Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Życie Oli - zbuntowanej nastolatki z małego miasta - jest puste i pozbawione znaczenia. Codzienność osładza sobie wagarami, imprezami oraz używkami.
Wszystko zmienia się, kiedy poznaje człowieka mówiącego o sobie Brat Jan - przywódcę Stowarzyszenia Odnowy Ducha. Szybko orientuje się, że nie jest on kolejnym samozwańczym guru, a nawet, że nie jest zwyczajnym człowiekiem. Dochodzi do wniosku, że Jan i jego niezwykłe umiejętności moga być kluczem do dwóch rzeczy, których pragnie ponad wszystko - wolności oraz siły potrzebnej do osiągnięcia tej wolności.
Jednak czy wolnośc ponad wszystko jest warta tak wielkiego poświęcenia?
Czy uciekając od dotychczasowego życia Ola nie przejdzie z jednej klatki do drugiej?
I czy ta klatka nie okaże się gorsza od poprzedniej?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 449
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Chodź dotknij mnie
To anioły!
Jak to jest
To jest mój sen
Tylko dlatego, że jesteś nikim
Słowa jak przemoc
Tkwiący w kryzysie
Posłowie i podziękowania
ZWIASTUNKA
Warszawa 2021
Tytuł: Zwiastunka
Autor: Bartłomiej Sztobryn
Copyright © Bartłomiej Sztobryn 2021 Copyright for the cover art © by Bartłomiej Sztobryn 2021 All rights reserved.
Wydawca: K2 – Księgi i Książki Sp. z o.o.
Redakcja i korekta: Katarzyna Weintraub
Skład, łamanie i przygotowanie do druku: Krzysztof Biliński
Konwersja ePub/Mobi: Od slowa do słowa
Ilustracja na okładce: Wojciech „WU” Zieliński
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Żadna część książki nie może być w jakikolwiek sposób powielana bez zgody wydawcy, z wyjątkiem krótkich fragmentów użytych na potrzeby recenzji oraz artykułów.
Wydawnictwo K2A
www.k2awydawnictwo.pl
Warszawa 2021
Wydanie I
ISBN 978-83-962363-0-2
Chodź dotknij mnie
Jakbym był zwyczajnym człowiekiem
Spójrz mi w oczy
Przemoc jest pod moją skórą
W dłoni trzyma broń
Gotową do nadania sensu komukolwiek, czemukolwiek…
Archive – „Bullets”
Resztki tytoniu z przypalanego peta pomagały oszukać pusty brzuch, jednak tylko na chwilę.
Kolejny skurcz żołądka sprawił, że zakręciło jej się w głowie. Uczucie głodu przyjęło formę lodowej szpili, co jakiś czas kłującej w sam środek brzucha. Oprócz bólu wtłaczało w jej nerwy zimny jad, który drżeniem roznosił się przez kręgosłup aż do płuc.
Zatoczyła się na nogach. Oparła o mokrą ścianę najbliższego budynku, poznaczoną koślawym graffiti. Poczekała, aż zawroty przeminą. Rozejrzała się. Nikt z przechodzących przez ulicę nawet na nią nie spojrzał. A nawet jeśli spojrzeli, to świetnie udawali, że nic nie widzieli. Stosowali najprostsze możliwe rozwiązanie. Cholerni puści – pomyślała i zaraz złapała się na tym. Przecież to były Jego słowa. Jego określenie na takich ludzi. Jego określenie na „mieszkańców macierzy”. Oprogramowanie, które dobrowolnie powgrywali sobie w mózgi za pomocą religii, polityki, telewizji, internetu, gazet i kto wie, czego jeszcze. Kiedyś powiedziałaby o takich normiki, japiszony, może ewentualnie… Zastanowiła się. Nie mogła sobie przypomnieć, jakim epitetem najchętniej określała takich ludzi, zanim Go poznała. Ten fakt zdenerwował ją jeszcze bardziej. Paradoksalnie oddalił myśl o głodzie. Dał energię do dalszego działania.
Kolejny skurcz. Kolejna zimna szpila wbita w brzuch. Wniknęła do żołądka, po czym rozbiła się na tysiące ostrych kawałków. Odłamki pognały zwojami nerwowymi, wprawiając w drżenie całe ciało. Tym razem jednak nie doszło do zawrotów głowy. Uznała to za dobry znak. Teraz wystarczyło tylko złapać „okazję”. Ta nadarzyła się wkrótce.
Kręcenie się wokół bankomatów można przyrównać do krążenia padlinożerców wokół punktu, gdzie zazwyczaj przebiega wędrowny szlak zwierzyny. W końcu zawsze udaje się dostrzec potencjalną ofiarę. Co prawda nie konającą, ale za to ogłupioną alkoholem lub po prostu pośpiechem, a przez to nieuważną, sięgającą po portfel lub portmonetkę w celu pobrania pieniędzy z maszyny w zamian za odliczenie kilku cyfr na koncie w banku.
Mężczyzna w sportowej marynarce, najprawdopodobniej niewiele starszy od niej, zachwiał się, podchodząc do bankomatu. Nie była w stanie orzec, czy mocna alkoholowa woń, którą poczuła, pochodziła od perfum, którymi delikwent spryskał się tak obficie, że przekroczył wszelkie granice dobrego smaku, czy może od wódki, którą najpewniej wlewał w siebie bez opamiętania przez ostatnie kilka godzin. Jej organizm zareagował na zapach jak na truciznę. Mrowienie w żołądku stało się tak dotkliwe, że zwymiotowałaby, gdyby miała czym. Jednak ów nagły spazm miał swoje pozytywne strony, o ile sytuacja, w której się znalazła, w ogóle mogła takie mieć. Poruszyła się, a typ przy bankomacie nawet na nią nie spojrzał. Zaczęła zastanawiać się, czy w ogóle miał pojęcie, co się wokół niego dzieje. Po chwili doszła do wniosku, że był na to zbyt pijany. Potwierdzeniem tego był sam imprezowicz, bezskutecznie próbujący trafić swoją kartą w odpowiedni otwór w maszynie. Portfel bezmyślnie położył tuż obok numerycznej klawiatury.
Po dobrej minucie zalanemu japiszonowi udało się trafić w otwór na kartę. Co ciekawe, wpisanie numeru PIN okazało się nie być problemem. Podobnie, jak wybranie kwoty do wypłacenia. Młody karierowicz nieco gorzej poradził sobie z nagłym atakiem nudności, zwracając zawartość żołądka na chodnik. Nieprzejęty tym jednak, wrócił do operacji wypłacania pieniędzy.
Nadal stała obok bankomatu jakby nigdy nic i podpierała ścianę budynku, w który wbudowano urządzenie, pewna, że jej nie zauważył. Kałuża rzygowin leżała tuż przed jej butami. W pewnym momencie poczuła zapach tłustego, częściowo przetrawionego kebabu. Skurcz żołądka aż zabolał. Nie poruszyła się jednak. Czekała.
Wreszcie kątem oka zauważyła, jak pijany japiszon wyszarpuje kartę z czytnika, a potem pieniądze z podajnika. Gruczoły ślinowe wzmogły pracę, gdy oczy dziewczyny zarejestrowały kilka stuzłotowych banknotów w ręku imprezowicza. Kolejny skurcz. Czuła, że traci już siły. Za wiele czasu bez jedzenia.
Mężczyzna zachwiał się. Pieniądze wypadły mu z dłoni razem z portfelem, który jak kamień walnął w chodnik. Banknoty zleciały na niego, niczym liście. Początkowo nie mogła uwierzyć we własne szczęście. Adrenalina sprawiła, że przestała odczuwać skurcze żołądka. Skoncentrowała wzrok na jednym z banknotów. Tylko jeden… – pomyślała. – Wystarczy tylko jeden!
Wyobraziła sobie niewidzialną rękę. Odbiegała od jej ciała, wydłużała się, sięgała do banknotu. Poczuła ucisk wewnątrz czaszki u nasady nosa. Jeszcze tylko troszeczkę! – powtarzała sobie. Ucisk stawał się coraz bardziej bolesny. Zawroty głowy powróciły. Tak samo skurcze żołądka. Własny organizm sabotował jej wysiłki, ale nie dawała za wygraną.
