Złodziejka matek - Magdalena Genow - ebook
NOWOŚĆ

Złodziejka matek ebook

Magdalena Genow

0,0

44 osoby interesują się tą książką

Opis

Powieść o kobiecie, która została matką, ale nie rozprawiła się z demonami własnego dzieciństwa. Czy skoro według staropolskich wierzeń poród miał łączyć z zaświatami, to możliwe jest, że Emma urodziła nie tylko dziecko? Bohaterka eksperymentuje, a czasem bezmyślnie naśladuje, by zrozumieć siebie i poczuć się autentyczną. Jednak czy reszta świata jest autentyczna? „Złodziejka matek” to sensualna i przejmująca opowieść o poszukiwaniu własnej tożsamości, dorastaniu w latach 90., a także o samotności w czasach dobrostanu i kryzysu klimatycznego. Książka dla wszystkich, którzy mimo lęku próbują przezwyciężać fatum „braku przynależności” oraz zakotwiczać się w rolach społecznych na własnych warunkach i zasadach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 237

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ma­mie

oraz wszyst­kim, które i któ­rzy byli dla ko­goś matką

Wiem, że gro­ma­dzi­cie się ty­sią­cami, by wspól­nie ro­dzić i wciąż po­wra­ca­cie do miejsc, które od­wie­dzały wa­sze matki, gdy no­siły was w ło­nie. Cza­sami osia­da­cie na mie­liź­nie, ale udaje wam się prze­trwać do na­stęp­nego przy­pływu.

[...]

Wszyst­kie wody są w kon­tak­cie, wszę­dzie.

Ale­xis Pau­line Gumbs, Nie­za­ta­pialne. Czarny fe­mi­nizm i ssaki mor­skie

DOM

Kobieta, którą na­zy­wam matką, szki­cuje zwój na­wi­nięty na drążki. Na zro­lo­wa­nym płót­nie wi­dać dom z ni­skim pło­tem, sarnę i kra­snala.

Wpi­suje do pa­mięt­nika de­dy­ka­cję:

Ko­cha­nej Em­mi­cze,

Ży­cie to nie bajka ani baśń tę­czowa, ale jedna wielka walka, bądź do niej go­towa.

Mama

„Em­mi­cze” to forma pi­sana, wy­my­ślona dłu­go­pi­sem, nie­wy­ma­wialna. Nie wspo­mi­na­jąc o tym bro­ka­to­wym przy­miot­niku na li­terę „K” i jego for­mie cza­sow­ni­ko­wej, która przy­na­leży do in­nego ga­tunku lu­dzi.

Kie­dyś i ja pró­bo­wa­łam na­ry­so­wać dom na zwoju, ale nie wy­szło. Wpi­sy­wa­łam się do „zło­tych my­śli” ko­le­żanki. Mama ra­to­wała ob­raz, jakby to był jej pod­pis. Z cza­sem na­uczy­łam się ry­so­wać. Szybko uwie­rzy­łam, że praw­dziwe jest tylko to, co na­ma­lo­wane.

BLIŹ­NIAKI SY­JAM­SKIE

Wyłą­czam świa­tło, kiedy sły­szę chro­bot żwirku na dro­dze do­jaz­do­wej. Wiem, że to on. W tej wio­sce każdy ma przy­pi­saną go­dzinę po­wrotu. Spo­glą­dam w niebo, ale nie wi­dać gwiazd. To do­brze – stycz­niowa ciem­ność jest moją so­jusz­niczką. Lu­bię wpa­try­wać się w nią tak długo, aż za­czyna się otwie­rać. Pod bu­kiem miga, jakby świe­tlik wa­bił sa­miczkę. To nie ich pora. Gar­dłowe chrum­ka­nie. Nocą oczy dzika mogą być wszyst­kim. Zwie­rzęta cze­kają na zmrok jak lu­dzie na wschód słońca.

Na­sza wio­ska, Ra­kow­nia, jest szyją, którą opa­tula szal lasu. Wie­czo­rami na drogi wy­cho­dzą sarny, które od­kąd do pusz­czy Zie­lonki po­wró­ciły wilki, cią­gną po zmierz­chu w stronę do­mów. Ka­rol w ze­szłym mie­siącu po­trą­cił jedną z nich. Wcze­śniej za­jąca i ja­skółkę. Czy ko­goś jesz­cze? Nie wiem, bo już mi nie mówi. Ma za złe, że bar­dziej niż jego zdro­wie in­te­re­suje mnie zwie­rzyna.

Czerń nocy roz­my­wają świa­tła srebr­nego SUV-a vo­lvo. Wiem, że nie tylko ja ob­ser­wuję Ka­rola. Jest jesz­cze ona. Mieszka w bliź­niaku sy­jam­skim zszy­tym z na­szym przej­ściem w piw­nicy. Ni­gdy nie chowa się za fi­ran­kami jak ja. Prze­ciw­nie, otwiera okno i osten­ta­cyj­nie za­ga­duje, a zimą przy­kleja swoją twarz tak bli­sko szyby, że nie ma moż­li­wo­ści uda­wa­nia, że się jej nie wi­dzi.

Ka­rol po za­par­ko­wa­niu nie wy­siada z sa­mo­chodu. Chwilę jesz­cze sie­dzi za kie­row­nicą, nie wy­łą­cza­jąc sil­nika. Mrok kru­szy się na ka­ro­se­rii, a wil­goć za­mie­nia się w rdzę. Ka­binę oświe­tla le­dowa li­stwa, która do­daje jej fu­tu­ry­stycz­nego vibe’u. Ka­rol za­in­sta­lo­wał am­bien­towy świa­tło­wód, pod­łą­cza­jąc go do gniazda za­pal­niczki sa­mo­cho­do­wej. Ste­ruje nim za po­mocą apli­ka­cji w te­le­fo­nie, wy­bie­ra­jąc z ty­siąca ko­lo­rów pa­lety RGB. Dziś ta­pi­cerkę oży­wia elek­tryczny fio­let. Ma w so­bie coś ze świe­tlika.

Wi­dzę kon­tury jego twa­rzy, kiedy wpa­truje się w cho­inkę za­pa­chową. Nie znam tego spoj­rze­nia, nie jest prze­zna­czone dla mnie. Może za­ciąga się aro­ma­tem Wun­der-Baum? Fa­scy­nuje mnie ten jego ry­tuał, ale jed­no­cze­śnie prze­raża – czy mój mąż nie po­trafi nor­mal­nie wejść do domu?

