Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Życie w bloku, arcydziele surowego piękna czasów późnej komuny, to prawdziwa metafora istnienia człowieka nowoczesnego. Wszak mieszkania unoszą się nad ziemią, a dziesiątki balkonów zwisają nad miastem, dzięki czemu mieszkańcy mogą dystansować się od przyziemnej zgnilizny i klasowo niedopasowanych sąsiadów.
W tym centrum wszechświata, na ostatnim piętrze – gdzie najbliższymi sąsiadami są niebo i synogarlice – mieszka Tadeusz, który od ojca dostał ważne zadanie: pójść z puszką ziarnistej kawy do Stefana, złotej rączki, z prośbą, by ów kawę zmielił. Wyprawa nie jest łatwa, trzeba pokonać korytarz, taki, ja wiem, na sto, góra sto dwanaście metrów, oszklony dwudziestoma, no, może dwudziestoma dwoma oknami, ciemny, bo łobuzy ciągle wykręcają żarówki. A jak tu przejść samotnie przez zaułki tego betonowego Akropolu, skoro ukryte bóstwa i centaury tylko czekają, by w człowieka wejść i go przebóstwić?
Złodzieje żarówek to znakomita i zaskakująca proza. Pod doskonałym piórem Tomasza Różyckiego wielka płyta przeistacza się w wielopiętrową opowieść o życiu bloku i jego mieszkańcach, splecioną z sąsiedzkich plotek i osiedlowych legend. Korytarze wydłużają się i plączą, czas i narrator gubią, a przed czytelnikiem rośnie surrealistyczna, straszna, ja wiem, może nawet trochę śmieszna opowieść o PRL-owskiej Polsce pomieszczonej w jednym bloku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 265
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Alicja Biała
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Copyright © by Tomasz Różycki, 2023
Redakcja Adam Pluszka
Korekta Inez Kropidło / d2d.pl, Anna Zygmanowska / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-715-5
Posłuchajcie, jak skoczyła moja Matka. No więc było tak: kiedy udało się już zdobyć kawę tuż przed imieninami i okazało się, że jest ona w ziarnach, Ojciec siedzący przed telewizorem, w którym z pulsujących kręgów zamieci szarych pikseli wyłaniały się raz po raz fantastyczne kształty czarno-białej panoramy blokowisk Ursynowa, powiedział do mnie: Idź do Stefana zmielić, bo oni mieli młynek. Oczywiście nie poszedł tam sam, mimo że trzeba by było w tym celu przejść przez przerażający stromy strych, ani nie zapukaliśmy do sąsiadów z jednego czy drugiego boku, bo ci z prawej nie mieli młynka, a z tymi z lewej nie utrzymywaliśmy specjalnych relacji, nie do końca wiadomo dlaczego. Może dlatego, że ona nigdy nie odpowiadała na dzień dobry, czasem tylko pogardliwie wykrzywiała wargi, jemu nawet zdarzało się odpowiadać, ale takim głosem, jakby wydobywał się on wprost z kiszek, nie z ust: to w nadmiarze nawet wystarczało, aby popadli w niełaskę i Ojciec skreślił ich towarzysko, rzekomo z tego powodu, że wynosili się ponad nas, albo dlatego, że byliśmy klasowo niedopasowani (chamstwo, jak mówił), ale może naprawdę było tak, jak w tym dowcipie z patelnią, który już pewnie opowiadałem. On, Ogiński, był jakimś tam inżynierem kierownikiem z dyplomem w zakładach udrażniania i melioracji, i spędzał czas w biurze projektowym lub na polu, godzinami meliorując i udrażniając, co do niej zaś – zajmowała się jakimiś szalenie istotnymi papierkami w instytucji mieszczącej się w dużym gmaszysku, w dziale wdrażania, gdzie, aby wejść, należało najpierw napisać podanie i postarać się o odpowiedni zestaw pieczątek. A ponieważ pieczątki te spoczywały w jej szufladzie, o nadmiar petentów nie musiała się martwić. Nie było dokładnie wiadomo, co robiła, siedząc przed swoim biurkiem i stosikiem papierów obok koleżanek z podobnymi zadaniami i podobnym gustem – zapewne sama też nie do końca wiedziała, czym się zajmuje w swoim zakładzie pracy. Właściwie znaliśmy tylko jej głos przewiercający się czasem przez ścianę naszego mieszkania jak diamentowe wiertło kruszące żelbetonową płytę. Wydawała się nam więc z tej perspektywy groźną niemową, otwierającą usta tylko po to, by wydobyły się z nich grom i jazgot, trzęsące naszym wielkim blokiem – konstrukcją ze stalowych zbrojeń i żelbetonowych płyt, które zaczynały niebezpiecznie się poruszać. Jak jej głos mógł wpływać na ich dzieci – nie wiem, skoro przez ścianę nie przebijały się żadne czulsze tony. Może w gruncie rzeczy stanowili miłą i kochającą się rodzinę? Nie wiedzieliśmy nawet
tego. Co działo się za betonowym murem, pozostawało za betonowym murem. Ich syn był kłębkiem nerwowych tików zniekształcających mu co i rusz twarz: wybuchał ni stąd, ni zowąd jakimś nieartykułowanym krzykiem, charkotem, którego nie mógł opanować. Działo się tak w trakcie rozmowy, na przystanku, w sklepie, w windzie, czasem przerywał sobie w ten sposób w pół zdania. Elektryczny paroksyzm wstrząsał ciałem, jakaś dziwna energia chciała się za wszelką cenę wydobyć z jego wnętrza i znajdowała odbicie w przełamanym i spotworniałym na sekundę wyrazie twarzy. Nagły i niekontrolowany skurcz wszystkich mięśni powodował, że chłopak rzucał się gwałtownie, a jego twarz wykrzywiała się w okropny grymas, jakby chciał znienacka przestraszyć rozmówcę, atakując go niczym rozjuszony pawian, wywracający oczami i plujący wściekłą pianą. Wydawany bez kontroli głośny krzyk był na tyle nieludzki, że osoby nieprzyzwyczajone mogły się mocno przestraszyć i potem bały się każdego kolejnego napadu, który nadchodził po jakichś pięciu minutach, a gdy się chłopak mocno zdenerwował, już za chwilę, coraz częściej, aż zamieniał go na jakiś czas w wyjące i rzucające się dziko w dziwnym tańcu zwierzę, jakby wstąpił w niego demon albo na moment przejął jego postać jeden z bogów i swoją boską choreografią objawiał światu wielką tajemnicę, na którą nikt nie był oczywiście przygotowany. Czy dopadł was kiedyś bóg? Wykręcił ręce i język zaplątał w supeł, wdarł się siłą do środka za pomocą jednego z otworów