Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy Krzysztof Bielecki poleciał z matką w kosmos? Oto tajemnica jego najnowszej powieści „Zsunęła się z krzesła. Ciennik”. Nawet wątki autobiograficzne czyta się z niedowierzaniem. Kosmos odsłania rzekę myśli, obrazów, lęków: wieczność prześladuje sekunda; ogrom rani drobiazg; człowiek potyka się o… nic. Zimna antyteza kładzie się cieniem na wszelkich porządkach świata. Opowieść niepokoi, dziwi, czasem bawi. Jest poruszającą historią zanikania. Nieograniczone przestrzenie języka żyją, umierają i znów żyją. Jak żyje, umiera i znów żyje matka autora.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 235
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Mamie
Jedenaste: nie bądź!
Stała w blasku. Cała ze szkła. Sen i sens. Wyglądała jak góra lodowa. Swój taniec zaczęła pod kapliczką. Na rogu Konopnickiej i Orzeszkowej. Cofała wolno. To jakieś sto metrów do bramy, w którą będzie próbowała się wcisnąć. Musiała uważać, bo była krucha. Trwało to dłużej, niżby się chciało. Przyszła noc. Koniec kwietnia nie oczekuje od nocy niczego wielkiego. Może być krótka i nad ranem chłodna. Ciężarówka łamała się niezgrabnie między ciągnikiem a naczepą. Była obca. Na jej zmagania ze słupkami bramy patrzyłem bez fascynacji. A przecież mogłem trzymać za nią kciuki. Z przyczyn osobistych. Mogłem chcieć, by słupki bramy się rozstąpiły i wpuściły ciężarówkę za pierwszym, a nie – jak uczyniły – za siódmym razem. Przymierzanie się ciężarówki jest niesprawiedliwe. Za dużej na małą bramę. Mocowanie się wielkości z małością może śmieszyć, zasmucać i trwożyć. Siedemdziesiąt siedem razy wrócimy tu do śmiechu, smutku i trwogi.
Ciężarówka miała dwanaście kół. Jedno z nich było większe od pozostałych i przejechało srebrnego żuka. Przejechało, ale nie zabiło. Żuk się zagapił, wracał na podwórko z dalekiego spaceru po Hoffmanowej. Nie był w parku, zrezygnował, miał dziwne przeczucia. Nie widział ani dwóch mniejszych kół poprzedzających to większe, ani samego większego, morderczego. Większe koło zamierzało rozłupać mu pancerz, ale żuk w ostatniej chwili zdążył się wśliznąć między dwie kostki bruku. Mnóstwo się dzieje w ostatniej chwili.
Tafle naczepy połyskiwały jak tafle lodu albo łuski ryby. Szklany kierowca uwijał się w świetlistej kabinie. Na jego twarzy malowało się szczęście – jeździć tak od nieszczęścia do nieszczęścia to szczęście. Lśniąca brokatem pilotka i kwadratowe okulary zastanawiały. Skąd był? W istocie, w istocie świata, pochodzenie nie gra roli i żuk niczym się nie różni od ciężarówki, kierowcy czy słonia. Wszystko podobnie żyje, starzeje się i ginie. Szklił się kontur ciężarówki, kontur kierowcy, kontur pilotki, kontur okularów. Linie, które wyostrzała ciemność, kłóciły się z plamą nocy. Z rozrzedzeniem życia. Gdzie świat, człowiek i żuk to jedno i to samo. Przyznaję: lubię doszukiwać się w tym zagrożeń i upadków.
Nie przypuszczałem, że umrę. I to za życia. Że odsunę się na odległość dostatecznie dużą, by nie czuć sekund ani miejsc. Zobojętnienie na czas i przestrzeń posuwało się wolno. Przypominało surrealne cofanie się szklanej ciężarówki do bramy, tej sto metrów od kapliczki. Ale dobrze – odsunąłem się na dostateczną odległość. To mogło być równie daleko jak wtedy. Wtedy, kiedy miałem szesnaście lat i z czternastoletnim Michałem Stasinowskim, kolegą z dzieciństwa, wybraliśmy się rowerami do Krośniewic. Z Kutna do Krośniewic jest czternaście kilometrów. Naprawdę. To tylko zbieg okoliczności, że Michał miał czternaście lat, a z Kutna do Krośniewic jest czternaście kilometrów. Ja bym sobie nawet nie życzył tego zbiegu okoliczności; literatura powinna unikać zbiegów okoliczności. Stało się jednak, jak się stało, i liczba czternaście prześladowała tamten letni dzień. Michał powiedział, że chciałby odwiedzić babcię, bo jest stara i kiedy indziej mógłby nie zdążyć. Były to pierwsze kroki w drodze do. Pamiętam skromny domek gdzieś w bok od drogi na Poznań, chyba z maleńkim jak pięć minut ogródkiem, i tę staruszkę wciśniętą w fotel w kącie pokoju. Patrzyła. Wtedy nie było telefonów i powiadomień w rodzaju „Babciu, zajrzę do ciebie za dwie godziny, z kolegą będę”. Nie, były inne możliwości. Możliwości zaskakiwania. Zaskakiwania ludzi, zwierząt, świata. Michał widocznie lubił babcię, skoro zdecydowaliśmy się na tak daleką wyprawę rowerami. Mogło tak się zdawać, bo po drodze był wiadukt i mozolny wjazd pod górkę. Powietrze było suche. Wiatr przemykał przez pola wokół. Samochody szumiały i przynosiły zbawienny powiew. Z górki na wiadukcie widziało się więcej, lecz nie było czasu na przystawanie i rozglądanie się dokoła, liczenie drzew, obłoków. Wtedy się myślało, że to, czego nie zobaczy się dziś, zobaczy się jutro. A to nieprawda. Wszystko, co miniesz, miniesz bezpowrotnie. Babcia Michała miała na sobie zgniłozielony sweter. Wtedy nie rozumiałem koloru zgniłozielonego. Nigdy wcześniej i nigdy potem jej nie widziałem. Mnóstwa ludzi nigdy wcześniej i nigdy potem się nie widzi. Są bezpowrotni. Widzenie jest czynnością jednorazową.