A może wła­śnie roz­my­śla, na czym mógłby jesz­cze uru­cho­mić Do­oma, swoją ulu­bioną grę? Grał już na apa­ra­cie fo­to­gra­ficz­nym, kal­ku­la­to­rze, oscy­lo­sko­pie, czyt­niku e-bo­oków czy na ban­ko­ma­cie, nie przej­mu­jąc się ko­lejką chęt­nych do wy­pła­ce­nia pie­nię­dzy. To dzięki Do­omowi po­szedł na in­for­ma­tykę. Jako na­sto­la­tek two­rzył w opar­ciu o sil­nik gry wła­sne mody. Wy­daje mi się, że wy­eks­por­to­wał frag­ment wła­snego mó­zgu do kom­pu­tera. Albo od­wrot­nie – kod Do­oma na­niósł na swoją ge­ne­tyczną dra­binkę, two­rząc trze­cią nić DNA. Lubi opo­wia­dać, że w DNA ludz­kiej ko­mórki jest tyle da­nych, ile można za­pi­sać na czte­rech pły­tach CD.

Mnie też kie­dyś za­im­po­no­wał grą. Od­pa­lił ją na te­ście cią­żo­wym. Ku­pi­li­śmy cy­frowy. To był trzeci test cią­żowy w tam­tym mie­siącu. Po­przed­nie dwa wy­szły ne­ga­tyw­nie, a jed­nak czu­łam się tak śpiąca i otę­piała, że je­żeli nie by­łaby to ciąża, to po­dej­rze­wa­ła­bym no­wo­twór mó­zgu. Ka­rol do te­stu pod­łą­czył mi­kro­kom­pu­ter.

– I jak, ko­cha­nie? – za­py­ta­łam, bo za­brał test i gdzieś z nim po­szedł.

– Tra­fiony, za­to­piony!

Na wy­świe­tla­czu zo­ba­czy­łam po­ru­sza­jące się ikonki. Przez kilka se­kund wie­rzy­łam, że w ja­kiś spo­sób na­wią­zał łącz­ność z brzu­chem i że test działa jak USG. Cią­żowy lag umy­słu. Ka­rol oczy­wi­ście za­wia­dy­wał ikon­kami z po­ziomu kla­wia­tury.

Wy­glą­dam zza fi­ranki. Pada śnieg, ale topi się jesz­cze w po­wie­trzu. Cie­kawe, czy kie­dyś pójdę z moją córką na sanki? Nie po­dej­muję ta­kich te­ma­tów z mę­żem. Ka­rol na­zywa glo­balne ocie­ple­nie jedną z naj­bar­dziej na­chal­nych ide­olo­gii po upadku fa­szy­zmu.

Me­ta­liczny dźwięk za­my­ka­nia auta. W końcu się wy­lo­go­wał. Idzie wła­śnie przez ogród, a wil­goć kła­dzie się przed nim jak wy­cie­raczka. Koty trą­cają pyszcz­kami drzwi. Chcą wyjść na dwór, ale nie po­zwa­lam im na to, żeby nie zja­dły zi­mu­ją­cego w dre­wutni ru­dzika.

Kiedy Ka­rol wcho­dzi do domu, ja krzą­tam się po kuchni. Za­wsze jest coś do ro­boty: wy­cią­gam na­czy­nia ze zmy­warki, spry­skuję pły­nem do my­cia szyb drzwiczki pie­kar­nika, prze­jeż­dżam szmatą po bla­cie. Zdą­ży­łam wy­łą­czyć Net­flixa, choć by­łam w po­ło­wie od­cinka Lo­stów. Zga­si­łam te­le­wi­zor, bo nie wy­obra­żam so­bie sy­tu­acji, że mój mąż wcho­dzi do domu, a ja leżę na ka­na­pie z pi­lo­tem w ręku.

– Jak tam? Co tam? – pyta, ścią­ga­jąc kurtkę. Pod­cho­dzę i ca­łuję go w czoło. – Mam dla cie­bie pre­zent. Ro­sły przy skle­pie. – Wyj­muje z siatki trzy bro­wary i trzy do­rodne ka­nie. – Nie bę­dzie nic na cie­pło?

Ka­rol unosi nos i po­ciąga nim jak cho­mik. Po­tem prze­la­tuje wzro­kiem po bla­cie i pu­stej, ale za to czy­stej pły­cie in­duk­cyj­nej. Po­dą­żam za jego spoj­rze­niem, pró­bu­jąc roz­czy­tać wy­nik au­dytu. Nie ko­men­tuje, zwraca się do te­le­fonu:

– Okej, Go­ogle, włącz Ga­ming Hub.

– Zro­bię ci sowy.

– Dzięki. Le­dwo żyję. Mój ze­ga­rek po­ka­zuje, że mam tylko dzie­sięć pro­cent ener­gii.

Się­gam po nóż nieco prze­sad­nym ge­stem, jak­bym ro­biła w po­wie­trzu kółko. To chyba efekt oglą­da­nia tych wszyst­kich vlo­ge­rek, które ma­chają rę­koma, opo­wia­da­jąc o tu­szach do rzęs, szam­po­nach, ulu­bień­cach li­sto­pada, okład­kach ksią­żek, albo prze­ciw­nie – mó­wią, jak mieć w domu tylko trzy­dzie­ści ubrań, sprzą­tać po ja­poń­sku czy pro­wa­dzić dom zero wa­ste.

Prze­jeż­dżam kciu­kiem pod ka­pe­lu­szem grzyba. Try­skają białe opiłki. Kie­dyś po kilku dniach su­sze­nia ze środka kani wy­la­zły białe ro­baki. Od tego czasu do­kład­niej spraw­dzam wnę­trze.

Kroję kla­wi­szowe blaszki. Są jak fisz­biny wie­lo­ryba.

SPRZEDAWCA PŁASZ­CZY

Bab­cia mówi, że moje dło­nie uro­dziły się do szy­cia. Za­wsze są w ru­chu. Po­tra­fię od­giąć do tyłu palce i strze­lić ko­stecz­kami. Sły­chać wtedy trzask, jak­bym ła­mała pa­tyki. Z pal­cami nic się jed­nak nie dzieje. Może są ko­ści, któ­rych nie da się zła­mać.

Naj­czę­ściej ba­wię się szmat­kami, które bab­cia do­staje w pa­sman­te­rii. W mo­ich rę­kach za­mie­niają się w gniotki. Wkła­dam je mię­dzy pa­lec wska­zu­jący a kciuk i ma­cham, ma­cham, ma­cham. To strasz­nie głu­pie. Mo­gła­bym ba­wić się lal­kami, a ja cią­gle te szmatki. Mama to wy­śmiewa w głos i wtedy za­bie­ram się z nimi do ki­bla.

