Złodziejka matek - Magdalena Genow - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Złodziejka matek ebook i audiobook

Magdalena Genow

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

68 osób interesuje się tą książką

Opis

Powieść o kobiecie, która została matką, ale nie rozprawiła się z demonami własnego dzieciństwa. Czy skoro według staropolskich wierzeń poród miał łączyć z zaświatami, to możliwe jest, że Emma urodziła nie tylko dziecko? Bohaterka eksperymentuje, a czasem bezmyślnie naśladuje, by zrozumieć siebie i poczuć się autentyczną. Jednak czy reszta świata jest autentyczna? „Złodziejka matek” to sensualna i przejmująca opowieść o poszukiwaniu własnej tożsamości, dorastaniu w latach 90., a także o samotności w czasach dobrostanu i kryzysu klimatycznego. Książka dla wszystkich, którzy mimo lęku próbują przezwyciężać fatum „braku przynależności” oraz zakotwiczać się w rolach społecznych na własnych warunkach i zasadach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 237

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 56 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Zuza Gaińska

Oceny
4,2 (39 ocen)
20
10
4
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KasiaSloma

Nie oderwiesz się od lektury

Zazdroszcze tym którzy mają ta książkę jeszcze nie przeczytaną...bardzo polecam
40
brygida13

Dobrze spędzony czas

Bardzo ciekawa.
00
Gebrauchanweisung

Całkiem niezła

Książka ma niewątpliwie ciekawy język, jak wiele osób podkreśla. Także wielki ukłon biorąc pod uwagę, że to debiut. Jednocześnie jest w całej historii i formule coś męczącego, momentami sztucznego. Cała koncentracja idzie na główną bohaterkę. W sumie sposób opowiadania jest spójny z historią bohaterki. W którymś momencie jej przyjaciółka zarzuca Emmie, że wiecznie mówi o sobie, swojej matce, o swoich problemach, a że nie interesuje się innymi. I chyba ta lupa skierowana głównie na to "JA", tak typowe w czasach instagrama stanowi z jednej strony odzwierciedlenie współczesnego myślenia, ale rozciągnięte na ok. 200 stron jest w którymś momencie duszące, toksyczne. Bardzo słabo zarysowana jest np.postac męża, z którym to bohaterka się rozmnaża. Na początku rodzą się wobec niego negatywne uczucia, potem mamy nagle jakby do czynienia z innym człowiekiem, pomocnym, wyrozumiałym. Budzi to jakiś niedosyt, że na margines zepchnieto osobę, która pozwala bohaterce po ciężkim dzieciństwie z niesta...
00
dzudek87

Nie oderwiesz się od lektury

Genialna proza, dojrzała, przemyślana, prowokuje do myślenia. W książce ukazane są dwa problemy, brak obecności, miłości matki, który "rodzi" wiele problemów, a także tych z natury psychicznej bohaterki. Wskazuje również motyw przemijania: ulotność rzeczy doczesnych i przypomina o nieodłącznej cesze ludzkiego losu – przemijaniu.
00
magda883

Nie oderwiesz się od lektury

wspaniała, na wskroś kobieca. Wspaniała, wzruszająca i uwierająca lektura.
00

Popularność




Ma­mie

oraz wszyst­kim, które i któ­rzy byli dla ko­goś matką

Wiem, że gro­ma­dzi­cie się ty­sią­cami, by wspól­nie ro­dzić i wciąż po­wra­ca­cie do miejsc, które od­wie­dzały wa­sze matki, gdy no­siły was w ło­nie. Cza­sami osia­da­cie na mie­liź­nie, ale udaje wam się prze­trwać do na­stęp­nego przy­pływu.

[...]

Wszyst­kie wody są w kon­tak­cie, wszę­dzie.

Ale­xis Pau­line Gumbs, Nie­za­ta­pialne. Czarny fe­mi­nizm i ssaki mor­skie

DOM

Kobieta, którą na­zy­wam matką, szki­cuje zwój na­wi­nięty na drążki. Na zro­lo­wa­nym płót­nie wi­dać dom z ni­skim pło­tem, sarnę i kra­snala.

Wpi­suje do pa­mięt­nika de­dy­ka­cję:

Ko­cha­nej Em­mi­cze,

Ży­cie to nie bajka ani baśń tę­czowa, ale jedna wielka walka, bądź do niej go­towa.

Mama

„Em­mi­cze” to forma pi­sana, wy­my­ślona dłu­go­pi­sem, nie­wy­ma­wialna. Nie wspo­mi­na­jąc o tym bro­ka­to­wym przy­miot­niku na li­terę „K” i jego for­mie cza­sow­ni­ko­wej, która przy­na­leży do in­nego ga­tunku lu­dzi.

Kie­dyś i ja pró­bo­wa­łam na­ry­so­wać dom na zwoju, ale nie wy­szło. Wpi­sy­wa­łam się do „zło­tych my­śli” ko­le­żanki. Mama ra­to­wała ob­raz, jakby to był jej pod­pis. Z cza­sem na­uczy­łam się ry­so­wać. Szybko uwie­rzy­łam, że praw­dziwe jest tylko to, co na­ma­lo­wane.

BLIŹ­NIAKI SY­JAM­SKIE

Wyłą­czam świa­tło, kiedy sły­szę chro­bot żwirku na dro­dze do­jaz­do­wej. Wiem, że to on. W tej wio­sce każdy ma przy­pi­saną go­dzinę po­wrotu. Spo­glą­dam w niebo, ale nie wi­dać gwiazd. To do­brze – stycz­niowa ciem­ność jest moją so­jusz­niczką. Lu­bię wpa­try­wać się w nią tak długo, aż za­czyna się otwie­rać. Pod bu­kiem miga, jakby świe­tlik wa­bił sa­miczkę. To nie ich pora. Gar­dłowe chrum­ka­nie. Nocą oczy dzika mogą być wszyst­kim. Zwie­rzęta cze­kają na zmrok jak lu­dzie na wschód słońca.

Na­sza wio­ska, Ra­kow­nia, jest szyją, którą opa­tula szal lasu. Wie­czo­rami na drogi wy­cho­dzą sarny, które od­kąd do pusz­czy Zie­lonki po­wró­ciły wilki, cią­gną po zmierz­chu w stronę do­mów. Ka­rol w ze­szłym mie­siącu po­trą­cił jedną z nich. Wcze­śniej za­jąca i ja­skółkę. Czy ko­goś jesz­cze? Nie wiem, bo już mi nie mówi. Ma za złe, że bar­dziej niż jego zdro­wie in­te­re­suje mnie zwie­rzyna.

Czerń nocy roz­my­wają świa­tła srebr­nego SUV-a vo­lvo. Wiem, że nie tylko ja ob­ser­wuję Ka­rola. Jest jesz­cze ona. Mieszka w bliź­niaku sy­jam­skim zszy­tym z na­szym przej­ściem w piw­nicy. Ni­gdy nie chowa się za fi­ran­kami jak ja. Prze­ciw­nie, otwiera okno i osten­ta­cyj­nie za­ga­duje, a zimą przy­kleja swoją twarz tak bli­sko szyby, że nie ma moż­li­wo­ści uda­wa­nia, że się jej nie wi­dzi.