i dokonał swego na tej ziemi, korzystając z waszego ciała, wykonawszy najpierw jakiś nieludzki taniec, konwulsyjne szaleństwo? Czytałem o tym, napisane było: przybrawszy postać ludzką, przyszedł pomiędzy nich, pytając o wodę. Był ubogim pielgrzymem, starą kobietą, pięknym młodzieńcem, rzucającym głazy herosem. Widziałem to wielokrotnie: był milicjantem bijącym sam jeden za pomocą teleskopowej pałki sześcioro studentów rozwijających transparent i był sprzedawczynią w sklepie wyrzucającą w pojedynkę z lokalu czterech pijaczków. Czy posiadł was kiedykolwiek bóg? Czy nawiedził was kiedyś w waszej ludzkiej postaci, czy wszedł w was, zgwałcił was swoją boskością bez uprzedzenia i bez litości? Taniec trwał jakiś czas, był gwałtowny i energochłonny. Zdawało się, że zaraz po nim krople potu błyszczały na czole chłopaka i w jego piorunujących w niemej wściekłości oczach widać było chęć zemsty za doznane od sił wyższych upokorzenie. Bogowie chwycili na moment jego ciało, zabierając mu władzę nad nim i posługując się nim jak marionetką, figurką, aby odtańczyć tym niedoskonałym aparatem z kości i mięśni swoje pięć minut pośród śmiertelnych, objawić swoją przerażającą i nieludzką naturę, z której przecież my niczego nie mogliśmy pojąć, przelęknieni jedynie tym wcieleniem się bóstwa w tak kulawą powłokę. Patrzyliśmy z przerażeniem, ale i politowaniem: to na szczęście nie nas dosięgała łaska boskiego objawienia. Do sąsiada opętanie przychodziło także w nocy: przez cienką ścianę mojego pokoju słyszałem nieraz te stłumione szczeknięcia dochodzące z mieszkania obok, tę opętańczą czkawkę opanowującą go nagle w samym środku snu i wynoszącą go z głębiny gdzieś na oświetlony boskim światłem ring, scenę ofiarną, ołtarz, na którym podrygiwał nagi, chwycony w żelazne, bezlitosne, boskie ręce. Niestety wielki Artysta, który poruszał nim jak kukiełką, był dla nas, obserwujących te cierpienia, efekciarzem zupełnie niedbającym o widza i jego zrozumienie przedstawianej mu sztuki, ergo kompletnym grafomanem. Ale taki jest przecież boski przywilej. Należy bowiem zauważyć, że tego rodzaju ruchy i dźwięki są znakiem wielkich tajemnic. To właśnie tego rodzaju szaleńcy, jak piszą w socjalistycznej encyklopedii, są czczeni na Wschodzie jako mufti i prorocy. Ponieważ zanim otworzą usta, żeby przemówić, potrząsają i kiwają głowami. Ruch ten spowodowany jest zawsze nawiedzeniem i tchnieniem fatydycznego ducha, który nagle wchodząc w małą i wątłą substancję, wstrząsa nią w ten sposób. Tak właśnie zachowywała się, jak zdołałem ustalić za pomocą pewnej grubej książki z beżową okładką, którą uzyskałem na drodze wymiany od Ossolińskiego, gdzie czytałem, że wieszczka Pytia, zanim wypowiedziała wróżbę, wstrząsnęła przedtem drzewem lauru. „Tak powiada Lampridius, iż cesarz Heliogabal w czasie niektórych świąt swojego bożka […] potrząsał publicznie głową, pragnąc w ten sposób uchodzić za wróżbitę. Tak podaje Plaut w swojej Asinaria, iż Sauriasz, idąc, potrząsał głową, jakoby wściekły i oszalały z wściekłości, budząc strach w tych, którzy go spotkali. Także w innym miejscu tenże Plaut, tłumacząc, dlaczego Charmides potrząsał głową, powiada, że był w ekstazie”. Katullus zaś w Berecyntii i Atysie pisze „o miejscu, w którym Menady, niewiasty bachiczne, szalone prorokinie, niosąc gałęzie bluszczu, potrząsały głowami”. […] Pisze też Tytus Liwiusz, że „w czasie bachanalii w Rzymie mężczyźni i kobiety zdawali się opętani duchem wieszczym z przyczyny udanego trzęsienia i miotania ciałem. Głos bowiem powszechny filozofów oraz mniemanie ludu było, jak powiadała owa książka, iż daru wieszczenia nigdy niebiosa nie zsyłają inaczej, jeno wśród szału i miotania ciałem, wśród trzęsienia i drżenia, a to nie tylko kiedy spływało na wróżbitę natchnienie, lecz także kiedy je objawiał i wygłaszał”. A sąsiad przecież zawsze wygłaszał swe objawienie, wychodziło z ust jego pod postacią czknięcia, tak mowa bogów niezrozumiała jest dla śmiertelników. Sąsiad posiadał wówczas dar mówienia językami – my niestety nie otrzymaliśmy nigdy daru rozumienia języków, dlatego słowa powiedziane pod wpływem natchnienia tak często pozostają niezrozumiane przez śmiertelnych. Czy boskie czknięcie, czy niedzielna homilia w pobliskim kościele jezuitów, czy artykuł w „Trybunie Ludu” – jednakowe zdawało się ich szyfrowanie boską świętą mową. Było nam go żal: im bardziej przeczuwał, że bóg skrada się w ciszy i jest tuż-tuż, że wdziera się w jego ciało za pomocą którejś ze szczelin – że nadchodzi atak – i im bardziej chciał go siłą woli i mięśni powstrzymać, tym dziksze i bardziej nieprawdopodobne stawały się chwilę później jego miny i odruchy, krzyk układał się w gulgotanie, szczekanie czy rozpaczliwe kogucie pianie. Oczywiście bardzo próbował tę swoją chwilową publiczną słabość nadrobić na innych polach i starał się być łobuzem i zawadiackim draniem na podwórku, siejąc terror i trwogę pośród rówieśników i młodszych od siebie dzieciaków, tak aby tę krótkotrwałą fizyczną uległość sile od siebie większej możliwie skutecznie rozmyć w pasmie bezustannych, wciąż od nowa wymyślanych, odgrywanych i wymuszanych na swej naturze gwałtowności i aby pokazać ową rzekomo codzienną naturę – wszelako na próżno: gdy tylko odchodził, wszyscy zaczynali się śmiać, rozładowując nieco atmosferę grozy obejrzanego przed chwilą spektaklu jego zwierzęcej metamorfozy. Nikt bowiem nie wierzył, że był boskiej natury – widzieliśmy to z oddali. Potrafił być w zwykłych odruchach zadziwiająco delikatny w stosunku do swojej młodszej dużo siostry, z którą widywałem go na schodach czy przed windą. Jego rodzice unikali nas – być może z tego właśnie powodu: my unikaliśmy ich z powodów klasowych. Nie wiedzieliśmy nawet, czy Ogińscy mają w domu młynek do kawy. Ojciec zabronił mi o to pytać.