Łatki są w tę­czach sza­ro­ści we­dług babci, a matka mówi, że to oko mo­tyla. Tak na­prawdę są por­ta­lem. Go­dzi­nami kręcę nimi kółka, jak­bym była pta­kiem, który pró­buje wzbić się w po­wie­trze. Ma­cham i ma­cham, ale ula­tują tylko te rze­czy, które nie są cia­łem. Wsty­dzę się brać szmatki do przed­szkola, choć bez nich moje ręce są pu­ste. Cza­sem, kiedy pa­nie w przed­szkolu nie pa­trzą, wyj­muję z kie­szeni ba­weł­nianą chu­s­teczkę i za­czy­nam jej do­ty­kać. Marsz­czy się jak staw, na któ­rym pusz­cza się kaczki.

Dziś ro­bię z ła­tek Bema. Na­mioty mo­cuję na pa­tycz­kach. Gu­ziki to sprze­dawcy. Czę­sto tam cho­dzimy. Za każ­dym ra­zem matka za­cho­dzi mie­rzyć płaszcz. W moim za­ba­wo­wym Bema też nie bra­kuje płasz­czy, ale skoń­czyły się wła­śnie pa­tyczki. Pro­szę mamę, aby przy­nio­sła wy­ka­łaczki, ale chyba nie ro­zu­mie. Po­wta­rza w kółko: „co, co, co? mów wy­raź­niej! mów jak czło­wiek!”, więc za­czy­nam pła­kać. Wtedy pod­cho­dzi, a ja krzy­czę z ca­łych sił: „wy­ka­łaczki!”. Prze­krzy­kuje mnie, mówi, że nie znie­sie mo­jego pła­czu, i ci­ska nimi w moim kie­runku. Pla­sti­kowe pu­dełko ude­rza w skroń, a pa­tyczki roz­sy­pują się po pod­ło­dze. Na­dal pła­czę, ona na­dal krzy­czy. Po­tem jest ci­sza, którą prze­rywa, smar­ka­jąc w chu­s­teczkę. Ja moje ba­bole zja­dam.

– Nie chcia­łam – od­zywa się po chwili.

– Chcia­łaś – mó­wię.

– Ale je­steś.

– Sama je­steś „ale je­steś” – od­po­wia­dam.

– Co to? – wska­zuje pal­cem na na­mio­to­wi­sko.

– Bema – od­bur­kuję. Za­wsze tam idziemy, kiedy się zło­ści. Może ma za­miar mnie sprze­dać? – Chcę inną mamę – wo­łam, aby nie wpa­dło jej do głowy to, co przed chwilą po­my­śla­łam.

– No to wy­bierz pie­nią­dze ze skar­bonki. Po­szu­kamy.

Wy­obra­żam so­bie te wszyst­kie stra­gany z ma­mami – biu­ścia­ste, brzu­chate, pu­pia­ste, do któ­rych faj­nie by­łoby się przy­tu­lić, i te chude, które za­wsze prze­rzu­cają do­dat­kowy ka­wa­łek ko­tleta na ta­lerz dziecka. Matki jak cia­sta droż­dżowe. Pełne przy­tul­nych fał­dek, z po­dwój­nym pod­bród­kiem, ze zwi­sa­ją­cym brzu­chem po trzech cią­żach. Matki, któ­rych ciała zo­stały prze­wał­ko­wane i wy­szło z nich stadko dzieci. Te ko­chają naj­bar­dziej. Moja jest chuda jak szczapa. Jej wy­sta­jące ko­ści po­licz­kowe jak ta­saki, na­ostrzone kolce bio­drowe, szyja po­datna na każde prze­wia­nie, pa­znok­cie jak pil­niki, któ­rymi nie­chcący dra­pie.

Przed wyj­ściem na­kłada żółtą opa­skę przy­po­mi­na­jącą au­re­olę. Ostroż­nie – aby nie znisz­czyć koka. Za­zdrosz­czę jej, że po­trafi go skrę­cać bez uży­cia wsu­wek. Szmin­kuje po­pę­kane usta. Wsma­ro­wuje fluid, przez co jej twarz przy­biera ko­lor po­ma­rań­czy i wy­gląda jak od­cięta od reszty ciała. Jest jak kru­che cia­sto – łam­liwe i z za­kal­cem.

Idzie krok przede mną. Krą­żymy po Bema, wzdłuż bla­sza­nych bud, które two­rzą coś w ro­dzaju mia­steczka. Słońce ma­luje na bla­sza­kach kur­tyny. Na tar­go­wi­sku – te­atrzyk lu­dzi i cieni. Bema jest po­dzie­lone na dwie czę­ści – pol­ską i za­gra­niczną, choć na tę drugą mówi się po pro­stu „u Ru­sków” albo „u Cy­ga­nów”. Zda­rza się też spo­tkać Wiet­nam­czy­ków. Za Ru­skimi stoją me­ble, che­mia z Nie­miec, a na końcu cię­ża­rówki ze sło­dy­czami.

Bar­dzo chcę mieć bez­barwną po­madkę Buzi o smaku cy­try­no­wym. Jest u tle­nio­nej han­dlarki, która ma stra­gan z ko­sme­ty­kami. Nie wiem, czy mi star­czy na Buzi, bo mam dzie­sięć zło­tych, a nowe matki mogą być dro­gie. Za­trzy­mu­jemy się w tłu­mie ko­biet, wśród nich matki i córki. Ma­lują so­bie usta na próbę, a po­tem ro­bią głu­pie miny do lu­stra za­wie­szo­nego na ha­czyku. Od­cho­dzimy, a kiedy je­ste­śmy w na­stęp­nej alejce, matka sztur­cha mnie i pusz­cza oczko, wyj­mu­jąc z kie­szeni cy­try­nową po­madkę Buzi.

– Dla cie­bie. – Po­daje mi, a ja za­sta­na­wiam się, czy za nią za­pła­ciła.

Na ra­zie ni­g­dzie nie wi­dzę ma­tek na sprze­daż. Są za to po­zba­wione głów pla­sti­kowe ma­ne­kiny, na które sprze­dawca na­ło­żył stroje ką­pie­lowe. Czy będę mieć pla­sti­kową mamę? Za­sta­na­wiam się, czy to bę­dzie han­del wy­mienny. Czy moja tam zo­sta­nie, kiedy wy­biorę nową? Czy tę nową spa­ku­jemy do jed­nej z ru­skich to­reb, w któ­rych to­war prze­wożą Cy­ga­nie? Może okaże się Romką i bę­dzie mi co­dzien­nie wró­żyć? Po­dej­rze­wam, że gdzieś musi być nie­znany mi re­wir, gdzie sprze­dają lu­dzi. Dziś tam pój­dziemy.