Pijany japiszon schylił się. Bujając dłonią niczym huśtawką, próbował zebrać banknoty. Musiała się pospieszyć. Ucisk stał się niemal nie do zniesienia. Jednak próbowała nadal. Sięgnij po banknot… – powtarzała w myślach.– Sięgaj po tę cholerną stówę!
W pewnej chwili papier z podobizną Jagiellończyka przesunął się nieznacznie w kierunku dziewczyny. Nawet się nie poruszyła. Nadal podpierała ścianę budynku, wpatrując się w banknot. Ten poruszył się znowu. Potem jeszcze kawałek. Uniosła przednią część buta. Banknot, ciągnięty niewidzialną siłą, wsunął się pod podeszwę. Ukryła go, stawiając całą stopę z powrotem na chodniku.
–Krrrwaa – zajęczał Japiszon prostując się. Zaraz potem stanął w rozkroku, ratując się w ten sposób przed upadkiem.
Jego mętny wzrok spoczął na dziewczynie.
–Ejjj… Tyyy… – jego słowa cały czas bardziej przypominały jęk niż mowę. – Stówa mi wypadła…
Wzruszyła tylko ramionami. Równowagi nie ogarnia, ale rachować potrafi – skomentowała w myślach, a potem przeklęła własny pech.
–Ejjj… – powtórzył japiszon. – Krrrwa… Się pytam… Stówa, noo…
Szurając butami po chodniku przesunął się o krok do przodu.
–Zaaebe cięęę… – wybełkotał zapity imprezowicz. – Jak ją wzięłaaaś… Zaebe!
Nie miała czasu kantować, a przede wszystkim nie miała na to siły. Gwałtownie machnęła dłonią przed sobą. Zupełnie, jakby chciała w ten sposób rozciąć powietrze. Niewidzialna siła skupiła się i poleciała na wprost. Uderzyła imprezowicza. Pchnęła go z mocą, z jaką pchnąłby go nacierający ochroniarz z klubu. Mężczyzna zachwiał się. Zrobił krok do tyłu. Kolejny. Wpadł na ludzi stojących na pobliskim przystanku.
Krzyki. Przekleństwa. Tarcie opony o mokry asfalt, dźwięk autobusowego klaksonu.
–Ja nie chciałem! – zdołała wyłowić z kakofonii krzyków. – Wezwijcie karetkę!
Z pobliskich barów wybiegli ludzie. Zaklęła. Schyliła się szybko po banknot. Wpakowała mokry zwitek do kieszeni kurtki. Odwróciła się, po czym ruszyła przed siebie. Kiedy uznała, że jest dostatecznie daleko, zaczęła biec. Łzy napłynęły jej do oczu. Zniekształciły obraz świata niczym w krzywym zwierciadle. Biegła jednak dalej. W głowie wciąż huczał okrzyk mężczyzny. „Nie chciałem!”. Ona też nie chciała niczyjej krzywdy. Ani teraz ani wtedy, kiedy zaczął się jej koszmar.
Nosiła wtedy imię Ola.
Trzy miesiące przed Przebudzeniem
Brud na szybie zniechęcał do patrzenia na przemijający za oknem krajobraz. Jednak to właśnie tam Ola skierowała swój wzrok. Odgłosy wesołej rozmowy, co jakiś czas przerywanej mało wyszukanymi przekleństwami, zdawały się do niej nie docierać. Pragnęła i ze wszystkich sił starała się ponieść swoje myśli jak najdalej. Jak najdalej od szkoły, z której uciekła przez dziurę w parkanie razem ze swoją wesołą kompanią. Jak najdalej od lekcji, z których się zerwała. Jak najdalej od zapyziałej dziury, która – nie wiadomo jakim cudem – otrzymała prawa miejskie. Jak najdalej od domu – małego komunalnego mieszkanka, którego szczerze nienawidziła. Jak najdalej od codzienności, jak najdalej od zmartwień. Innymi słowy – jak najdalej od wszystkiego, o czym aktualnie rozmawiała pozostała trójka.
Trudno było podziwiać widoki, mając przed oczami przyschniętą do okna pamiątkę po jednym z pasażerów. Miała nadzieję, że to tylko ślina. Sięgnęła do „kostki” – plecaka w barwie szarawej zieleni. Szelki zostały kilka razy zerwane i na powrót przyszyte, o czym świadczyły plątaniny grubych nici w najróżniejszych odcieniach czerni, szarości, zieleni, a nawet czerwieni i bieli. Ogromna dziura z boku załatana została strzępem materiałowej torby w kolorach tęczy. Z kolei na klapie plecaka znajdowało się dokładnie siedem różnych naszywek. Sześć z nich to były nazwy zespołów: „Nocny Kochanek”, „Maneskin”, „Nirvana”, „Farben Lehre”, „Kabanos”, „Łydka Grubasa”, „Billy Talent”. Ostatnia była prostym i powszechnie znanym znakiem nienawiści i pogardy wobec systemu – koślawa litera „A”, której nogi i linia pozioma wykraczały poza okrąg, w który została wpisana.
Wyciągnąwszy z plecaka gruby marker podrapała się skuwką po krótkich, czarnych jak krucze skrzydła włosach. Chwilę później uśmiechnęła się pod nosem. Szybkim ruchem namalowała na szybie dwa czarne pierścienie, jeden większy od drugiego. Pojedynczą strzałką wskazała paskudztwo przyschnięte do szyby i przeszyła oba pierścienie. Całość podpisała „Centrum Wszechświata”. Jej wesoła kompania wybuchła śmiechem, gdy tylko zobaczyła dzieło koleżanki.
–Biorę Apollo Trzynaście z parkingu i lecę! – ryknął Czester i wyszczerzył zęby, pożółkłe od papierosów.
Każdy skrawek jego skóry przesiąkł zapachem tytoniu, nie wspominając o włosach, których zresztą nie miał za wiele. Ścięte były na krótko, a na dodatek w stylu mohawk. Z całej kompanii był najstarszy, najgłupszy i absolutnie przekonany, że jego dowcipy są śmieszne.
Poprawił kurtkę munduru polowego, z którego ramion oderwał polskie flagi. Potem objął siedzącą obok ślicznotkę o wielkich brązowych oczach i sięgających ramion włosach, którym starannie nałożona farba nadała kolor krwi. Połę skórzanej kurtki – z pewnością drogiej – podziurawiono niezliczoną ilość razy, co doprowadziło ją do niemal opłakanego stanu. A wszystko dla czterech kolorowych przypinek, z których dwie zdążyły już się zgubić. Z pozostałych jedna krzyczała, że punk jeszcze nie umarł, natomiast druga zestawiała ze sobą słowa „Jarocin” oraz „Festiwal”, które wyglądały, jakby ktoś niechlujnie namalował je sprejem. Właścicielka kurtki nigdy nie była w Jarocinie.
–Normalnie odkrycie na miarę Nobla! – rzuciła, uśmiechając się niewinnie.
W tonie wypowiedzi dało się jednak wyczuć koktajl złośliwej ironii połączonej z chłodem, który miał stawiać autorkę wypowiedzi ponad innych i który, jak zwykle w przypadku Oli, działał perfekcyjnie. Choć nie tak, jak życzyłaby sobie tego czerwonowłosa.
–Sońka, odkryj coś, co nie będzie nową pomadką, to na sto procent Nobla dostaniesz! – odgryzła się czarnowłosa.
Rozsiadła się na swoim siedzeniu. Założyła nogę na nogę i lekko pochyliła głowę czekając na ewentualną ripostę. Zwykle właśnie w ten sposób dawała Soni do zrozumienia, że co by się nie działo w tym maleńkim stadzie, to ona jest alfą.
–Ej no, Ola – wtrącił Czester. – No, weź już… Ostatnio wszystkich się czepiasz.
Nie była to prawda. Ola czepiała się wyłącznie Soni. Co prawda, zwykle to czerwonowłosa zaczynała, jednak ona zawsze kończyła. Z drugiej strony – nie do końca chciała to przyznać, ale rzeczywiście coś ostatnio nie dawało jej spokoju. Coś usadowiło się na granicy jej świadomości, drażniło i denerwowało, pozostając kompletną niewiadomą, czyli tym, czego ludzie boją się najbardziej. Ze wszystkich sił jednak starała się to ukrywać. Efektem były coraz ostrzejsze starcia z „koleżanką” – najładniejszą, choć z pewnością nie najmądrzejszą w całej ekipie. Nie była to wyłącznie jej ocena, wiedziała o tym dobrze. Wiedziała też, że nikt poza nią otwarcie tego nie przyzna, zwłaszcza Czester.
