Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
44 osoby interesują się tą książką
Powieść o kobiecie, która została matką, ale nie rozprawiła się z demonami własnego dzieciństwa. Czy skoro według staropolskich wierzeń poród miał łączyć z zaświatami, to możliwe jest, że Emma urodziła nie tylko dziecko? Bohaterka eksperymentuje, a czasem bezmyślnie naśladuje, by zrozumieć siebie i poczuć się autentyczną. Jednak czy reszta świata jest autentyczna? „Złodziejka matek” to sensualna i przejmująca opowieść o poszukiwaniu własnej tożsamości, dorastaniu w latach 90., a także o samotności w czasach dobrostanu i kryzysu klimatycznego. Książka dla wszystkich, którzy mimo lęku próbują przezwyciężać fatum „braku przynależności” oraz zakotwiczać się w rolach społecznych na własnych warunkach i zasadach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 237
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Mamie
oraz wszystkim, które i którzy byli dla kogoś matką
Wiem, że gromadzicie się tysiącami, by wspólnie rodzić i wciąż powracacie do miejsc, które odwiedzały wasze matki, gdy nosiły was w łonie. Czasami osiadacie na mieliźnie, ale udaje wam się przetrwać do następnego przypływu.
[...]
Wszystkie wody są w kontakcie, wszędzie.
Alexis Pauline Gumbs, Niezatapialne. Czarny feminizm i ssaki morskie
DOM
Kobieta, którą nazywam matką, szkicuje zwój nawinięty na drążki. Na zrolowanym płótnie widać dom z niskim płotem, sarnę i krasnala.
Wpisuje do pamiętnika dedykację:
Kochanej Emmicze,
Życie to nie bajka ani baśń tęczowa, ale jedna wielka walka, bądź do niej gotowa.
Mama
„Emmicze” to forma pisana, wymyślona długopisem, niewymawialna. Nie wspominając o tym brokatowym przymiotniku na literę „K” i jego formie czasownikowej, która przynależy do innego gatunku ludzi.
Kiedyś i ja próbowałam narysować dom na zwoju, ale nie wyszło. Wpisywałam się do „złotych myśli” koleżanki. Mama ratowała obraz, jakby to był jej podpis. Z czasem nauczyłam się rysować. Szybko uwierzyłam, że prawdziwe jest tylko to, co namalowane.
BLIŹNIAKI SYJAMSKIE
Wyłączam światło, kiedy słyszę chrobot żwirku na drodze dojazdowej. Wiem, że to on. W tej wiosce każdy ma przypisaną godzinę powrotu. Spoglądam w niebo, ale nie widać gwiazd. To dobrze – styczniowa ciemność jest moją sojuszniczką. Lubię wpatrywać się w nią tak długo, aż zaczyna się otwierać. Pod bukiem miga, jakby świetlik wabił samiczkę. To nie ich pora. Gardłowe chrumkanie. Nocą oczy dzika mogą być wszystkim. Zwierzęta czekają na zmrok jak ludzie na wschód słońca.
Nasza wioska, Rakownia, jest szyją, którą opatula szal lasu. Wieczorami na drogi wychodzą sarny, które odkąd do puszczy Zielonki powróciły wilki, ciągną po zmierzchu w stronę domów. Karol w zeszłym miesiącu potrącił jedną z nich. Wcześniej zająca i jaskółkę. Czy kogoś jeszcze? Nie wiem, bo już mi nie mówi. Ma za złe, że bardziej niż jego zdrowie interesuje mnie zwierzyna.
Czerń nocy rozmywają światła srebrnego SUV-a volvo. Wiem, że nie tylko ja obserwuję Karola. Jest jeszcze ona. Mieszka w bliźniaku syjamskim zszytym z naszym przejściem w piwnicy. Nigdy nie chowa się za firankami jak ja. Przeciwnie, otwiera okno i ostentacyjnie zagaduje, a zimą przykleja swoją twarz tak blisko szyby, że nie ma możliwości udawania, że się jej nie widzi.
Karol po zaparkowaniu nie wysiada z samochodu. Chwilę jeszcze siedzi za kierownicą, nie wyłączając silnika. Mrok kruszy się na karoserii, a wilgoć zamienia się w rdzę. Kabinę oświetla ledowa listwa, która dodaje jej futurystycznego vibe’u. Karol zainstalował ambientowy światłowód, podłączając go do gniazda zapalniczki samochodowej. Steruje nim za pomocą aplikacji w telefonie, wybierając z tysiąca kolorów palety RGB. Dziś tapicerkę ożywia elektryczny fiolet. Ma w sobie coś ze świetlika.
Widzę kontury jego twarzy, kiedy wpatruje się w choinkę zapachową. Nie znam tego spojrzenia, nie jest przeznaczone dla mnie. Może zaciąga się aromatem Wunder-Baum? Fascynuje mnie ten jego rytuał, ale jednocześnie przeraża – czy mój mąż nie potrafi normalnie wejść do domu?
