Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Powojenna Bośnia. Dwie młode kobiety wpadają w króliczą norę ich wspólnej przeszłości.
Europejska Nagroda Literacka 2020.
Sara i Lejla, nierozłączne przyjaciółki z dzieciństwa, od lat nie mają ze sobą żadnego kontaktu. Kilka słów rzuconych mimochodem podczas studenckich wakacji sprawiło, że ich drogi się rozeszły. Jednak teraz, pod wpływem niespodziewanej rozmowy telefonicznej, Sara podejmuje decyzję. Ciekawość przeplatająca się z poczuciem winy każe jej wrócić do kraju, który dawno zostawiła za sobą. Bośnia. Chciała od niej uciec, od tamtych wspomnień, miejsc, ludzi, nawet języka, ale Lejla przyciąga ją jak magnes.
Spotykają się w Mostarze i wyruszają do Wiednia w poszukiwaniu brata Lejli, który zaginął w czasie wojny domowej w Jugosławii. Im bliżej celu, tym głębiej zanurzają się w trudną historię własnej skomplikowanej relacji i tym wyraźniej Sara uświadamia sobie, że nigdy nie uwolni się od przeszłości i na zawsze będzie związana z Lejlą, choć znajdują się po przeciwnych stronach lustra. Lana Bastašić obnaża zawiłości przyjaźni dwóch kobiet, które kochają się, ranią, zawodzą i ostatecznie nie potrafią się zrozumieć.
„Głos narratorki powieści Lany Bastašić brzmi szczerze i autentycznie. Jej zdolność do snucia opowieści ma w sobie dojrzałość i energię. Swoim debiutem wyznaczyła bardzo wysoki standard literacki”.
Dubravka Ugrešić
„Powieść Lany Bastašić o dwóch młodych kobietach, które pogrążyły się w powojennej Bośni jak dwie Alicje w Krainie Czarów, jest błyskotliwa, dynamiczna, pełna pasji i ujawnia wielki talent”.
Aleksandar Hemon
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 299
2.
Weszłam do mieszkania z pustymi rękami. Miałam kupić nową zasłonę. I jeszcze coś, o czym zapomniałam. W drzwiach przywitały mnie jego szare kapcie. Jeden miał oderwaną podeszwę. Otwierała się i zamykała przy każdym kroku, jakby miała coś na końcu języka, ale nie mogła sobie przypomnieć co. To były trzydzieste piąte urodziny Michaela, te kapcie. Podarowałam mu też wtedy płytę, nie pamiętam już jaką. Kupiliśmy tort Red Velvet i żartowaliśmy, że na pewno wypadnie nam z rąk w drodze do mieszkania. Zatrzymaliśmy się przed apteką, która była znana tylko z tego, że jakaś postać literacka przed ponad stu laty kupiła tam mydło.
– A może się pobierzemy? – spytał Michael.
– Nie bądź śmieszny – odparłam.
Otworzyłam pudełko i wbiłam palce w zimne, gąbczaste ciało czerwonego tortu. Był smaczny.
– Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin – powiedziałam do Michaela.
I na tym stanęło, idea małżeństwa została odrzucona pod tą apteką jak nieskuteczna pigułka. Mama po kilku latach przestała się dopytywać. Odwiedziła nas tylko raz. Spała ze mną w wielkim łóżku, podczas gdy Michael wiercił się na kanapie. Wstała o siódmej i zaczęła walić garnkami w kuchni. Wiedziałam, co myśli: że przynoszę jej wstyd na cały świat. Cała Irlandia będzie wiedzieć, że matka nie nauczyła mnie sprzątać. Wiedziałam też, co myśli Michael: wpatrywał się w jej wielkie ciało i zastanawiał się, czy to jest zapisane w genach. Zawsze była pulchna, ale po śmierci taty udało jej się całkowicie przepoczwarzyć. Myślałam o jej jasnych włosach spadających na moją twarz, kiedy usypiała mnie wieczorem. Teraz zostało kilka cienkich kosmyków wokół tłustej twarzy, która zlała się z szyją. Pamiętam, co powiedział Michael: „Twoja mama ma naprawdę ładne oczy”. Tylko tyle zostało mu do pochwalenia. A ja go za to nienawidziłam. Chciałam przytulić moją wielką mamę i osłonić przed jego spojrzeniem.
Ulżyło mi, kiedy wróciła do domu. Kupiła sobie ogromny kufel, na którym była namalowana koniczyna, choć nigdy nie piła piwa, i papierośnicę z irlandzką flagą, choć nigdy nie paliła. Wsiadła do samolotu i wróciła do Bośni. Po jakimś czasie przestała się odzywać. Michael i ja wróciliśmy do normalnego życia. On do pisania swoich kodów, ja do tłumaczenia. Nikt już nie wspominał ani o ślubie, ani o mojej mamie.