Za­trzy­mu­jemy się przy bu­dzie z płasz­czami. Pro­ste, skó­rzane, róż­nią się de­li­kat­nie od­cie­niem jak moje łatki. Za każ­dym ra­zem, kiedy je­ste­śmy na Bema, matka mie­rzy na tym sto­isku płaszcz, ale ni­gdy żad­nego nie ku­puje. Idziemy na za­ple­cze. Wi­dzę nas w lu­strze. Na­sze od­bi­cia po­ta­jem­nie się przy­tu­lają. Mama idzie do przy­mie­rzalni. Kiedy od­suwa ko­tarę, wy­gląda jak kra­sno­lu­dek. To­nie w płasz­czu.

– Mniej­szych nie mam – kwi­tuje sprze­dawca.

Tro­chę się go boję – ma zro­śnięte brwi i pi­skliwy głos, który nie pa­suje do jego wiel­kiego ciała. Jakby ktoś jesz­cze w nim miesz­kał. Matka, ścią­ga­jąc za duży płaszcz, fuka:

– A ma­tek na sprze­daż nie ma­cie?

Han­dlarz, od któ­rego śmier­dzi wódką, mówi:

– Ko­chaj swoją ma­mu­się, bo in­nej nie bę­dziesz miała. Moja zmarła mie­siąc temu.

Wi­dzę, że jego głowa za­czyna się dziw­nie po­ru­szać. Wszyst­kie pod­bródki ko­ły­szą się w rytm pła­czu. Płasz­cze, pod­bródki, za­pach wódki – wy­my­ślam wier­szyk. Za­sta­na­wiam się, czy ten męż­czy­zna miał kie­dyś szyję.

Krą­żymy jesz­cze po alej­kach Bema, ubra­nia opla­tają sta­no­wi­ska jak bluszcz; cza­sem coś mie­rzymy, żeby nie było, że tak bez sensu przy­szły­śmy. Jest wcze­sna wio­sna, budy kle­ko­czą ko­ły­sane wia­trem. Opa­ska mamy mieni się w słońcu, jakby była uszyta z pro­mieni.

MA(U)-MA(U)

Kiedy roz­kła­da­łam puz­zle pian­kowe w po­koju córki, brzuch był tak wielki, że do­ty­kał pod­łogi. Ku­pi­łam uży­wane, przez OLX-a. Po­lo­wa­łam na nie mie­siąc. Kilka razy dzien­nie spraw­dza­łam, czy nie po­ja­wiły się w wy­ma­rzo­nych ko­lo­rach: żółci, sza­ro­ści i czerni. Zda­rzyło się, że ktoś mnie ubiegł i za­nim na­pi­sa­łam do wła­ści­ciela, puz­zle były już sprze­dane. Maty w in­nych ko­lo­rach le­żały na au­kcjach ty­go­dniami. Pew­nego wie­czoru, gdy znowu prze­glą­da­łam ogło­sze­nia, zo­ba­czy­łam je – do­kład­nie ta­kie, o ja­kich ma­rzy­łam: żółte, szare i czarne z ety­kietą „do­stępne”. Udało się.

Po­ród to ostatni próg przed śmier­cią. Na jo­dze mia­ły­śmy jego wi­zu­ali­za­cję, więc się nie ba­łam. Te, które ro­dziły, nie chciały opo­wia­dać o szcze­gó­łach, co tylko pod­sy­cało moją cie­ka­wość. Po­wie­działy za to, że dziecko karmi się mniej wię­cej co dwie go­dziny, wli­cza­jąc noce. Ale jak to? Kiedy do­wie­działy się, że ku­pi­łam książkę Ję­zyk nie­mow­ląt Tracy Hogg, na­ka­zały mi ją spa­lić. Sprze­da­łam ją jed­nak na OLX-ie, choć może po­win­nam była znisz­czyć, żeby nie przy­czy­niać się do tego, że ko­lejna ko­bieta prze­czyta o har­mo­no­gra­mach kar­mie­nia?

Całe ży­cie od­ha­cza­łam ko­lejne progi, roz­my­śla­jąc o tym, „jak to jest” i jak się zmie­nię po: ko­mu­nii świę­tej, pierw­szym po­ca­łunku, bierz­mo­wa­niu czy pierw­szym ra­zie. Nie­które punkty przej­ścia się ze sobą łą­czyły: za­sta­na­wia­ły­śmy się z ko­le­żan­kami, czy kiedy bę­dziemy przyj­mo­wać ko­mu­nijny opła­tek, po­czu­jemy się tak, jakby Je­zus się z nami ca­ło­wał.

W każ­dej chwili mo­głam prze­kro­czyć próg. Torba do szpi­tala cze­kała spa­ko­wana. Do­sta­wa­łam za­dyszki po przej­ściu stu me­trów. Blo­ko­wa­łam chod­niki. Czy ciąża to pierw­sze wprawki w sta­rość? Za­sta­na­wia­łam się, czy przed po­ro­dem zro­bią mi le­wa­tywę.

Za­częło się od po­topu. Woda nie prze­sta­wała się ze mnie wy­le­wać. To pewne, że skła­dam się głów­nie z niej, a no­wo­ro­dek to już w ogóle, bo jego ciało, wy­pły­wa­jąc z ma­cicy, za­wiera osiem­dzie­siąt pro­cent wody.

Wpa­try­wa­nie się w ka­łużę prze­rwał ból w lę­dź­wiach, który ła­mał mnie na pół, od­ry­wa­jąc mied­nicę. Jakby pio­run tra­fił w bio­dra, które do tego mo­mentu nie ist­niały, ni­gdy nie bo­lały, tylko cze­kały wy­ga­szone na swój mo­ment w hi­sto­rii, aby za­zna­czyć epi­cen­trum tego trzę­sie­nia. Coś bul­go­tało i ro­sło tam, gdzie płożą się ko­rzonki ner­wowe. Olga opusz­czała wody. Za­ko­rze­niała się.

Ka­rol po­ga­niał mnie ze skur­czami par­tymi, bo ki­lo­metr od szpi­tala po­łoż­ni­czego, w kli­nice we­te­ry­na­ryj­nej, ope­ro­wany był Wit­kacy. „Dam radę, jedź do kota!” – krzyk­nę­łam.

Po­je­chał, a wtedy skur­cze się wy­ci­szyły, jakby Ka­rol był im do cze­goś po­trzebny. KTG po­ka­zało wzrost tętna płodu. Ak­cja jed­nak nie po­stę­po­wała. Może by­łam zdolna do po­topu, ale nie do po­rodu? Moja ma­cica nie pro­du­ko­wała już fal sej­smicz­nych. Usły­sza­łam zdaw­kowe: „czy zga­dza się pani na ce­sar­skie cię­cie?”. Za­brali moje ciało na salę ope­ra­cyjną.