A może właśnie rozmyśla, na czym mógłby jeszcze uruchomić Dooma, swoją ulubioną grę? Grał już na aparacie fotograficznym, kalkulatorze, oscyloskopie, czytniku e-booków czy na bankomacie, nie przejmując się kolejką chętnych do wypłacenia pieniędzy. To dzięki Doomowi poszedł na informatykę. Jako nastolatek tworzył w oparciu o silnik gry własne mody. Wydaje mi się, że wyeksportował fragment własnego mózgu do komputera. Albo odwrotnie – kod Dooma naniósł na swoją genetyczną drabinkę, tworząc trzecią nić DNA. Lubi opowiadać, że w DNA ludzkiej komórki jest tyle danych, ile można zapisać na czterech płytach CD.
Mnie też kiedyś zaimponował grą. Odpalił ją na teście ciążowym. Kupiliśmy cyfrowy. To był trzeci test ciążowy w tamtym miesiącu. Poprzednie dwa wyszły negatywnie, a jednak czułam się tak śpiąca i otępiała, że jeżeli nie byłaby to ciąża, to podejrzewałabym nowotwór mózgu. Karol do testu podłączył mikrokomputer.
– I jak, kochanie? – zapytałam, bo zabrał test i gdzieś z nim poszedł.
– Trafiony, zatopiony!
Na wyświetlaczu zobaczyłam poruszające się ikonki. Przez kilka sekund wierzyłam, że w jakiś sposób nawiązał łączność z brzuchem i że test działa jak USG. Ciążowy lag umysłu. Karol oczywiście zawiadywał ikonkami z poziomu klawiatury.
Wyglądam zza firanki. Pada śnieg, ale topi się jeszcze w powietrzu. Ciekawe, czy kiedyś pójdę z moją córką na sanki? Nie podejmuję takich tematów z mężem. Karol nazywa globalne ocieplenie jedną z najbardziej nachalnych ideologii po upadku faszyzmu.
Metaliczny dźwięk zamykania auta. W końcu się wylogował. Idzie właśnie przez ogród, a wilgoć kładzie się przed nim jak wycieraczka. Koty trącają pyszczkami drzwi. Chcą wyjść na dwór, ale nie pozwalam im na to, żeby nie zjadły zimującego w drewutni rudzika.
Kiedy Karol wchodzi do domu, ja krzątam się po kuchni. Zawsze jest coś do roboty: wyciągam naczynia ze zmywarki, spryskuję płynem do mycia szyb drzwiczki piekarnika, przejeżdżam szmatą po blacie. Zdążyłam wyłączyć Netflixa, choć byłam w połowie odcinka Lostów. Zgasiłam telewizor, bo nie wyobrażam sobie sytuacji, że mój mąż wchodzi do domu, a ja leżę na kanapie z pilotem w ręku.
– Jak tam? Co tam? – pyta, ściągając kurtkę. Podchodzę i całuję go w czoło. – Mam dla ciebie prezent. Rosły przy sklepie. – Wyjmuje z siatki trzy browary i trzy dorodne kanie. – Nie będzie nic na ciepło?
Karol unosi nos i pociąga nim jak chomik. Potem przelatuje wzrokiem po blacie i pustej, ale za to czystej płycie indukcyjnej. Podążam za jego spojrzeniem, próbując rozczytać wynik audytu. Nie komentuje, zwraca się do telefonu:
– Okej, Google, włącz Gaming Hub.
– Zrobię ci sowy.
– Dzięki. Ledwo żyję. Mój zegarek pokazuje, że mam tylko dziesięć procent energii.
Sięgam po nóż nieco przesadnym gestem, jakbym robiła w powietrzu kółko. To chyba efekt oglądania tych wszystkich vlogerek, które machają rękoma, opowiadając o tuszach do rzęs, szamponach, ulubieńcach listopada, okładkach książek, albo przeciwnie – mówią, jak mieć w domu tylko trzydzieści ubrań, sprzątać po japońsku czy prowadzić dom zero waste.
Przejeżdżam kciukiem pod kapeluszem grzyba. Tryskają białe opiłki. Kiedyś po kilku dniach suszenia ze środka kani wylazły białe robaki. Od tego czasu dokładniej sprawdzam wnętrze.
Kroję klawiszowe blaszki. Są jak fiszbiny wieloryba.
SPRZEDAWCA PŁASZCZY
Babcia mówi, że moje dłonie urodziły się do szycia. Zawsze są w ruchu. Potrafię odgiąć do tyłu palce i strzelić kosteczkami. Słychać wtedy trzask, jakbym łamała patyki. Z palcami nic się jednak nie dzieje. Może są kości, których nie da się złamać.
Najczęściej bawię się szmatkami, które babcia dostaje w pasmanterii. W moich rękach zamieniają się w gniotki. Wkładam je między palec wskazujący a kciuk i macham, macham, macham. To strasznie głupie. Mogłabym bawić się lalkami, a ja ciągle te szmatki. Mama to wyśmiewa w głos i wtedy zabieram się z nimi do kibla.