Nasz pierwszy seks trwał pięć minut. On był pijany, ja padałam ze zmęczenia, a jego pies skamlał w przedpokoju. Na dworze darli się rozwydrzeni dublińczycy. Michael zasnął w tej samej chwili, w której cisnął w kąt prezerwatywę. Ja poszłam się umyć do łazienki. Pierwszy raz byłam w jego mieszkaniu. Potem stanie się ono naszym mieszkaniem, a więc i moim, choć tak naprawdę nigdy nie było ani jednym, ani drugim – należało do przysadzistej, mającej już sześćdziesiąt lat Irlandki, która flirtowała z Michaelem, a mnie ignorowała. Ale tej nocy, po pięciu minutach seksu, to nadal było tylko mieszkanie Michaela. Nie znałam jego zakątków, uderzyłam się w palec u nogi. W łazience otworzyłam szafkę nad lustrem i znalazłam wystarczająco dużo analgetyków, żeby uśpić konia. Te migreny Michaela. Później zapoznam się z nimi. Lekarz mu powie, żeby mniej wpatrywał się w komputer. Wybuchniemy śmiechem. Ale tamtej nocy to była tylko sterta nieznanych mi pigułek w łazience jakiegoś faceta, którego poznałam noc wcześniej. Przespałam się z narkomanem, pomyślałam. Wyznam mu to potem, przy czwartym albo piątym wspólnym wyjściu. To będzie dla niego najzabawniejsza rzecz na świecie.
Jak długo siedziałam w tej łazience? Na jednym z kafelków przyklejona była silikonowa kaczuszka. W umywalce zalegały rude włosy. Czułam ból między udami. Wzięłam dwie pigułki Michaela i pożyczyłam sobie ręcznik. Myślałam, że ta noc będzie lepsza, wszystko na to wskazywało. Mądry facet. Oczytany. Dowcipny. Trochę zwariowany. Lubi Cohena. A później wszystko trwało pięć minut, po czym mądry facet zasnął. Siedziałam w obcej łazience, nie wiedząc, że pewnego dnia będzie moja, i myślałam o wszystkich dublińczykach, z którymi spałam, od kiedy sprowadziłam się do tego miasta. Przez głowę przeleciały mi wszystkie zużyte prezerwatywy. Niezbyt duży basen zmarnowanej irlandzkiej genetyki. Jak z nimi kończyłam? Teraz też tak będzie, pomyślałam. Wyjdę z łazienki i zamówię taksówkę. Nie dałam mu numeru telefonu, nie będzie mnie nagabywał.
Na pralce sterta jego brudnych ubrań. Wyciągnęłam ze stosu koszulkę z podobizną Dartha Vadera i przyłożyłam do siebie. Była wielka i śmierdziała haszyszem. Odłożyłam ją i wyszłam z łazienki, zdecydowana ubrać się i wezwać taksówkę. Znalazłam dżinsy i tylko jedną skarpetkę. Jego pies pilnie mi towarzyszył, jakbym nie była pierwszą, która kręci się po tym mieszkaniu w poszukiwaniu wyjścia. Chciałam znaleźć bluzkę w jadalni, w której wtedy był jakiś inny stół, nie ten, który złożymy razem kilka lat później. W tym momencie chciałam tylko odszukać swoją bluzkę, wyjść i udawać, że nic się nie stało. On chrapie w drugim pokoju, nawet nie zauważy, że wyszłam. Drugą skarpetkę może sobie zachować na pamiątkę.
Znalazłam bluzkę koło telewizora i włożyłam ją przez głowę, zastanawiając się, jaką taksówkę wezwać, wściekła, że znowu będę musiała wydać ekstra pieniądze. Potem spojrzałam w górę, w stronę półek na ścianie, i nagle się zatrzymałam. Ze sterty podręczników komputerowych wystawała czarna książeczka. Grzbiet zdobiły srebrne litery. Przeczytałam: „Wyspa skarbów, R.L. Stevenson”. Stałam i patrzyłam, jak słowa rozbłyskują w ulicznym świetle, które wpadało przez balkon do salonu. Przesunęłam palcami po literach, były wybrzuszone jak zarośnięta rana. Nic mnie już nie bolało – analgetyk zrobił swoje. Pies lizał moją bosą stopę. Patrzyłam na książkę i myślałam o Jimie Hawkinsie, któremu powiedziano, że musi wszystko zapisać, jak było, niczego nie może pominąć. Po jakimś czasie rozebrałam się i wróciłam do łóżka Michaela.
Ile lat minęło od tamtej pory? Od naszego pierwszego seksu do telefonu Lejli? Ludzie umierali każdego dnia. Ilu ich przestało istnieć, odkąd pochowałyśmy Zająca? Życie wielu się zatrzymało, podczas gdy my dwie nawet się nie słyszałyśmy. Kiedy ja poznawałam Michaela, spałam z Michaelem, jadłam torty z Michaelem, kłóciłam się z Michaelem – gdzie ona była? Dlaczego nie zadzwoniła do mnie tamtego dnia albo następnego, albo wtedy przed apteką, albo jakiegokolwiek innego dnia, poza tym jednym? Dlaczego nie zadzwoniła przed tamtą chwilą, w której zobaczyłam tę właśnie książkę na półce Michaela? Jakby wiedziała wszystko o moim życiu, o tym, co mi się przydarzy, wcześniej, niż ja się dowiem.
W uszach wciąż wibrował mi jej ochrypły głos. Była starsza, pewnie grubsza, ale wciąż miała ten rozedrgany, chropawy głos. Odetchnęłam głęboko i powoli otworzyłam drzwi, jakbym się spodziewała, że zastanę Michaela przy jakimś niewybaczalnym zajęciu. Wtedy byłoby łatwiej.