W końcu lata 2018 roku pojadę do Krośniewic po kamień na grób mamy. Po skałę. Ostały się pola, wiadukt, wiatr, drzewa, smutek. Ziemia przynosi smutek. Z wiaduktu, pędząc samochodem, widziałem umykający horyzont. Gasły sady. Dojrzewał pochylony kres. Kamieniarz zachowywał pogodę ducha. Wymyślanie grobu nie jest nieszczęściem. Uprawianie formy, gładzenie mamy po włosach, zmarłej po włosach. Przesuwanie dłoni po błądzących liniach kamienia, żylastych zgrubieniach i pocienieniach, po cieniach wszelkich odejść. Słońce rozświetlało płaty kamieni, już rozłupane, przygładzone przynajmniej z jednej strony. Stały w rzędach. Więc to jest mój dom? Chodziłem z tatą wąskimi alejkami, strużkami czasu. Chowałem ramiona, by nie dotknąć czegoś niepotrzebnie. W dzieciństwie marzy się o takich labiryntach. W pewnym momencie straciłem tatę z oczu. Kiedyś się go bałem. Kamieniarz też poszedł w inną stronę. A ja nie chciałem zostawać sam z tymi płytami. Strasznie jest wybierać samemu kamień na grób. Łatwiej o tym pisać. Stajesz nad kamieniem i patrzysz w przyszłość. Stajesz nad słowem i patrzysz w przeszłość. Przeszłość łatwiej znieść.
Mama zsunęła się z krzesła. Z początku zdało się to tak radykalne, jak nic wcześniej i nic potem. Ale po dziesięciu dniach wydało mi się niepokojąco płynne.
By powiedzieć o tym więcej, muszę odnaleźć w sobie draństwo, które drzemie w każdym z nas. Ten chłód. To oświecenie, które odsuwa od sprawy na bezpieczną odległość. Gdzie łza się już nie wciśnie. Łza jest zła.
I muszę odnaleźć liche draństwo literatury: dystans. Zimne źródło. By uniknąć niedomówień. I uwag przodowników, których matki przed nimi, alfabetycznie: Brzozowskiej, Kopańskiego, Libicha, Matyszkowicza, Michalskiego, Orła, Wiedemanna i Wójcik, „Wiesz, Krzysztof, każdemu mama zsuwa się z krzesła”. Cwani. Każdemu, nie każdemu, ale mnie najbardziej.
Tamtego dnia zsunęło się z krzeseł rozstawionych na kuli ziemskiej tysiąc dziewięćdziesiąt sześć matek, z tego trzysta sześć w Chinach. To żadne pocieszenie. Nie będę się dzielił mamą z Ziemią. Lecz prawda jest taka, że zsunęło się wtedy z krzeseł wiele innych mam. Nie znoszę uniwersum. Tej gwałtownej perspektywy, że obok zimy, schodzącej w kwietniu w mojej okolicy, śniegu topniejącego w mgnieniu oka, jest mnóstwo innych okolic i zim, i innych mgnień oka. A w gruncie rzeczy jedno ogromne mgnienie Oka. I w nim, w tym Oku, prócz mojej mamy, źrenicy życia, i jej krzesła, jest tysiąc dziewięćdziesiąt pięć innych mam z krzesłami. I one akurat tego dnia co moja ośmieliły się zsunąć z krzeseł. Nie cierpię cierpień tamtych mam i cierpień ich bliskich na widok wszelkich zsunięć. Nie cierpię tych konkursów. Nie cierpię otwarć olimpiad. Zapalania zniczy olimpijskich i potwornych zapytań ludzkości: „Jak tym razem? Jak tym razem znicz zapłonie? Czy za pomocą strzały z łuku, czy z samolotu, który zrzuci na znicz bombę?”. Smutne zakończenia olimpiad przemilczę; nikt ich nie ogląda. Mógłbym przystać na uniwersum tylko pod swoim adresem. Takim mianowicie, że gdybym miał się zgodzić na śmierć, a – zainteresowany życiem wiecznym i „non moriar” – zgodzić się nie zgodzę, to poprosiłbym o luksus złożenia mnie (złożonego z miliona znaków przestankowych) na Powązkach między moimi najbliższymi przyjaciółmi: Woodym Allenem a Giovannim Antoninim. Zamierzam wystosować do nich list niezobowiązującej – jak śmierć – treści:
Panowie, miło mi było spędzać z Wami ziemski czas. Równie miło, nawet milej by mi było spoczywać między Wami w jednej z alejek Starych Powązek. Rozumiem, że Woody Allen wyklucza możliwość pochówku na Wojskowych, dlatego o nich nie wspominam. Powinniśmy się spieszyć. Wybór cienistej alejki, w swej dyskrecji cichej i pogodnej, na Starych Powązkach nie należy do łatwych. Stare Powązki leżą w Polsce. Na Starych Powązkach leżą mili ludzie, Kieślowski, Hłasko. Polska leży na mapie. Między Niemcami a Rosją. Jest ciasno. Zresztą Panowie bywali w Polsce. Z Panem, Panie Giovanni, spotkałem się w bazylice św. Krzyża w Warszawie latem 2017 roku, kiedy zawitał Pan na festiwal „Chopin i jego Europa”. Podszedłem po koncercie do Pana w towarzystwie przyjaciółki z Ochoty, Barbary Stasz, i poprosiłem o autograf na płycie Il pianto di Maria – The Virgin’s Lament. Pan tam stoi na drugiej stronie okładki. Na schodach w jakimś mieście, w garniturze, w białej koszuli, pod krawatem, z rękami w kieszeniach. Na tle zachodzącego dnia. Kiedy podpisywał mi Pan płytę, powiedziałem, że uważam, że tylko Pan i Woody Allen są na Ziemi szczęśliwi. Pan się uśmiechnął.