Ka­rol po za­par­ko­wa­niu nie wy­siada z sa­mo­chodu. Chwilę jesz­cze sie­dzi za kie­row­nicą, nie wy­łą­cza­jąc sil­nika. Mrok kru­szy się na ka­ro­se­rii, a wil­goć za­mie­nia się w rdzę. Ka­binę oświe­tla le­dowa li­stwa, która do­daje jej fu­tu­ry­stycz­nego vibe’u. Ka­rol za­in­sta­lo­wał am­bien­towy świa­tło­wód, pod­łą­cza­jąc go do gniazda za­pal­niczki sa­mo­cho­do­wej. Ste­ruje nim za po­mocą apli­ka­cji w te­le­fo­nie, wy­bie­ra­jąc z ty­siąca ko­lo­rów pa­lety RGB. Dziś ta­pi­cerkę oży­wia elek­tryczny fio­let. Ma w so­bie coś ze świe­tlika.

Wi­dzę kon­tury jego twa­rzy, kiedy wpa­truje się w cho­inkę za­pa­chową. Nie znam tego spoj­rze­nia, nie jest prze­zna­czone dla mnie. Może za­ciąga się aro­ma­tem Wun­der-Baum? Fa­scy­nuje mnie ten jego ry­tuał, ale jed­no­cze­śnie prze­raża – czy mój mąż nie po­trafi nor­mal­nie wejść do domu?

A może wła­śnie roz­my­śla, na czym mógłby jesz­cze uru­cho­mić Do­oma, swoją ulu­bioną grę? Grał już na apa­ra­cie fo­to­gra­ficz­nym, kal­ku­la­to­rze, oscy­lo­sko­pie, czyt­niku e-bo­oków czy na ban­ko­ma­cie, nie przej­mu­jąc się ko­lejką chęt­nych do wy­pła­ce­nia pie­nię­dzy. To dzięki Do­omowi po­szedł na in­for­ma­tykę. Jako na­sto­la­tek two­rzył w opar­ciu o sil­nik gry wła­sne mody. Wy­daje mi się, że wy­eks­por­to­wał frag­ment wła­snego mó­zgu do kom­pu­tera. Albo od­wrot­nie – kod Do­oma na­niósł na swoją ge­ne­tyczną dra­binkę, two­rząc trze­cią nić DNA. Lubi opo­wia­dać, że w DNA ludz­kiej ko­mórki jest tyle da­nych, ile można za­pi­sać na czte­rech pły­tach CD.

Mnie też kie­dyś za­im­po­no­wał grą. Od­pa­lił ją na te­ście cią­żo­wym. Ku­pi­li­śmy cy­frowy. To był trzeci test cią­żowy w tam­tym mie­siącu. Po­przed­nie dwa wy­szły ne­ga­tyw­nie, a jed­nak czu­łam się tak śpiąca i otę­piała, że je­żeli nie by­łaby to ciąża, to po­dej­rze­wa­ła­bym no­wo­twór mó­zgu. Ka­rol do te­stu pod­łą­czył mi­kro­kom­pu­ter.

– I jak, ko­cha­nie? – za­py­ta­łam, bo za­brał test i gdzieś z nim po­szedł.

– Tra­fiony, za­to­piony!

Na wy­świe­tla­czu zo­ba­czy­łam po­ru­sza­jące się ikonki. Przez kilka se­kund wie­rzy­łam, że w ja­kiś spo­sób na­wią­zał łącz­ność z brzu­chem i że test działa jak USG. Cią­żowy lag umy­słu. Ka­rol oczy­wi­ście za­wia­dy­wał ikon­kami z po­ziomu kla­wia­tury.

Wy­glą­dam zza fi­ranki. Pada śnieg, ale topi się jesz­cze w po­wie­trzu. Cie­kawe, czy kie­dyś pójdę z moją córką na sanki? Nie po­dej­muję ta­kich te­ma­tów z mę­żem. Ka­rol na­zywa glo­balne ocie­ple­nie jedną z naj­bar­dziej na­chal­nych ide­olo­gii po upadku fa­szy­zmu.

Me­ta­liczny dźwięk za­my­ka­nia auta. W końcu się wy­lo­go­wał. Idzie wła­śnie przez ogród, a wil­goć kła­dzie się przed nim jak wy­cie­raczka. Koty trą­cają pyszcz­kami drzwi. Chcą wyjść na dwór, ale nie po­zwa­lam im na to, żeby nie zja­dły zi­mu­ją­cego w dre­wutni ru­dzika.

Kiedy Ka­rol wcho­dzi do domu, ja krzą­tam się po kuchni. Za­wsze jest coś do ro­boty: wy­cią­gam na­czy­nia ze zmy­warki, spry­skuję pły­nem do my­cia szyb drzwiczki pie­kar­nika, prze­jeż­dżam szmatą po bla­cie. Zdą­ży­łam wy­łą­czyć Net­flixa, choć by­łam w po­ło­wie od­cinka Lo­stów. Zga­si­łam te­le­wi­zor, bo nie wy­obra­żam so­bie sy­tu­acji, że mój mąż wcho­dzi do domu, a ja leżę na ka­na­pie z pi­lo­tem w ręku.

– Jak tam? Co tam? – pyta, ścią­ga­jąc kurtkę. Pod­cho­dzę i ca­łuję go w czoło. – Mam dla cie­bie pre­zent. Ro­sły przy skle­pie. – Wyj­muje z siatki trzy bro­wary i trzy do­rodne ka­nie. – Nie bę­dzie nic na cie­pło?

Ka­rol unosi nos i po­ciąga nim jak cho­mik. Po­tem prze­la­tuje wzro­kiem po bla­cie i pu­stej, ale za to czy­stej pły­cie in­duk­cyj­nej. Po­dą­żam za jego spoj­rze­niem, pró­bu­jąc roz­czy­tać wy­nik au­dytu. Nie ko­men­tuje, zwraca się do te­le­fonu:

– Okej, Go­ogle, włącz Ga­ming Hub.

– Zro­bię ci sowy.

– Dzięki. Le­dwo żyję. Mój ze­ga­rek po­ka­zuje, że mam tylko dzie­sięć pro­cent ener­gii.

Się­gam po nóż nieco prze­sad­nym ge­stem, jak­bym ro­biła w po­wie­trzu kółko. To chyba efekt oglą­da­nia tych wszyst­kich vlo­ge­rek, które ma­chają rę­koma, opo­wia­da­jąc o tu­szach do rzęs, szam­po­nach, ulu­bień­cach li­sto­pada, okład­kach ksią­żek, albo prze­ciw­nie – mó­wią, jak mieć w domu tylko trzy­dzie­ści ubrań, sprzą­tać po ja­poń­sku czy pro­wa­dzić dom zero wa­ste.