Głos ane­ste­zjo­loga: „głowa do klatki pier­sio­wej”. Ukłu­cie w krę­go­słup. Wszystko w biegu. Jesz­cze nie le­ża­łam, a już ma­lo­wali mój brzuch na po­ma­rań­czowo. Głos pie­lę­gniarki: „za­czy­namy, szes­na­sta zero pięć”. Ostrze noża prze­ci­na­ją­cego skórę – cie­kawe, jak głę­boko może się wbić, żeby nie ska­le­czyć dziecka? Coś jakby smród pa­lo­nego mięsa, który jed­nak roz­pły­nął się w za­pa­chu szpi­tal­nej che­mii. Ktoś pła­cze.

To moja córka. Po­łożna mówi, że musi ją zwa­żyć. Po­tem kładą ją na mnie, a ja przed pierw­szym kar­mie­niem li­czę jej pa­luszki.

Kot za­bieg prze­żył, ja też. Mąż co­dzien­nie przez dwa ty­go­dnie jeź­dził z nim na za­strzyki. Ja by­łam kłuta przez ty­dzień prze­ciw­za­krze­powo. Le­ża­łam w po­łogu, kot obok mnie w koł­nie­rzu po­ope­ra­cyj­nym. Li­czy­łam mu wąsy. Dwa­dzie­ścia cztery, po dwa­na­ście z każ­dej strony.

W żo­łądku Wit­ka­cego znaj­do­wało się ciało obce. We­te­ry­narz nam je wrę­czył, ale nie wie­dzie­li­śmy co to. Kiedy po­je­cha­li­śmy na wa­ka­cje, Wit­kacy po­now­nie za­czął wy­mio­to­wać. Co on znów zjadł? Śla­dów na ka­na­pie po tych tor­sjach nie jest w sta­nie zmyć na­wet kar­cher.

Mó­wią, że kot przed śmier­cią wy­daje je­den długi miauk, a po­tem jego du­sza opusz­cza ciało. I tak było. Te­ściowa przy­szła do kota. Przy­ło­żyła mu te­le­fon do ucha, kiedy ostatni raz za­miau­czał. Jego „mau-mau” za­stało mnie w domku wcza­so­wym nad mo­rzem. Kot sko­nał na ma­cie w ko­lo­rze żółto-szaro-czar­nym.

I wtedy so­bie uświa­do­mi­łam. Od razu, kiedy od­szedł. Po­cią­żowa mgła umy­słu na chwilę znik­nęła. Wit­kacy re­gu­lar­nie pod­ja­dał matę. Tę, na którą przez mie­siąc po­lo­wa­łam. Matę w mo­ich ulu­bio­nych bar­wach.

Po­ród do­biegł końca, ale po­top trwał da­lej. W po­łogu za­le­wał mnie pot, zwłasz­cza no­cami. Czu­łam, jakby moje ciało zmie­niało stan sku­pie­nia – płyny krą­żyły jak ży­wioły: pot, łzy i mleko, które na­pie­rało fa­lami, sztur­mu­jąc cie­śniny sut­ków.

Tak wła­śnie ro­dzą się mo­rza – jak Mo­rze Czarne, które nie­gdyś było je­zio­rem, aż top­nie­jące lo­dowce otwo­rzyły drogę wo­dzie, łą­cząc je z Mo­rzem Śród­ziem­nym przez Dar­da­nele i Bos­for. Może to był ten mi­tyczny po­top opi­sy­wany póź­niej w świę­tych księ­gach. Na­ma­lo­wa­łam swoje ciało za­le­wane falą – nowy, nie­znany ląd bez na­zwy.

Od­kąd uro­dzi­łam, te­le­fon za­czął wy­da­wać dziwne dźwięki. Były jak fale, jak ten biały szum, który tak lu­bią nie­mow­laki. We­dług sta­ro­pol­skich wie­rzeń po­ród miał na chwilę łą­czyć z za­świa­tami, ale że z oce­anem? A może nie uro­dzi­łam wszyst­kiego? Chwilę po tym, jak dziecko wyj­dzie na świat, jest drugi po­ród – ro­dzi się ło­ży­sko. Może jego ka­wałki zo­stały we mnie?

Szumy wy­do­by­wały się ze smart­fona co kilka dni. Zwy­kle kiedy słu­cha­łam mu­zyki na Spo­tify – wtedy prze­ry­wało pio­senkę. Zda­rzało się to też, gdy te­le­fon był wy­łą­czony – wtedy pod­świe­tlał się i za­czy­nał wi­bro­wać. Ka­rol tych dźwię­ków nie sły­szał. Po­ja­wiały się nie­spo­dzie­wa­nie i były na tyle krót­kie, że nie udało mi się ich na­grać.

Za­sta­na­wia­łam się, czy przy­czyną tych za­kłó­ceń był po­ród? A może śmierć Wit­ka­cego? Zda­wa­łam so­bie sprawę, że lu­dzie po śmierci bli­skiej osoby szu­kają zna­ków, ale to działo się poza moją głową. Nikt mnie nie ro­zu­miał. Ka­rol tak bar­dzo cie­szył się z na­ro­dzin córki, że nic in­nego się nie li­czyło, a te­ściowa upar­cie mó­wiła, że Wit­kacy „zdechł”.

Pod­czas nie­koń­czą­cych się kar­mień pier­sią wspo­mi­na­łam na­sze ry­tu­ały. Ku­ca­łam, aby się z nim zrów­nać. Mó­wił: „mau-mau”. „U” było nieme, sły­sza­łam „ma-ma”. Cho­dził za mną jak za matką, nie tylko po domu, ale też po le­sie na smy­czy, i za­wsze to „mau-mau”. To on pierw­szy na­zwał mnie mamą. Koty miau­czą w tych sa­mych re­je­strach, co nie­mow­lęta.

Są lu­dzie, któ­rzy całe ży­cie mają jed­nego psa. Ciało umiera, ale imię zo­staje – do­biera się mu nowe wcie­le­nie tej sa­mej rasy. Po­ko­le­nia Bur­ków i Rek­sów. Ge­ne­ra­cje wil­czu­rów i jam­ni­ków. Ko­lejne re­in­kar­na­cje. Ja tak będę miała z Wit­ka­cym, nie dam mu umrzeć. Wiem, że nowy miot już się matce mo­jego kota po­wił.

Te­raz mnie zo­sta­wił, choć to moja wina, bo jak można w po­bliżu kota kłaść taką matę? Nie mogę so­bie tego wy­ba­czyć.