A sąsiedzi z prawej, Opalińscy, nie mieli młynka do kawy. Niewiele osób z najbliższej okolicy, spośród tych, z którymi ze względu na naszą klasową odmienność utrzymywaliśmy stosunki towarzyskie, posiadało swój własny młynek do kawy. Widziałem poniemieckie młynki do kawy w Prudniku, u mojej ciotki – wisiał taki jeden, bardzo piękny, archaiczny, wprost krzyczący swoją nieużytecznością. Mielono w nim coś innego lub nie mielono wcale. Był biały, ceramiczny, z niebieskim napisem Kaffee, tak jakby zrobiono go na wzór miśnieńskiej porcelany – metalowe części, wielokrotnie konserwowane, nieco już poczerniały ze starości – zdawał się jedyną pamiątką po innym świecie, nieznanym i przykrytym kurzem ciemności. Z pewnością używano go tylko do mielenia czasu i wspomnień dawnych dni. Sąsiedzi z prawej nie mieli jednak poniemieckiego młynka ani enerdowskiego młynka elektrycznego, ani nawet żadnego z produkowanych w PRL czy w ZSRR młynków na korbkę. Jeśli pili kawę, co zdarzało się niekiedy, kupowali zawsze już zmieloną, którą potem, jak wszyscy, zalewali w szklance gorącą wodą. Dopóki nie pojawiła się rozpuszczalna kawa granulowana, w wyniku takiego zalewania pozostawały na dnie szklanki czarne fusy, z których czasami sobie wróżono przyszłość, albo wrzucano je do kwiatowych doniczek, ponoć zapewniały bowiem roślinkom gwałtowny rozwój i wzmożoną przytomność. Sąsiad z prawej, Florian, dużo palił – pracował kiedyś w cementowni przy gaszeniu wapna, zanim nie przeszedł na rentę. Był wysuszony i szczupły jak mój Ojciec i niemal co chwilę widywałem go na balkonie z papierosem. Wdychałem przez całe życie wapno i teraz nie mogę wdychać czystego powietrza, bo mi zimno w płuca, mówił. Czasem z Ojcem ucinali sobie pogawędkę, chociaż Florian raczej przez większość dnia milczał. Jeśli chodzi o rozmowy, to mówieniem w jego domu zajmowała się raczej żona, a jeśli już udało mu się dojść w którymś sprzyjającym momencie do głosu – na przykład kiedy ona odchodziła gdzieś i chwilowo nie było jej w pobliżu – wówczas powietrze, które należało wpuścić i wypuścić, by uruchomić nieużywane zbyt często struny głosowe, przebijając się przez zapchane kanały, drażniło jego tchawicę i oskrzela na tyle, że wybuchał atakiem suchego kaszlu. Płaty czarnej sadzy odrywały się wtedy od jego wewnętrznych urządzeń wokalnych i oddechowych, kaszel stawał się soczystszy i głębszy, jakby powietrze wdzierało się po raz pierwszy po niezwykle długiej przerwie do samych szczytów i mrocznych zakamarków płuc, i kaszlał, kaszlał i kaszlał, zupełnie beznadziejnie – z rzadka tylko kończąc cały koncert odcharkaniem i splunięciem w dół ze swego zawieszonego w przestrzeni wysuniętego balkonu na majaczącą w dole zielonymi łąkami, trawnikami i zaroślami ziemię. Była to cała symfonia kaszlu, przechodząca od wysokich lirycznych arii do głębokich recitativo, basowych kontrapunktów i wielkich kulminacji rzężenia, chrypienia i rozpaczliwego świszczącego łapania powietrza. Kończyła się długo potem jeszcze kaskadami skrzypień, świstów i jęków, jakby ktoś składał mu i rozkładał w płucach harmonię lub stary akordeon. Zdarzało się to zawsze, kiedy chciał coś odpowiedzieć lub opowiedzieć o czymś szybko, zanim żona nie powróci do swojego przerwanego na tylko kilka szczęśliwych i wyjątkowych sekund słowotoku. Niestety, lawina kaszlu zginała go wpół i nie puszczała przez co najmniej minutę – czas wystarczający, by żona wróciła do przerwanego wątku lub zaczęła z nudów nowy. Szansa mijała bezpowrotnie i sąsiad, kiedy już doszedł do siebie, znów stał bezradnie, aż wreszcie wyjmował i zapalał kolejnego papierosa, trzymając go tuż przy filtrze pożółkłymi od dymu tytoniowego kciukiem i palcem wskazującym – i melancholijnie patrząc przed siebie na zrujnowane jesienią miasto w mgłach i dymach, zatapiał się w milczeniu.