Prze­jeż­dżam kciu­kiem pod ka­pe­lu­szem grzyba. Try­skają białe opiłki. Kie­dyś po kilku dniach su­sze­nia ze środka kani wy­la­zły białe ro­baki. Od tego czasu do­kład­niej spraw­dzam wnę­trze.

Kroję kla­wi­szowe blaszki. Są jak fisz­biny wie­lo­ryba.

SPRZEDAWCA PŁASZ­CZY

Bab­cia mówi, że moje dło­nie uro­dziły się do szy­cia. Za­wsze są w ru­chu. Po­tra­fię od­giąć do tyłu palce i strze­lić ko­stecz­kami. Sły­chać wtedy trzask, jak­bym ła­mała pa­tyki. Z pal­cami nic się jed­nak nie dzieje. Może są ko­ści, któ­rych nie da się zła­mać.

Naj­czę­ściej ba­wię się szmat­kami, które bab­cia do­staje w pa­sman­te­rii. W mo­ich rę­kach za­mie­niają się w gniotki. Wkła­dam je mię­dzy pa­lec wska­zu­jący a kciuk i ma­cham, ma­cham, ma­cham. To strasz­nie głu­pie. Mo­gła­bym ba­wić się lal­kami, a ja cią­gle te szmatki. Mama to wy­śmiewa w głos i wtedy za­bie­ram się z nimi do ki­bla.

Łatki są w tę­czach sza­ro­ści we­dług babci, a matka mówi, że to oko mo­tyla. Tak na­prawdę są por­ta­lem. Go­dzi­nami kręcę nimi kółka, jak­bym była pta­kiem, który pró­buje wzbić się w po­wie­trze. Ma­cham i ma­cham, ale ula­tują tylko te rze­czy, które nie są cia­łem. Wsty­dzę się brać szmatki do przed­szkola, choć bez nich moje ręce są pu­ste. Cza­sem, kiedy pa­nie w przed­szkolu nie pa­trzą, wyj­muję z kie­szeni ba­weł­nianą chu­s­teczkę i za­czy­nam jej do­ty­kać. Marsz­czy się jak staw, na któ­rym pusz­cza się kaczki.

Dziś ro­bię z ła­tek Bema. Na­mioty mo­cuję na pa­tycz­kach. Gu­ziki to sprze­dawcy. Czę­sto tam cho­dzimy. Za każ­dym ra­zem matka za­cho­dzi mie­rzyć płaszcz. W moim za­ba­wo­wym Bema też nie bra­kuje płasz­czy, ale skoń­czyły się wła­śnie pa­tyczki. Pro­szę mamę, aby przy­nio­sła wy­ka­łaczki, ale chyba nie ro­zu­mie. Po­wta­rza w kółko: „co, co, co? mów wy­raź­niej! mów jak czło­wiek!”, więc za­czy­nam pła­kać. Wtedy pod­cho­dzi, a ja krzy­czę z ca­łych sił: „wy­ka­łaczki!”. Prze­krzy­kuje mnie, mówi, że nie znie­sie mo­jego pła­czu, i ci­ska nimi w moim kie­runku. Pla­sti­kowe pu­dełko ude­rza w skroń, a pa­tyczki roz­sy­pują się po pod­ło­dze. Na­dal pła­czę, ona na­dal krzy­czy. Po­tem jest ci­sza, którą prze­rywa, smar­ka­jąc w chu­s­teczkę. Ja moje ba­bole zja­dam.

– Nie chcia­łam – od­zywa się po chwili.

– Chcia­łaś – mó­wię.

– Ale je­steś.

– Sama je­steś „ale je­steś” – od­po­wia­dam.

– Co to? – wska­zuje pal­cem na na­mio­to­wi­sko.

– Bema – od­bur­kuję. Za­wsze tam idziemy, kiedy się zło­ści. Może ma za­miar mnie sprze­dać? – Chcę inną mamę – wo­łam, aby nie wpa­dło jej do głowy to, co przed chwilą po­my­śla­łam.

– No to wy­bierz pie­nią­dze ze skar­bonki. Po­szu­kamy.

Wy­obra­żam so­bie te wszyst­kie stra­gany z ma­mami – biu­ścia­ste, brzu­chate, pu­pia­ste, do któ­rych faj­nie by­łoby się przy­tu­lić, i te chude, które za­wsze prze­rzu­cają do­dat­kowy ka­wa­łek ko­tleta na ta­lerz dziecka. Matki jak cia­sta droż­dżowe. Pełne przy­tul­nych fał­dek, z po­dwój­nym pod­bród­kiem, ze zwi­sa­ją­cym brzu­chem po trzech cią­żach. Matki, któ­rych ciała zo­stały prze­wał­ko­wane i wy­szło z nich stadko dzieci. Te ko­chają naj­bar­dziej. Moja jest chuda jak szczapa. Jej wy­sta­jące ko­ści po­licz­kowe jak ta­saki, na­ostrzone kolce bio­drowe, szyja po­datna na każde prze­wia­nie, pa­znok­cie jak pil­niki, któ­rymi nie­chcący dra­pie.

Przed wyj­ściem na­kłada żółtą opa­skę przy­po­mi­na­jącą au­re­olę. Ostroż­nie – aby nie znisz­czyć koka. Za­zdrosz­czę jej, że po­trafi go skrę­cać bez uży­cia wsu­wek. Szmin­kuje po­pę­kane usta. Wsma­ro­wuje fluid, przez co jej twarz przy­biera ko­lor po­ma­rań­czy i wy­gląda jak od­cięta od reszty ciała. Jest jak kru­che cia­sto – łam­liwe i z za­kal­cem.

Idzie krok przede mną. Krą­żymy po Bema, wzdłuż bla­sza­nych bud, które two­rzą coś w ro­dzaju mia­steczka. Słońce ma­luje na bla­sza­kach kur­tyny. Na tar­go­wi­sku – te­atrzyk lu­dzi i cieni. Bema jest po­dzie­lone na dwie czę­ści – pol­ską i za­gra­niczną, choć na tę drugą mówi się po pro­stu „u Ru­sków” albo „u Cy­ga­nów”. Zda­rza się też spo­tkać Wiet­nam­czy­ków. Za Ru­skimi stoją me­ble, che­mia z Nie­miec, a na końcu cię­ża­rówki ze sło­dy­czami.

Bar­dzo chcę mieć bez­barwną po­madkę Buzi o smaku cy­try­no­wym. Jest u tle­nio­nej han­dlarki, która ma stra­gan z ko­sme­ty­kami. Nie wiem, czy mi star­czy na Buzi, bo mam dzie­sięć zło­tych, a nowe matki mogą być dro­gie. Za­trzy­mu­jemy się w tłu­mie ko­biet, wśród nich matki i córki. Ma­lują so­bie usta na próbę, a po­tem ro­bią głu­pie miny do lu­stra za­wie­szo­nego na ha­czyku. Od­cho­dzimy, a kiedy je­ste­śmy w na­stęp­nej alejce, matka sztur­cha mnie i pusz­cza oczko, wyj­mu­jąc z kie­szeni cy­try­nową po­madkę Buzi.