Imię zo­sta­nie. Ku­pię no­wego kota i wy­rzucę matę.

Co do imie­nia Ka­rola, to nie je­stem pewna. Jak się to wszystko po­to­czy? Czuję, że odej­dzie. Chyba że ja zro­bię to pierw­sza? Boję się, że mnie zo­stawi i że przez to po­wtó­rzę ży­cio­rys mo­jej matki.

Te­raz sie­dzi zwró­cony w stronę okna. Czy­tam z jego ple­ców, z pie­przy­ków igreki, z blizn iksy, prze­cinki zna­mion i myszki kro­pek. Czy­tam z niego, ale czy to ten sam czło­wiek co wtedy, za­nim z mo­jego brzu­cha wy­sko­czyła ki­janka?

Czy z ludźmi jest tak samo jak z ko­tami, je­żeli nie wyj­dzie w związku? Wy­mie­nia się imię, ale reszta po­zo­staje taka sama? Czy Ka­rol bę­dzie mó­wił do swo­jej no­wej ko­biety „moja ulu­biona osobo” jak do mnie?

Je­żeli mnie nie po­ca­łuje, to pójdę za tym ko­tem. Już nie wstanę na dwie nogi. Wy­mknę się, krad­nąc jedno z dzie­wię­ciu żyć.

RÓŻO­KRZYŻ

Umiem już pi­sać, ale to słowo mi ucieka. Ten wy­raz na­szpi­ko­wany jest kol­cami bar­dziej niż „je­żo­zwierz”. Kolce są po to, aby chro­nić ta­jem­nicę. Ró­żo­krzyż. Moja mama we­szła do za­konu, choć bab­cia to wy­śmiewa i na­zywa sektą:

– Patrz na nią. My­śli, że jest za­kon­nicą albo świętą mniszką.

– Czy chcesz być wta­jem­ni­czona? – pyta mama, ma­lu­jąc ener­ge­tyczne ob­razy. W jej pa­le­cie do­mi­nują fio­let i złoty – ko­lory Ró­żo­krzyża. Naj­czę­ściej są to koła przy­po­mi­na­jące pla­nety. Ob­razy roz­daje człon­kom za­konu. Na spo­tka­niach czyta im też swoje ener­ge­tyczne wier­sze.

– Wszystko jest ener­gią – mówi.

Prze­wra­cam oczami, bo tak za­wsze robi bab­cia, kiedy mama w rzad­kich chwi­lach po­ru­sza te­mat za­konu. Mama ob­raża się na mnie. Szybko ża­łuję tej chwili, tych głu­pich min, które same po­ja­wiają się na mo­jej twa­rzy, bo gdy­bym była wta­jem­ni­czona, to może wzię­łaby mnie ze sobą? Mama jest Ali­cją, która goni kró­liczka, ale nie może go zła­pać. Bo gdyby go zła­pała, to już nic nie mia­łoby sensu, tak przy­naj­mniej twier­dzi bab­cia.

Mama, nie py­ta­jąc ad­mi­ni­stra­cji o zgodę, or­ga­ni­zuje spo­tka­nia Ró­żo­krzyża na stry­chu na­szej ka­mie­nicy. Przed mi­ste­rium przy­krywa wszyst­kie skła­do­wane tam kla­moty fio­le­tową tka­niną. Bab­cia szy­kuje dla uczest­ni­ków gar sa­łatki ja­rzy­no­wej. Robi to nie­chęt­nie, ale le­piej nie draż­nić mamy, żeby nie przy­szła ma­nia. Chcia­ła­bym tro­chę pod­jeść, ale mama nie po­zwala. Gar­nek naj­pierw musi iść na górę. To, co zo­sta­nie, zjemy rano na śnia­da­nie.

Mi­ste­ria or­ga­ni­zo­wane są raz w mie­siącu. Rano mama prze­nosi na strych ju­towe płachty. Wy­my­kam się za nią z miesz­ka­nia. Wcho­dzę na pal­cach przez uchy­lone drzwi stry­chu i cho­wam za drew­nia­nym fi­la­rem. Nie wi­dzi mnie. Wy­cho­dzi i za­myka na klucz me­ta­lowe drzwi. Brzę­czą, jakby za­trza­ski­wała lo­chy. Przez na­stępne kilka go­dzin cze­kam. Po­chy­lony dach i ty­cie okien­nice do­dają strysz­kowi ta­jem­nicy, a to ona jest naj­waż­niej­sza. Po­wie­dzia­łam babci, że idę do Diany. Z nu­dów za­czy­nam roz­ma­wiać z go­łę­biami, które pod­pa­trują mnie przez okienko. Zbli­żam oczy do szyby. Nie od­la­tują.

Wresz­cie sły­szę kroki na scho­dach. To oni. Cho­wam się pod jutę. Naj­pierw zno­szą je­dze­nie, po­tem za­pa­lają świece. Sia­dają w kręgu. Mu­sieli ro­bić to już wiele razy, bo każdy zna swoją rolę. Męż­czy­zna czyta frag­ment Ewan­ge­lii Je­zusa Wod­nika. Po­tem długo mil­czą, wpa­tru­jąc się w ogień świecy.

Czuję, że pocę się pod na­rzutą. Sta­ram się od­dy­chać jak naj­ci­szej, aby nie usły­szeli. Męż­czy­zna wyj­muje coś z torby. Każdy do­staje krzyż z różą w środku.

– Wy­stru­ga­łem dla was, a moja żona do­cze­piła róże – mówi. Wię­cej nie ro­zu­miem, oprócz słowa „ener­gia”, które po­ja­wia się pra­wie w każ­dym zda­niu.

– Czas na ucztę – mówi mama śpiew­nym gło­sem, któ­rego ni­gdy wcze­śniej u niej nie sły­sza­łam. Wy­mie­niają świece na garnki z je­dze­niem. Czuję, jak bur­czy mi w brzu­chu. Tak gło­śno, jak­bym bek­nęła. Na szczę­ście w tym sa­mym cza­sie za­czyna gru­chać go­łąb.

Nie do końca wie­dzia­łam, o jaką ener­gię cho­dziło człon­kom za­konu. Nie wie­dzia­łam tego na­wet, kiedy wiele lat póź­niej na fi­zyce na­uczy­ciel na­pi­sał na ta­blicy wzór na ener­gię ki­ne­tyczną. Pró­bo­wa­łam po­łą­czyć Ró­żo­krzyż z ener­gią elek­tryczną, cieplną i ją­drową. Nic nie pa­so­wało. A może cho­dziło o ener­gię po­ten­cjalną? Ja ma­ga­zy­no­wa­łam jej tak dużo, że by­łam w sta­nie prze­ciw­sta­wić się gra­wi­ta­cji. Po la­tach pró­bo­wa­ły­śmy z psy­cho­lożką roz­gryźć wzór na to, skąd czer­pa­łam pa­liwo do mo­ich ra­kiet. Może z ob­ra­zów mamy?