W każdym razie, gdyby mi się powiódł taki luksus odpoczywania z Panami, byłbym uszczęśliwiony. Wtedy mógłbym polubić uniwersum. Zastanówcie się więc, proszę. Ja już chodzę po Starych Powązkach i myślę: może tu, może tam? Są drzewa napuszone tajemnicą, troszkę za duże na nas trzech, lecz na zimę gubią liście i wtedy jest lepiej. Są też szkolne wycieczki. Na pewno by do nas zaglądały. Proszę pani, a kto to jest ten Allen i ten Antonini, co są z panem Bieleckim? A to, dzieci, długa historia, pan Bielecki wpadł na pomysł i ich zaprosił. I oni się zgodzili? Początkowo się opierali, ale kiedy poznali pana Bieleckiego, bo pojechał do nich ze swoją książką o mamie, to się zgodzili bez wahania.
Tak, drodzy Panowie, Stare Powązki są fantastyczne. Z nadzieją, że tam będziemy, pozdrawiam –
Krzysztof Bielecki
Ziemia lubi palić. Część z uniwersalnych mam spłonęła jeszcze tego samego dnia, część w kolejnych. Zniknęły. Moja nie.
Akurat wybierała się w podróż do łazienki i czekała na ręce. Tych rąk w ostatnich latach było dużo. Te najczęstsze były za silne; czasem gładziły jej twarz; za rzadko; ale ile lat można gładzić coś bez skutku? Ręce obce, ręce opiekunek, jedne czy potem drugie, czy na koniec trzecie, były przymilne; pięknie wykształcone w oswajaniu obiektu. Najciekawsze były ręce sporadyczne. Przyjeżdżały z Michałowic lub z Radziejowic i miały tyle do powiedzenia… Czyjeś ręce potrzebne są przy rodzeniu i przy umieraniu. Między jednym a drugim mogą nie istnieć, tylko że wtedy życie jest niezręczne.
Mama wybierała się w podróż, a za oknem mimo kwietnia głupiało lato. Wymachiwało rękami. Drzewa w sadzie patrzyły zdziwione na nieprzejednane światło. Chyliły się pierwsze trawy. W 2018 roku lato nie czekało na wiosnę. Zima dobrze się nie odleżała w ziemi, nie strąciła lekką ręką pościeli, a już było lato. Wniwecz obróciło żylaste gałęzie, skostniałe grudy ziemi czy chmury na niebie, nagie ramiona nie wiadomo czego. Lato rozzieleniło się i rozwrzeszczało. A tyle ciszy było przed chwilą. Zima zapadła się pod ziemię niespodziewanie. Zarzuciła życie i poszła.
Myślałem, że odsunąłem się od świata. I że ta przydługa zima była kolejnym potwierdzeniem wewnętrznego zjawiska. Ot takiego, że odsunięty od świata, nie sądziłem go. Świat przestawał mnie zaprzątać. Do mojego widzenia rzeczy wkradł się niebezpiecznie łagodny ton zobojętnienia. Co miało służyć urzekaniu, już tak nie urzekało. Więcej: zacząłem się obawiać, że co innego powinno urzekaniu służyć, lecz nie wiedziałem co. Kobiety widziane wcześniej, i rzeki, i katedry, pejzaże ludzkie i nieludzkie przestały porywać. Nic nie chciało ratować twarzy świata.
I takiego mnie, odsuniętego, dorwała zsuwająca się z krzesła mama. Przypomniała: nie, nie, świat jest! Popatrz, co wyprawia z ludźmi; nawet ze mną, której, Bogu dziękować i Alzheimerowi, już prawie nie ma; to znaczy jestem jedynie w wąskim zakresie – wiesz, Krzysiu, oddychanie, spanie, picie, jedzenie, no i te brzydkie rzeczy, skutki picia i jedzenia, które służą utrzymywaniu się przy życiu; nie wiedziałam, że życie jest okrągłe.