Nie zdjęłam butów. Siedział w salonie i wymyślał jakieś kody, których nigdy nie rozumiałam. Stałam w drzwiach za jego plecami i widziałam porządne zdania, utkane z cyfr, liter i znaków, jak układają się jedne za drugimi, białe na ciemnym monitorze. Michael zawsze mówił, że cały świat jest zakodowany, a ja nie jestem świadoma, że za programem, którego używam w tłumaczeniu, za moimi ulubionymi czasopismami i playlistami, już w czasach, kiedy jego profesja jeszcze nie istniała, krył się język, który jest dla mnie nieuchwytny. Stałam i wpatrywałam się w ten natłok symboli, myśląc, komu tego dnia stworzą świat. Czy nieświadomie pomogą komuś skończyć doktorat albo zabić jakiegoś potwora w grze wideo, albo – kto wie? – zostawić list samobójcy w nowym programie? Ten przygarbiony człowiek w za dużym nieforemnym swetrze – czyim on jest bogiem?
Rękę wciąż trzymałam w kieszeni płaszcza; ściskałam telefon, z którego pół godziny wcześniej wypłynęło to zdanie: „Armin jest w Wiedniu”. Myślałam, że nie będę się mogła spakować i pojechać na lotnisko, jeśli moje palce wypuszczą komórkę. Wraz z nią zgubię i Lejlę, i Armina, i Wiedeń. A co będzie z przygarbionym bogiem w za dużym nieforemnym swetrze? Nic strasznego: Zagrzeb, Mostar, Wiedeń. Parę tygodni, może miesiąc, jeśli postanowię zostać dłużej. Telefon coraz bardziej parzył mnie w zaciśniętej ręce. Bośnia, Lejla. To nie są dwutygodniowe wakacje, po których wracam do domu i kładę się do łóżka z Michaelem. To jakbym wcześniej wróciła do heroiny. Zdążyłam się już skalać ojczystym językiem.
Podeszłam do niego od tyłu i zdjęłam mu słuchawki z uszu. Przestraszył się. Położyłam mu dłonie na ramionach. Czułam jednocześnie i naturalność tego dobrze znanego gestu, i przekonanie, że tym razem będzie inaczej.
– To tylko ja – powiedziałam.
– Znalazłaś zasłonę? – spytał, wciąż patrząc w ekran.
– Nie – odparłam. Angielski zalegał we mnie, cegła za cegłą.
– To ja pójdę jutro – powiedział – jeśli ci nie przeszkadza oglądanie naszego gołego sąsiada jeszcze przez jeden dzień.
Usiadłam na kanapie przy biurku i omiotłam spojrzeniem nasz salon. Nagle zrobił się nowy, widziałam go jej oczami. Zaproszenie od Lejli zmieniło moje życie w muzeum. Patrzyłam na ścianę za komputerem Michaela, na półki z ludzikami Lego, małymi kaktusami i książkami o językach programowania. Po przeciwnej stronie ciągnęła się inna ściana, pełna moich słowników i encyklopedii, z czarno-białą fotografią zaskoczonego siwego Salingera i jego zaciśniętej pięści, która szykuje się do rozbicia prymitywnego obiektywu. Między naszymi nieprzetłumaczalnymi światami stoi okrągły stół, który razem złożyliśmy któregoś wieczoru, kłócąc się o instrukcję. Obok wielkiego telewizora – zdjęcie jego psa. Cukrzyca, musieliśmy go uśpić. Michael trzymał dużą czarną łapę Newtona, ja trzymałam rękę Michaela, podczas gdy pies zapadał w sen. Michael płakał, wycierał nos w ramię, bo nie chciał nas wypuścić – Newtona i mnie, łapy i ręki. A dalej jeszcze to przeklęte drzewko awokado między telewizorem a biurkiem, uparta roślina, która przeżyła wbrew wszelkim prognozom, malutka i nierozwinięta, bez żadnego owocu na horyzoncie, a jednak wciąż żywa, sezon po sezonie. Rozpaczliwe wątłe drzewko. Ja, właściwie dla żartu, posadziłam je zupełnie nie tak, jak należało. Michael znalazł później informację na Facebooku, że trzeba było pestkę poprzebijać wykałaczkami i włożyć do szklanki z wodą. A ja wyjęłam ją z owocu, oczyściłam skorupkę i wsadziłam głęboko do ziemi niczym magiczne ziarnko grochu. Przypominało mi to pogrzeb – gładkie, grube nasienie głęboko w doniczce. Jednak wkrótce się okazało, że ten grób w istocie stał się sprytnie zmajstrowaną kołyską. Michael podlewał roślinkę, odwracał ku słońcu, usuwał pasożyty z liści. Zombi awokado. Siedziałam na kanapie i patrzyłam na nie, jakbym je widziała po raz pierwszy. Lejla wybuchłaby podłym śmiechem, gdyby zobaczyła to moje drzewko, przypomniałaby, że należę do osób, których rośliny zmierzają ku śmierci, nie ku życiu.
Mogłam ją zobaczyć tam, na podłodze u Michaela, jak rzuca bezwstydne spojrzenie na mój d u b l i ń s k i e p i z o d. Nawet nie musiałaby nic mówić, oczami zdarłaby ze mnie Europę niczym futro ze zubożałej snobki i obnażyła moje bałkańskie blizny bez cienia wstydu.