Odpowiedzią na słowa kolegi było zwykłe wzruszenie ramionami. Potem spojrzała znów na koleżankę. Szybko znudziło ją czekanie na kąśliwą odpowiedź.
Zwróciła swój wzrok w kierunku czwartego członka paczki, siedzącego obok niej pulchnego, niewysokiego chłopaczka o oczach złotych, jak jasne pełne. Z poczciwością jego twarzy konkurować mógł jedynie chaos ziemisto-brązowej czupryny, której falowane strączki dokładnie zakrywały czoło. Niektóre kosmyki sięgały nawet brwi. Zawsze bawiło ją, jak chłopak skrupulatnie przeczesuje włosy, przejeżdżając dłonią po niemal całej twarzy, jakby dopiero co się obudził. Robił tak dość często. Również i tym razem. Po tym, jak Ola klepnęła go mocno w ramię.
–Gonziu, nie śpij! – palnęła na tyle głośno, że przekrzykując turkot pociągu zwróciła na siebie uwagę innych pasażerów.
Większość szybko wróciła do własnych spraw. Siedzący z laptopem na kolanach brodacz w szarym polarze oraz chłopak z komórką, noszący zdecydowanie za wielkie spodnie i bluzę, której kaptur przytrzymywał na głowie ogromnymi słuchawkami, nawet na chwilę nie oderwali oczu od ekranów swoich urządzeń.
Jedna kobieta zawiesiła swój wzrok na dłużej. Zbyt długo w ocenie Oli. Skierowała na kobietę spojrzenie swoich wściekle niebieskich oczu. Zdaniem dziewczyny współpasażerka była stara – co najmniej dwadzieścia pięć, może nawet trzydzieści lat. Ubrana w elegancką spódniczkę i żakiet korpo-szczura, spoglądała na nich ze słabo ukrywaną pogardą. Ola odpowiedziała na spojrzenie. W ruch poszły środkowy palec oraz język, który wysunęła daleko, wykrzywiając przy tym usta w grymasie złośliwego uśmiechu. Wyglądała niczym wąż z rozdziawioną paszczą, którego kły zaraz wbiją się w ciało ofiary, by wtłoczyć w nie jad.
Szuranie przesuwanych drzwi odgradzających przestrzeń pomiędzy wagonami oraz lapidarny komentarz Czestera, składający się ze słowa będącego najkrótszym określeniem męskiego przyrodzenia, szybko sprowadziły Olę na ziemię. Usiadła spokojnie i oparła łokieć o krawędź zapaskudzonego okna. Ubrany w zielony uniform – symbol pracownika podmiejskich linii PKP – konduktor zatrzymał się przy wesołkach, przywitał chłodno, po czym wypowiedział standardową formułkę. Gonziu spojrzał na mężczyznę spod swojej czupryny.
–Bilety! – powtórzył konduktor.
Gonziu poprawił grzywkę, jak zwykle przejeżdżając dłonią po całej twarzy. Potem spojrzał na Czestera.
–Karten… – powiedział. Było to jedno z niewielu słów po niemiecku, jakie znał.
W odpowiedzi Czester rozłożył ręce.
–Żeby ten numer się udał, – powiedział beznamiętnie konduktor, wskazując na Czestera – pan blada twarz musiałby najpierw nie kląć na mój widok.
Ola wciąż wpatrywała się w okno, choć słuchała, jak rozwija się sytuacja. Przez brudną szybę zobaczyła peron. Poczuła, jak pociąg zwalnia. Kiedy się zatrzymał, konduktor zachwiał się lekko.
–Legitymacje! – rzucił.
Ola chwyciła plecak. Używając go niczym tarczy, natarła na pracownika kolei. Ten cofnął się, zachwiał ponownie, by na koniec usiąść na kolanach kobiecie, która z taką pogardą patrzyła na grupę. Czarnowłosa rzuciła się w bok, Gonziu popędził za nią. Czester i Sonia ruszyli w stronę drugich drzwi. Konduktor nie wiedział, za którą parą gonić.
–Proszę ze mnie zejść! – oburzyła się kobieta korpo-szczur.
Ola wyskoczyła z pociągu. Omal nie wpadła przy tym na studencika w okularach z modnymi, grubymi oprawkami, którego najwyraźniej nie interesował fakt, że najpierw wypuszcza się wysiadających. Dziewczyna śmignęła obok niego. Gonziu nie był ani tak zwinny, ani drobny, lecz jakoś udało mu się uciec. Po chwili dołączyli do nich Sonia oraz Czester.
Gnali dalej. Biegli, choć nikt ich już nie gonił. Pędzili co sił w nogach, wzbudzając zainteresowanie funkcjonariuszy Straży Ochrony Kolei i niesmak podróżnych. Biegli i śmiali się, aż zabrakło im tchu.
Reszta dnia minęła dokładnie tak, jak zaplanowali. Punktem pierwszym był obskurny całodobowy sklep w podlejszej dzielnicy miasta. Właściciela znali nie od dziś i wiedzieli doskonale, że sprzedałby alkohol nawet przedszkolakowi. Uzbrojeni w kilka litrów taniego wina mogli ruszyć na podbój miasta. Gdy szli, butelki wesoło brzęczały w plecakach. Byli zbyt głośni, by ktokolwiek poza nimi mógł to usłyszeć.
Jedna butelka poszła szybko, jeszcze w trakcie marszu. Zaraz otworzyli drugą. Tę również opróżnili błyska wicznie, tym razem w jakimś zaułku. Kolejnym etapem bezcelowej podróży okazał się supermarket. Szybko zostali pogonieni za urządzanie na parkingu wyścigów na wózkach. Znajdujące się opodal centrum handlowe również okazało się niezbyt przyjazne dla wstawionej kompanii rozrabiaków, puszczających z smartfona w kółko jedną i tę samą piosenkę, w której wokalista usilnie powtarzał, że chciałby zobaczyć, jak płonie ratusz. Może i mogliby zostać, gdyby Czesterowi nie skończyły się papierosy i gdyby nie próbował ich ukraść zaraz po wejściu do saloniku prasowego. Kolejna szaleńcza ucieczka – tym razem przed podstarzałymi ochroniarzami – zakończyła się w tramwaju, który zawiózł ich prosto do Śródmieścia. Tam, zajmując jeden ze schodków układających się wraz z drewnianymi stelażami ławek w rosnący ku górze trójkąt, w towarzystwie fontanny, będącej częścią deptaka, obalili pozostałe dwie butelki.
–Najpierw konduktor, a teraz to – wypomniała Ola, po czym z zacięciem przechyliła butelkę i wypiła pozostałą na dnie resztkę wina. – Po co ci były te faje, ja się pytam?
–Lubię palić – odparł Czester.
–To było wziąć od Sońki.
–Ja nie pa… – zaczęła ślicznotka, ale Ola szybko jej przerwała.
–Palisz! – powiedziała dobitnie, po czym wykonała efektowną pauzę w wypowiedzi, używając do tego siarczystego przekleństwa. – Palisz, tylko rzadko kiedy pety. Podzieliłabyś się czasem, co?
–Mało mam! – Sonia jęknęła jak mała dziewczynka, której matka nakazała podzielić się cukierkami.
Czarnowłosa nie wytrzymała. Zaniosła się śmiechem. Śmiechem głośnym, przepełnionym kpiną. Inni poszli za jej przykładem. Nawet Czester, choć zaraz zamilkł. Pierwszym powodem był wciąż pozostały w ustach, nieprzeżuty należycie kęs kanapki. Drugim twarz jego dziewczyny, która stała się równie czerwona, jak jej farbowane włosy.
–Ej, no… – odezwał się Czester.
–Co „ej no”?! – odparła Ola, rozkładając ręce. – Wszystko chcielibyście dla siebie? To po co tu Gonziu i ja? Spadniemy sobie gdzieś indziej, a wy poszukajcie jakiejś meliny i róbcie, co chcecie!
Gonziu udawał, że nie słyszy. Wpatrywał się tylko w swój gruby zeszyt, w którym od czasu do czasu zapisywał luźne myśli. Nigdy nikomu go nie pokazał. Kiedy Sonia zerwała się, słysząc docinki Oli, zamknął go szybko, unosząc przy tym głowę. Ponownie przetarł całą twarz dłonią, a potem odgarnął grzywkę.