Łatki są w tęczach szarości według babci, a matka mówi, że to oko motyla. Tak naprawdę są portalem. Godzinami kręcę nimi kółka, jakbym była ptakiem, który próbuje wzbić się w powietrze. Macham i macham, ale ulatują tylko te rzeczy, które nie są ciałem. Wstydzę się brać szmatki do przedszkola, choć bez nich moje ręce są puste. Czasem, kiedy panie w przedszkolu nie patrzą, wyjmuję z kieszeni bawełnianą chusteczkę i zaczynam jej dotykać. Marszczy się jak staw, na którym puszcza się kaczki.
Dziś robię z łatek Bema. Namioty mocuję na patyczkach. Guziki to sprzedawcy. Często tam chodzimy. Za każdym razem matka zachodzi mierzyć płaszcz. W moim zabawowym Bema też nie brakuje płaszczy, ale skończyły się właśnie patyczki. Proszę mamę, aby przyniosła wykałaczki, ale chyba nie rozumie. Powtarza w kółko: „co, co, co? mów wyraźniej! mów jak człowiek!”, więc zaczynam płakać. Wtedy podchodzi, a ja krzyczę z całych sił: „wykałaczki!”. Przekrzykuje mnie, mówi, że nie zniesie mojego płaczu, i ciska nimi w moim kierunku. Plastikowe pudełko uderza w skroń, a patyczki rozsypują się po podłodze. Nadal płaczę, ona nadal krzyczy. Potem jest cisza, którą przerywa, smarkając w chusteczkę. Ja moje babole zjadam.
– Nie chciałam – odzywa się po chwili.
– Chciałaś – mówię.
– Ale jesteś.
– Sama jesteś „ale jesteś” – odpowiadam.
– Co to? – wskazuje palcem na namiotowisko.
– Bema – odburkuję. Zawsze tam idziemy, kiedy się złości. Może ma zamiar mnie sprzedać? – Chcę inną mamę – wołam, aby nie wpadło jej do głowy to, co przed chwilą pomyślałam.
– No to wybierz pieniądze ze skarbonki. Poszukamy.
Wyobrażam sobie te wszystkie stragany z mamami – biuściaste, brzuchate, pupiaste, do których fajnie byłoby się przytulić, i te chude, które zawsze przerzucają dodatkowy kawałek kotleta na talerz dziecka. Matki jak ciasta drożdżowe. Pełne przytulnych fałdek, z podwójnym podbródkiem, ze zwisającym brzuchem po trzech ciążach. Matki, których ciała zostały przewałkowane i wyszło z nich stadko dzieci. Te kochają najbardziej. Moja jest chuda jak szczapa. Jej wystające kości policzkowe jak tasaki, naostrzone kolce biodrowe, szyja podatna na każde przewianie, paznokcie jak pilniki, którymi niechcący drapie.
Przed wyjściem nakłada żółtą opaskę przypominającą aureolę. Ostrożnie – aby nie zniszczyć koka. Zazdroszczę jej, że potrafi go skręcać bez użycia wsuwek. Szminkuje popękane usta. Wsmarowuje fluid, przez co jej twarz przybiera kolor pomarańczy i wygląda jak odcięta od reszty ciała. Jest jak kruche ciasto – łamliwe i z zakalcem.
Idzie krok przede mną. Krążymy po Bema, wzdłuż blaszanych bud, które tworzą coś w rodzaju miasteczka. Słońce maluje na blaszakach kurtyny. Na targowisku – teatrzyk ludzi i cieni. Bema jest podzielone na dwie części – polską i zagraniczną, choć na tę drugą mówi się po prostu „u Rusków” albo „u Cyganów”. Zdarza się też spotkać Wietnamczyków. Za Ruskimi stoją meble, chemia z Niemiec, a na końcu ciężarówki ze słodyczami.
Bardzo chcę mieć bezbarwną pomadkę Buzi o smaku cytrynowym. Jest u tlenionej handlarki, która ma stragan z kosmetykami. Nie wiem, czy mi starczy na Buzi, bo mam dziesięć złotych, a nowe matki mogą być drogie. Zatrzymujemy się w tłumie kobiet, wśród nich matki i córki. Malują sobie usta na próbę, a potem robią głupie miny do lustra zawieszonego na haczyku. Odchodzimy, a kiedy jesteśmy w następnej alejce, matka szturcha mnie i puszcza oczko, wyjmując z kieszeni cytrynową pomadkę Buzi.
– Dla ciebie. – Podaje mi, a ja zastanawiam się, czy za nią zapłaciła.
Na razie nigdzie nie widzę matek na sprzedaż. Są za to pozbawione głów plastikowe manekiny, na które sprzedawca nałożył stroje kąpielowe. Czy będę mieć plastikową mamę? Zastanawiam się, czy to będzie handel wymienny. Czy moja tam zostanie, kiedy wybiorę nową? Czy tę nową spakujemy do jednej z ruskich toreb, w których towar przewożą Cyganie? Może okaże się Romką i będzie mi codziennie wróżyć? Podejrzewam, że gdzieś musi być nieznany mi rewir, gdzie sprzedają ludzi. Dziś tam pójdziemy.