Kiedy już przestał stukać w klawisze, Michael odwrócił się i spojrzał przez okno za moimi plecami. Dwa tygodnie wcześniej do budynku obok wprowadził się nudysta. Widzieliśmy jego jadalnię z naszego salonu. Był to człowiek w średnim wieku, niczym się nie wyróżniał, miał czerwone garnki w kropki i czarną aktówkę na krześle. Należał do mężczyzn, którzy przerośniętą brodą strzegą swojego dostojeństwa po utracie włosów. Na ścianie w jego jadalni wisiał kalendarz z dziewięćdziesiątego któregoś roku. Jadł raz dziennie, prosto z garnka. Słuchał Szostakowicza. Michael się denerwował – a to z powodu muzyki, a to z powodu rozbuchanego krocza faceta, które witało go każdego ranka.
– Jest w domu? – spytałam.
– Nie. Chwała Bogu.
Nadal patrzył w okno. Okruszki chipsów zalegały w jego brodzie. Gdyby to był inny Michael, ten, który istniał przed telefonem Lejli, Michael, który płacze, kiedy jakiś obcy człowiek zabija mu psa, Michael, który je tort Red Velvet palcami, Michael, który w panice szuka większych śrub do nogi od stołu... Może bym mu usunęła chipsa z brody w tak naturalny sposób, że nawet by tego nie zauważył. Ale teraz to nie miało sensu. To by było tak, jakbym dotknęła posągu w muzeum. Dlatego siedziałam na kanapie, na n a s z e j kanapie, która raptem znowu stała się j e g o kanapą, a wkrótce potem j a k ą ś kanapą, i wpatrywałam się w tego wielkiego rudowłosego boga i w ślad po kawie na jego dżinsach. Czy będzie umiał znaleźć środek na ciężko usuwalne plamy? Jego stopy, skądinąd ogromne, wydały mi się malutkie w porównaniu z przestrzenią zniszczonej podłogi, która je otaczała. Kto mu kupi nowe kapcie? On nigdy o tym nie pomyśli. Będzie chodził boso po tym kiepskim parkiecie. Patrzyłam na jego stopy, jakby to były dzieci, które porzucam.
– Muszę jechać do domu – powiedziałam wreszcie.
Home. Byliśmy razem już sześć lat, nie powinnam była tego mówić. Home to było nasze mieszkanie, nasze książki, nasze łóżko z wyprofilowanymi poduszkami, nasz zepsuty prysznic, kaczuszka na kafelku w łazience, rysy na parkiecie. Nawet ten goły facet za naszym oknem. Home to nie Bośnia. Bośnia to co innego. Zardzewiała kotwica w jakimś zapaskudzonym morzu. Aplikujesz sobie solidną dawkę tężca, chociaż minęło już tyle lat.
– Dlaczego musisz jechać do domu?
Home.
Miałam gotowe odpowiedzi. Zaserwowałam mu przekonującą historię, że to ś w i e t n a o k a z j a, by odwiedzić mamę, uporządkować papiery, zabrać resztę płyt; do tego jeszcze coś o przyjaciółce ze szkoły i jej bracie, który podobno akurat znajduje się w Wiedniu, opowieść o Wiedniu – jest w s p a n i a ł y, n a p r a w d ę w s p a n i a ł y, bo właśnie w tym czasie odbywa się tam konferencja o dyskursie i przemocy, na którą w przeciwnym razie nie mogłabym się udać – opowieść o tanich biletach i o tym, że zawsze chciałam zobaczyć Mostar, że to naprawdę świetny moment; opowieść o wszystkim i o niczym. Przez chwilę myślałam, że zrozumie, o co chodzi, że zobaczy puste miejsca w moim niezbornym kodzie, powie mi, że to nie wchodzi w rachubę. Jakbym chciała, żeby to się stało. Zadzwoniłabym wtedy do Lejli i powiedziała, że po prostu nie mogę przyjechać. Michael ma rację. Tak jak wtedy, gdy wcześniej wracam z pracy i powoli otwieram drzwi, świadoma, że Michael może być na naszej kanapie z inną kobietą. Może nawet nie z kobietą, myślę sobie, cicho puszczając klamkę, może po prostu ogląda jakiś film porno z super fetyszem w roli głównej – jakaś przysadzista niewiasta wyżywa się na skrępowanym mężczyźnie, coś w tym rodzaju – a ja go na tym przyłapię. Zawsze istnieje taka szansa, że jednak uda mu się mnie zranić, a ja będę miała rację, i to będzie dla mnie pocieszenie. Potem wchodzę do domu, rok za rokiem, i zastaję go, jak wklepuje te swoje kody w klawiaturę komputera zasypaną okruszkami. Możliwości obumierają. Co teraz? Pewnie coś powie. Patrzył przez okno, tam gdzie mieszka goły mężczyzna. Zmarszczył czoło. Długo będę pamiętać tę chwilę, pomyślałam. A później któregoś dnia po prostu ją zapomnę. Chwilę, w której nadal była taka szansa, jakkolwiek minimalna, że Michael jednak czegoś mi zabroni. Tymczasem on tylko kiwnął głową, wciąż patrząc przez okno, i powiedział: „Oczywiście, jeśli właśnie tego potrzebujesz”.