–Myślisz, że taki „fajt-de-system” z ciebie? – Sonia pociągnęła nosem.
–Chcesz słownik angielskiego czy poprawnej polszczyzny? – odgryzła się Ola. – Wyskakuj z „maryśki” albo ze środkowym palcem, mam to gdzieś. Ale nie odstawiaj biednej, skoro wozisz się z kurtą za kilka stów.
–A co, zazdrościsz? Stary ci nie kupuje czy sponsor się tobą znudził? – Sonia uśmiechnęła się czując, jak jej słowa zawieszają się w gęstej atmosferze zdarzenia, jak spadają na Olę. Ona za chwilę wstanie, jak chłopak rzuci się na nią z piąchami, a Czester zajmie pozycję między nimi. Sonia wreszcie zatryumfuje w grupie.
Ola jednak wzruszyła tylko ramionami.
–U mnie przynajmniej to nie jest jedna i ta sama osoba – odpowiedziała ze spokojem.
Nikt nie wierzył, żeby twarz Soni mogła zaczerwienić się bardziej, niż dotychczas. To, co zobaczyli zmusiło ich jednak do weryfikacji tego poglądu. Gonziu i Czester spojrzeli po sobie, żeby zaraz skierować wzrok na czerwonowłosą, a potem na Olę. Każdy był gotów w razie czego łapać tę, która stała bliżej, gdyby dziewczyny nagle zapragnęły przejść do rękoczynów. Sonia jednak doskonale wiedziała, że jeżeli chce wygrać choć jedno starcie, musi zachować spokój. Zachować spokój i sprawić, żeby Ola wreszcie się zbłaźniła. Lepiej – żeby wreszcie stchórzyła. Żeby straciła wizerunek tej, która nie cofnie się przed niczym.
Pomysł nadszedł od strony starej, zabytkowej katedry. Przybył w trzech osobach. Na tym jednak kończyły się związki pomysłu z panującą w kraju religią.
Trójce przewodził wysoki, postawny chłopak, niewykluczone, że już mężczyzna. Z ogolonymi na gładko bokami głowy i twarzą kontrastowała zaczesana do tyłu blond fryzura zwana „na wikinga”, którą miał spopularyzować jakiś serial o dawnych wojownikach. Sonia próbowała przypomnieć sobie tytuł. Pamiętała, że był dość prosty. Po krótkiej chwili zrezygnowała.
Chłopak idący za pseudo-wikingiem, podobnie jak on ubrany był w czarno-biały strój, przywodzący na myśl kostiumy z chińskich filmów klasy B. No i… był przystojny. Wysoki, choć nie tak, jak kolega, włosy miał brązowe i uroczo nastroszone, natomiast oczy zielone jak liście na wiosnę.
Miniaturowy peleton zamykała drobniutka nastolatka o niesamowicie długich, jasnych włosach oraz okrągłej, niemal dziecięcej twarzy i oczach w barwie indygo. Sonia szybko doszła do wniosku, że dziewczyna, pomijając czarno-białe materiałowe ponczo, pod którym skrywała swoje filigranowe ciało, wygląda jak anioł albo dziecko z tych dewociarskich karteczek, które księża oraz zakonnice wciskali dzieciakom na lekcjach religii, w czasie chodzenia po kolędzie, podczas przygotowań do Pierwszej Komunii, a potem do Bierzmowania i przy wielu innych okazjach. Zapragnęła przywalić jej w tę słodką, niewinną buźkę.
Wtedy właśnie mętny pomysł majaczący w jej głowie ułożył się punkt po punkcie w złośliwy plan.
–Ja nie daję za darmo! – rzuciła wreszcie.
–Dłużej nad tym nie mogłaś myśleć? – prychnęła Ola.
–A ty co? Taka niezależna, a sępić blanta chcesz? – odparła koleżanka, podchodząc bliżej Oli. Szybko strząsnęła rękę Czestera z ramienia, kiedy ten spróbował ją powstrzymać. Kolejnej próby nie było.
–Dobra, zmieniam zdanie! – Ola pokiwała głową. – Zatrzymaj se go. Tylko weź już do mnie nie gadaj. Czuję, jak od tej rozmowy spada mi IQ.
–Czyli nie chcesz go wygrać? – Sonia uniosła z wyższością głowę. – Wiedziałam, że cienka jesteś.
Ola nie omieszkała zapytać, o co Soni chodzi, wsadzając w pytanie dodatkowe słowo będące powszechnym, wulgarnym określeniem kobiety, pracującej ciałem. Sonia odpowiedziała chytrym uśmieszkiem.
–Widzisz tamtych pajaców? – zapytała, wskazując palcem trójkę w czarno-białych strojach.
–Banda czubków wciskających ulotki – stwierdziła Ola. – Albo Krishniaki albo znów te cioty z teatru studenckiego.
–Krishniaki to raczej nie są… – zauważył Czester. – Jakoś tak nieubrani po ichniemu.
–Sekta w sekcie – Gonziu prychnął pewien swego, choć nie miał żadnych dowodów na poparcie swojej tezy.
Ola zaśmiała się. Czester parsknął. Sonia nie zareagowała.
–No to posłuchaj ich – skomentowała czerwonowłosa. – Montują sobie własny system oparty o jakieś wymysły walniętego guru. Nie miałabyś ochoty pokazać im, co o tym myślisz?
Ola wsłuchała się w to, co głośno i wyraźnie wypowiadała cała trójka, starając się wciskać przechodniom kolorowe ulotki. Musiała wreszcie przyznać – Sonia miała rację. Odnowa Ducha? Ukryty potencjał? Przypomnieć sobie dawne talenty? – powtórzyła w myślach usłyszane strzępki zdań, a potem dopowiedziała, gdzie taką odnowę mogliby sobie wszyscy wsadzić. Spojrzała ponownie na Sonię.
–Gramy o blanta, tak? – zapytała dla pewności, a właściwie bardziej po to, by Gonziu i Czester mogli w razie czego poświadczyć.
Sonia pokiwała głową. Twarz wykrzywił jej złośliwy uśmiech, który podkreślony ostrym makijażem dawał nieco upiorny, a na pewno groteskowy efekt.
–Dobra – Ola odezwała się po dłuższej chwili. Przez moment wpatrywała się w czarno-białą trójcę. W jej oczach wydawali się niemal nierealni. A jednak istnieli. Istnieli i drażnili oczy swoim wyglądem, a uszy ideologiczno-religijnym bełkotem. – Jak brzmi rozkaz dowództwa? – dokończyła, po czym spojrzała na Sonię z wyczekiwaniem.
Dziewczyna w drogiej skórzanej kurtce rozejrzała się wokoło. Czerwone włosy zafalowały. Po chwili utkwiła wzrok w kanapce swojego chłopaka, częściowo wysuniętej z foliowej, przezroczystej torebki. Zręcznym ruchem chwyciła i pociągnęła. Wyrwała folię niemal z całą kanapką. Zanim jednak Czester zdążył wyksztusić: „Ej!”, co zrobił tuż po złapaniu chleba drugą ręką, Sonia podała torebkę Oli. Ta spojrzała na koleżankę. Z jej oczu bił brak zrozumienia.
–Potraktuj ich balonikiem! – powiedziała wreszcie Sonia.
Ola ponownie prychnęła.
–Niby z czym? – zapytała kpiąco. – Z wodą? Tylko na tyle cię stać?
W odpowiedzi Sonia wskazała butelkę z winem, stojącą na ławce tuż obok Gonzia.
–Balonem z takiej torebki to najwyżej jednego z nich – zauważyła Ola.
–Okej, – zgodziła się koleżanka. – Ale ja wybieram, kogo.
–Spoko.
Ola zawiązała u dołu torebki supeł, żeby ją uszczelnić. Potem chwyciła butelkę i nalała do środka płyn barwy starych winogron. Śmierdział siarką i czymś słodkawym, przywodzącym na myśl denaturat. Typowy zapach taniego sikacza. Zawsze lepiej było to żłopać, niż wąchać – skwitowła w myślach. Gdy skończyła, odwróciła się, spoglądając w kierunku czerwonowłosej dziewczyny.
–No, – zaczęła, odwracając wzrok w stronę czarno-białej trójcy, – to w którego?