Mama po mamie miała korale. Któregoś sierpniowego popołudnia 1951 roku wysunęły się mamie z rąk, jak je trzymała i oglądała po raz setny. Zerwała się nić – i korale, mniejsze i większe, rozsypały się po podłodze. Nie, nie tak było. Macocha z wściekłością wyrwała je mamie z rąk:
– Ile razy będziesz je wyciągać i oglądać?!
Mama z płaczem rzuciła się do zbierania. Macocha trzasnęła drzwiami.
Koraliki potoczyły się w różne strony świata. Parę do Gąbina, do Gostynina i do Płocka, kilka do Strzelec i do Kutna. Kolejne do Poznania, do Bydgoszczy i do Olsztyna. Jeden czy dwa dotoczyły się do Łodzi.
A to pędziły, a to turlały się, a to odpoczywały. Koraliki wesołe.
Zdarzyło się to w Stawie, gdzie mama się urodziła. Matkę straciła w 1941 roku. Powinno być tak: jej piękna matka zmarła na gruźlicę w wieku trzydziestu lat. Zdjęcia z pogrzebu podkreślają urodę życia, które dokądś się przenosi. Bo przecież w wieku trzydziestu lat się nie umiera. Mama mojej mamy śpi. Ma długie rzęsy, lekko kręcone włosy, wydatne usta, przymknięte oczy. Ten przymknięty świat, przymknięty, nie domknięty, zobaczyłem, gdy miałem kilkanaście lat i mama spytała mnie, czy jestem dużym chłopcem. Powiedziałem, że tak.
– To mogę ci coś pokazać.
Mama wyjęła z szuflady kredensu plik zdjęć, takich, myślałem, najmniej ważnych, bo ściśniętych w niebieskiej kopercie. W latach siedemdziesiątych w takich kopertach trzymało się jakieś rachunki, kwity, nic specjalnego. Właśnie o to chodziło: by spróbować unieważnić najdroższą śmierć.
To były naturalnie najważniejsze zdjęcia, jakie w życiu widziałem. I jakie zobaczę. Bo po te fotografie będę musiał znów sięgnąć któregoś dnia, porządkując rzeczy po mamie. Wiem, gdzie te zdjęcia są: w środkowej części kredensu, w górnej szufladce po prawej stronie, pod chusteczkami do nosa. Białymi, delikatnymi, używanymi z rzadka, pachnącymi jakąś wodą kwiatową. Mama lubiła tanie wody kwiatowe. Takie sprzedawane nawet w niektórych kioskach. Widuję je w jednym na Krakowskim Przedmieściu. Dziwię się: to jeszcze żyją? To jeszcze nie skończyła się ich epoka? Epoka tanich wód kwiatowych?
Ale o innych wodach, innych podróżach chcę powiedzieć – prócz podróży do łazienki. Najważniejsza zdarzyła się w 1994 roku. Mama była we Francji. Stała w Lyonie. Poniżej była wstęga Rodanu. Myśli topiły się w niewyrażonym. Na wzgórzu wysoko stał biały kościół. Mama patrzyła na wszystko naraz. „Wstęga” to ważne słowo w życiu kobiety. Jak „rzeka”. Jak pewna figura życia czy figura człowieka; jak pewien model spełnienia lub niespełnienia. Do Awinionu wtedy nie pojechaliśmy, może szkoda. Ani do tych wyobrażanych panien Picassa, którymi mama mogłaby być, zwłaszcza na koniec życia. Tak wygięta, tak roztańczona – nie od młodości jednak, a od wieku; od zażyłości ze starością; od nienawiści do niej; od nienawiści do tych wszystkich niesprawności, które mamę prześladowały całe życie, a u schyłku poznaczyły na nowo, poryły, pożłobiły i porzuciły. Radź sobie, Krysiu, radź. Z tą swoją szczupłą figurą, talią. Z tym, co mogło się kiedyś podobać, a teraz budzi politowanie, niektórych śmieszy, innych trapi – czego nie znosisz. Bo nie znosisz jakichkolwiek ludzkich reakcji na swój widok. Bo chciałabyś być, mamo, przezroczysta lub kamienna. A jeśli kamienna, to żeby jakiś Nie-Picasso cię wyrzeźbił i żebyś stała. Jak stałaś w końcu czerwca 1994 roku we Francji – pewna piękna świata: Lyonu, wzgórza, rzeki, nieba. I pewna wstęgi, tych iluś łagodnych zakrętów losu, który zdaje się łaskawy. Który nawet wysyła cię z synem do Francji.