Ktoś, kto później grzebał w aktach zgromadzonych i udostępnionych po latach przez Instytut Pamięci Narodowej, mówił, że nazwisko Ojca figuruje tam jako osoby inwigilowanej przez służbę bezpieczeństwa, a informatorem miała być właśnie któraś z sąsiadek. Ten sam ciekawski ktoś dotarł do tego, że w klasie w liceum także mieliśmy wtykę – cichą i wycofaną koleżankę, która składała regularne raporty jakiemuś wujkowi w milicji o tym, o czym rozmawiają na przerwach jej koledzy. Sąsiadka nasza (która – ta z lewej czy ta z prawej?) według instytutu czyniła obserwacje zachowania Ojca, jako osoby niezwykle niebezpiecznej dla ustroju, ale wszelkie jej obserwacje ograniczały się raczej do tego, co zdołała zauważyć, bardzo wyciągając szyję ze swojego balkonu na nasz balkon, który był tuż obok. Nie widziała na nim wiele, więc większość jej nieprawdopodobnych wpisów w raportach i donosach dotyczy rzekomych spotkań, które odbywały się u nas w domu z udziałem wielkich wrogów socjalistycznej ojczyzny, poszukiwanych przez służbę bezpieczeństwa dysydentów i opozycjonistów. Część z wymienionych wrogów ustroju była niestety dawno już martwa i stanowiła wytwór jej fantazji: donosicielka podawała w swych donosach choćby nazwiska Traugutta, Bora-Komorowskiego, Miłosza i Waryńskiego, mieszając wiadomości ze szkoły z tymi z gazet. Podobno śpiewano i pito u nas do rana, a na balkonie miało dochodzić do ekscesów. Pisała także na przykład o ilości oddawanych przez nas do skupu pustych butelek po wódce, co było jawnym kłamstwem – nikt bowiem w naszym domu nigdy nie pił alkoholu. Można tam także było przeczytać rewelacje o tym, jakie to rzekomo bałagan, nieporządek i anarchia panowały na naszym balkonie. Co to, to nie – przecież gdyby był tam nieporządek, nie zakładałyby tam regularnie na wiosnę swoich gniazd tak dbające o estetykę najbliższego otoczenia synogarlice.
Balkony! Dziesiątki ich zwisały ponad przepaścią i miastem, unosiły się ponad trawami i alejkami terenów zielonych pod blokiem. Przebywanie na nich łączyło koszmarny niepokój związany z niebezpieczeństwem zawrotnej wysokości, ekscytację pociągającym widokiem z poczuciem lotu, wolności unoszenia się w przestworzach. Przebywanie na nich miało w sobie coś ze swobody życia ptaków przycupniętych na parapetach, dziesiątkach parapetów wznoszących się na kolejnych poziomach, na kolejnych piętrach, wciąż wyżej i wyżej. Miewałem takie sny: że schodzę po balkonach jak po schodach Piranesiego, lecz początkowo schodząc, niepostrzeżenie i potem już zupełnie jawnie wchodzę do góry, w niebo, na zawrotną wysokość, gdzie każdy krok grozi upadkiem. Wydawało się, że niekiedy można było przechodzić z jednego na drugi po trapach i kładkach, balansując niebezpiecznie nad przepaścią. W upalne dni końca wakacji mieszkały i wylegiwały się na balkonach całe rodziny, przywierając brzuchami do siebie niczym stado morsów. Widok z najwyższego z nich sięgał po Góry Opawskie i Morawy. W dni pogodne można było najpierw za falami kolejnych dachów i sinoczarnym pasmem lasów dojrzeć fabrykę kurzu w Choruli, zakłady koksownicze w Zdzieszowicach, budynki Wielkiej Syntezy Chemicznej w Kędzierzynie, wytwarzające mocznik, a także sztuczny zapach wanilii pod postacią estrów i melaminę. Dalej znajdowały się prudnickie silosy na zboże, kolorowa rzeka o nazwie Złoty Potok, do której wylewano barwniki chemiczne z farbiarni, następnie kudłate owce stojące w wysokiej trawie w Moszczance za domem cioci Malwinki, stodoła i drzewa rosnące na dachu ruiny pałacu w Prężynce, a potem zarośnięte rzęsą zielonobrunatne kąpielisko w Pokrzywnej. W oddali majaczyły Biskupia Kopa, Annaberg i inne szczyty. Za nimi zaś widać było odcinający się ostro i wyraźnie bladoniebieski Jiczyn i Żacholecki Las, w którym mieszkał Rumcajs z żoną Hanką, za wstęgą Dunaju Balaton i rozstawione wokół pola kempingowe, nad którymi tu i ówdzie unosiły się dymki spod gotujących się nad ogniem kociołków z gulaszem, a później, gdy powietrze było przejrzyste jak kryształ, w ostatnie dni maja ukazywała się w dali Jugosławia pełna przystojnych taksówkarzy, szmaragdowe morze spienione tańcami tuńczyka i wreszcie za nim, kiedy się wytężyło odpowiednio wzrok, wielka piaskownica Sahary. Złocista Libia z błyskającymi blachą cynkową zakładami chemicznymi w Rabcie, budowanymi ręką polskich inżynierów na eksporcie, gdzie dla wieloletniego prezydenta Muammara Kaddafiego produkowano lekarstwa, wśród nich szczególne było zaś jedno o nazwie „sarin”, aplikowane pacjentom w głowicach przenoszonych przez rakiety średniego zasięgu oraz pociski artyleryjskie. O, czyste widoki słodkiego dzieciństwa! Przez jakiś czas w lecie wynosiliśmy także na balkon klatkę z kanarkiem, początkowo oszołomionym ogromną pustą przestrzenią, do której wkrótce bardzo się jednak przyzwyczaił, i śpiewał tam, i świergolił, przywołując zamieszkujące na dachu synogarlice. Moi bracia i moje siostry spoglądali na niego z zazdrością, marząc tylko o takiej możliwości, ale nic z tego – wyglądali tylko smętnie zza kratek swoich łóżeczek i wzdychali na przemian z emfazą. Blok otaczały trawniki z siecią ścieżek prowadzących do niedalekiej ulicy, więc plującym na dół z balkonów jedynie wyjątkowo udawało się trafić komuś na głowę, ale zawsze można było trafić w sąsiada poniżej, który akurat wychylił się ze swojego balkonu, aby podziwiać widok Góry Świętej Anny. Pod tym właśnie względem zajmowaliśmy najbardziej uprzywilejowane miejsce, i najbardziej wywyższone – ponad nami był dach, a potem nie było już