– Dla cie­bie. – Po­daje mi, a ja za­sta­na­wiam się, czy za nią za­pła­ciła.

Na ra­zie ni­g­dzie nie wi­dzę ma­tek na sprze­daż. Są za to po­zba­wione głów pla­sti­kowe ma­ne­kiny, na które sprze­dawca na­ło­żył stroje ką­pie­lowe. Czy będę mieć pla­sti­kową mamę? Za­sta­na­wiam się, czy to bę­dzie han­del wy­mienny. Czy moja tam zo­sta­nie, kiedy wy­biorę nową? Czy tę nową spa­ku­jemy do jed­nej z ru­skich to­reb, w któ­rych to­war prze­wożą Cy­ga­nie? Może okaże się Romką i bę­dzie mi co­dzien­nie wró­żyć? Po­dej­rze­wam, że gdzieś musi być nie­znany mi re­wir, gdzie sprze­dają lu­dzi. Dziś tam pój­dziemy.

Za­trzy­mu­jemy się przy bu­dzie z płasz­czami. Pro­ste, skó­rzane, róż­nią się de­li­kat­nie od­cie­niem jak moje łatki. Za każ­dym ra­zem, kiedy je­ste­śmy na Bema, matka mie­rzy na tym sto­isku płaszcz, ale ni­gdy żad­nego nie ku­puje. Idziemy na za­ple­cze. Wi­dzę nas w lu­strze. Na­sze od­bi­cia po­ta­jem­nie się przy­tu­lają. Mama idzie do przy­mie­rzalni. Kiedy od­suwa ko­tarę, wy­gląda jak kra­sno­lu­dek. To­nie w płasz­czu.

– Mniej­szych nie mam – kwi­tuje sprze­dawca.

Tro­chę się go boję – ma zro­śnięte brwi i pi­skliwy głos, który nie pa­suje do jego wiel­kiego ciała. Jakby ktoś jesz­cze w nim miesz­kał. Matka, ścią­ga­jąc za duży płaszcz, fuka:

– A ma­tek na sprze­daż nie ma­cie?

Han­dlarz, od któ­rego śmier­dzi wódką, mówi:

– Ko­chaj swoją ma­mu­się, bo in­nej nie bę­dziesz miała. Moja zmarła mie­siąc temu.

Wi­dzę, że jego głowa za­czyna się dziw­nie po­ru­szać. Wszyst­kie pod­bródki ko­ły­szą się w rytm pła­czu. Płasz­cze, pod­bródki, za­pach wódki – wy­my­ślam wier­szyk. Za­sta­na­wiam się, czy ten męż­czy­zna miał kie­dyś szyję.

Krą­żymy jesz­cze po alej­kach Bema, ubra­nia opla­tają sta­no­wi­ska jak bluszcz; cza­sem coś mie­rzymy, żeby nie było, że tak bez sensu przy­szły­śmy. Jest wcze­sna wio­sna, budy kle­ko­czą ko­ły­sane wia­trem. Opa­ska mamy mieni się w słońcu, jakby była uszyta z pro­mieni.

MA(U)-MA(U)

Kiedy roz­kła­da­łam puz­zle pian­kowe w po­koju córki, brzuch był tak wielki, że do­ty­kał pod­łogi. Ku­pi­łam uży­wane, przez OLX-a. Po­lo­wa­łam na nie mie­siąc. Kilka razy dzien­nie spraw­dza­łam, czy nie po­ja­wiły się w wy­ma­rzo­nych ko­lo­rach: żółci, sza­ro­ści i czerni. Zda­rzyło się, że ktoś mnie ubiegł i za­nim na­pi­sa­łam do wła­ści­ciela, puz­zle były już sprze­dane. Maty w in­nych ko­lo­rach le­żały na au­kcjach ty­go­dniami. Pew­nego wie­czoru, gdy znowu prze­glą­da­łam ogło­sze­nia, zo­ba­czy­łam je – do­kład­nie ta­kie, o ja­kich ma­rzy­łam: żółte, szare i czarne z ety­kietą „do­stępne”. Udało się.

Po­ród to ostatni próg przed śmier­cią. Na jo­dze mia­ły­śmy jego wi­zu­ali­za­cję, więc się nie ba­łam. Te, które ro­dziły, nie chciały opo­wia­dać o szcze­gó­łach, co tylko pod­sy­cało moją cie­ka­wość. Po­wie­działy za to, że dziecko karmi się mniej wię­cej co dwie go­dziny, wli­cza­jąc noce. Ale jak to? Kiedy do­wie­działy się, że ku­pi­łam książkę Ję­zyk nie­mow­ląt Tracy Hogg, na­ka­zały mi ją spa­lić. Sprze­da­łam ją jed­nak na OLX-ie, choć może po­win­nam była znisz­czyć, żeby nie przy­czy­niać się do tego, że ko­lejna ko­bieta prze­czyta o har­mo­no­gra­mach kar­mie­nia?

Całe ży­cie od­ha­cza­łam ko­lejne progi, roz­my­śla­jąc o tym, „jak to jest” i jak się zmie­nię po: ko­mu­nii świę­tej, pierw­szym po­ca­łunku, bierz­mo­wa­niu czy pierw­szym ra­zie. Nie­które punkty przej­ścia się ze sobą łą­czyły: za­sta­na­wia­ły­śmy się z ko­le­żan­kami, czy kiedy bę­dziemy przyj­mo­wać ko­mu­nijny opła­tek, po­czu­jemy się tak, jakby Je­zus się z nami ca­ło­wał.

W każ­dej chwili mo­głam prze­kro­czyć próg. Torba do szpi­tala cze­kała spa­ko­wana. Do­sta­wa­łam za­dyszki po przej­ściu stu me­trów. Blo­ko­wa­łam chod­niki. Czy ciąża to pierw­sze wprawki w sta­rość? Za­sta­na­wia­łam się, czy przed po­ro­dem zro­bią mi le­wa­tywę.

Za­częło się od po­topu. Woda nie prze­sta­wała się ze mnie wy­le­wać. To pewne, że skła­dam się głów­nie z niej, a no­wo­ro­dek to już w ogóle, bo jego ciało, wy­pły­wa­jąc z ma­cicy, za­wiera osiem­dzie­siąt pro­cent wody.

Wpa­try­wa­nie się w ka­łużę prze­rwał ból w lę­dź­wiach, który ła­mał mnie na pół, od­ry­wa­jąc mied­nicę. Jakby pio­run tra­fił w bio­dra, które do tego mo­mentu nie ist­niały, ni­gdy nie bo­lały, tylko cze­kały wy­ga­szone na swój mo­ment w hi­sto­rii, aby za­zna­czyć epi­cen­trum tego trzę­sie­nia. Coś bul­go­tało i ro­sło tam, gdzie płożą się ko­rzonki ner­wowe. Olga opusz­czała wody. Za­ko­rze­niała się.