Zatrzymujemy się przy budzie z płaszczami. Proste, skórzane, różnią się delikatnie odcieniem jak moje łatki. Za każdym razem, kiedy jesteśmy na Bema, matka mierzy na tym stoisku płaszcz, ale nigdy żadnego nie kupuje. Idziemy na zaplecze. Widzę nas w lustrze. Nasze odbicia potajemnie się przytulają. Mama idzie do przymierzalni. Kiedy odsuwa kotarę, wygląda jak krasnoludek. Tonie w płaszczu.
– Mniejszych nie mam – kwituje sprzedawca.
Trochę się go boję – ma zrośnięte brwi i piskliwy głos, który nie pasuje do jego wielkiego ciała. Jakby ktoś jeszcze w nim mieszkał. Matka, ściągając za duży płaszcz, fuka:
– A matek na sprzedaż nie macie?
Handlarz, od którego śmierdzi wódką, mówi:
– Kochaj swoją mamusię, bo innej nie będziesz miała. Moja zmarła miesiąc temu.
Widzę, że jego głowa zaczyna się dziwnie poruszać. Wszystkie podbródki kołyszą się w rytm płaczu. Płaszcze, podbródki, zapach wódki – wymyślam wierszyk. Zastanawiam się, czy ten mężczyzna miał kiedyś szyję.
Krążymy jeszcze po alejkach Bema, ubrania oplatają stanowiska jak bluszcz; czasem coś mierzymy, żeby nie było, że tak bez sensu przyszłyśmy. Jest wczesna wiosna, budy klekoczą kołysane wiatrem. Opaska mamy mieni się w słońcu, jakby była uszyta z promieni.
MA(U)-MA(U)
Kiedy rozkładałam puzzle piankowe w pokoju córki, brzuch był tak wielki, że dotykał podłogi. Kupiłam używane, przez OLX-a. Polowałam na nie miesiąc. Kilka razy dziennie sprawdzałam, czy nie pojawiły się w wymarzonych kolorach: żółci, szarości i czerni. Zdarzyło się, że ktoś mnie ubiegł i zanim napisałam do właściciela, puzzle były już sprzedane. Maty w innych kolorach leżały na aukcjach tygodniami. Pewnego wieczoru, gdy znowu przeglądałam ogłoszenia, zobaczyłam je – dokładnie takie, o jakich marzyłam: żółte, szare i czarne z etykietą „dostępne”. Udało się.
Poród to ostatni próg przed śmiercią. Na jodze miałyśmy jego wizualizację, więc się nie bałam. Te, które rodziły, nie chciały opowiadać o szczegółach, co tylko podsycało moją ciekawość. Powiedziały za to, że dziecko karmi się mniej więcej co dwie godziny, wliczając noce. Ale jak to? Kiedy dowiedziały się, że kupiłam książkę Język niemowląt Tracy Hogg, nakazały mi ją spalić. Sprzedałam ją jednak na OLX-ie, choć może powinnam była zniszczyć, żeby nie przyczyniać się do tego, że kolejna kobieta przeczyta o harmonogramach karmienia?
Całe życie odhaczałam kolejne progi, rozmyślając o tym, „jak to jest” i jak się zmienię po: komunii świętej, pierwszym pocałunku, bierzmowaniu czy pierwszym razie. Niektóre punkty przejścia się ze sobą łączyły: zastanawiałyśmy się z koleżankami, czy kiedy będziemy przyjmować komunijny opłatek, poczujemy się tak, jakby Jezus się z nami całował.
W każdej chwili mogłam przekroczyć próg. Torba do szpitala czekała spakowana. Dostawałam zadyszki po przejściu stu metrów. Blokowałam chodniki. Czy ciąża to pierwsze wprawki w starość? Zastanawiałam się, czy przed porodem zrobią mi lewatywę.
Zaczęło się od potopu. Woda nie przestawała się ze mnie wylewać. To pewne, że składam się głównie z niej, a noworodek to już w ogóle, bo jego ciało, wypływając z macicy, zawiera osiemdziesiąt procent wody.
Wpatrywanie się w kałużę przerwał ból w lędźwiach, który łamał mnie na pół, odrywając miednicę. Jakby piorun trafił w biodra, które do tego momentu nie istniały, nigdy nie bolały, tylko czekały wygaszone na swój moment w historii, aby zaznaczyć epicentrum tego trzęsienia. Coś bulgotało i rosło tam, gdzie płożą się korzonki nerwowe. Olga opuszczała wody. Zakorzeniała się.
Karol poganiał mnie ze skurczami partymi, bo kilometr od szpitala położniczego, w klinice weterynaryjnej, operowany był Witkacy. „Dam radę, jedź do kota!” – krzyknęłam.
Pojechał, a wtedy skurcze się wyciszyły, jakby Karol był im do czegoś potrzebny. KTG pokazało wzrost tętna płodu. Akcja jednak nie postępowała. Może byłam zdolna do potopu, ale nie do porodu? Moja macica nie produkowała już fal sejsmicznych. Usłyszałam zdawkowe: „czy zgadza się pani na cesarskie cięcie?”. Zabrali moje ciało na salę operacyjną.