Wstęga losu, Picasso losu wyprawiał z mamą cuda. Po operacji prawego biodra w 2008 roku w Otwocku, lewe, zawieszone w 1949 roku przez profesora Degę, zaczęło – jak przewidywała nauka – wędrować w górę i „przewracać” mamę na bok. Mama nigdy nie lubiła lustra, a odtąd to już w ogóle. Mało kto zresztą lubi swój obraz; większość woli iść przez życie z pewnym wyobrażeniem własnej zewnętrzności; z autoportretem wypominającym ułamki doznań, skrawki pocieszeń, krótkie zdania na temat samego siebie. Mama nie miała tych kilku zdań na temat samej siebie. Jakby była oddana nie swojemu celowi. Jakby była nie swoim życiem. Owszem, we własnej skórze, z własnymi oczami i ustami, jednak nie na tyle bliskimi, by się w niej zadomowiły. O, nie, nie napiszę „rozbestwiły”, co to, to nie. To już zupełnie inny biegun. Starczy, że mama odsuwała się od tego, co miała na wyciągnięcie ręki. Co ją od niej samej oddalało. Co ją najpierw przez dni, potem miesiące, wreszcie przez lata zawodziło. Potwornie rozczarowywało. Jej kobiecość – budząca się przed maturą, potem spełniona, może nad brzegiem rzeki, nad wstęgą losu, kiedy ja się począłem – szybko zaczęła ją opuszczać. Pewnie gdy miała trzydzieści kilka lat, już jej nie czuła. Już bardziej była człowiekiem niż kobietą, już bardziej żoną, matką. Kobieta, w przeciwieństwie do mężczyzny, ma wiele ról do spełnienia, a granice między nimi, choć wydają się łagodne, są ostre i ranią. Niech będzie w niej zalążek życia, a już, zyskując jedno, coś innego nieodwracalnie traci. Z moim narodzeniem, zyskując mnie, szkraba, straciła kolejną rolę. Może odjęła sobie przy okazji znaczenie, może, pochylona nad pieluchami, z każdym kolejnym sokiem marchwiowym i tranem widziała nie tylko przychodzące na świat moje życie, lecz również odchodzące swoje życie. Wcale nie pulsujące, lecz wolno, niewidocznie odsuwające się za kulisy, a przynajmniej chowające się w cieniu. Nie wyzywające świata, a niechcący mu ulegające. Kłaniające się biologicznej pospolitości, jakiejś fizjologii oddania własnego życia życiu synowskiemu, życiu jednak innemu niż własne. Którym owszem kobieta, przepraszam, już bardziej matka, dzieli się z przyjemnością, lecz te niepostrzeżone podziały, bez niepokojów, rozpraszają. I ciało matki z wolna przestaje być ciałem kobiety. Oczy, usta, ramiona, dłonie, brzuch, nogi – to wszystko zaczyna mieć nieco inne znaczenie. I zaczyna przybierać, mimo że nie przybiera widocznie, inną formę. Mama nie zmieniła się po urodzeniu mnie ani cztery lata później, po urodzeniu brata. Nie zmieniła się wcale. Tata pokazywał mamę dumny, jakby to było jego zasługą. Jakby ruchy mamy ciała, ruchy wojsk, kampanie miały swoje przewodniczenie u taty. Jakby tata stał na wzgórzu i obserwował przez lunetę jedną i drugą ciążę mamy, mamy rodzenie, mamy odsypianie, zabieranie się za życie od nowa, odradzanie się jej ciała – i odradzanie się domu.
Ludzie należą do ziemi, ale też do wody albo do góry. Mama należała do wody. Ze względu na chorą nogę, ze względu na chore życie, nie mogła chodzić po górach. Byliśmy tam tylko raz. Zostawała woda. Płaszczyzna życia daleka, niezmierzona. Ludzie wody, w przeciwieństwie do ludzi góry, unikają niepokoju. Chcą widzieć życie długim, nawet monotonnym czy nieciekawym, lecz niepozbawionym w swym powolnym rytmie jakiegoś uroku. Ludzie góry natomiast dostrzegają sprzeczności i rozwichrzenia, ból, zaraz radość i znów ból. Ich przesuwanie się przez życie nie jest płynne.
Jedno z pierwszych zdjęć mamy ma jeszcze wiele z kobiecości. Tamtejszej kobiecości połowy lat sześćdziesiątych. Kiedy mama leży na materacu na wodzie, patrzy na brzeg, jest Sarbinowo, lipiec 1966 roku. Aparat, chyba smienę, trzyma pewnie mój tata. Mama uśmiecha się lekko do aparatu lub do taty. Tego się nie da powiedzieć, bo fotografia nie ma pożądanej ostrości. W ogóle jest tak, że ludzie za dużo wymagają od fotografii. Może to przez Powiększenie Antonioniego, a może ogólnie przez człowieka. Jego chorobliwą wścibskość. Wkładanie palców i myśli w każdą szparę, wszędzie, dosłownie wszędzie, w życie i w śmierć. Jak żyli i umierali ludzie przed pojawieniem się fotografii, nie wiem. Chusteczka na mamy głowie, przewiązana z tyłu, jasna, bodaj biała, pogłębia, zamiast rozwiewać, wątpliwości. Morze jest szerokie, mama jest za daleko, by móc powiedzieć coś więcej o jej twarzy, o tym, na co czy na kogo patrzy. Można wysnuć z nieśmiałego uśmiechu tyle, że na tym materacu na środku oceanu, powiedzmy przenośnie, nie czuła się do końca pewnie. Nic nie może być do końca tam, gdzie końca nie widać. A na tym morzu w Sarbinowie nie było widać końca. Mnie, kilkuletniemu, morze wydało się bezmiarem; szum był nieskończony, fale były nieskończone, noc, gdy zapadała, to zdawało się, że na zawsze. Morze w Sarbinowie przeważało nad wszystkim dotąd. Było bardziej tajemnicze od mojego wcześniejszego życia we Włocławku i w Kutnie. Piaszczyste drogi, łąki, sklepy, kioski, a nawet dziadkowy ogród nie miały szans z wodą z Sarbinowa. Z wodą i z nocą. Mama, bo wracam do mamy na środku oceanu, mama sama z wodą i z nocą mogła widzieć przemiany losu, falę i czas, który ją niesie. Ale mogła też widzieć przed sobą kilka pytań, poczynając od najprostszego, letniego, tymczasowego: czy życie tu, w Sarbinowie, wolne, dopiero się rozpoczynające i biegnące potem przez lata w Międzywodziu i Dźwirzynie, będzie miało ochotę do wywracania czegokolwiek? Czy raczej będzie ustępowało przed tatą, przed jego rozpaloną energią, przed hałasem jego duszy. Czy ulegnie fali. Wręcz się jej odda z niejakim upodobaniem. Nie wiem, czy ta jasna twarz mojej młodej mamy, pełnej chęci do życia, ta twarz z nieostrego zdjęcia mogła myśleć o czymś takim; i czy o czymś takim mogło myśleć całe jej zgrabne ciało wyciągnięte na głupawym dmuchanym materacu, w jaki można się było zaopatrzyć w sklepiku przy jednej jedynej ulicy w Sarbinowie w roku 1966.