By­łam astro­nautką, a ktoś mi chce po­wie­dzieć, że to dy­so­cja­cja, że za­mro­że­nie, że pani do­świad­czała ta­kiego stresu, że ra­dziła so­bie pani z nim, wy­cho­dząc z sie­bie.

Droga pani psy­cho­log, za­bie­ram pa­nią w po­dróż w ko­smos.

Opusz­cza­nie ciała zaj­mo­wało mi ja­kiś kwa­drans. Mocno za­ci­ska­łam po­wieki. Za­miast pi­żamy mia­łam ska­fan­der astro­nautki. I na­prawdę le­cia­łam. Nie czu­łam żad­nego stresu. Pro­szę mi nie wma­wiać ta­kich rze­czy! Nic nie czu­łam!

Naj­pierw za­glą­da­łam na stry­szek. Przy­sia­da­łam obok go­łę­bia na oknie. Wi­dzia­łam tlące się świa­tło i twa­rze, które przez brudną szybę wy­glą­dały, jakby zlały się w jedną masę. Opusz­cza­łam Zie­mię i mel­do­wa­łam się we wszyst­kich war­stwach at­mos­fery. Mama mi wy­ba­czała, bo wie­działa, że cza­sem mu­szę zaj­rzeć do czar­nej dziury.

Roz­sz­cze­pia­łam się na ga­lak­tyki. Matka mó­wiła, że mam za­bu­rzone ciało astralne. Moż­liwe, że dy­so­cjo­wa­łam w kie­runku in­nej pla­nety. To uczu­cie opusz­cza­nia ciała – fi­zjo­lo­giczne, na­ma­calne drę­twie­nie, a po­tem lek­kość. Do dziś pró­buję to po­wtó­rzyć, ale kręci mi się w gło­wie. Cza­sem jed­nak za­mro­że­nie przy­cho­dzi samo – kiedy po­win­nam biec, ra­to­wać dziecko, kota, wtedy znów mam na so­bie ko­smiczny ska­fan­der.

Roz­mowy o ciele – grube, chude, ja­kieś – za­sad­ni­czo mnie nie do­ty­czyły, bo nie mia­łam ciała i prze­by­wa­łam w nim le­d­wie chwilę w sto­sunku do nie­skoń­czo­no­ści ko­smosu. Za­zdro­ści­łam bu­li­micz­kom ry­tu­ałów, a ano­rek­tycz­kom wła­dzy. Pró­bo­wa­łam wejść w re­la­cję z pu­stą mi­ską, gło­do­wa­łam w Wiel­kie Piątki, ale ciało się nie po­ja­wiało. Kiedy ko­smos sta­wał się co­raz roz­le­glej­szy (mó­wili, że cią­gle się roz­sze­rza), zmu­sza­łam się do po­wrotu, bo ba­łam się, że za­wi­snę na nie­bo­skło­nie.

Wra­ca­łam, ale w cu­dze ży­cio­rysy, za­gnież­dża­łam się w ob­cych cia­łach, spa­ce­ru­jąc, za­glą­da­łam w okna i spę­dza­łam wie­czory w cu­dzych do­mach. Nie zna­łam po­ję­cia pry­wat­no­ści.

MATKI DRZEW

To pierw­szy raz, kiedy Ka­rol mnie wy­pusz­cza. Mówi coś w stylu: „zrób coś ze sobą”, choć może bar­dziej „zrób coś dla sie­bie”? Nie do końca wiem, co to mo­głoby być. W mo­jej oko­licy nie ma ba­senu ani klubu fit­ness. Mo­gła­bym od­wie­dzić któ­rąś z ko­le­ża­nek w Po­zna­niu, ale nie zdą­ży­ła­bym w trzy go­dziny ob­ró­cić po­cią­giem, a tyle mam czasu. Od­cią­ga­nie po­karmu nie po­maga. Olga nie chce pić z bu­telki.

Jesz­cze mogę za­wró­cić i wziąć córkę w ra­miona. Scho­dzę jed­nak da­lej. Zu­peł­nie jak­bym zo­sta­wiała w domu część sie­bie. Ale prze­cież idę, od­dy­cham, wszyst­kie czę­ści ciała są na swoim miej­scu. Pę­po­wina po­noć zo­stała od­cięta. Może trzeba było ją zjeść. Oglą­dam się za sie­bie. W oknie dru­giego bliź­niaka wi­dzę po­ru­sza­jącą się za­zdrostkę. Wy­ła­nia się zza niej uśmiech­nięta twarz He­leny. Przy­spie­szam. Idę w stronę Mu­ro­wa­nej Go­śliny.

Otwie­ram sze­roko oczy. Mogę pa­trzeć, gdzie chcę. Nie mu­szę wo­dzić wzro­kiem za córką, która nie­ustan­nie bam­ba­muje – ono­ma­to­peje „kuku”, „hau-hau” ro­bią nam dni. Te­raz mogę się ga­pić, mie­rzyć, lu­stro­wać, na­wią­zy­wać kon­takt wzro­kowy z kra­sna­lami ogro­do­wymi. Mogę za­pa­lić pa­pie­rosa, splu­nąć, przejść na czer­wo­nym świe­tle – nie mu­szę da­wać do­brego przy­kładu. Czuję, że moje my­śli są in­fan­tylne. Może przez pę­po­winę od­da­łam Ol­dze ka­wa­łek mó­zgu?

Nad ko­ro­nami drzew prze­la­tuje para kru­ków kie­ru­jąca się w stronę re­zer­watu Pławno. One za­wsze w pa­rze. Od­ru­chowo ro­bię sel­fie na In­sta­gram. Pod­pi­suję #ma­ma­ma­wolne i pró­buję do­pa­so­wać filtr, ale ża­den nie po­pra­wia fotki. Coś jest nie tak, tylko nie wiem, czy ze zdję­ciem, czy z rze­czy­wi­sto­ścią.

My­śla­łam, że tu­taj, w pusz­czy, po­wie­trze bę­dzie czy­ste, ale w Ra­kowni nie ata­kuje smog, tylko małe smoczki wy­la­tu­jące z ko­mi­nów cha­tek. Za­sta­na­wiam się, czym pali w piecu są­siadka. Dym le­wi­tu­jący nad jej da­chem zbiera się w chmurę przy­po­mi­na­jącą grzyba. Nie od­la­tuje. Przy­staję i wpa­truję się w jego smo­li­ste fisz­biny. Przy pło­cie wa­ruje la­bra­dorka Saba. Krążą słu­chy, że do jej ogrodu przy­cho­dzą młode za­jące i dają się li­zać tej sta­rej suce.