Głos anestezjologa: „głowa do klatki piersiowej”. Ukłucie w kręgosłup. Wszystko w biegu. Jeszcze nie leżałam, a już malowali mój brzuch na pomarańczowo. Głos pielęgniarki: „zaczynamy, szesnasta zero pięć”. Ostrze noża przecinającego skórę – ciekawe, jak głęboko może się wbić, żeby nie skaleczyć dziecka? Coś jakby smród palonego mięsa, który jednak rozpłynął się w zapachu szpitalnej chemii. Ktoś płacze.
To moja córka. Położna mówi, że musi ją zważyć. Potem kładą ją na mnie, a ja przed pierwszym karmieniem liczę jej paluszki.
Kot zabieg przeżył, ja też. Mąż codziennie przez dwa tygodnie jeździł z nim na zastrzyki. Ja byłam kłuta przez tydzień przeciwzakrzepowo. Leżałam w połogu, kot obok mnie w kołnierzu pooperacyjnym. Liczyłam mu wąsy. Dwadzieścia cztery, po dwanaście z każdej strony.
W żołądku Witkacego znajdowało się ciało obce. Weterynarz nam je wręczył, ale nie wiedzieliśmy co to. Kiedy pojechaliśmy na wakacje, Witkacy ponownie zaczął wymiotować. Co on znów zjadł? Śladów na kanapie po tych torsjach nie jest w stanie zmyć nawet karcher.
Mówią, że kot przed śmiercią wydaje jeden długi miauk, a potem jego dusza opuszcza ciało. I tak było. Teściowa przyszła do kota. Przyłożyła mu telefon do ucha, kiedy ostatni raz zamiauczał. Jego „mau-mau” zastało mnie w domku wczasowym nad morzem. Kot skonał na macie w kolorze żółto-szaro-czarnym.
I wtedy sobie uświadomiłam. Od razu, kiedy odszedł. Pociążowa mgła umysłu na chwilę zniknęła. Witkacy regularnie podjadał matę. Tę, na którą przez miesiąc polowałam. Matę w moich ulubionych barwach.
Poród dobiegł końca, ale potop trwał dalej. W połogu zalewał mnie pot, zwłaszcza nocami. Czułam, jakby moje ciało zmieniało stan skupienia – płyny krążyły jak żywioły: pot, łzy i mleko, które napierało falami, szturmując cieśniny sutków.
Tak właśnie rodzą się morza – jak Morze Czarne, które niegdyś było jeziorem, aż topniejące lodowce otworzyły drogę wodzie, łącząc je z Morzem Śródziemnym przez Dardanele i Bosfor. Może to był ten mityczny potop opisywany później w świętych księgach. Namalowałam swoje ciało zalewane falą – nowy, nieznany ląd bez nazwy.
Odkąd urodziłam, telefon zaczął wydawać dziwne dźwięki. Były jak fale, jak ten biały szum, który tak lubią niemowlaki. Według staropolskich wierzeń poród miał na chwilę łączyć z zaświatami, ale że z oceanem? A może nie urodziłam wszystkiego? Chwilę po tym, jak dziecko wyjdzie na świat, jest drugi poród – rodzi się łożysko. Może jego kawałki zostały we mnie?
Szumy wydobywały się ze smartfona co kilka dni. Zwykle kiedy słuchałam muzyki na Spotify – wtedy przerywało piosenkę. Zdarzało się to też, gdy telefon był wyłączony – wtedy podświetlał się i zaczynał wibrować. Karol tych dźwięków nie słyszał. Pojawiały się niespodziewanie i były na tyle krótkie, że nie udało mi się ich nagrać.
Zastanawiałam się, czy przyczyną tych zakłóceń był poród? A może śmierć Witkacego? Zdawałam sobie sprawę, że ludzie po śmierci bliskiej osoby szukają znaków, ale to działo się poza moją głową. Nikt mnie nie rozumiał. Karol tak bardzo cieszył się z narodzin córki, że nic innego się nie liczyło, a teściowa uparcie mówiła, że Witkacy „zdechł”.
Podczas niekończących się karmień piersią wspominałam nasze rytuały. Kucałam, aby się z nim zrównać. Mówił: „mau-mau”. „U” było nieme, słyszałam „ma-ma”. Chodził za mną jak za matką, nie tylko po domu, ale też po lesie na smyczy, i zawsze to „mau-mau”. To on pierwszy nazwał mnie mamą. Koty miauczą w tych samych rejestrach, co niemowlęta.
Są ludzie, którzy całe życie mają jednego psa. Ciało umiera, ale imię zostaje – dobiera się mu nowe wcielenie tej samej rasy. Pokolenia Burków i Reksów. Generacje wilczurów i jamników. Kolejne reinkarnacje. Ja tak będę miała z Witkacym, nie dam mu umrzeć. Wiem, że nowy miot już się matce mojego kota powił.