Tak, chciałem być, przyznaję, poczęty nad rzeką. W trawie, w słońcu, w świecie. Na pewno nie w domu. Nie w tym, co jedynie ludzkie, w jakichś pościelach, ścianach, oknach. Tego poczęcia sobie nie życzyłem. Tych granic. Bo, myślę, jeśli trawa, słońce, świat wydały mnie na świat, to jestem szczęśliwszy. Czasem czuję coś dziwnego: że jestem szczęśliwszy, nie wiem od kogo, może od kogokolwiek, lecz tak czuję: jestem szczęśliwszy. Że tej trawy, słońca, świata jest we mnie więcej, niż na to zasługuję – a wtedy szczęśliwszy jestem w dwójnasób. Nie wiem, czy mnie rozumiecie – to tak, jakbym ukradł komuś innemu trochę szczęścia. Albo jakby ktoś czy Ktoś odjął szczęścia komuś innemu i dał mnie. A ten „ktoś inny”, ten przegrany, został poczęty wśród bielonych ścian, pierzyn i przygniatających sufitów. Dziękuję.
Wierzę, że mama, przepraszam, przedmama pilnowała tej sprawy i chciała, bym był z traw, zapachów, z pobliskiej wody. Dlatego, daj Boże, począłem się nad Wisłą we Włocławku. Wczesnym wieczorem. Tata wrócił z pracy i rodzice, odprężeni, radośni, zakochani, wspólni, wsiedli do swojego fiacika 500 i pojechali ze dwa kilometry od ulicy Słonecznej, gdzie mieszkali, nad Wisłę, by tam mnie począć. Dać mi iskierkę nadziei na krótki bieg przez mamę i długie życie w życiu. Był koniec lata, słońce chyliło się ku zachodowi, pomarańczowe, soczyste, jedno z tych – jak mówi się w tanich romansach – upragnionych. Wtedy wpadli na pomysł, że czas; że czas, bym przyszedł. I przed zachodem zdążyłem przyjść. Akurat nikogo nie było w okolicy. Oni sami szczęśliwi, ze sobą i ze słońcem, wymyślili sobie mnie. To było raptem kilkanaście ruchów ich wschodzących ciał, białych, pięknych, kwitnących, opierających się ze śmiechem z wolna nadchodzącej jesieni. Stałem się.
Stałem kilka metrów od nich, dalej od rzeki niż oni, miałem pięć lat i patrzyłem na swoje poczęcie. Na dwanaście ruchów frykcyjnych. Potem na lewą rękę taty, jak gładzi mamy lewą pierś, a później prawą. W tym czasie, gdy tata dotyka prawej piersi mamy, ja, pięcioletni, cofam się o krok. Literatura czaruje konfuzją. Widzę, jak setki plemników pędzą do celu, jakby to był kosmos z milionem gwiazd albo czerwony autobus ruszający z przystanku. Jeden jedyny spośród chmary rozwrzeszczanych i czymś przerażonych plemników dociera do komórki jajowej. Cząstka do cząstki. Biologia jest dosłowna. Boże, czy to ja? Uważnie przyglądam się, pięcioletni, temu porozumieniu. Plemnika z komórką. Pierwszemu zdaniu swojej cząstkowej opowieści.
Jeśli więc, mamo nieżywa, mogę Cię teraz o coś prosić, to proszę Cię o to: niech będzie, że stałem się tam. I że mogłem to widzieć. Nie chcę w domu, w ogrodzie. I nie przypadkiem ani nie po drodze. Niech będzie, Zsunięta, że byłem Twoim jasnym zamiarem i że powstałem z nadrzecznych oczarowań, dobrze? Z determinacji i sybarytyzmu źdźbła trawy. Które mnie poczęło. Mnie nikogo.