Ka­rol po­ga­niał mnie ze skur­czami par­tymi, bo ki­lo­metr od szpi­tala po­łoż­ni­czego, w kli­nice we­te­ry­na­ryj­nej, ope­ro­wany był Wit­kacy. „Dam radę, jedź do kota!” – krzyk­nę­łam.

Po­je­chał, a wtedy skur­cze się wy­ci­szyły, jakby Ka­rol był im do cze­goś po­trzebny. KTG po­ka­zało wzrost tętna płodu. Ak­cja jed­nak nie po­stę­po­wała. Może by­łam zdolna do po­topu, ale nie do po­rodu? Moja ma­cica nie pro­du­ko­wała już fal sej­smicz­nych. Usły­sza­łam zdaw­kowe: „czy zga­dza się pani na ce­sar­skie cię­cie?”. Za­brali moje ciało na salę ope­ra­cyjną.

Głos ane­ste­zjo­loga: „głowa do klatki pier­sio­wej”. Ukłu­cie w krę­go­słup. Wszystko w biegu. Jesz­cze nie le­ża­łam, a już ma­lo­wali mój brzuch na po­ma­rań­czowo. Głos pie­lę­gniarki: „za­czy­namy, szes­na­sta zero pięć”. Ostrze noża prze­ci­na­ją­cego skórę – cie­kawe, jak głę­boko może się wbić, żeby nie ska­le­czyć dziecka? Coś jakby smród pa­lo­nego mięsa, który jed­nak roz­pły­nął się w za­pa­chu szpi­tal­nej che­mii. Ktoś pła­cze.

To moja córka. Po­łożna mówi, że musi ją zwa­żyć. Po­tem kładą ją na mnie, a ja przed pierw­szym kar­mie­niem li­czę jej pa­luszki.

Kot za­bieg prze­żył, ja też. Mąż co­dzien­nie przez dwa ty­go­dnie jeź­dził z nim na za­strzyki. Ja by­łam kłuta przez ty­dzień prze­ciw­za­krze­powo. Le­ża­łam w po­łogu, kot obok mnie w koł­nie­rzu po­ope­ra­cyj­nym. Li­czy­łam mu wąsy. Dwa­dzie­ścia cztery, po dwa­na­ście z każ­dej strony.

W żo­łądku Wit­ka­cego znaj­do­wało się ciało obce. We­te­ry­narz nam je wrę­czył, ale nie wie­dzie­li­śmy co to. Kiedy po­je­cha­li­śmy na wa­ka­cje, Wit­kacy po­now­nie za­czął wy­mio­to­wać. Co on znów zjadł? Śla­dów na ka­na­pie po tych tor­sjach nie jest w sta­nie zmyć na­wet kar­cher.

Mó­wią, że kot przed śmier­cią wy­daje je­den długi miauk, a po­tem jego du­sza opusz­cza ciało. I tak było. Te­ściowa przy­szła do kota. Przy­ło­żyła mu te­le­fon do ucha, kiedy ostatni raz za­miau­czał. Jego „mau-mau” za­stało mnie w domku wcza­so­wym nad mo­rzem. Kot sko­nał na ma­cie w ko­lo­rze żółto-szaro-czar­nym.

I wtedy so­bie uświa­do­mi­łam. Od razu, kiedy od­szedł. Po­cią­żowa mgła umy­słu na chwilę znik­nęła. Wit­kacy re­gu­lar­nie pod­ja­dał matę. Tę, na którą przez mie­siąc po­lo­wa­łam. Matę w mo­ich ulu­bio­nych bar­wach.

Po­ród do­biegł końca, ale po­top trwał da­lej. W po­łogu za­le­wał mnie pot, zwłasz­cza no­cami. Czu­łam, jakby moje ciało zmie­niało stan sku­pie­nia – płyny krą­żyły jak ży­wioły: pot, łzy i mleko, które na­pie­rało fa­lami, sztur­mu­jąc cie­śniny sut­ków.

Tak wła­śnie ro­dzą się mo­rza – jak Mo­rze Czarne, które nie­gdyś było je­zio­rem, aż top­nie­jące lo­dowce otwo­rzyły drogę wo­dzie, łą­cząc je z Mo­rzem Śród­ziem­nym przez Dar­da­nele i Bos­for. Może to był ten mi­tyczny po­top opi­sy­wany póź­niej w świę­tych księ­gach. Na­ma­lo­wa­łam swoje ciało za­le­wane falą – nowy, nie­znany ląd bez na­zwy.

Od­kąd uro­dzi­łam, te­le­fon za­czął wy­da­wać dziwne dźwięki. Były jak fale, jak ten biały szum, który tak lu­bią nie­mow­laki. We­dług sta­ro­pol­skich wie­rzeń po­ród miał na chwilę łą­czyć z za­świa­tami, ale że z oce­anem? A może nie uro­dzi­łam wszyst­kiego? Chwilę po tym, jak dziecko wyj­dzie na świat, jest drugi po­ród – ro­dzi się ło­ży­sko. Może jego ka­wałki zo­stały we mnie?

Szumy wy­do­by­wały się ze smart­fona co kilka dni. Zwy­kle kiedy słu­cha­łam mu­zyki na Spo­tify – wtedy prze­ry­wało pio­senkę. Zda­rzało się to też, gdy te­le­fon był wy­łą­czony – wtedy pod­świe­tlał się i za­czy­nał wi­bro­wać. Ka­rol tych dźwię­ków nie sły­szał. Po­ja­wiały się nie­spo­dzie­wa­nie i były na tyle krót­kie, że nie udało mi się ich na­grać.

Za­sta­na­wia­łam się, czy przy­czyną tych za­kłó­ceń był po­ród? A może śmierć Wit­ka­cego? Zda­wa­łam so­bie sprawę, że lu­dzie po śmierci bli­skiej osoby szu­kają zna­ków, ale to działo się poza moją głową. Nikt mnie nie ro­zu­miał. Ka­rol tak bar­dzo cie­szył się z na­ro­dzin córki, że nic in­nego się nie li­czyło, a te­ściowa upar­cie mó­wiła, że Wit­kacy „zdechł”.

Pod­czas nie­koń­czą­cych się kar­mień pier­sią wspo­mi­na­łam na­sze ry­tu­ały. Ku­ca­łam, aby się z nim zrów­nać. Mó­wił: „mau-mau”. „U” było nieme, sły­sza­łam „ma-ma”. Cho­dził za mną jak za matką, nie tylko po domu, ale też po le­sie na smy­czy, i za­wsze to „mau-mau”. To on pierw­szy na­zwał mnie mamą. Koty miau­czą w tych sa­mych re­je­strach, co nie­mow­lęta.