Teraz mnie zostawił, choć to moja wina, bo jak można w pobliżu kota kłaść taką matę? Nie mogę sobie tego wybaczyć.
Imię zostanie. Kupię nowego kota i wyrzucę matę.
Co do imienia Karola, to nie jestem pewna. Jak się to wszystko potoczy? Czuję, że odejdzie. Chyba że ja zrobię to pierwsza? Boję się, że mnie zostawi i że przez to powtórzę życiorys mojej matki.
Teraz siedzi zwrócony w stronę okna. Czytam z jego pleców, z pieprzyków igreki, z blizn iksy, przecinki znamion i myszki kropek. Czytam z niego, ale czy to ten sam człowiek co wtedy, zanim z mojego brzucha wyskoczyła kijanka?
Czy z ludźmi jest tak samo jak z kotami, jeżeli nie wyjdzie w związku? Wymienia się imię, ale reszta pozostaje taka sama? Czy Karol będzie mówił do swojej nowej kobiety „moja ulubiona osobo” jak do mnie?
Jeżeli mnie nie pocałuje, to pójdę za tym kotem. Już nie wstanę na dwie nogi. Wymknę się, kradnąc jedno z dziewięciu żyć.
RÓŻOKRZYŻ
Umiem już pisać, ale to słowo mi ucieka. Ten wyraz naszpikowany jest kolcami bardziej niż „jeżozwierz”. Kolce są po to, aby chronić tajemnicę. Różokrzyż. Moja mama weszła do zakonu, choć babcia to wyśmiewa i nazywa sektą:
– Patrz na nią. Myśli, że jest zakonnicą albo świętą mniszką.
– Czy chcesz być wtajemniczona? – pyta mama, malując energetyczne obrazy. W jej palecie dominują fiolet i złoty – kolory Różokrzyża. Najczęściej są to koła przypominające planety. Obrazy rozdaje członkom zakonu. Na spotkaniach czyta im też swoje energetyczne wiersze.
– Wszystko jest energią – mówi.
Przewracam oczami, bo tak zawsze robi babcia, kiedy mama w rzadkich chwilach porusza temat zakonu. Mama obraża się na mnie. Szybko żałuję tej chwili, tych głupich min, które same pojawiają się na mojej twarzy, bo gdybym była wtajemniczona, to może wzięłaby mnie ze sobą? Mama jest Alicją, która goni króliczka, ale nie może go złapać. Bo gdyby go złapała, to już nic nie miałoby sensu, tak przynajmniej twierdzi babcia.
Mama, nie pytając administracji o zgodę, organizuje spotkania Różokrzyża na strychu naszej kamienicy. Przed misterium przykrywa wszystkie składowane tam klamoty fioletową tkaniną. Babcia szykuje dla uczestników gar sałatki jarzynowej. Robi to niechętnie, ale lepiej nie drażnić mamy, żeby nie przyszła mania. Chciałabym trochę podjeść, ale mama nie pozwala. Garnek najpierw musi iść na górę. To, co zostanie, zjemy rano na śniadanie.
Misteria organizowane są raz w miesiącu. Rano mama przenosi na strych jutowe płachty. Wymykam się za nią z mieszkania. Wchodzę na palcach przez uchylone drzwi strychu i chowam za drewnianym filarem. Nie widzi mnie. Wychodzi i zamyka na klucz metalowe drzwi. Brzęczą, jakby zatrzaskiwała lochy. Przez następne kilka godzin czekam. Pochylony dach i tycie okiennice dodają stryszkowi tajemnicy, a to ona jest najważniejsza. Powiedziałam babci, że idę do Diany. Z nudów zaczynam rozmawiać z gołębiami, które podpatrują mnie przez okienko. Zbliżam oczy do szyby. Nie odlatują.
Wreszcie słyszę kroki na schodach. To oni. Chowam się pod jutę. Najpierw znoszą jedzenie, potem zapalają świece. Siadają w kręgu. Musieli robić to już wiele razy, bo każdy zna swoją rolę. Mężczyzna czyta fragment Ewangelii Jezusa Wodnika. Potem długo milczą, wpatrując się w ogień świecy.
Czuję, że pocę się pod narzutą. Staram się oddychać jak najciszej, aby nie usłyszeli. Mężczyzna wyjmuje coś z torby. Każdy dostaje krzyż z różą w środku.
– Wystrugałem dla was, a moja żona doczepiła róże – mówi. Więcej nie rozumiem, oprócz słowa „energia”, które pojawia się prawie w każdym zdaniu.
– Czas na ucztę – mówi mama śpiewnym głosem, którego nigdy wcześniej u niej nie słyszałam. Wymieniają świece na garnki z jedzeniem. Czuję, jak burczy mi w brzuchu. Tak głośno, jakbym beknęła. Na szczęście w tym samym czasie zaczyna gruchać gołąb.