Ja nie potrzebuję Lejli, to ona potrzebuje mnie. Zawsze tak było. Chciałam mu to powiedzieć. I o Armirze. I o tamtych psach. Zamiast tego oznajmiłam: „Trzeba ci kupić nowe kapcie”, a on się roześmiał: „Najpierw zasłony”, i wrócił do programowania. Awokado dalej rosło, cicho, niewzruszenie. Jego pełne uporu życie zawstydzało mnie.
[Masz siedemnaście lat. Ja mam o rok więcej. Śpiewamy Gaudeamus igitur. Ty śpiewasz humus, tam gdzie jest sumus. Szczypię cię. „Najpierw sumus”, szepczę. A ty wydzierasz się, dumna ze swojej wady słuchu, chociaż nauczycielka muzyki prosiła cię, żebyś tylko otwierała usta. Nasz wychowawca wygłasza taką samą mowę, jak przed rokiem i jeszcze wcześniej. Od kiedy ogłoszono pokój, jakby znalazł nowe powołanie: lekceważony akademik, który – gdyby historia go nie oszukała – kto wie, gdzie by wylądował i jakie nagrody zdobył. Tak więc teraz nie pozostaje mu nic innego, jak tylko skromnie, jak na geniusza przystało, wspierać nas, zagubioną młodzież.
– Jesteście – mówi roztrzęsionym głosem o niebywałym potencjale – jesteście pokoleniem, przed którym rozpościera się o c e a n możliwości.
Raczej asfalt, skorygowałaby go jakaś starsza ty. Ale co my wtedy mogłyśmy wiedzieć? Ty z tą swoją opaską na niesfornych włosach, w za dużej dżinsowej kurtce, z błyszczącym fluidem na policzkach, który był dołączony do zimowego wydania czasopisma „Teen”. Ja w obszarpanej tunice, espadrylach na koturnach i z perełkami w uszach. Nie wiedziałyśmy, co śpiewamy. Głosy wyrwały nam się z płuc jak niewinne nietoperze. „Śmierć przychodzi szybko, porywa nas okrutnie”, dochodził z naszych gardeł śpiew nieżyjących Rzymian. „Posiędzie nas ziemia”, obwieścili, „i nikt nas nie uratuje”. Ktoś powinien był przetłumaczyć nam tę nawałę powielanych w nieskończoność schematów. A może tak powinno być: najpierw śpiewasz o śmierci w języku, którego nie rozumiesz. Później, kiedy już poznasz prawdziwą naturę wierszy, które wyrecytowałaś przed dumnymi rodzicami, będzie za późno, żeby się rozmyślić. Poza tym twoi rodzice nie rozumieją łaciny. Teraz masz żyć, żyć i się cieszyć, bez względu na śmierć. I my dwie też stoimy i śpiewamy o śmierci, o radości, wpatrujemy się w niezdefiniowaną przestrzeń za naszymi rodzicami i profesorami, w coś dalekiego i ostatecznego jak łacina, zagubionego w łuszczącym się tynku na ścianie za publicznością, wpatrujemy się w o c e a n m o ż l i w o ś c i. A oni patrzą na nas – raptem dumni i obecni – jakby nasze krzyki wyrwały ich z głębokiego snu, z ciemności, którą przez kilka poprzednich lat sami utkali. Śpiewamy dla morza, które nam skradli, szklaneczka po szklaneczce, kiedy my byłyśmy zajęte zbieraniem serwetek, klikerów i plakatów z „Mojego tak zwanego życia”. Moja matka, cicha i rozlewająca się jak jezioro w wyjściowej jasnoniebieskiej sukience, obok ojca. Zapomniał zdjąć zmięty kaszkiet, stając przed klasą. I jego dębowa laska podczas mojej matury, niby młodszy brat, którego nie chcę widzieć, oparta o krzesło między rodzicami. Tata co chwila kiwa głową, rozgląda się wokół, coś szepcze do mamy. Nie słyszę go stąd, ze sceny, ale mogę odgadnąć każde słowo. „Ten tam to Kostić, jego syn to debil, cud, że zdał maturę. O, a tam Lalić i jego żona. Ich córka jest w klasie z Sarą”. Mama mruga powiekami. Włożyła gorset, widać to po jej policzkach. Jeśli ten cyrk wkrótce się nie skończy, mama po prostu się ugotuje.
Niedaleko nich siedzi twoja matka, sama, ubrana na czarno, niczym znak interpunkcyjny wśród kolorowych bluzek. Kołnierzyk zawinął jej się do środka, zapomniała go poprawić. Ty później w obecności fotografa bez słowa usuniesz ten drobny mankament. Podejdziesz do niej, obejmiesz ją w pasie, położysz głowę na nieruchomym ramieniu, jakbyś się fotografowała z drzewem. Wiosna się kończy, a jednak ciężko jest wśród tych zwisających dzwoneczków konwalii i pochylonych lip. Słodkawy zapach przenika przez dym papierosów i perfumy dumnych matek. Stoję oparta o latarnię i widzę twoją mamę, jak daje ci pieniądze i wypowiada jakieś nieuchwytne dla mnie słowa. Jakby kupowała ziemniaki. Nie znosisz jej czarnych ubrań, ale jest maturalny wieczór, daje ci pieniądze, a za wami widać kościół niczym świeżo wypolerowany młynek do kawy – nie ma sensu, żebyś ją krytykowała.