Kiedy mama stała nad wstęgą Rodanu w 1994 roku i widziała wszystko naraz, nową rzekę, nowe wzgórze, nowy kościół, mogła widzieć także tamto. Tamto było jej tajemnicą i choć zdradziła mi w życiu wiele innych, to tej nie. Skąd jestem? Myślę, że kobiecie nie do końca przystoi opowiadać dzieciom, skąd się wzięły; kiedy stały się życiem; w jakich do końca okolicznościach. Zresztą żaden koniec nie ma tu nic do gadania, skoro mówimy o początku; o prapoczątku; o pierwszych kroplach życia. O tym fiaciku 500, o zielonym kocu w kratę, o trawie, która wyglądała jesieni, miękka, skulona. I o płynącej w dole rzece, szarej, niebieskiej, przesuwającej się niespiesznie, wciąż nowej. Rodzice mogli mieć ze sobą ze dwie gruszki, ze trzy jabłka. Takie owoce brało się nad rzekę, żeby życie dziecka, jeśli miało się stać, było przyjemniejsze, zdrowsze, dłuższe. Te owoce, proste, zerwane, miały swoją ukrytą moc i przenosiły ją, z tym swoim paromiesięcznym życiem, na stające się w mamie życie dziecka. Moje życie. Tak, mogły to być dwie gruszki i trzy jabłka. Ale mogły to też być cztery kiście tłustych winogron. Z tej winorośli, która karmiła rodzinny dom taty w Koziej Górze koło Strzelec. Duży, murowany, z obszernym drewnianym gankiem, ginącym jesienią pośród tych nieokiełznanych pnączy. Dom, zdawało się, stękał pod ich naporem, uginał się jak stół pod ciężarem mis pełnych krwi. Dlaczego napisało mi się „krwi”? Krew pyta. Zostawmy więc tę krew jako przejaw mojego gwałtownego, krótkiego, niedzielnego pisania z dnia dziewiętnastego sierpnia 2018 roku.
Do Francji mknęliśmy mazdą 626 w kolorze kości słoniowej. Mama siedziała na tylnym siedzeniu obok taty Oli. Tato Oli siedział za Olą, a mama za mną. Widziałem opaloną twarz taty Oli. Był jak Ola innej niż mama i ja karnacji. Wszyscy cieszyli się tą wycieczką do brata Oli. Nad Jezioro Genewskie i wokół jeziora. Wokół wody, wokół gór, Alp i Jury, i do Annecy, i zobaczymy dokąd jeszcze. Tamta radość jednak zupełnie, ale to zupełnie nie ma nic wspólnego ze spojrzeniem na tamtą wyprawę dzisiaj. Bo dzisiaj dojmujące jest to, że tata Oli nie wiedział, że już w połowie października 2001 roku go nie będzie i że to są ostatnie powiewy historii. Miło jest nie wiedzieć, kiedy się umrze – najlepiej powiedzieć tak najgłupiej. Głupota idzie ze śmiercią w parze. Roztańczona jak panny z Awinionu. Beztroska. Patrzy na człowieka z góry. Głupocie i śmierci sprzyjają okoliczności, symbole i sekrety.
Tata Oli zapadł mi w pamięć i jest. Jest w tej swojej opętanej niewiedzy, że za moment, za siedem lat, umrze. Że ani tam we Francji zdrowy, ani potem, już chory, z nowotworem, o którym nikt mu nigdy nie powie słowa, żaden lekarz, żaden człowiek, żaden żywy ni umarły nie szepnie – on będzie żył i umierał. I Los, raczej bez uśmiechu, będzie patrzył na zegarek i liczył upływające sekundy jego nieświadomości. Pędziliśmy mazdą do Francji, nie wiedząc, nie domyślając się, że wstęgą autostrady, wstęgą Losu, pośród pól, kwiatów, odległych budynków fabryk i szacownych Heidelbergów i Lozann, wypełnionych wiekową mądrością, pędzi z nami rychła śmierć taty Oli. Nie czuło się jej, nie słyszało, jak jedzie w bagażniku, wciśnięta między walizki, a może ukryta tylko w walizce taty Oli. Między koszulami, krawatami, spodniami, nieszczęsnym ochędóstwem, żałosnym ubiorem. Między tym, co jego i niczyje więcej. Choć przecież nie powinno się tak mówić, że to tylko jego, nie. Ta śmierć wielu obeszła. Dotknęła człowieka serca i ręki. Czułego i pracowitego. Tej śmierci nie zamknie się w walizce. Musiała się w mazdzie roztańczyć, rozeprzeć w fotelach, rozhulać jak wiatr, który smagał nasz samochód.
Dlaczego przyszło mi teraz myśleć o tamtej Francji? Czy białą mazdę okrywał cień śmierci taty Oli? Jechaliśmy do Francji czy w mrok? Ile w tym winy mojej mamy, gdy pokazywała mi zdjęcia swojej śpiącej w trumnie mamy i narażała mnie na śmierć? Na ten tren wleczony za mazdą, za Francją, za tatą Oli, a nawet za nami, za Olą młodą i za mną? Za mną młodym, lecz czymś przerosłym? Teraz, dziewiątego września 2018 roku, mimo że oddalony od tej koperty w kredensie, od tej szufladki, w której ta koperta spoczywa, o sto dwadzieścia sześć kilometrów – trzymam ją, niebieską, w ręku. I zastanawiam się: kiedy znów po nią sięgnąć? Kiedy znów sięgnąć po tę śmierć – i śmierć swoją? To znaczy po tę zasłonę, po tę noc, po ten sen – które od tamtego czasu, gdy miałem kilkanaście lat, mnie otaczają? Nawet jestem skłonny się zgodzić, że tamte piękne fotografie chronią mnie przed śmiercią. Oswojony, rozmyślam o niej wcale nie w skupieniu, wcale nie w przerażeniu i wcale nie w pożądanym dostojeństwie.