Nie do końca wiedziałam, o jaką energię chodziło członkom zakonu. Nie wiedziałam tego nawet, kiedy wiele lat później na fizyce nauczyciel napisał na tablicy wzór na energię kinetyczną. Próbowałam połączyć Różokrzyż z energią elektryczną, cieplną i jądrową. Nic nie pasowało. A może chodziło o energię potencjalną? Ja magazynowałam jej tak dużo, że byłam w stanie przeciwstawić się grawitacji. Po latach próbowałyśmy z psycholożką rozgryźć wzór na to, skąd czerpałam paliwo do moich rakiet. Może z obrazów mamy?
Byłam astronautką, a ktoś mi chce powiedzieć, że to dysocjacja, że zamrożenie, że pani doświadczała takiego stresu, że radziła sobie pani z nim, wychodząc z siebie.
Droga pani psycholog, zabieram panią w podróż w kosmos.
Opuszczanie ciała zajmowało mi jakiś kwadrans. Mocno zaciskałam powieki. Zamiast piżamy miałam skafander astronautki. I naprawdę leciałam. Nie czułam żadnego stresu. Proszę mi nie wmawiać takich rzeczy! Nic nie czułam!
Najpierw zaglądałam na stryszek. Przysiadałam obok gołębia na oknie. Widziałam tlące się światło i twarze, które przez brudną szybę wyglądały, jakby zlały się w jedną masę. Opuszczałam Ziemię i meldowałam się we wszystkich warstwach atmosfery. Mama mi wybaczała, bo wiedziała, że czasem muszę zajrzeć do czarnej dziury.
Rozszczepiałam się na galaktyki. Matka mówiła, że mam zaburzone ciało astralne. Możliwe, że dysocjowałam w kierunku innej planety. To uczucie opuszczania ciała – fizjologiczne, namacalne drętwienie, a potem lekkość. Do dziś próbuję to powtórzyć, ale kręci mi się w głowie. Czasem jednak zamrożenie przychodzi samo – kiedy powinnam biec, ratować dziecko, kota, wtedy znów mam na sobie kosmiczny skafander.
Rozmowy o ciele – grube, chude, jakieś – zasadniczo mnie nie dotyczyły, bo nie miałam ciała i przebywałam w nim ledwie chwilę w stosunku do nieskończoności kosmosu. Zazdrościłam bulimiczkom rytuałów, a anorektyczkom władzy. Próbowałam wejść w relację z pustą miską, głodowałam w Wielkie Piątki, ale ciało się nie pojawiało. Kiedy kosmos stawał się coraz rozleglejszy (mówili, że ciągle się rozszerza), zmuszałam się do powrotu, bo bałam się, że zawisnę na nieboskłonie.
Wracałam, ale w cudze życiorysy, zagnieżdżałam się w obcych ciałach, spacerując, zaglądałam w okna i spędzałam wieczory w cudzych domach. Nie znałam pojęcia prywatności.
MATKI DRZEW
To pierwszy raz, kiedy Karol mnie wypuszcza. Mówi coś w stylu: „zrób coś ze sobą”, choć może bardziej „zrób coś dla siebie”? Nie do końca wiem, co to mogłoby być. W mojej okolicy nie ma basenu ani klubu fitness. Mogłabym odwiedzić którąś z koleżanek w Poznaniu, ale nie zdążyłabym w trzy godziny obrócić pociągiem, a tyle mam czasu. Odciąganie pokarmu nie pomaga. Olga nie chce pić z butelki.
Jeszcze mogę zawrócić i wziąć córkę w ramiona. Schodzę jednak dalej. Zupełnie jakbym zostawiała w domu część siebie. Ale przecież idę, oddycham, wszystkie części ciała są na swoim miejscu. Pępowina ponoć została odcięta. Może trzeba było ją zjeść. Oglądam się za siebie. W oknie drugiego bliźniaka widzę poruszającą się zazdrostkę. Wyłania się zza niej uśmiechnięta twarz Heleny. Przyspieszam. Idę w stronę Murowanej Gośliny.
Otwieram szeroko oczy. Mogę patrzeć, gdzie chcę. Nie muszę wodzić wzrokiem za córką, która nieustannie bambamuje – onomatopeje „kuku”, „hau-hau” robią nam dni. Teraz mogę się gapić, mierzyć, lustrować, nawiązywać kontakt wzrokowy z krasnalami ogrodowymi. Mogę zapalić papierosa, splunąć, przejść na czerwonym świetle – nie muszę dawać dobrego przykładu. Czuję, że moje myśli są infantylne. Może przez pępowinę oddałam Oldze kawałek mózgu?
Nad koronami drzew przelatuje para kruków kierująca się w stronę rezerwatu Pławno. One zawsze w parze. Odruchowo robię selfie na Instagram. Podpisuję #mamamawolne i próbuję dopasować filtr, ale żaden nie poprawia fotki. Coś jest nie tak, tylko nie wiem, czy ze zdjęciem, czy z rzeczywistością.
Myślałam, że tutaj, w puszczy, powietrze będzie czyste, ale w Rakowni nie atakuje smog, tylko małe smoczki wylatujące z kominów chatek. Zastanawiam się, czym pali w piecu sąsiadka. Dym lewitujący nad jej dachem zbiera się w chmurę przypominającą grzyba. Nie odlatuje. Przystaję i wpatruję się w jego smoliste fiszbiny. Przy płocie waruje labradorka Saba. Krążą słuchy, że do jej ogrodu przychodzą młode zające i dają się lizać tej starej suce.