nikogo, kto mógłby na nas napluć, oprócz gołębi na dachu i oprócz samego nieba, z którego mógł pluć któryś z bogów lub któryś towarzysz kosmonauta z jednej z radzieckich ekspedycji kosmicznych. Te bliskie, niemal na wyciągnięcie ręki kontakty z niebem i chmurofizyką miały wielkie znaczenie, szczególnie gdy szalały burze. Nie muszę dodawać, że niebo w owych dniach w większości wypadków było niezwykle ponure i przedstawiało całą masę skłębionych i nawarstwionych problemów i kompleksów, rozwiązujących się czasem z wielkim hałasem i rozdzieraniem szat niebieskich, a także za pomocą błysków, warknięć, huków i wyładowań. Tak to już było, byliśmy jego najbliższymi sąsiadami i wiedzieliśmy o tych humorach to i owo. Ponad nami na dachu wznosił się ustawiony przez władze wielki neon widoczny z daleka: RADIO I TELEWIZJA OKNEM NA ŚWIAT. Neon świecił podobno w pierwszych latach istnienia osiedla, litery podziwiano z odległych Grudzic. Ale potem coś się zepsuło, neon zgasł i nastąpiła powolna dekompozycja jego oświetlenia. Kto mógł tego dokonać? Kto zabrał i potłukł świetlówki? Po dachu mogli spacerować jedynie alpiniści lub bogowie. Od lat metalowa konstrukcja już tylko rdzewiała, a napis stał się widmem.
W inne, szare dni wzrok napotykał cienie wystających z lepkiej mazi przestrzeni anten, kominów, stalowoszarych kwadratów bloków mieszkaniowych, jakieś majaczące dachy baraków, koszar, bryły nieszczęścia, fabryczne hałdy mroku, melancholijne nasypy kolejowe, nawisłe ciemne opakowania chmur – gęsta nicość, kłębiąca się dalej, zbudowana z cementowej zawiesiny i koksowej mgły, z rosy siarkowej i delikatnych rtęciowych oparów z kominów za Grudzicami, tam gdzie kończyło się miasto i wydawało się, że nie ma już więcej nic. Ale tam właśnie żyło coś, co usilnie szykowało dla nas swój kształt, formę jeszcze nieznaną, co próbowało się wcielić w nasz największy koszmar, w coś wyczekiwanego i przerażającego, w nasze uciążliwe sny. Gdzieś tam formował się zastęp wydarzeń, budował szyk wypadków, korowód zjaw nadchodzących lat, fermentowała epoka, pączkowały fakty, musowały zajścia i incydenty, warkocz wątków, splot ulotnych oparów sznurował się w węzeł w cichym szumie, w jednostajnym pomruku i syku uchodzącego czasu.
Z balkonów można było nie tylko pluć: rzucano stamtąd woreczki z wodą w dyngusa, ale także i w inne, pokojowe czasy, ponieważ były balkony czystą pokusą, aby z nich cokolwiek zrzucić. Niekiedy spadali z nich także mieszkańcy, ci niepotrafiący tej pokusie przeciwstawić żadnej życiowej energii, która pozwoliłaby im utrzymać się nadal w górze, w pozycji oderwania od ziemskiego gruntu. Należy bowiem zauważyć, że życie w bloku, na wysokości, nie jest przecież całkowicie zgodne z naturą człowieka, który przystosowany jest z grubsza do dotykania ziemi i kontaktu z powierzchnią planety. To sprawia, że jest o wiele spokojniejszy i z większą godnością potrafi przyjąć na siebie ciężary egzystencji i kosmicznego ciążenia. Życie w bloku na wyższych piętrach sprawia, że owo ciążenie wzmaga się i siła działająca na człowieka dzień i noc, nawet wtedy, kiedy śpi w swoim łóżku na siódmym czy jedenastym piętrze, staje się często zupełnie nieznośna. Ile trzeba okazać hartu ducha i samozaparcia, aby utrzymywać się wciąż o wiele metrów ponad poziomem zwykłej egzystencji i nieustannie walczyć z nieuchronną grawitacją! Ileż trzeba siły i koncentracji, aby nie poddać się działaniu fizyki i naturalnemu odruchowi spadania. Ciążenie jest powszechną zasadą na naszej planecie i choć staramy się zawsze naśladować ptaki, albo przynajmniej na chwilę przybrać boskie właściwości, uwalniające nas od zwykłych fizycznych praw, pamiętajmy, że nie dzieje się to bez konsekwencji i że koszty ponoszone przez ciało nasze, ale przede wszystkim przez naszą fizykę, są niezbadane i długotrwałe. Chcemy być jako aniołowie niebiescy, ale spadamy. Jeśli zaś nie spadamy, sublimujemy spadanie nasze i zrzucamy coś: popiół z papierosa, jak sąsiad, ślinę (jak wielu), albo po prostu telewizor – istotne, aby efekt był na tyle spektakularny, abyśmy przeżyli coś w rodzaju katharsis, czyli oczyszczenia. Ta samobójcza pokusa upadku zwiększa się z wysokością, potęgowana przez rosnącą w miarę wznoszenia się siłę ciążenia – choć przecież i na ziemi nas ona dręczy i kiedy tylko możemy, kładziemy się, przewracając w ten sposób własny horyzont. Uczucia współczucia i trwogi, które nami targają, w momencie gdy zrzucony przedmiot styka się z twardym podłożem, na które upada – ziemią, płytą chodnikową, głową przechodnia – wyzwala nas na krótką chwilę. Tylko na chwilę. Z balkonów leciały więc także zabawki dziecięce – zjeżdżały przez szparę w balkonowej balustradzie i spadały w przepaść samochodziki, turlały się kredki, upadały żołnierzyki, kapcie i psie piłki. Czasem spadały przez balkon odpadki z obiadu, gospodynie wyrzucały zepsute resztki czy zgniłe warzywa z lodówki, leciały tamtędy kości z zupy, śmieci i obierki. Czegóż nie można było znaleźć na trawniku poniżej! Zerwane wiatrem elementy suszącego się prania – pończochy i majtki, koszulki i skarpety, jak też karty do gry i pionki warcabów, mnóstwo, mnóstwo petów po papierosach, zakrętki od butelek, przeważnie wódki, kapsle od butelek piwa, skorupki jajek, kurzych i gołębich, podpaski i watę higieniczną, chusteczki i czapki, rękawiczki i guziki, lalki i pluszowe zwierzęta, mnóstwo, mnóstwo petów, papiery i papierzyska, odchody ludzkie i zwierzęce, doniczki i skorupy doniczek, grzechotki i smoczki, i mnóstwo, mnóstwo petów.