Kiedy już oddaliła się aleją, podchodzę do ciebie i pokazuję pieniądze w swoim plecaku.
– Pięćdziesiąt – mówisz. – Świetnie. Ja dwadzieścia...
– Akurat wystarczy. Czy wzięłaś...
– Jasne. Pachną truskawkami.
– Chyba ich nie wąchałaś?
– Nie, kretynko. Napisali na opakowaniu.
Nasz sprzeciw, żeby się odświętnie ubrać, był tak samo wypracowany, jak szeleszczące warstwy tiulu otulające nasze koleżanki. Mama starała się na mnie nie patrzeć, włożyła swoją najładniejszą sukienkę, tę, w którą wciąż jeszcze się mieściła. Moje chude nogi ją denerwowały. Córka naczelnika poczty zrobiła maturę w tenisówkach i legginsach.
Dzień przed maturą mama poszła ze mną kupić biustonosz. Nie miałam ochoty, ale dla niej to najwyraźniej było ważne, więc się zgodziłam. To jej sposób na zbliżenie się do mnie – być gdzieś, gdzie nie ma taty, który zawsze stoi za mną jak mur. Była gotowa wypełnić święte zadanie matki – skłonić mnie do wypróbowania stanika „jak Pan Bóg przykazał”. W przebieralni wpatrywała się w moje żebra, moje nierozwinięte piersi i zapadnięty brzuch z poczuciem klęski w oczach. Chwyciła dumnie swoje ciężkie piersi i powiedziała: „Ja miałam takie już w szkole podstawowej. Ty pod tym względem naprawdę przypominasz swojego tatę”. Moja mama, jak obrażona nastolatka, której potrzebne jest to jedno zwycięstwo, stoi przed moim półnagim ciałem, trzymając się za piersi.
Rano przed maturą tata podarował mi złoty łańcuszek z wisiorem wielkości pudełka zapałek, na którym ktoś wyrył kursywą moje imię, nazwisko i datę. Tata patrzył w podłogę, jak czynił to zawsze, kiedy się bał, że się rozpłacze. Powiedział: „Brawo, córko”. Pięć albo sześć lat później położę łańcuszek na dłoni właściciela dublińskiego lombardu. Pieniądze pomogą mi przetrwać zaledwie miesiąc. Nie będę miała nawet na połączenie za pomocą modemu, do matki będę dzwonić z kafejki internetowej. Ona natychmiast zaczynała krzyczeć, myśląc, że połączenie będzie lepsze, jeśli będzie mówiła głośniej, a tata milczał, jego głos nie docierał do mnie zagłuszany krzykami podekscytowanego komentatora piłki nożnej. Później zastawię kolczyki z perłami, pierścionek babci i dwa skórzane plecaki. Zamienię Bośnię na pieniądze, żebym tylko nie musiała tam wracać. Ale o tym nie wiem jeszcze wtedy, tamtego dnia, gdy stoję w espadrylach na koturnach, z włosami sięgającymi pupy. Zdałyśmy maturę. Stoję obok ciebie i śpiewam, z łańcuszkiem pod bluzką, żeby koledzy go nie widzieli. Nie wiem też, że pewnego ranka, z pierwszą wypłatą w ręce, wrócę do lombardu i zrozumiem, że jest już za późno. Nie wiem, czy będzie mi przykro, bo jednak łańcuszek był brzydki, a wisior przesadzony pod każdym względem.
A ci dwaj chłopcy, których wybrałyśmy, żeby zrobili swoje? To musiał być twój pomysł. Mnie po Aleksandrze było wszystko jedno. Chciałam tylko, żeby to się odbyło jak najszybciej. Pozostawiłam ci zaplanowanie całego przedsięwzięcia, jakby moja niewinność była rachunkiem w banku, a ty sprawnym księgowym. Nigdy nie miałaś kłopotu z przyciągnięciem uwagi jakiegoś faceta. Widzieli w tobie to, co ja: obietnicę zacisznej gęstwiny, która czeka za wilgotnym pniem w głębi lasu. Oczy miałaś czarniejsze niż kiedykolwiek, obramowane grubą warstwą tuszu, który zapomniałaś zmyć przed snem. Przychodziłaś na lekcje nieuczesana, w zmiętych bluzkach. Zanim nauczyciel wszedł do klasy, lizałam palec wskazujący i usuwałam czarne plamy spod twoich oczu. A ty patrzyłaś na mnie, jakby ci było wszystko jedno, z tymi plamami czy bez. Wyjmowałam puder w płynie i wcierałam w twój czerwony nos. Mogłam z twojej twarzy zrobić twarz gejszy, a ty byś nie zareagowała.