– Sama do lasu? – słyszę ludzki głos, ale widzę tylko psa.
– Jest tu ktoś? – pytam.
– Jak będziesz miała szczęście, to spotkasz wilka. Czasem zachodzi pod płot. Wąchają się z Sabą. – Kobieta wyłania się z drewutni. – Jesteś taka blada, chyba nie służy ci macierzyństwo – dodaje. – Trzeba było sobie ziółka zasadzić.
Matka Saby lubi opowiadać o swoich ziołach, jakby były żywe. Mówi, że z roślinami będzie jak ze zwierzętami – jeszcze niedawno zdychały, teraz umierają. Za kilka lat drzewa, krzewy i grzyby też będą umierać. Ludzie zaczną szanować rośliny – zapewnia. W jej ogrodzie zamiast trawy rosną przytulie i bluszczyk kurdybanek. Czy chciałabym żyć tak jak ona? Czy to jest wolność? Chyba jeszcze nie teraz, bo to zielsko by mnie oplotło, wkroczyło do domu jak Bzowa Babuleńka z baśni Andersena.
Szesnasta. Mam dla siebie jeszcze dwie i pół godziny, zanim Olga zacznie domagać się piersi. To moja wina. Powinnam była już dawno ją odstawić. Ale ten smog, to GMO – mam wrażenie, że moje mleko jest jedyną wartością, którą mogę jej dać.
Zatrzymuję się przed tabliczką „Murowana Goślina”. Jestem trochę jak rozbitkowie z serialu Lost, którzy bali się wejść do dżungli w centrum wyspy. Za moim oknem od miesięcy oddychała Zielonka, a ja spacerowałam tylko w stronę miasteczka.
Zawracam. Postanawiam, że dziś pójdę do puszczy. Nie spóźnię się – czas jest odmierzany przez kapiące z piersi mleko.
Muszę przyzwyczaić się do ciszy, choć wiem, że jest pozorna – las przecież ze sobą rozmawia, wysyłając sygnały chemiczne. Przytulam się do starego dębu. Obok niego rośnie młody. Słyszałam, że drzewa potrafią zwietrzyć, które siewki wyrosły z ich nasion. Opiekują się młodszymi, dostarczając im żywność i wodę. Współpracują też z podziemnymi grzybniami, aby zapewnić dobrobyt swoim rodzinom. Matki drzew.
Słucham wiatru, od którego sosny klekoczą, jakby w konarach mieszkały bociany. Akuszerzy. Wszystko kojarzy mi się z porodem – nawet las. Olga chce z powrotem do brzucha, do wody. Pierwsze trzy miesiące życia człowieka to tak naprawdę czwarty trymestr ciąży. Mówią, że ciągnie nas do tego stanu tworzenia świadomości, który zaczyna się około piątego miesiąca ciąży, kiedy czujemy się bezpiecznym potencjałem. Ja też chciałabym wrócić do wód. Może gdybym była w stanie przypomnieć sobie ten czas, kiedy pływałam w brzuchu mamy, to uwierzyłabym, że jestem jej córką?
Idę nad jezioro. Na plaży powyginane korzenie sosen – wyglądają jak pantografy. Jezioro, cofając się, zabierało piasek, a przy okazji odkrywało podziemne wnętrza drzew.
Nie widać ludzi. Coś cielistego marszczy taflę jeziora. Myślę, że to patyk, ale ten zygzakowaty ruch ma swoje uzasadnienie i zbliża się równym tempem do brzegu. Czy to macka z nylonu? Czy to wąż? Pytam wyszukiwarkę. Wypluwa zaskrońca. Część mnie czuje, że dostanę zawału serca, ale druga podpowiada, że węże są po prostu jak ludzie, których mijamy na basenie.
Przypominam sobie początek porodu. Potop między nogami. Myślę o stworzeniu, które kiedyś żyło na lądzie, ale coraz bardziej ciągnęło je do wody. Z czasem zaczęło spędzać tam więcej czasu, aż w kolejnych pokoleniach jego ciało się przystosowało – łapy zamieniły się w płetwy. W końcu prawalenie całkowicie opuściły ląd i stały się zwierzętami wodnymi. Wieloryby na kilka milionów lat wygrały ewolucję.
Stoję nad brzegiem jeziora. Wyobrażam sobie, że jestem prawaleniem, swoją własną przodkinią. To niemożliwe, żebyśmy byli formą skończoną. Wkładam dłoń do lodowatej wody. Dotykam dna. Jest wilgotne, gloniaste, jak typowe miejsce, gdzie powstaje życie.
Zanurzam rękę głębiej. Jest przezroczysta. Jakbym zaglądała pod skórę.
Nagle czuję lędźwie. Myślałam, że to miejsce boli tylko przy porodzie. Gdybym teraz wskoczyła do wody, moje korzonki odpłynęłyby zygzakiem.