No więc Ojciec powiedział: Idź do Stefana, Tadeuszu. Powiedział: Idź na stromy strych. Kiedy tak powiedział, moje siostry i bracia w moim pokoju zaśmiali się równocześnie, strojąc naprawdę głupie miny ze swoich okratowanych łóżeczek. Łatwo było mu tak powiedzieć, bo rzeczywiście jego kolega mieszkał w tym samym bloku, a chociaż blok był ogromny, wszystkie siedem albo i więcej klatek schodowych było połączone ze sobą ciągnącym się na poziomie strychów długim korytarzem, który miał według tegoż Stefana jakieś sto, no, góra sto dwanaście metrów i był z jednej strony oszklony dwudziestoma, no, może, jak twierdził Stefan, dwudziestoma dwoma oknami wychodzącymi na dach. Korytarz był wspaniale oszczędny w stylu, w duchu socrealizmu i modernistycznej awangardy klasowej: cementowa spękana posadzka, nigdy niemalowane spękane ściany, wiszące smętnie na drutach zwęglone żarówki, powybijane okna, przez które zazwyczaj hulał wiatr, czyniły go arcydziełem surowego piękna czasów późnej komuny. Z okien widać było kawałek pokrytego papą surowego dachu naszego wielokondygnacyjnego bloku, na którym przyśrubowano wielkie stalowe litery neonowego napisu RADIO I TELEWIZJA OKNEM NA ŚWIAT, a za jego krawędzią otwierała się przepaść, w której gdzieś daleko w dole dyszało miasto. Ten właśnie korytarz z leżącym na podłodze szkłem z rozbitych szyb, złuszczonymi, niegdyś białymi ramami okiennymi, z napisami na ścianach, dziesiątkami nisz i zaułków kryjących się z niewiadomych powodów wzdłuż ścian co kilka metrów i z nagminnym brakiem oświetlenia był wymarzonym miejscem do spacerów. Korytarz, z poziomu którego dało się ręką dosięgnąć obłoków czy gwiazd w rozświetloną noc, pozostawał wszelako miejscem niczyim, kładką zawieszoną w przestworzach, na której spotykali się wszyscy pragnący ucieczki i odosobnienia: tam umawiano się na papierosa, na flaszkę, na miłosne schadzki, tam próbowano wszelkich substancji zakazanych. Tam wreszcie dopadały ludzi ludzkie potrzeby: liczne wnęki i zakamarki wzdłuż całego przejścia były z jakiegoś powodu dla niektórych wprost wymarzone, wręcz korciły, by w ukryciu załatwić się, pozostając wciąż niewykrytym. Przejście tamtędy zawsze więc łączyło się z nieprzyjemnym zapachem – na niemal pięć tysięcy metrów korytarza zawsze przypadał jakiś kontyngent odchodów ludzkich (przeważnie) lub zwierzęcych (rzadziej). Latem ostrzegały przed nimi z daleka widoczne muchy. Zatykając w porę nos i odwracając wzrok, można było przemknąć szybko i w miarę bez szwanku. Co innego zimą, kiedy muchy spały. Oczywiście – sprzątano nawet i tam, zapuszczały się tam nasze dzielne i poczciwe sprzątaczki z wiadrem i szmatą, ale przytrafiało się to niezwykle rzadko – i trudno było im się dziwić – praca ta była bowiem pracą syzyficzną, a w dodatku niebezpieczną. Korytarz – zwany też stromym strychem z uwagi na mieszczące się tam pomieszczenia pralni i suszarni – potrafił być bowiem miejscem grozy, szczególnie w ciemnościach. Ale i w dzień często widoczne na posadzce ślady krwi wskazywały na to, że niekiedy ktoś tam poluje.
