kraju, tym bardziej jego umysł zasnuwała mgła. Ludzie mówili tu innym językiem i choć Larch bardzo się starał zrozumieć te obce dźwięki, ostatecznie zawsze w końcu prosił Immikera o tłumaczenie. Z upływem czasu syn musiał objaśniać mu coraz więcej rzeczy.
Kraina była górzysta, burzowa i nieprzyjazna. Nazywano ją Dolinami. Żyły tu zwierzęta, jakie Larch widywał w Monsei – takie, których zachowanie znał i rozumiał. Jednak czasem widywał też barwne, fantastyczne stwory, które mieszkańcy Dolin nazywali potworami. O wszystkim decydował ich niezwykły kolor, ponieważ pod innymi względami istoty te przypominały normalne zwierzęta. Miały kształt miejscowych koni, żółwi, pum, ptaków, ważek czy niedźwiedzi, ale przybierały barwę fuksji, turkusu, brązu albo opalizującej zieleni. Konia o maści siwej lub karej nazywano tu koniem. Identyczne zwierzę o maści złotopomarańczowej – potworem.
Larch nie rozumiał tych stworzeń. Mniejsze z nich – myszy, muchy i wiewiórki – były niegroźne, ale większe, ludożercze potwory stanowiły ogromne niebezpieczeństwo, poważniejsze niż zwykłe drapieżniki. Nade wszystko pożądały ludzkiego mięsa, a mięso innych potworów doprowadzało je niemal do szaleństwa. Obecność Immikera miała na nie podobny wpływ, więc gdy tylko podrósł na tyle, by być w stanie naciągnąć cięciwę, od razu nauczył się strzelać z łuku. Larch nie był pewien, kto go wyszkolił. Jego syn zawsze miał kogoś przy boku, jakiegoś mężczyznę lub chłopca, który pomagał mu w różnych sprawach. Wciąż pojawiali się nowi – poprzedni znikali, gdy tylko Larch wreszcie nauczył się ich imion – a ich miejsce natychmiast zajmowali kolejni.
Nie miał pojęcia, skąd się brali. Najpierw mieszkał z Immikerem sam w małej chatce, potem w większym domu, później w jeszcze większym, na skalistej polanie tuż pod miastem. Niektórzy towarzysze Immikera pochodzili z miasta. Jednak inni zdawali się wypełzać z górskich rozpadlin i z ziemi. Dziwni, bladzi ludzie. Przynosili Larchowi lekarstwa, dzięki którym zagoił mu się bark.
Słyszał, że w Dolinach żyje kilka potworów o ludzkich kształtach i że można je rozpoznać po barwie włosów, ale nigdy ich nie widział. Uznał, że to nawet lepiej, bo nie mógł sobie przypomnieć, czy człekokształtne potwory są mu przyjazne, czy nie, poza tym czuł się wobec tych istot całkowicie bezbronny. Potwory były zbyt piękne. Ich uroda tak go oszałamiała, że umysł stawał się pusty, a ciało zamierało w bezruchu. Immiker ze swoimi pomocnikami musieli go bronić.
– To takie ich sztuczki, ojcze – wyjaśnił chłopiec. – Ich potworna moc. Zachwycają cię swoim pięknem, by omamić umysł. Musisz nauczyć się strzec swoich myśli tak jak ja.
Larch wiedział, że Immiker ma rację, ale wciąż tego nie rozumiał.
– Stworzenia, które mają władzę nad ludzkim umysłem – rzekł do siebie. – To przerażające.
Immiker roześmiał się głośno i objął ojca ramieniem. Chłopiec był zwykle niechętny pieszczotom, więc Larch poczuł, że zalewa go fala szczęścia.
Czasem, bardzo rzadko, w chwilach gdy odzyskiwał jasność umysłu, zauważał, że w miarę jak Immiker dorasta, on sam robi się coraz bardziej zniedołężniały i głupi. Chłopiec wielokrotnie opowiadał mu o zawikłanej sytuacji politycznej tego kraju, zwalczających się frakcjach i czarnym rynku działającym w podziemnych tunelach. Dwóch lordów, Mydogg z północy i Gentian z południa, próbowało wykroić sobie z Dolin własne imperia. Na północy rozciągała się kraina zwana Pikkią, pełna gór i jezior.