Oni to wyczuwali, niecierpliwi chłopcy przepełnieni buzującymi feromonami niczym ciężkie ule, przyszpileni wewnątrz męczącej metamorfozy, która nawet dla nich samych nie była jasna. Wyczuwali twoją nieokiełznaną niechlujność, obrażała sedno ich lepkich, nieurzeczywistnionych snów. Pamiętam ten dzień, kiedy pisaliśmy sprawdzian z matematyki; skończyłaś jako jedna z pierwszych – chociaż musiałaś zrobić i swój, i mój test – i gapiłaś się w okno, tam gdzie szkolna brama otwierała się na drogę. Pamiętam ten moment, bo przyłapałam nauczyciela, jak wpatrywał się w twoją twarz, podczas gdy pozostali uczniowie walczyli z trudami arytmetyki. Patrzył na ciebie spokojnym, pewnym wzrokiem, jakby rozumiał to, co dla nas, smarkaczy, pozostanie nieodgadnione jeszcze przynajmniej przez kilka lat. Oczami stworzył z ciebie skomplikowaną mityczną istotę, którą tylko dorosły człowiek może odczytać. Nienawidziłam go za to. A ty dawałaś swoim oczom odpocząć na bramie, tam gdzie mogłaby się pojawić – gdybyś wystarczająco długo patrzyła – czarnowłosa postać w długim płaszczu.
A pamiętasz tych naszych chuderlawych kompanów? Kiedy już odprawione zostały wszystkie maturalne rytuały, zaprowadziłyśmy ich nad rzekę, pod ogromną wierzbę. Ich szyje ściśnięte były kolorowymi krawatami ojców. Ten twój (a może to był mój?) zabrał też ze sobą wielki drewniany bukłak śliwowicy, na którym wyrzeźbiona była pełna irytacji twarz: Święty Vasilije Ostroški. Kupiłyśmy cztery kawałki pity z serem i litr fanty, żeby łatwiej było przełknąć śliwowicę. Nad rzeką unosił się metaliczny zapach przebrzmiałej wiosny.
– Na jakie studia idziesz? – spytał ten mój, kiedy leżałam na trawie, wpatrując się w mętne niebo, zmartwiona, że deszcz pokrzyżuje nam plany.
– Na literaturę – powiedziałam, sięgając po bukłak.
– Serbską?
– A jaką? – spytał ten twój.
Po czym odwrócił się do ciebie – leżałaś z rozłożonymi rękami i nogami, jakby ktoś cię ukrzyżował na wilgotnej ziemi, i próbowałaś gwizdać.
– A ty na co się wybierasz?
– Na nic – odpowiedziałaś i kontynuowałaś nieudane próby wydobycia z siebie więcej niż dwa tony.
– Nie umiesz gwizdać – krzyknęłam, żeby zmienić temat.
Spędziłam ostatni rok liceum na namawianiu cię, żebyś poszła na studia, na co odpowiadałaś najpierw ciągle tym samym zdaniem: „Potrzebuję pieniędzy”, nie tłumacząc mi nigdy, na co konkretnie są ci potrzebne, a potem i to zarzuciłaś – po prostu zmieniałaś temat, zupełnie mnie ignorując.
– No, ale chyba pójdziesz na studia? – dopytywał się ten twój.
– Po co?
– A co byś chciała, sprzątać cudze domy? – pytał dalej z obrzydzeniem, jakby sprzątanie było równie wstrętne, jak brudzenie. Podparłaś się na łokciach i spojrzałaś na niego, jakby właśnie okazał się najgłupszą istotą na świecie.
– Na co idzie Sara? – spytałaś go, chociaż doskonale znałaś mój wybór. Milczałam, zmartwiona, że twoje bezczelne zachowanie oddali nas od pierwotnego celu. Nie poszliśmy nad rzekę, żeby rozmawiać o twojej zmarnowanej przyszłości. Nie po to chodzi się nad rzekę.
– No, Sara chce przecież studiować literaturę – odparli jednym głosem.
– Okej – powiedziałaś. – To ja też idę na literaturę. Teraz wszystko gra?
Położyłaś z powrotem rozczochraną głowę na ziemi, zamknęłaś oczy i zaczęłaś gwizdać. Twój towarzysz położył ci dłoń na kolanie, ale nie po to, żeby zakłócić melodię. Ten mój szedł za nim krok w krok, bo najwyraźniej nie wiedział, co robić. Dłoń na twoim karku – dłoń na moim karku. Palce w twoich włosach – palce w moich włosach. W ten sposób mogłam poczuć to, co ty. Moja w y j ą t k o w a n o c była zaledwie kopią twojej.
Wkrótce się rozdzieliliśmy – każda para po swojej stronie grubego pnia. Ten mój nie miał już modelu do naśladowania, więc nie bardzo wiedział, co ma robić. Pomogłam mu z prezerwatywą. Kiedy po raz pierwszy poczułam go w swojej dłoni, wydało mi się, że chwyciłam za szyję przestraszonego małego ptaszka. Rozsunęłam nogi i spojrzałam na wielki księżyc. Wisiał w martwych niebiosach niczym niezasłużona odznaka, stary i okaleczony. Jego pomarszczone usta coś mi mówiły, coś ważnego. A potem nagle, bez ostrzeżenia, oderwał się od czarnego nieba i z całą mocą wpadł do lodowatej wody. Kropelki wody prysnęły na moje nagie stopy. Zapanowała absolutna cisza, było zupełnie ciemno. Ból przebił się przeze mnie ostro, bez zapowiedzi, jakby się mścił, bo kiedyś, dawno, gdzieś głęboko w swoim ciele odebrałam mu tron.