Są lu­dzie, któ­rzy całe ży­cie mają jed­nego psa. Ciało umiera, ale imię zo­staje – do­biera się mu nowe wcie­le­nie tej sa­mej rasy. Po­ko­le­nia Bur­ków i Rek­sów. Ge­ne­ra­cje wil­czu­rów i jam­ni­ków. Ko­lejne re­in­kar­na­cje. Ja tak będę miała z Wit­ka­cym, nie dam mu umrzeć. Wiem, że nowy miot już się matce mo­jego kota po­wił.

Te­raz mnie zo­sta­wił, choć to moja wina, bo jak można w po­bliżu kota kłaść taką matę? Nie mogę so­bie tego wy­ba­czyć.

Imię zo­sta­nie. Ku­pię no­wego kota i wy­rzucę matę.

Co do imie­nia Ka­rola, to nie je­stem pewna. Jak się to wszystko po­to­czy? Czuję, że odej­dzie. Chyba że ja zro­bię to pierw­sza? Boję się, że mnie zo­stawi i że przez to po­wtó­rzę ży­cio­rys mo­jej matki.

Te­raz sie­dzi zwró­cony w stronę okna. Czy­tam z jego ple­ców, z pie­przy­ków igreki, z blizn iksy, prze­cinki zna­mion i myszki kro­pek. Czy­tam z niego, ale czy to ten sam czło­wiek co wtedy, za­nim z mo­jego brzu­cha wy­sko­czyła ki­janka?

Czy z ludźmi jest tak samo jak z ko­tami, je­żeli nie wyj­dzie w związku? Wy­mie­nia się imię, ale reszta po­zo­staje taka sama? Czy Ka­rol bę­dzie mó­wił do swo­jej no­wej ko­biety „moja ulu­biona osobo” jak do mnie?

Je­żeli mnie nie po­ca­łuje, to pójdę za tym ko­tem. Już nie wstanę na dwie nogi. Wy­mknę się, krad­nąc jedno z dzie­wię­ciu żyć.

RÓŻO­KRZYŻ

Umiem już pi­sać, ale to słowo mi ucieka. Ten wy­raz na­szpi­ko­wany jest kol­cami bar­dziej niż „je­żo­zwierz”. Kolce są po to, aby chro­nić ta­jem­nicę. Ró­żo­krzyż. Moja mama we­szła do za­konu, choć bab­cia to wy­śmiewa i na­zywa sektą:

– Patrz na nią. My­śli, że jest za­kon­nicą albo świętą mniszką.

– Czy chcesz być wta­jem­ni­czona? – pyta mama, ma­lu­jąc ener­ge­tyczne ob­razy. W jej pa­le­cie do­mi­nują fio­let i złoty – ko­lory Ró­żo­krzyża. Naj­czę­ściej są to koła przy­po­mi­na­jące pla­nety. Ob­razy roz­daje człon­kom za­konu. Na spo­tka­niach czyta im też swoje ener­ge­tyczne wier­sze.

– Wszystko jest ener­gią – mówi.

Prze­wra­cam oczami, bo tak za­wsze robi bab­cia, kiedy mama w rzad­kich chwi­lach po­ru­sza te­mat za­konu. Mama ob­raża się na mnie. Szybko ża­łuję tej chwili, tych głu­pich min, które same po­ja­wiają się na mo­jej twa­rzy, bo gdy­bym była wta­jem­ni­czona, to może wzię­łaby mnie ze sobą? Mama jest Ali­cją, która goni kró­liczka, ale nie może go zła­pać. Bo gdyby go zła­pała, to już nic nie mia­łoby sensu, tak przy­naj­mniej twier­dzi bab­cia.

Mama, nie py­ta­jąc ad­mi­ni­stra­cji o zgodę, or­ga­ni­zuje spo­tka­nia Ró­żo­krzyża na stry­chu na­szej ka­mie­nicy. Przed mi­ste­rium przy­krywa wszyst­kie skła­do­wane tam kla­moty fio­le­tową tka­niną. Bab­cia szy­kuje dla uczest­ni­ków gar sa­łatki ja­rzy­no­wej. Robi to nie­chęt­nie, ale le­piej nie draż­nić mamy, żeby nie przy­szła ma­nia. Chcia­ła­bym tro­chę pod­jeść, ale mama nie po­zwala. Gar­nek naj­pierw musi iść na górę. To, co zo­sta­nie, zjemy rano na śnia­da­nie.

Mi­ste­ria or­ga­ni­zo­wane są raz w mie­siącu. Rano mama prze­nosi na strych ju­towe płachty. Wy­my­kam się za nią z miesz­ka­nia. Wcho­dzę na pal­cach przez uchy­lone drzwi stry­chu i cho­wam za drew­nia­nym fi­la­rem. Nie wi­dzi mnie. Wy­cho­dzi i za­myka na klucz me­ta­lowe drzwi. Brzę­czą, jakby za­trza­ski­wała lo­chy. Przez na­stępne kilka go­dzin cze­kam. Po­chy­lony dach i ty­cie okien­nice do­dają strysz­kowi ta­jem­nicy, a to ona jest naj­waż­niej­sza. Po­wie­dzia­łam babci, że idę do Diany. Z nu­dów za­czy­nam roz­ma­wiać z go­łę­biami, które pod­pa­trują mnie przez okienko. Zbli­żam oczy do szyby. Nie od­la­tują.

Wresz­cie sły­szę kroki na scho­dach. To oni. Cho­wam się pod jutę. Naj­pierw zno­szą je­dze­nie, po­tem za­pa­lają świece. Sia­dają w kręgu. Mu­sieli ro­bić to już wiele razy, bo każdy zna swoją rolę. Męż­czy­zna czyta frag­ment Ewan­ge­lii Je­zusa Wod­nika. Po­tem długo mil­czą, wpa­tru­jąc się w ogień świecy.

Czuję, że pocę się pod na­rzutą. Sta­ram się od­dy­chać jak naj­ci­szej, aby nie usły­szeli. Męż­czy­zna wyj­muje coś z torby. Każdy do­staje krzyż z różą w środku.

– Wy­stru­ga­łem dla was, a moja żona do­cze­piła róże – mówi. Wię­cej nie ro­zu­miem, oprócz słowa „ener­gia”, które po­ja­wia się pra­wie w każ­dym zda­niu.

– Czas na ucztę – mówi mama śpiew­nym gło­sem, któ­rego ni­gdy wcze­śniej u niej nie sły­sza­łam. Wy­mie­niają świece na garnki z je­dze­niem. Czuję, jak bur­czy mi w brzu­chu. Tak gło­śno, jak­bym bek­nęła. Na szczę­ście w tym sa­mym cza­sie za­czyna gru­chać go­łąb.