Tym razem to Sonia się zaśmiała. Zaśmiała się głośno, a jej śmiech przepełniała tak wielka kpina, jak rechot Oli, który parę chwil wcześniej doprowadzał ją do pasji. Wskazała palcem filigranową dziewczynę. Złote nici jej długich włosów falowały na wietrze.
–Prysznic będzie dla niej! – oznajmiła.
–A co za różnica, czy ona, czy któryś z tych dwóch? – Ola odbiła piłeczkę. Z wypełnionej winem torebki na jej dłoń ściekła czerwona kropla, spływając na nadgarstek, by na koniec wsiąknąć w krawędź koszulki.
–No właśnie, co za różnica? – powtórzyła Sonia. – Skoro pękasz przed takim wyzwaniem, pewnie pękłabyś, gdybym wybrała któregoś z nich.
Ola zacisnęła usta. Po chwili jednak wykrzywił je paskudny uśmiech.
–Jak wrócę, skręt ma być gotowy – powiedziała chłodno.
Pewnym krokiem ruszyła w stronę trójki. Torebkę z winem schowała za plecy.
Ponczo drobnej dziewczyny, podzielone na kolory czarny i biały w taki sposób, jakby przedstawiało księżyc w fazie pierwszej kwadry, unosiło się lekko za każdym razem, kiedy jego właścicielka odwracała się do kolejnych przechodniów i wyciągała do nich drobniutką dłoń z ulotką. Ola dopiero z bliska zauważyła, że legginsy, opinające szczupłe nogi – chyba równie chude, jak ramiona dziewczyny – też były czarno-białe, podobnie, jak i botki. Skąd ona miała na to pieniądze? – przeszło jej przez myśl. – Skąd ich wszystkich stać na takie wymyślne stroje? Myśli te jednak szybko zostały zastąpione przez mieszankę ekscytacji i pewnej dozy strachu, który ją ogarniał.
Im była bliżej, tym bardziej czuła pulsowanie w skroni, tym głębiej oddychała i tym wolniej stawiała kolejne kroki. Wzrokiem celowała w kierunku dziewczyny o złotych włosach, która z niezachwianym entuzjazmem i uśmiechem na twarzy obracała się do kolejnych przechodniów. Wręczając ulotkę zawierającą adres i szczegóły wydarzenia zapraszała na spotkanie, które miało ponoć odmienić życie każdego, kto przyjdzie. Osoby, które brały ulotkę – nie mówiąc o wysłuchaniu dziewczyny – można było policzyć na palcach jednej ręki. W większości byli to bardzo młodzi mężczyźni albo wręcz chłopcy, którzy raczyli zwrócić uwagę na jej urodę, ale zaraz rezygnowali z podjęcia dalszych posunięć ze względu na spojrzenia, jakie w ich kierunku posyłali obaj towarzysze złotowłosej, a zwłaszcza ten najwyższy.
Ola była zaledwie kilka kroków od blondynki, kiedy dziewczyna spojrzała na nią swoimi oczami koloru indygo. Przez chwilę, która trwała równie krótko, jak jedno uderzenie serca, zobaczyła zmęczenie na twarzy pokrytej jasną skórą. Zaraz jednak zastąpił je uśmiech, z którego nie tyle biła radość, co wręcz naiwność. Ola nie potrafiła dojść do wniosku, czy mała anielica była aż tak tolerancyjna, że śmierdząca papierosami i tanim winem świruska jej nie odrzucała, czy też tak głupio ufała swoim dwóm towarzyszom. A może aż tak wierzyła, że na świecie byli dobrzy ludzie? Że jest jakikolwiek podział na dobro i zło? Cokolwiek to było, stanowiło tak silny element jej światopoglądu, że widząc idącą w jej kierunku Olę sama zbliżyła się o kilka kroków. Jednocześnie wyciągnęła przed siebie dłoń z ulotką.
Szybki ruch. Odsunięcie w bok. Dłoń oraz foliowa torebka z czerwonym płynem przeszły pod pachą. Uniesienie ręki. Otwarte usta blondynki, które jeszcze przed chwilą składały się do wypowiedzenia formułki zapraszającej na spotkanie, mające odmienić życie każdego, kto na nie przyjdzie. Oczy koloru indygo, które w jednej chwili stały się szerokie i okrągłe, niczym pięciozłotówki.
Folia zderzyła się z twarzą złotowłosej. Gdy pękła, wydała odgłos przypominający plaśnięcie, niczym padająca na podłogę martwa ryba. Krzyk stłumiła niewielka ilość paskudnego wina, która dostała się do ust i gardła, przyprawiając dziewczynę o chwilowe oniemienie. Zaraz potem nastąpił atak kaszlu, którego nie powstydziłby się gruźlik w zaawansowanym stadium choroby. Ola patrzyła na dziewczynę. Na to, jak garbi się i kaszle. Na strój, którego białe elementy pokryły brudno-różowe plamy oraz jasne włosy i twarz, po których obficie ściekały czerwone krople. Patrzyła. Nagle poczuła się źle. Trwało to jednak tylko przez krótką chwilę.
Wielka dłoń kończąca długie ramię omal nie pochwyciła koszulki Oli. Na szczęście zawsze była szybka. Zawsze spostrzegawcza. Nauczyła się tego, jak większości rzeczy, które potrafiła, czyli podczas szlajania się po ulicach aż do nocy, a często jeszcze dłużej.
Odskoczyła i wykrzyczała polecenie, będące składającym się z jednego słowa wulgarnym nakazem odczepienia się od jej osoby. Jednak młody mężczyzna o modnej fryzurze nie miał zamiaru rezygnować. Ola wrzasnęła po raz drugi. Kątem oka zobaczyła, jak mniejszy z chłopaków obejmuje dziewczynę. Z troską spoglądał na nią, wypytywał, czy nic jej nie jest. Kiedy ręka ją pochwyciła, krzyknęła po raz trzeci. Odsiecz przybyła.
Czester natarł na długiego wikinga, niczym zawodnik futbolu amerykańskiego.
–No co?! – rzucił, po czym pchnął mężczyznę siłą samych ramion. – Wpierdol chcesz?!
Sonia i Gonziu zwyczajem swojego małego stada natychmiast stanęli przy Oli.
–Wpierdol?! – Czester powtórzył, po czym pchnął go kolejny raz. Wiking odsunął się i szybkim ruchem przyciągnął punka do siebie. Jego długa ręka sprawnie owinęła się wokół szyi chłopaka. Zanim jednak skończył zakładać chwyt, natarcie kolejnego osobnika z grupy niemal zwaliło go z nóg.
–Ma się tę masę! – palnął Gonziu, klepiąc się po wystającym brzuchu.
Chwila dezorientacji wystarczyła, żeby Czester zdołał się uwolnić. Nie wystarczyła jednak, by cios zadany przez niego trafił celu, którym był nos pseudo-wikinga. Blondyn z kucykiem przyjął pozycję, gotów do ruszenia i zrewanżowania się pięknym za nadobne. Postąpił krok w kierunku Gonzia. Czester połknął haczyk i ruszył na przeciwnika. Ten cofnął się i obrócił w jego stronę. Już był jego…
–Dość! – Donośny baryton poniósł się po placu. – Wystarczy, bracie!
Czester wykonał niezdarny sierpowy. Wiking uniknął ciosu prostując się. Punk z mohawkiem o mały włos nie potknął się o własne nogi.
Ola patrzyła ze zdziwieniem, jak pseudo-wiking potulnieje, niczym pies słyszący polecenie swojego właściciela. Spojrzała w kierunku, z którego dochodził głos.
Od strony przeciwnej do katedry szedł mężczyzna. Za nim znajdował się zaparkowany na chodniku czarny samochód, którym najpewniej przyjechał. Był wysoki, choć nie tak długi, jak jego jasnowłosy podopieczny. Spojrzenie bystrych, niebieskich oczu, przeszło od grupy „ulotkarzy” do tej drugiej, brudnej, skorej do awantury i zdecydowanie nietrzeźwej. Przypatrywał się Oli, Czesterowi, Soni i Gonziowi, lecz w jego oczach nie było nienawiści, nie było żalu, ani nawet ciekawości. Jego oczy były dziwnie spokojne. Jak ślepia drapieżnika, który po polowaniu zakończonym sukcesem, najedzony obserwuje pozostałą zwierzynę, nie darząc jej ani nienawiścią, ani miłością.