No, ale skąd mieliśmy kawę? Z megasamu otwartego w latach siedemdziesiątych na osiedlu, zaraz obok naszego bloku. Na początku był to samoobsługowy duży sklep, w którym trafiały się nawet banany, ale potem, kiedy szybko zaczął się kryzys, zrobiono z niego duży sklep z wieloma stoiskami i ogromnym areałem pustych półek. W latach kryzysu nie było już tam niemal nic – oczywiście oprócz octu. Dostępne w systemie kartkowym towary pojawiały się i znikały jak zapach kamfory. Z tamtych czasów pamiętam doskonale, jak któregoś zimowego dnia w sklepie ktoś zmarł po wielu godzinach stania w potężnej kolejce do jednego ze stoisk. Zmarłego przykryto gazetami i położono na parapecie w oczekiwaniu na pogotowie, które pojawiło się po ponad godzinie i stwierdziwszy zgon, zniknęło. Potem przybył patrol milicji, który sprawdziwszy tożsamość zwłok, pilnował ich odtąd z oddali, z samochodu zaparkowanego po drugiej stronie ulicy, jak twierdził Stefan – może siedemdziesiąt, no, góra sto metrów dalej. Sklep był skąpo oświetlony, ale widać było z daleka zwłoki długo leżące na parapecie tuż przy okiennych szybach. A tymczasem obok ogromna kolejka, złożona z kilkuset osób, niewzruszenie przesuwała się w żółwim tempie do lady, gdzie rzucono akurat masło i jakąś wędlinę. Wszyscy, przestępując z nogi na nogę, wzdychali, kiedy tylko znaleźli się bliżej zwłok, albo ignorowali je, prowadząc swoje spory pod tytułem „Pan tu nie stał”, albo „Gdzie się pani pcha?!”. Pracownicy miejskiej kostnicy czy któregoś z zakładów pogrzebowych przyjechali bardzo późno i wreszcie wynieśli nieboszczyka, zwalniając miejsce na parapecie, na którym mogły natychmiast spocząć zmęczone wielogodzinnym staniem starsze właścicielki opuchniętych nóg i żylaków. Sklep funkcjonował nadal, kolejka stała, ludzie potrzebowali masła i kiełbasy. Pomimo przydziałów kartkowych towar był szalenie trudno dostępny, należało czasem stać noc i dzień, aby dostać to, co było przewidziane jako miesięczna racja dla obywatela. Mąka 1000 gramów, cukier 500 gramów, cukierki 250 gramów, produkty zbożowe 1000 gramów, papierosy 6 paczek, tłuszcze 375 gramów, proszek 100 gramów, wyrób czekoladopodobny 100 gramów, wołowina/cielęcina z kością 300 gramów, 1 butelka alkoholu, wata i ewentualnie papier toaletowy w zamian za makulaturę. Konsekwencją przydziałów towarów na kartki był z kolei handel kartkami. Przelicznik wyglądał bowiem tak: za trzy kartki papierosowe można było dostać kartkę na pół litra, a za słodycze i tytoń – nawet dwie flaszki wódki. Przydział na skarpetki dało się wymienić na kartkę wołowego z kością, ewentualnie na dwie paczki kawy lub dwie kostki mydła. Cóż, tyle że kawa bywała w sprzedaży niezwykle rzadko. Najdroższe były talony na benzynę i obrączki ślubne (przydziały na mąkę i ryż notowano najniżej). Stało się niekiedy – głównie za mięsem, które nie pojawiało się często – już od ciemnej nocy. Ktoś pierwszy zajmował kolejkę o czwartej rano, potem przyjeżdżała babcia, żeby go zmienić, bo on sam szedł do pracy, potem dzieci wracające ze szkoły zmieniały babcię, a w kulminacyjnym momencie pojawiała się matka, żeby przy samej ladzie zrobić zakupy. Kolejka wielogodzinna ustawiała się wzdłuż całego budynku megasamu, niekiedy dalej, przez trawnik, aż do pobliskiego przystanku autobusowego. Przejeżdżający autobusem pasażerowie, widząc ją z daleka przez szyby, często wysiadali zaalarmowani i pytali, co rzucono – widok dużej kolejki wzbudzał nadzieję na coś szczególnie poszukiwanego i rzadkiego, jak na przykład watę higieniczną lub papier toaletowy. Wtedy, zapewne na rocznicę rewolucji październikowej, albo z okazji jakiegoś odbywającego się w stolicy zjazdu partii, pojawiły się pogłoski, że będzie kawa. Ma być kawa, powiedziała najpierw Pani Czartoryska, która przyszła do nas którejś soboty, zaaferowana nową plotką. Powiedziała jej o tym znajoma, a ona miała wtyki gdzieś wyżej w dziale zaopatrzenia spółdzielni, a może nawet kogoś znajomego w samym komitecie, w komórce nadzorującej dystrybucję towarów rzadkich i luksusowych. Kawa? rozmarzyła się Matka, która już zapomniała, jak coś takiego może smakować.