Nie do końca wie­dzia­łam, o jaką ener­gię cho­dziło człon­kom za­konu. Nie wie­dzia­łam tego na­wet, kiedy wiele lat póź­niej na fi­zyce na­uczy­ciel na­pi­sał na ta­blicy wzór na ener­gię ki­ne­tyczną. Pró­bo­wa­łam po­łą­czyć Ró­żo­krzyż z ener­gią elek­tryczną, cieplną i ją­drową. Nic nie pa­so­wało. A może cho­dziło o ener­gię po­ten­cjalną? Ja ma­ga­zy­no­wa­łam jej tak dużo, że by­łam w sta­nie prze­ciw­sta­wić się gra­wi­ta­cji. Po la­tach pró­bo­wa­ły­śmy z psy­cho­lożką roz­gryźć wzór na to, skąd czer­pa­łam pa­liwo do mo­ich ra­kiet. Może z ob­ra­zów mamy?

By­łam astro­nautką, a ktoś mi chce po­wie­dzieć, że to dy­so­cja­cja, że za­mro­że­nie, że pani do­świad­czała ta­kiego stresu, że ra­dziła so­bie pani z nim, wy­cho­dząc z sie­bie.

Droga pani psy­cho­log, za­bie­ram pa­nią w po­dróż w ko­smos.

Opusz­cza­nie ciała zaj­mo­wało mi ja­kiś kwa­drans. Mocno za­ci­ska­łam po­wieki. Za­miast pi­żamy mia­łam ska­fan­der astro­nautki. I na­prawdę le­cia­łam. Nie czu­łam żad­nego stresu. Pro­szę mi nie wma­wiać ta­kich rze­czy! Nic nie czu­łam!

Naj­pierw za­glą­da­łam na stry­szek. Przy­sia­da­łam obok go­łę­bia na oknie. Wi­dzia­łam tlące się świa­tło i twa­rze, które przez brudną szybę wy­glą­dały, jakby zlały się w jedną masę. Opusz­cza­łam Zie­mię i mel­do­wa­łam się we wszyst­kich war­stwach at­mos­fery. Mama mi wy­ba­czała, bo wie­działa, że cza­sem mu­szę zaj­rzeć do czar­nej dziury.

Roz­sz­cze­pia­łam się na ga­lak­tyki. Matka mó­wiła, że mam za­bu­rzone ciało astralne. Moż­liwe, że dy­so­cjo­wa­łam w kie­runku in­nej pla­nety. To uczu­cie opusz­cza­nia ciała – fi­zjo­lo­giczne, na­ma­calne drę­twie­nie, a po­tem lek­kość. Do dziś pró­buję to po­wtó­rzyć, ale kręci mi się w gło­wie. Cza­sem jed­nak za­mro­że­nie przy­cho­dzi samo – kiedy po­win­nam biec, ra­to­wać dziecko, kota, wtedy znów mam na so­bie ko­smiczny ska­fan­der.

Roz­mowy o ciele – grube, chude, ja­kieś – za­sad­ni­czo mnie nie do­ty­czyły, bo nie mia­łam ciała i prze­by­wa­łam w nim le­d­wie chwilę w sto­sunku do nie­skoń­czo­no­ści ko­smosu. Za­zdro­ści­łam bu­li­micz­kom ry­tu­ałów, a ano­rek­tycz­kom wła­dzy. Pró­bo­wa­łam wejść w re­la­cję z pu­stą mi­ską, gło­do­wa­łam w Wiel­kie Piątki, ale ciało się nie po­ja­wiało. Kiedy ko­smos sta­wał się co­raz roz­le­glej­szy (mó­wili, że cią­gle się roz­sze­rza), zmu­sza­łam się do po­wrotu, bo ba­łam się, że za­wi­snę na nie­bo­skło­nie.

Wra­ca­łam, ale w cu­dze ży­cio­rysy, za­gnież­dża­łam się w ob­cych cia­łach, spa­ce­ru­jąc, za­glą­da­łam w okna i spę­dza­łam wie­czory w cu­dzych do­mach. Nie zna­łam po­ję­cia pry­wat­no­ści.

MATKI DRZEW

To pierw­szy raz, kiedy Ka­rol mnie wy­pusz­cza. Mówi coś w stylu: „zrób coś ze sobą”, choć może bar­dziej „zrób coś dla sie­bie”? Nie do końca wiem, co to mo­głoby być. W mo­jej oko­licy nie ma ba­senu ani klubu fit­ness. Mo­gła­bym od­wie­dzić któ­rąś z ko­le­ża­nek w Po­zna­niu, ale nie zdą­ży­ła­bym w trzy go­dziny ob­ró­cić po­cią­giem, a tyle mam czasu. Od­cią­ga­nie po­karmu nie po­maga. Olga nie chce pić z bu­telki.

Jesz­cze mogę za­wró­cić i wziąć córkę w ra­miona. Scho­dzę jed­nak da­lej. Zu­peł­nie jak­bym zo­sta­wiała w domu część sie­bie. Ale prze­cież idę, od­dy­cham, wszyst­kie czę­ści ciała są na swoim miej­scu. Pę­po­wina po­noć zo­stała od­cięta. Może trzeba było ją zjeść. Oglą­dam się za sie­bie. W oknie dru­giego bliź­niaka wi­dzę po­ru­sza­jącą się za­zdrostkę. Wy­ła­nia się zza niej uśmiech­nięta twarz He­leny. Przy­spie­szam. Idę w stronę Mu­ro­wa­nej Go­śliny.

Otwie­ram sze­roko oczy. Mogę pa­trzeć, gdzie chcę. Nie mu­szę wo­dzić wzro­kiem za córką, która nie­ustan­nie bam­ba­muje – ono­ma­to­peje „kuku”, „hau-hau” ro­bią nam dni. Te­raz mogę się ga­pić, mie­rzyć, lu­stro­wać, na­wią­zy­wać kon­takt wzro­kowy z kra­sna­lami ogro­do­wymi. Mogę za­pa­lić pa­pie­rosa, splu­nąć, przejść na czer­wo­nym świe­tle – nie mu­szę da­wać do­brego przy­kładu. Czuję, że moje my­śli są in­fan­tylne. Może przez pę­po­winę od­da­łam Ol­dze ka­wa­łek mó­zgu?

Nad ko­ro­nami drzew prze­la­tuje para kru­ków kie­ru­jąca się w stronę re­zer­watu Pławno. One za­wsze w pa­rze. Od­ru­chowo ro­bię sel­fie na In­sta­gram. Pod­pi­suję #ma­ma­ma­wolne i pró­buję do­pa­so­wać filtr, ale ża­den nie po­pra­wia fotki. Coś jest nie tak, tylko nie wiem, czy ze zdję­ciem, czy z rze­czy­wi­sto­ścią.