Ola patrzyła na niego, gdy przeszedł obok. Patrzyła na jego łysą głowę. Patrzyła na jego połyskujący w słońcu, chiński ubiór, którego spodnie tak jak u dwóch młodych mężczyzn były białe, ale za to marynarka nie była czarna, a czerwona. Ten wyraźny, niedający się nie zauważyć znak nie pozostawiał wątpliwości, kto jest przywódcą grupy.
–Ciągle muszę ci przypominać? – powiedział, stając przed blondynem i kładąc mu rękę na ramieniu.
Pseudo-wiking westchnął ciężko. Po chwili kiwnął twierdząco.
–Dziękuję, Bracie Janie – odpowiedział z pokorą.
Czester, Ola, Gonziu i Sonia stali jak zaczarowani, patrząc na scenkę rodem z filmu przygodowego klasy B lub innej niskobudżetowej szmiry spod znaku magii i miecza, w tym konkretnym obrazie mającą domieszkę klimatu Dalekiego Wschodu. Patrzyli i naprawdę nie mieli pojęcia, co powinni w tej sytuacji zrobić.
Odpowiedź przyszła ze strony człowieka nazwanego Bratem Janem. Gonziu, Czester i Ola unieśli ręce. Sonia postąpiła krok do tyłu. Mężczyzna w chińskim stroju jedynie wyciągnął w ich stronę ulotkę.
–Proszę, to dla was – rzekł. – I przepraszam – mój brat nie do końca opanował sztukę samokontroli. Przed moimi uczniami jeszcze daleka droga.
–Spadaj! – powiedziała Ola.
–Po prostu przeczytajcie – odparł. Jego głos nie był nawet zimny. Nie wydawał się też nerwowy. Wręcz przeciwnie. Nadal bił od niego spokój. – Jeżeli w najmniejszym stopniu nie zainteresuje was to, co jest tu napisane, znajdźcie nas i rzućcie we mnie.
–Nie słyszałeś, co mówiła? – palnął Czester.
–Nie macie odwagi nawet spojrzeć? – usta mężczyzny nazwanego Bratem Janem wykrzywił ironiczny uśmiech.
„Odwaga”, czy raczej oskarżenie o jej brak to coś, co działa na wielu ludzi, choć nie na wszystkich. Ola należała do tej pierwszej grupy. Wyrwała ulotkę z rąk łysego w czerwonym kaftanie i cofnęła się. Czester oraz Gonziu, nie kryjąc zdziwienia, również się cofnęli, opuszczając nieprawidłowo trzymane gardy.
Brat Jan kiwnął głową na znak pożegnania, po czym odwrócił się i podszedł do złotowłosej dziewczyny w czarno-białym stroju.
–Chodź! – powiedział. – To nic takiego.
Cała czwórka opuściła plac przy fontannie. Ola spojrzała na ulotkę, potem ponownie uniosła wzrok, kierując go w stronę oddalającej się grupy. Wtedy zobaczyła oczy koloru indygo zwrócone na nią. Nie widziała w nich strachu, nie widziała żalu. Widziała jedynie zdziwienie. Jakby patrzyła na szczenię, które zostało skarcone, choć nic złego nie zrobiło i nie potrafiło tego zrozumieć. Znów poczuła się źle.
–Spadamy! – Hasło padło nagle, rzucone przez Gonzia, jak petarda marki „Korsarz”.
Ola obejrzała się gwałtownie. Dwóch umundurowanych policjantów szło w ich kierunku. Kroki stawiali szybko. Spojrzeniami celowali w grupę.
W ten sposób i z tego powodu jedna czwórka zeszła z placu, a potem odjechała czarnym samochodem, za to druga dała dyla.
* * *
Ogromna twarz Johna Lennona, namalowana sprejem na ścianie starej hurtowni, wpatrywała się w porośnięte uschniętą trawą pole. Na jego drugim końcu znajdował się blok mieszkalny. Tak nowy, że jeszcze w stanie surowym.
Ola opierała się plecami o podbródek Lennona, siedząc na resztkach betonowego podestu, który – sądząc po serii ogromnych, prostokątnych dziur ziejących ze ściany, na której widniał piosenkarz – służył do załadunku tirów. Siedziała i wpatrywała się w dal, podobnie jak podobizna artysty.
–Długo jeszcze? – zapytała w końcu.
Sonia, ślęczała nad bibułką, starannie wysypując na nią susz z plastikowej torebki.
–Mówiłam, że nie mam skrętów – burknęła.
–Mówiłaś, że masz mało – wypomniała jej Ola.
–Wal się! – padła odpowiedź.
Ola prychnęła niczym kot, po czym uniosła rękę i rozczapierzyła palce.
–Bójcie się! Czerwony kotek was podrapie! – szydziła.
–Małpa! – warknęła Sonia, po czym wyciągnęła rękę do Oli. Spomiędzy palców wystawał świeżo wykonany skręt. – Bierz i spadaj na bambus!
–Zluzuj tyłek, kicia – Ola wzięła skręta. – Dzień się jeszcze nie skończył.
Sonia uniosła głowę. W jej oczach gniew mieszał się zaciekawieniem.
–Co ty chrzanisz? – zapytała po chwili.
Twarz Oli wykrzywił wredny uśmiech. Z tylnej kieszeni dżinsów wyciągnęła ulotkę i rzuciła Soni.
–Chcesz pokazać, że jesteś twardsza ode mnie? – Ola przykucnęła przy Soni i spojrzała na nią wyzywająco. – To pójdziesz i wysłuchasz ze mną tego pitolenia.
–Powaliło cię! – odparła Sonia, po czym dodała kilka zdecydowanie mocniejszych epitetów określających psychiczny stan Oli.
Kruczowłosa zaśmiała się.
–Patrzcie ją – rzekła z wyższością. – Popychać innych w przepaść to pierwsza, a sama nie skoczy. Laska, jeśli ja jestem cienka, to ciebie trzeba pensetą szukać.
Po tych słowach zlustrowała ciało „koleżanki”.
–W sumie to by pasowało! – dodała na koniec.
Sonia zerwała się na nogi.
–Dobra! – odparła uśmiechając się przy tym zawadiacko. – Ale to żadne wyzwanie, tak po prostu siedzieć… – Co proponujesz? – zapytała odważnie Ola.
–Kompletny „pomidor” – powiedziała Sonia po chwili zastanowienia. – Żadnego śmiechu, nawet małego prychnięcia – zaklęła, po czym dodała jeszcze – Nawet małego uśmieszku, nieważne, co ten łysy pajac będzie tam pitolił.
–Ta która przegra, kupuje drugiej działkę! – podsumowała wszystko Ola.
Dziewczyny uścisnęły sobie dłonie na znak przyjęcia warunków zakładu.
–Ej… – zaczął Czester.
–Co „ej”?! – Sonia i Ola zawołały jednocześnie.
–Dziewczyny, ja… – Gonziu przełknął ślinę – ja zgadzam się z Czesterem, wiecie?
Obie panny wycelowały zaskoczony, a jednocześnie zagniewany wzrok na pulchnego chłopaka. Ten westchnął głośno. Rozmowy z płcią przeciwną nie przychodziły mu łatwo. Nigdy.
–Ola, ty czytałaś to w ogóle? – Gonziu spojrzał na ulotkę. – „Słowo jest u Boga, ale tkwi w człowieku. Nieskończony potencjał zapomniany w ciągu tysiącleci” – zacytował, po czym zaklął – To nie żadne Krishniaki! Do diabła, to nawet nie scjentolodzy!
–No i co?! – odparła Ola. – Co mi taki zrobi? Zagada na śmierć?
–Ola…
–Spadaj na szczaw! – palnęła przerywając chłopakowi – Nie chcecie, to nie idźcie, z wami się nie zakładam.
Po tych słowach odwróciła się w kierunku Soni.
–I co? – zapytała – Tchórzysz jak oni, czy jedziesz po bandzie?
Odpowiedź Soni mogła być tylko jedna.