Dostojeństwo było nad Rodanem. Dostojeństwo było dwa dni później. Andrzej, brat Oli, zabrał swego ojca, nie myślącego o śmierci, i moją mamę w Alpy, do Chamonix. Stamtąd udali się kolejką w górę, by zobaczyć biel przeczystą i patos. Patos żlebów i patos ciszy. Wyniesienie góry i wyniesienie człowieka. Wspięcie się.
Mama wspinała się na palcach, gdy chciała sięgnąć po coś z szafy. Ale powszednie wspinanie się nie ma nic z tamtego w Alpach. Pod niebem. Tamto zdarza się w życiu raz, może dwa, trzy razy i ma coś z przerażenia. Jednak z przerażenia. Z podziwu dla wielkości, lecz i z zagadkowego podziwu dla bezradności: że to wysokie i to niskie są sobie obce; nie zbliżą się do siebie o milimetr. Stoi się. U stóp ma się wstęgę Rodanu. Lub patrzy się na Mont Blanc. Oczy zawiązuje wstęga niepokoju. Czy tu się nie zginie? Czy tu coś czegoś nie pochłonie? Rodan, Mont Blanc, niepokój – wszystko zostaje na swoim miejscu. I z tym „się” zostaje. Samemu.
Mama miała kłopot z dostojeństwem. Jej oczy patrzyły w inną stronę. Dostojeństwo ma wyższość, kiedy się ochładza i lodowacieje. Ma światło. Słońce tam w Alpach, u podnóża Mont Blanc, lśniło, a mama była samotna. Tkwiła w jakimś onieśmieleniu i urodzie świata, która ją chyba przestraszała. Jedna ściana Alp, druga ściana Alp, trzecia, czwarta, a w środku mała mama. Nagle znów dziewczynka, ta sama, co nad stawem, z warkoczem, uchwycona długiej gałęzi wierzby, wiotkiej i rozhuśtanej nad zielonym lustrem wody. I też sama. Tam w dzieciństwie i teraz tu w Alpach. Podróż ze Stawu koło Gąbina do Chamonix była przepastna. Trwała co prawda tylko pięćdziesiąt lat, ale te pięćdziesiąt lat było wiecznością, słońcem i nocą, blaskiem i cieniem. Przetoczyły się po drodze i korale wesołe, i czyjeś narodzenia, śluby i śmierci. Przetoczyły się czasy dokonane i niedokonane, zbliżenia i oddalenia. Mama spowiadała się z życia.
Stanąć przed czyimś popiołem, a stanąć przed czyimś wędrującym – tak powiem – ciałem to dwie różne kwestie. Pamiętam, gdy w dzieciństwie jechałem przez Pomorze na kolonie i opiekunka w którymś momencie powiedziała trochę do nas, dzieci, a trochę do naszego sunącego wąską drogą autobusu:
– O, patrzcie, tam palą ludzi.
– Proszę pani, a co to jest?
– Krematorium, niektórzy nie chcą być normalnie pochowani, tylko spaleni i już.
„I już” zakończyło dyskusję. Pamiętam dreszcz na to „i już”. Nie było na tamtych koloniach niczego straszniejszego od tego „i już” w drodze. „I już” przyćmiło całość kolonii w Borach Tucholskich, jagody, grzyby, kolonijne miłostki, obietnice pocztówek i listów. Naturalnie przesłałem później jednej czy drugiej koleżance pozdrowienia znad morza. Z tytułem „Kol.” – bo tak należało. Jednak one nic nie znaczyły. Te pocztówki, te słowa, wyzbyte życia. Umarł kolonijny spacer. Umarła polana. Umarł brzeg jeziora. Słowa „Pozdrowienia znad słonecznego morza przesyła Krzysztof” potwierdziły, że coś przeszło do historii. Że nie stanie się nic więcej. Że koleżanka mieszka w Gorzowie Wielkopolskim, a ja w Kutnie, i że między nami jest przepaść. Że moja pocztówka skreśla wspólne życie, małżeństwo i dzieci. Że nas nie będzie. Że ta koleżanka wyjdzie za kogoś z Gorzowa Wielkopolskiego, a ja ożenię się z kimś z Kutna. Przepaść nas złączyła i przepaść nas rozłączy. Przepaść złączyła nas tylko na kolonijne trzy tygodnie, jeden turnus, na legendarne dwadzieścia jeden dni tęsknoty za domem. Piszę akurat o Gorzowie Wielkopolskim, bo szczególnie miło pamiętam tamtą koleżankę. Miała długie blond włosy, lekko kręcone, była harcerką, a tańcząc, podnosiła wysoko rękę. Raz jedną, raz drugą. Pamiętam tę rękę. Byłoby fantastycznie, gdyby po wielu latach niewidzenia się wzięła moją książkę do tej ręki i uśmiechnęła się, czytając o sobie. Jako jedna z niewielu moich koleżanek z kolonii napisała natychmiast po pożegnaniu. Kol. Krzysztof Bielecki, dalej adres. I potem: „Pozdrowienia z mojego Gorzowa Wielkopolskiego przesyła Lidka”. Gdzieś tę pocztówkę mam. Jak wszystkie inne z kolonii, obozów i wczasów. I chyba Lidka rzeczywiście miała na imię Lidka. Po latach rzeczywistość ma niewiele do powiedzenia. Lidka? Nie Lidka? Sięgnąć po tę pocztówkę czy pytać się kolejne ileś lat o imię tej dziewczyny? Chyba wybiorę to drugie.