Larch nie potrafił tego ogarnąć. Wiedział tylko, że nie ma tu Obdarzeńców i nikt nie odbierze mu syna o różnokolorowych oczach.
Czasem, gdy czuł się lepiej, próbował nad tym rozmyślać. Ciekawiło go, kiedy objawi się Dar syna.
A gdy był w szczytowej formie, co zdarzało się, ilekroć Immiker zostawił go samego na dłużej, zastanawiał się, czy Dar przypadkiem już się nie objawił.
Immiker miał swoje ulubione rozrywki. Często bawił się małymi potworami, związując je, wyrywając im pazury, zdzierając różnokolorowe łuski albo wyskubując pióra. Któregoś dnia, gdy chłopiec miał dziesięć lat, Larch zobaczył, jak obdziera ze skóry królika koloru błękitnego nieba.
Zakrwawione, drżące z przerażenia zwierzątko wciąż było oszałamiająco piękne. Larch zapatrzył się na nie i zapomniał, dlaczego szukał Immikera. Poczuł nagły smutek, widząc, że ktoś dla przyjemności dręczy tak wspaniałe stworzenie. Królik zaczął popiskiwać w panice i Larch zdał sobie sprawę, że sam pojękuje.
Immiker spojrzał na niego spod oka.
– Wcale go to nie boli, ojcze – zapewnił.
Larch natychmiast poczuł się lepiej, wiedząc, że potwór nie czuje bólu. Ale wtedy królik znów pisnął boleśnie i Larch poczuł się zupełnie zdezorientowany. Spojrzał na syna. Chłopiec trzymał w ręku sztylet umazany krwią i uśmiechał się szeroko.
Gdzieś w głębi duszy Larch poczuł cień podejrzenia i przypomniał sobie, dlaczego szukał Immikera.
– Wydaje mi się – powiedział powoli – że już wiem, na czym polega twój Dar.
Syn spojrzał na niego uważnie.
– Czyżby?
– Powiedziałeś, że potwory potrafią omamić mój umysł pięknem.
Immiker opuścił nóż i przekrzywił głowę. W jego twarzy było coś dziwnego. Larch zobaczył na niej niedowierzanie, a potem rozbawienie. Tak jakby w coś grali i Immiker przegrał po raz pierwszy w życiu.
– Czasem mam wrażenie, że omamiasz mnie słowami.
Chłopiec wybuchnął głośnym śmiechem. Larch poczuł się nagle tak szczęśliwy, że mu zawtórował. Tak bardzo kochał swojego syna! Otworzył ramiona, by przygarnąć go do siebie, a wtedy chłopiec z całej siły wbił mu sztylet w brzuch. Larch padł na ziemię jak kłoda.
Immiker pochylił się nad nim.
– Okazałeś się bardzo pomocny – powiedział. – Będzie mi ciebie brakowało. Niestety, innych niełatwo jest kontrolować. Szkoda, że nie wszyscy są tak głupi jak ty, ojcze.
Umieranie było dziwnym doznaniem. Czuł zimno i zawroty głowy, tak jak wtedy w górach Monsei. Ale teraz wiedział dokładnie, gdzie jest i co się z nim dzieje. W ostatniej chwili pomyślał, że postąpił głupio, że nie powinien był pozwolić tak łatwo oczarować się słowami. Ale to miłość sprawiła, że nie rozpoznał w porę Daru Immikera. Jeszcze przed jego narodzinami, gdy chłopiec był zaledwie okruszkiem w brzuchu Mikry, Larch został oczarowany.
Piętnaście minut później ciało Larcha i jego dom stały w ogniu, a Immiker siedział na grzbiecie kucyka, zmierzając tunelami na północ. Czuł ulgę, że może wreszcie wyruszyć w drogę. Jego sąsiedzi i cała okolica wydawały mu się coraz nudniejsze i ostatnio bywał bardzo rozdrażniony. Był gotów na coś więcej.
Postanowił zaznaczyć ten przełomowy moment, odrzucając swe stare imię. Mieszkańcy Dolin z początku dziwnie wymawiali imię Larcha, a Immikerowi bardzo się to spodobało.
Postanowił, że odtąd będzie się nazywał Leck.
Minął rok.