* * *
Pomieszczenie wypełniały równo poustawiane, szerokie krzesła z wygodnymi siedzeniami w kolorze pastelowego błękitu. Pomimo, że nie wszystkie były zajęte – zwłaszcza te z przodu – Ola wraz z resztą ekipy znaleźli cztery, znajdujące się najdalej od składanej sceny, ale za to najbliżej drzwi wyjściowych. Kolejność zasiadania ustanowili tak jak zwykle, w kompletnym rozgardiaszu. Tym razem jednak niespecjalnie zwrócili na siebie uwagę innych ludzi, obecnych na sali. Każdy z nich – Ola zauważyła to później, gdy już siedziała – był jakby we własnym świecie. Zapatrzeni w smartfony, zaczytani w ulotki, gazety, książki, a nawet czytniki książek elektronicznych. Jakby każdy z obecnych wstydził się, że tu przyszedł, a rozmo wa z kimś mogłaby tylko potwierdzić, że ma czego. Jakby każdy wstydził się swojego zagubienia. No bo kto inny przychodziłby tu, jak nie jakiś zagubiony „baran”, szukający nowego „pasterza”? – pomyślała rozglądając się.
–No i…? – niecierpliwił się Czester. – Gdzie ten łysy pajac?
Tuż przy rogach sceny, niczym strażnicy stali pseudo-wiking oraz przystojniak. Obaj spokojni, z kamiennymi twarzami, ubrani w swoje czarno-białe stroje. Stali tak już dobrych dwadzieścia minut, czyli od momentu, kiedy cała szopka miała się zacząć.
Gonziu zaklął, po czym spojrzał na dziewczyny. Ola spojrzała na Sonię. Sonia na Olę. Obie uśmiechnęły się do siebie. Nie był to jednak uśmiech uprzejmy. Było w nim ukryte wyzwanie. Pytanie, czy któraś ma zamiar się poddać i wyjść, a co za tym idzie – przegrać zakład. Żadnej z nich nie przeszło to nawet przez myśl.
Po kolejnych dziesięciu minutach dało się słyszeć szuranie. Jeden z potencjalnych uczestników wreszcie nie wytrzymał i wstał. Boczne drzwi, prowadzące na zaplecze, otworzyły się niemal w tej samej chwili. Blondyn w białej koszuli, który właśnie miał zamiar wyjść, zamarł. Jego wzrok utkwiony był we wchodzącego na kolejne stopnie łysego mężczyznę ubranego w chiński strój – czerwoną marynarkę i białe spodnie. Dziwnie ubrany mężczyzna albo nie zauważył blondyna, albo udawał. Kiedy jednak zatrzymał się na środku sceny i spojrzał na niego, jasnowosy momentalnie usiadł na swoim miejscu.
–Czas – powiedział mężczyzna dość cicho. – Dziękuję, że pragnęliście poświęcić swój czas… – Zrobił pauzę. Tak długą, że Ola mało nie ziewnęła. – Jeżeli myślicie jednak, że poświęcacie go dla mnie, jesteście w błędzie. Dzisiaj, może po raz pierwszy w życiu, poświęcacie czas naprawdę dla siebie samych.
Ola usłyszała poruszenie. Jak zaalarmowane zwie rzę odwróciła głowę w stronę Soni. Ta odjęła szybko rękę od twarzy.
–Prychnęłaś! – szepnęła.
–Nie! – odszepnęła jej Sonia.
Ola spojrzała na siedzącego obok niej Czestera. Ten pokręcił głową, potwierdzając słowa czerwonowłosej. Nie uwierzyła. Spróbowała poszukać poparcia u Gonzia, siedzącego z drugiej strony. Jednak chłopak tylko wzruszył ramionami. Ola westchnęła ciężko. Ponownie spojrzała na scenę.
–Jeżeli nie wierzycie, że w każdym z nas tkwi nieograniczony potencjał, to robicie, co należy – łysy mężczyzna mówił coraz głośniej. Gestykulował również coraz więcej. Ruchy jego rąk były płynne, jak unoszące się i opadające fale. Niemal hipnotyzowały. – Żyjemy w kulturze dezinformacji. Nauczono nas wątpić we wszystko, co wymyka się doktrynom. Wszystko, czego nie potrafi okiełznać religia, wszystko, czego nie potrafi podporządkować sobie nauka – wszystko to zostało potępione. A teraz nawet owe religie i nauka zostają poddane w wątpliwość. Słowo stało się synonimem kłamstwa. Dlatego nie musicie wierzyć moim słowom. Wystarczy, że uwierzycie swoim oczom.
Chwilę po tym, jak Brat Jan zakończył swoją przemowę, prowadzące na zaplecze drzwi otworzyły się ponownie. Ola nie zdążyła nawet nacieszyć się ciszą, jaka zaczynała wypełniać pomieszczenie.
Jej wzrok przyciągnęła filigranowa dziewczyna o twarzy anioła. Zamiast poncza miała teraz na sobie obcisły, jednoczęściowy strój, który podobnie jak poprzednie ubranie był w połowie czarny, a w połowie biały. Długie blond włosy przypominały porozciągane sprężynki, najprawdopodobniej na skutek długotrwa łego mycia. Twarz miała już nie bladą, ale wręcz różową. Szorowała ją, czy co? – zastanowiła się Ola.
Dziewczyna w drobnych dłoniach trzymała niewielką, czerwoną poduszkę, na której leżał nóż.
–A ten co? – skomentował Czester. – Hudiniego odstawiał będzie?
Oli zadrżały usta. Miała ogromna ochotę skomentować to, co właśnie zobaczyła. Filigranową dziewczynę dostojnie wspinającą się po schodach, zatrzymującą się tuż przy swoim guru i z namaszczeniem wyciągającą poduszkę w jego stronę. Spojrzała w bok. Sonia kręciła się w miejscu.
–Masz coś do powiedzenia? – zagadnęła koleżankę.
–Chyba twoja stara! – odpysknęła Sonia.
–Riposta na poziomie.
–A co, może ty wysiadasz?
–Ja tak łatwo nie daję… – Ola zrobiła pauzę. Na tyle długą, by odpowiednie, wulgarne skojarzenie, dotarło do Soni – …za wygraną.
–Lumpiara.
–Tirówa.
Kolejny epitet podsumowujący Olę Sonia miała na końcu języka. Nie wypowiedziała go jednak. Poruszenie, jakie zapanowało wśród oglądających sprawiło, że obie spojrzały w kierunku sceny.
Jan garbił się przez chwilę. Oddychał ciężko. Po chwili wyprostował się. Uniósł drżącą dłoń przed siebie. Ostrze noża przeszło na wylot. Ubarwione krwią, błyszczało w świetle jasnych lamp pomieszczenia. Pozwolił, by ludzie napatrzyli się na ranę. By obrzydzenie i strach wsiąkł w ich umysły dostatecznie. Kiedy uznał, że nadszedł czas, chwycił nóż za rękojeść i szarpnął. Krew trysnęła na scenę. Nawet wtedy nie krzyknął ani nie jęknął.
–Nie bójcie się – powiedział lekko drżącym głosem. – Nie oszukuję was. Czy naprawdę to sobie zrobiłem? O tak! Kto jest odważnym Tomaszem, którego nam każe się zwać Niewiernym? Człowiekiem, który nie wie rzył ślepo, a słusznie poddawał w wątpliwość majaczenia swoich przyjaciół, dopóki sam nie zobaczył tego, co oni? Jak już mówiłem – nie wierzcie mi. Uwierzcie temu, co widzicie.
Po tych słowach zszedł ze sceny. Przeszedł się między ludźmi, pokazując im drżącą, krwawiącą dłoń. Jedni przyglądali się, inni odwracali wzrok. Jedna dziewczyna odwróciła się tak gwałtownie, jakby chciała uciec. Jakiś chłopak zrobił się zielony na twarzy, jednak nie potrafił odwrócić wzroku od zalanej krwią dziury, ziejącej ze środka dłoni.
Przy znajomej czwórce zatrzymał się na dłużej.
–Gratulacje – powiedział cicho. – A teraz zobaczcie.
Gonziu, który siedział najbliżej, odsunął się razem z krzesłem. Sonia zrobiła się blada, a Czester popisał się kolejną wiązanką niecenzuralnych słów.
–I co?! – głos Oli poniósł się po sali. – Jara cię kaleczenie się na oczach innych? Co to niby ma być?
Ku zdziwieniu Oli i jej towarzyszy, łysy guru uśmiechnął się. Uśmiechnął się szeroko i co najważniejsze – szczerze.