Noc wcześniej ugotowałyśmy gęstą zawiesinę z cytryny i cukru i posmarowałyśmy nią podrażnione krocza. Ty mi wcześniej usunęłaś włosy, a ja tobie. Wiedziałam, że poczujemy pieczenie, ale nie buntowałam się. Ufałam ci. Później cię usłyszałam, po drugiej stronie wierzby. Bolało cię, więc próbowałam krzykiem zagłuszyć twój ból.
Potem leżałyśmy, każda koło swojego mężczyzny w kolorowym krawacie, na trawie pachnącej truskawkami i fantą. Jeden z nich powiedział, że już późno i jeśli chcemy zdążyć na świętowanie, musimy iść, ale ty zaczęłaś śpiewać Gaudeamus igitur po swojej stronie drzewa, a ja się roześmiałam i krzyknęłam: „Nie humus, tylko sumus!”.
Obudziłyśmy się o świcie same, wtulone jedna w drugą, jakby karmiła nas niewidoczna pępowina z pobliskiej rzeki. Z początku nie wiedziałam, gdzie się znajduję, słyszałam fale uderzające o kamienie na brzegu i pomyślałam, że woda mnie połknie i zabierze daleko. Później zobaczyłam twoje czarne włosy na mojej dłoni i przypomniałam sobie, że kilka godzin wcześniej straciłyśmy niewinność. Zdjęłam ci z ramienia małą czerwoną mrówkę. Nadal czułam ból między udami, ale nie chciałam się przyznać. Przemilczałam też, że wolałam obudzić się u jego boku, a nie obok ciebie. Byłaś jakoś tak okrutnie niezmieniona, jakby w gruncie rzeczy nie było żadnego powodu do smutku. Wszystko poszło zgodnie z planem. Wyjęłyśmy z mojego plecaka czyste majtki, aspirynę i resztę pieniędzy.
– Chcesz iść od razu do domu? – spytałaś, przeliczając monety.
– Nie wiem... Która jest w ogóle godzina?
Spojrzałaś na żółty plastikowy zegarek i powiedziałaś:
– Po szóstej. Co to ma do rzeczy? Jest matura, i tak nikt nie będzie się ciskał.
– A gdzie możemy pójść o tej porze? – spytałam, wkładając przez głowę zmiętą bluzkę, zabrudzoną trawą, ziemią i krwią.
– Idziemy na targ – odpowiedziałaś, jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie.
– Na targ? Teraz?
– Tak, otwierają za pół godziny.
Byłaś gotowa w niecałą minutę – czarny ogon na czubku głowy i sznurowadła zawiązane na dwie solidne kokardki. Ja nadal próbowałam zlokalizować w krzakach swoje legginsy. Zeszłam ostrożnie nad rzekę, gdzie u podnóża wierzby leżała moja tenisówka. Kiedy ją wkładałam, zobaczyłam wśród liści coś białego. Była to dziecięca rękawiczka ze spranymi i podartymi palcami. Zapewne jeszcze w zimie spadła komuś z mostu.
– Zobacz – powiedziałam, wymachując rękawiczką.
– Na co ci ona? Jest lato – odparła bez zainteresowania, kładąc świeżą warstwę błyszczyku na usta i policzki. W jednej chwili zrobiłaś z dzieciaka kogoś małego i nędznego, osobę, której mizerne palce mogły się zmieścić w niewielkiej rękawiczce.
– Wcale nie ma jeszcze lata, mądralo – krzyknęłam, a ty tylko wzruszyłaś ramionami, jakby pory roku były sprawą osobistego wyboru, a nie naukowej umowy. Nie było jeszcze siódmej, a już działałaś mi na nerwy. Moje znalezisko nic dla ciebie nie znaczyło, tak jak błona dziewicza, którą unicestwiłaś ostatniej nocy – odrzuciłaś jedno i drugie jako nudne i niepraktyczne. Na co ci to, przecież mamy lato? Chciałam ci pokazać, że dla mnie ta głupia rękawiczka też nic nie znaczy, i z całej siły cisnęłam ją do rzeki. Myślałam, że woda wsiąknie w jej włókna i ją zdusi, ale rękawiczka była na to zbyt mała. Plusnęła tylko jak liść i poddała się nurtowi.
– Czego będziesz szukać na targu o tej porze? – spytałam, próbując wspiąć się do niej z powrotem.
– Idę kupić białego króla.
Stałaś nade mną, mocna i niewzruszona niczym krzyż, na zdeptanej ziemi pośród zużytych prezerwatyw, z których dawno już ulotnił się zapach truskawek, a na twojej twarzy pojawiło się coś obcego, coś, czego nie znałam do tej pory, i pamiętam, co pomyślałam w tamtej chwili, taka zmieszana i malutka w jednej tenisówce. Pomyślałam, że ostatniej nocy, leżąc pod tym smarkatym gburem, odkryłaś coś, co ja przegapiłam. Pomyślałam, przerażona, że już zawsze będę się za tobą wlec, żeby zdobyć tę dorosłą, sekretną wiedzę, kiedy ty będziesz znikać w oddali. Pomyślałam, że już cię nie ma, że ktoś cię nafaszerował helem, kiedy odwróciłam wzrok, i wymsknęłaś mi się z rąk niczym balon ku wysokiemu niebu.]