– Sama do lasu? – sły­szę ludzki głos, ale wi­dzę tylko psa.

– Jest tu ktoś? – py­tam.

– Jak bę­dziesz miała szczę­ście, to spo­tkasz wilka. Cza­sem za­cho­dzi pod płot. Wą­chają się z Sabą. – Ko­bieta wy­ła­nia się z dre­wutni. – Je­steś taka blada, chyba nie służy ci ma­cie­rzyń­stwo – do­daje. – Trzeba było so­bie ziółka za­sa­dzić.

Matka Saby lubi opo­wia­dać o swo­ich zio­łach, jakby były żywe. Mówi, że z ro­śli­nami bę­dzie jak ze zwie­rzę­tami – jesz­cze nie­dawno zdy­chały, te­raz umie­rają. Za kilka lat drzewa, krzewy i grzyby też będą umie­rać. Lu­dzie za­czną sza­no­wać ro­śliny – za­pew­nia. W jej ogro­dzie za­miast trawy ro­sną przy­tu­lie i blusz­czyk kur­dy­ba­nek. Czy chcia­ła­bym żyć tak jak ona? Czy to jest wol­ność? Chyba jesz­cze nie te­raz, bo to ziel­sko by mnie oplo­tło, wkro­czyło do domu jak Bzowa Ba­bu­leńka z ba­śni An­der­sena.

Szes­na­sta. Mam dla sie­bie jesz­cze dwie i pół go­dziny, za­nim Olga za­cznie do­ma­gać się piersi. To moja wina. Po­win­nam była już dawno ją od­sta­wić. Ale ten smog, to GMO – mam wra­że­nie, że moje mleko jest je­dyną war­to­ścią, którą mogę jej dać.

Za­trzy­muję się przed ta­bliczką „Mu­ro­wana Go­ślina”. Je­stem tro­chę jak roz­bit­ko­wie z se­rialu Lost, któ­rzy bali się wejść do dżun­gli w cen­trum wy­spy. Za moim oknem od mie­sięcy od­dy­chała Zie­lonka, a ja spa­ce­ro­wa­łam tylko w stronę mia­steczka.

Za­wra­cam. Po­sta­na­wiam, że dziś pójdę do pusz­czy. Nie spóź­nię się – czas jest od­mie­rzany przez ka­piące z piersi mleko.

Mu­szę przy­zwy­czaić się do ci­szy, choć wiem, że jest po­zorna – las prze­cież ze sobą roz­ma­wia, wy­sy­ła­jąc sy­gnały che­miczne. Przy­tu­lam się do sta­rego dębu. Obok niego ro­śnie młody. Sły­sza­łam, że drzewa po­tra­fią zwie­trzyć, które siewki wy­ro­sły z ich na­sion. Opie­kują się młod­szymi, do­star­cza­jąc im żyw­ność i wodę. Współ­pra­cują też z pod­ziem­nymi grzyb­niami, aby za­pew­nić do­bro­byt swoim ro­dzi­nom. Matki drzew.

Słu­cham wia­tru, od któ­rego so­sny kle­ko­czą, jakby w ko­na­rach miesz­kały bo­ciany. Aku­sze­rzy. Wszystko ko­ja­rzy mi się z po­ro­dem – na­wet las. Olga chce z po­wro­tem do brzu­cha, do wody. Pierw­sze trzy mie­siące ży­cia czło­wieka to tak na­prawdę czwarty try­mestr ciąży. Mó­wią, że cią­gnie nas do tego stanu two­rze­nia świa­do­mo­ści, który za­czyna się około pią­tego mie­siąca ciąży, kiedy czu­jemy się bez­piecz­nym po­ten­cja­łem. Ja też chcia­ła­bym wró­cić do wód. Może gdy­bym była w sta­nie przy­po­mnieć so­bie ten czas, kiedy pły­wa­łam w brzu­chu mamy, to uwie­rzy­ła­bym, że je­stem jej córką?

Idę nad je­zioro. Na plaży po­wy­gi­nane ko­rze­nie so­sen – wy­glą­dają jak pan­to­grafy. Je­zioro, co­fa­jąc się, za­bie­rało pia­sek, a przy oka­zji od­kry­wało pod­ziemne wnę­trza drzew.

Nie wi­dać lu­dzi. Coś cie­li­stego marsz­czy ta­flę je­ziora. My­ślę, że to pa­tyk, ale ten zyg­za­ko­waty ruch ma swoje uza­sad­nie­nie i zbliża się rów­nym tem­pem do brzegu. Czy to macka z ny­lonu? Czy to wąż? Py­tam wy­szu­ki­warkę. Wy­pluwa za­skrońca. Część mnie czuje, że do­stanę za­wału serca, ale druga pod­po­wiada, że węże są po pro­stu jak lu­dzie, któ­rych mi­jamy na ba­se­nie.

Przy­po­mi­nam so­bie po­czą­tek po­rodu. Po­top mię­dzy no­gami. My­ślę o stwo­rze­niu, które kie­dyś żyło na lą­dzie, ale co­raz bar­dziej cią­gnęło je do wody. Z cza­sem za­częło spę­dzać tam wię­cej czasu, aż w ko­lej­nych po­ko­le­niach jego ciało się przy­sto­so­wało – łapy za­mie­niły się w płe­twy. W końcu pra­wa­le­nie cał­ko­wi­cie opu­ściły ląd i stały się zwie­rzę­tami wod­nymi. Wie­lo­ryby na kilka mi­lio­nów lat wy­grały ewo­lu­cję.

Stoję nad brze­giem je­ziora. Wy­obra­żam so­bie, że je­stem pra­wa­le­niem, swoją wła­sną przod­ki­nią. To nie­moż­liwe, że­by­śmy byli formą skoń­czoną. Wkła­dam dłoń do lo­do­wa­tej wody. Do­ty­kam dna. Jest wil­gotne, glo­nia­ste, jak ty­powe miej­sce, gdzie po­wstaje ży­cie.

Za­nu­rzam rękę głę­biej. Jest prze­zro­czy­sta. Jak­bym za­glą­dała pod skórę.

Na­gle czuję lę­dź­wie. My­śla­łam, że to miej­sce boli tylko przy po­ro­dzie. Gdy­bym te­raz wsko­czyła do wody, moje ko­rzonki od­pły­nę­łyby zyg­za­kiem.