Tym razem kolejka po kawę była tak ogromna, że pamiętam, jak skręcona w potężny warkocz ludzki wiła się daleko w stronę ulicy i przystanku autobusowego. Wielu było takich, którzy na wiadomość o tym, że to kawa, dołączali do kolejki, porzucając inne plany na ten dzień. Następna taka okazja mogła zdarzyć się dopiero za rok. Kolejka przysypiała, wiele osób przyniosło sobie składane krzesełka. Czekano już od nocy, wiadomość o tym, że będzie kawa, rozeszła się poprzedniego dnia. O jedenastej ciężkie i niepokojące chmury przesunęły się od strony kamieniołomów wprost nad megasam i po chwili spadły pierwsze grube krople deszczu. Pootwierano parasole, porozkładano nad głowami gazety dla ochrony, padło kilka przekleństw, kilka westchnień, ale nikt nie odszedł – wręcz przeciwnie, kolejka zasupłała się jeszcze bardziej i wyraz zmęczonego zdeterminowania pojawił się na twarzach oczekujących. O dwunastej ktoś stojący daleko z przodu, pod samą ladą, przybiegł z wiadomością, że już sprzedają i zapanowało wesołe podniecenie, ludzie wychylali głowy i kręcili się niespokojnie. Stanie w kolejce przypominało bowiem hazard: nigdy nie było wiadomo, czy towar nie skończy się właśnie osobę przed tobą i całe poświęcenie, wiele godzin walki ze zmęczeniem i sennością – wszystko pójdzie znów na marne. Wreszcie kolejka powoli ruszyła, małe dzieci, stojące jako zmiennicy rodziców, pobiegły po dorosłych. Pojawili się pierwsi szczęśliwcy wychodzący z torebkami kawy. Sprzedawano maksymalnie po dwieście gramów. W miarę jak zbliżałem się do celu, zaraz przy ladzie wywiązała się kłótnia: niektórym puszczały nerwy, wiele było takich osób, które zawsze usiłowały wepchać się poza kolejnością. Kobiety w ciąży, ktoś z niemowlakiem na ręku, ktoś inny bez nóg, ktoś znów pokazujący legitymację kombatanta. Lecz bezwzględni kolejkowicze i tak przeważnie wyrzucali te osoby na koniec. Komitet kolejkowy, jeden z takich, które czasem się samorzutnie formowały, aby pilnować porządku i sprawdzać upoważnienia do sprzedaży poza kolejnością, tym razem nie powstał. Ludzie mieli w oczach wilczy głód i apetyt, choć kawa nie należała do towarów pierwszej potrzeby. Dawno jednak nie pito jej na tym osiedlu i widać było, że tym razem królują tu prawa wilcze. Ale udało się: dotarłem do lady i kupiłem swoją porcję kawy w ziarnach niewiadomego pochodzenia. Towaru jednak wystarczyło jeszcze dla dwóch pań stojących za mną, pozostali musieli obejść się smakiem. Gdyby nie Pani Czartoryska, właścicielka jamników, która przybiegła z wiadomością i zajęła nam kolejkę, nigdy by się to nie udało. Stanąłem w ogonku zaraz po ósmej – na szczęście miałem zwolnienie ze szkoły: rzekomo byłem chory na grypę. Znajoma pani doktor Radziejowska podbiła mi zwolnienie: obiecaliśmy jej jedną czwartą zawartości paczki. W kolejce, jak mi się zdawało, widziałem naszą nauczycielkę biologii, Panią Rokossowską: ona też miała zwolnienie lekarskie od kilku dni. Ukrywała się pod chustą na głowie i za ciemnymi okularami na pół twarzy, ale poznałem ją po haczykowatym nosie i po tym, że któraś z jej sąsiadek się jej ukłoniła. Dzień dobry, Pani Rokossowska, jak pani myśli, zostanie coś dla nas?
Miałem kawę! Kiedy przyniosłem ją do domu, a Mama zajrzała do paczki, zawołała zaskoczona: Jest w ziarnach! Trzeba ją zmielić! Będzie w sam raz na imieniny! Na te słowa w moim pokoju wszystkie siostry i bracia za kratkami swoich łóżeczek zaśmiali się, pokazując mnie palcami i wołając: Zmielić, zmielić, będziesz musiał zmielić! Na dworze zdążyło się potężnie rozpadać – zupełnie tak samo, jak wtedy, kiedy z parafii przyniosłem siatkę mleka w proszku. Dowiedziałem się o nim w klasie: ktoś, zapewne Konstantynowski, powiedział, że na parafii jezuitów rozdają mleko w proszku dla dzieci, mleko jest z amerykańskich darów. Ach, mleko w proszku – niezwykły, nowy smak, nie do porównania z niczym znanym do tej pory – kiedyś u Stefana jego córka Bermuda dała mi spróbować łyżeczkę tego specyfiku i od tamtej pory zakochałem się po uszy. I w niej, i w mleku w proszku. Wtedy, kiedy Konstantynowski powiedział o amerykańskich darach na parafii, pobiegłem tam, choć bałem się nieco, że ksiądz nadzorujący wydawanie dzieciakom mleka zobaczy mnie i rozpozna jako osobę, której nie widuje ani na lekcjach religii po szkole, ani przychodzącego z rodzicami i siadającego w kościele na mszy w pierwszych ławkach, ani też jako żadnego z usługujących mu ministrantów, tak jak na przykład Konstantynowski, Wertyński czy Zamoyski. Ale ksiądz nawet na mnie nie spojrzał, natomiast pomagająca mu zakonnica wsypała do mojej plastikowej reklamówki jedną szufelkę białego proszku, z którym natychmiast puściłem się biegiem do domu. Jakże byłem szczęśliwy! Nic mi nie robiło to, że lało strumieniami, że przejeżdżające ulicami pełnymi wykrotów ciężarówki z cementem obryzgują mnie błotnistą wodą z olbrzymich kałuż przy krawężniku, że długa droga do domu wiedzie wzdłuż ruchliwej Strzeleckiej i już po pięciu minutach byłem cały mokry, a moje ubrania, ręce, twarz i włosy niemal w całości pokrywały grudki błota. Kiedy wpadłem do domu, zauważyłem, że błoto dostało się niestety także i do mleka, niczym niezabezpieczonego w na wpół otwartej reklamówce. Nie było już wcale białe, ale szarobure, i zamieniło się w błotnistą breję. Za pomocą łyżki, połykając łzy gniewu i żalu, pracowicie oddzielałem brudną cześć od resztek białego proszku. Udało mi się uratować garść. Akurat mój Ojciec wszedł do kuchni i zapytał, co robię, patrząc z przerażeniem na moją umorusaną po łokcie istotę. Odpowiedziałem, że zdobyłem amerykańskie mleko w proszku. Skąd? surowo zapytał Ojciec, marszcząc brwi. Z kościoła, powiedziałem, za darmo. Przecież my nie mamy małych dzieci do nakarmienia, nie jesteśmy potrzebującą rodziną, powiedział. No tak, ale wszyscy brali. Wzruszyłem ramionami. Natychmiast to odnieś, powiedział Ojciec. To wstyd brać coś, kiedy inni są w potrzebie. Ale… próbowałem protestować. Natychmiast, krzyknął. Inaczej ja to zwrócę. Dobrze, powiedziałem przestraszony i wyszedłem z garścią proszku na korytarz, widząc, jak w moim pokoju wszystkie moje siostry i bracia w swoich łóżeczkach robią mi palcami obsceniczne znaki. Byłem zły. Resztkę mleka zjadłem w windzie, zaklejając sobie nim całkowicie usta i dłonie.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2023
Wydanie I