My­śla­łam, że tu­taj, w pusz­czy, po­wie­trze bę­dzie czy­ste, ale w Ra­kowni nie ata­kuje smog, tylko małe smoczki wy­la­tu­jące z ko­mi­nów cha­tek. Za­sta­na­wiam się, czym pali w piecu są­siadka. Dym le­wi­tu­jący nad jej da­chem zbiera się w chmurę przy­po­mi­na­jącą grzyba. Nie od­la­tuje. Przy­staję i wpa­truję się w jego smo­li­ste fisz­biny. Przy pło­cie wa­ruje la­bra­dorka Saba. Krążą słu­chy, że do jej ogrodu przy­cho­dzą młode za­jące i dają się li­zać tej sta­rej suce.

– Sama do lasu? – sły­szę ludzki głos, ale wi­dzę tylko psa.

– Jest tu ktoś? – py­tam.

– Jak bę­dziesz miała szczę­ście, to spo­tkasz wilka. Cza­sem za­cho­dzi pod płot. Wą­chają się z Sabą. – Ko­bieta wy­ła­nia się z dre­wutni. – Je­steś taka blada, chyba nie służy ci ma­cie­rzyń­stwo – do­daje. – Trzeba było so­bie ziółka za­sa­dzić.

Matka Saby lubi opo­wia­dać o swo­ich zio­łach, jakby były żywe. Mówi, że z ro­śli­nami bę­dzie jak ze zwie­rzę­tami – jesz­cze nie­dawno zdy­chały, te­raz umie­rają. Za kilka lat drzewa, krzewy i grzyby też będą umie­rać. Lu­dzie za­czną sza­no­wać ro­śliny – za­pew­nia. W jej ogro­dzie za­miast trawy ro­sną przy­tu­lie i blusz­czyk kur­dy­ba­nek. Czy chcia­ła­bym żyć tak jak ona? Czy to jest wol­ność? Chyba jesz­cze nie te­raz, bo to ziel­sko by mnie oplo­tło, wkro­czyło do domu jak Bzowa Ba­bu­leńka z ba­śni An­der­sena.

Szes­na­sta. Mam dla sie­bie jesz­cze dwie i pół go­dziny, za­nim Olga za­cznie do­ma­gać się piersi. To moja wina. Po­win­nam była już dawno ją od­sta­wić. Ale ten smog, to GMO – mam wra­że­nie, że moje mleko jest je­dyną war­to­ścią, którą mogę jej dać.

Za­trzy­muję się przed ta­bliczką „Mu­ro­wana Go­ślina”. Je­stem tro­chę jak roz­bit­ko­wie z se­rialu Lost, któ­rzy bali się wejść do dżun­gli w cen­trum wy­spy. Za moim oknem od mie­sięcy od­dy­chała Zie­lonka, a ja spa­ce­ro­wa­łam tylko w stronę mia­steczka.

Za­wra­cam. Po­sta­na­wiam, że dziś pójdę do pusz­czy. Nie spóź­nię się – czas jest od­mie­rzany przez ka­piące z piersi mleko.

Mu­szę przy­zwy­czaić się do ci­szy, choć wiem, że jest po­zorna – las prze­cież ze sobą roz­ma­wia, wy­sy­ła­jąc sy­gnały che­miczne. Przy­tu­lam się do sta­rego dębu. Obok niego ro­śnie młody. Sły­sza­łam, że drzewa po­tra­fią zwie­trzyć, które siewki wy­ro­sły z ich na­sion. Opie­kują się młod­szymi, do­star­cza­jąc im żyw­ność i wodę. Współ­pra­cują też z pod­ziem­nymi grzyb­niami, aby za­pew­nić do­bro­byt swoim ro­dzi­nom. Matki drzew.

Słu­cham wia­tru, od któ­rego so­sny kle­ko­czą, jakby w ko­na­rach miesz­kały bo­ciany. Aku­sze­rzy. Wszystko ko­ja­rzy mi się z po­ro­dem – na­wet las. Olga chce z po­wro­tem do brzu­cha, do wody. Pierw­sze trzy mie­siące ży­cia czło­wieka to tak na­prawdę czwarty try­mestr ciąży. Mó­wią, że cią­gnie nas do tego stanu two­rze­nia świa­do­mo­ści, który za­czyna się około pią­tego mie­siąca ciąży, kiedy czu­jemy się bez­piecz­nym po­ten­cja­łem. Ja też chcia­ła­bym wró­cić do wód. Może gdy­bym była w sta­nie przy­po­mnieć so­bie ten czas, kiedy pły­wa­łam w brzu­chu mamy, to uwie­rzy­ła­bym, że je­stem jej córką?

Idę nad je­zioro. Na plaży po­wy­gi­nane ko­rze­nie so­sen – wy­glą­dają jak pan­to­grafy. Je­zioro, co­fa­jąc się, za­bie­rało pia­sek, a przy oka­zji od­kry­wało pod­ziemne wnę­trza drzew.

Nie wi­dać lu­dzi. Coś cie­li­stego marsz­czy ta­flę je­ziora. My­ślę, że to pa­tyk, ale ten zyg­za­ko­waty ruch ma swoje uza­sad­nie­nie i zbliża się rów­nym tem­pem do brzegu. Czy to macka z ny­lonu? Czy to wąż? Py­tam wy­szu­ki­warkę. Wy­pluwa za­skrońca. Część mnie czuje, że do­stanę za­wału serca, ale druga pod­po­wiada, że węże są po pro­stu jak lu­dzie, któ­rych mi­jamy na ba­se­nie.

Przy­po­mi­nam so­bie po­czą­tek po­rodu. Po­top mię­dzy no­gami. My­ślę o stwo­rze­niu, które kie­dyś żyło na lą­dzie, ale co­raz bar­dziej cią­gnęło je do wody. Z cza­sem za­częło spę­dzać tam wię­cej czasu, aż w ko­lej­nych po­ko­le­niach jego ciało się przy­sto­so­wało – łapy za­mie­niły się w płe­twy. W końcu pra­wa­le­nie cał­ko­wi­cie opu­ściły ląd i stały się zwie­rzę­tami wod­nymi. Wie­lo­ryby na kilka mi­lio­nów lat wy­grały ewo­lu­cję.

Stoję nad brze­giem je­ziora. Wy­obra­żam so­bie, że je­stem pra­wa­le­niem, swoją wła­sną przod­ki­nią. To nie­moż­liwe, że­by­śmy byli formą skoń­czoną. Wkła­dam dłoń do lo­do­wa­tej wody. Do­ty­kam dna. Jest wil­gotne, glo­nia­ste, jak ty­powe miej­sce, gdzie po­wstaje ży­cie.

Za­nu­rzam rękę głę­biej. Jest prze­zro­czy­sta. Jak­bym za­glą­dała pod skórę.

Na­gle czuję lę­dź­wie. My­śla­łam, że to miej­sce boli tylko przy po­ro­dzie. Gdy­bym te­raz wsko­czyła do wody, moje ko­rzonki od­pły­nę­łyby zyg­za­kiem.


„Mamy usługę, której mógłby pozazdrościć Amazon.”

Robert Drózd

Świat Czytników


Tysiące ebooków i audiobooków

Ich liczba ciągle rośnie, a Ty masz gwarancję niezmiennej ceny.