–„Nie sądźcie, bo sami będziecie sądzeni” – powiedział głośno. – Chcemy tego, czy nie, te słowa są tak bardzo zakorzenione w naszej kulturze i tak dwojako rozumiane. Jak mamy sądzić? Kogo? – Brat Jan ponownie zaczął okrążać salę. – Odpowiedź na drugie pytanie jest prosta. Każdego. Ale jak sądzić? Jakie sądzenie jest złe? Czy gdy sędzia osądza o ewidentnej winie, robi źle? Czy gdy nauczyciel przedstawia rodzicom, że ich dziecko źle się uczy, definiuje je jako złego ucznia, czyli właśnie osądza – czy to złe osądzanie? Czy gdy zostałem osądzony właśnie w tej chwili przez jedną odważną dziewczynę, gdy zostałem zapytany, dlaczego się kaleczę, co ewidentnie w waszych oczach jest szaleństwem albo oszustwem – czy takie sądzenie jest złe? Czy gdy Tomasz powiedział, że nie uwierzy innym apostołom, dopóki sam nie ujrzy i nie dotknie ran Zbawiciela, de facto osądzając ich, uznając za kłamców lub szalonych – czy zrobił źle? Wątpienie, to podstawowa reakcja każdego normalnego człowieka. Tylko najbardziej bezczelni kłamcy mogą kazać odczytywać wątpienie jako coś złego, błogosławić tym, którzy wierzą bezwarunkowo, niczym małe dzieci swoim rodzicom.
Wszystkie słowa wypowiedział spokojnie, z doskonałą dykcją. W jego głosie nie słychać było wahania. Każdego wypowiadanego słowa był pewien tak, jak ksiądz tego, co zapisane jest w Piśmie Świętym.
Ola poczuła ciarki na plecach. Brat Jan powrócił na scenę.
–Każdy z was widział – powiedział. Znów mówił ciszej, zmuszając tym samym słuchaczy do większej koncentracji. – Każdy z was, bez wyjątku, coś sobie pomyślał na ten temat. Albo, że ta rana to sztuczka, albo, że kaleczę się na oczach innych ku własnej uciesze, albo jeszcze coś innego. Każdy z was osądził mnie i to co zrobiłem, a tylko jedna osoba odważyła się to powiedzieć. Tylko jedna osoba rzuciła mi wyzwanie. Nie obawia się mnie, a osądza prawdziwie. Przedstawia swoje stanowisko wobec mojego postępowania. Jedna osoba ma odwagę uwolnić swój potencjał! Pod warunkiem, że podejmie kolejne wyzwanie!
Ola zacisnęła palce na krawędziach krzesła tak mocno, że aż zbielały jej knykcie. Ramiona zadrżały. Chciała uciekać, wiać. Chrzanić zakład! – to była pierwsza myśl, jaka pojawiła się w jej głowie. – Tego już za wiele!
–Odwróciła się i zobaczyła ten złośliwy, pełen przedwczesnego tryumfu uśmiech. Do tego zadarta głowa, która miała pokazać wyższość Soni. Pokazać, że wygrała, jeszcze zanim stało się to faktem. Ola sklęła ją w myślach. Niedoczekanie twoje! – ta myśl skutecznie odpędziła wszelkie watpliwości i strach.
Obdarowała koleżankę uśmiechem tak pogardliwym, jak kobietę korpo-szczura z pociągu. Pokazała język. Wystawiła środkowy palec. Potem wstała.
–No to? – rozłożyła ręce. – Czego ode mnie chcesz?
Człowiek nazywany Bratem Janem uśmiechnął się ponownie.
–Udowodnić ci, co kryje się we mnie, w tobie… – odpowiedział. – Co kryje się w nas wszystkich!
–Niby jak?
–Wystarczy, że podejdziesz do mnie – odpowiedział – i uściśniesz moją dłoń.
Ola przecisnęła się między siedzeniami. Już miała ruszyć dalej, kiedy poczuła palce zaciskające się na jej przedramieniu. Obróciła się.
–To już przegięcie! – powiedział Gonziu. Potem spojrzał na Sonię. – Koniec zakładu!
–Ustalone było, – przypomniała Sonia złośliwie – że nie odpadamy, choćby nie wiem co.
–„Nieważne, co ten łysy pajac będzie pitolił” – zacytował Gonziu. – Twoje słowa, Sonia. Ale to nie jest pitolenie! – zaklął. – To jest cholerne przedstawienie i idzie zdecydowanie za daleko.
–Słodkie – powiedziała Sonia. – No dobrze, w sumie Gonziu ma racje. Ola może nie wytrzymać uściśnięcia zakrwawionej dłoni. Brrr, przerażająca jest sama myśl.
Ola zacisnęła usta. Wyszarpnęła rękę z uścisku.
–Dzięki Gonziu – odpowiedziała. – Ale cykaj się za siebie, okej?
Po tych słowach ruszyła w kierunku sceny.
Po sali poniósł się dudniący, rytmiczny odgłos glanów, uderzających o drewnianą podłogę. Dudnienie stało się jeszcze bardziej donośne, kiedy Ola weszła na stopnie, a potem przeszła po ustawionej scenie. Zatrzymała się krok przed łysym guru, który wciąż świdrował ją swoim spojrzeniem. I wciąż się uśmiechał. Jego ręka, wyciągnięta nieco w stronę Oli, ociekała krwią, która kapała na scenę. Ola uśmiechnęła się nerwowo. Nad tym uśmiechem już nie panowała. Pojawił się sam, jak tik u osoby z jakimś schorzeniem. Czego to niby dowiedzie? – zastanowiła się, próbując w ten sposób dodać sobie odwagi w tej osobliwej sytuacji. – Chyba tylko tego, że gość jest powalony! Wyciągnęła swoją dłoń, po czym ścisnęła jego. Poczuła ciepłą, lepką maź krwi, która przylgnęła do jej dłoni. Potem poczuła coś jeszcze.
Najpierw pojawiło się mrowienie. Przebiegło od ściskanej dłoni aż do ramienia. Następnie, niczym obrzydliwy ślimak, przepełzło po kręgosłupie i niżej, aż do kolan. Ola poczuła lekki skurcz w prawej łydce. Jakby właśnie zakończyła szaleńczy bieg, od którego zależało jej życie. Po chwili pojawiły się zawroty głowy. Po nich przyszły mdłości.
Ola pochyliła głowę. Zamrugała nerwowo oczami. Brat Jan wciąż ściskał jej dłoń. Ola chciała ją wyrwać, ale nie miała siły. Skurcz w łydce nagle zniknął, a wraz z nimi czucie w całych nogach.
–Ale beka! – palnęła Sonia, po czym zaśmiała się głośno. Czester zaklął. Gonziu zerwał się z miejsca.
Przez pierwsze kilka sekund wszyscy z niedowierzaniem patrzyli na Olę – klęczącą i dyszącą, jakby właśnie przebiegła maraton. Mężczyzna zwany Bratem Janem puścił jej dłoń.
Gonziu momentalnie podniósł się z krzesła. Ceregiele przestały się liczyć. Po prostu przebiegł przez salę. Wpadł na scenę, po czym objął przyjaciółkę. Z jego pomocą Ola wreszcie zdołała się podnieść. Ponownie zamrugała oczami. Zaklęła. Gonziu nie wiedział, o co chodzi. Spojrzał na dłoń Jana. Po ranie nie było śladu! Teraz była to poplamiona krwią, lecz całkowicie zdrowa dłoń.
–Ty chory posrańcu! – wycedził grubas.
Swoją wypowiedź wzmocnił wiązanką niewybrednych zwrotów, określających nie tylko stan psychiczny, nie tylko moralność, ale również kompleksy łysego mężczyzny. Nim ten zdołał odpowiedzieć, Gonziu sprowadził koleżankę na dół.
–Dam radę… – powiedziała słabo.
–Zamknij się! – odpowiedział jej Gonziu.
–Jeszcze raz tak powiesz, a ci przywalę – odpowiedziała Ola.
–Jasne – sarknął. Ola westchnęła ciężko.
Czuła się, jakby obudziła się po ostrej imprezie na kacu gigancie.
–Zaraz się zrzygam – stwierdziła.
* * *
Ola obejmowała pobliski betonowy śmietnik, raz po raz wyrzucając z siebie wszystko, co zjadła lub wypiła tego dnia, a przynajmniej takie odnosiła wrażenie. Każdy spazm oprócz wymiotów powodował też ból żołądka i żeber. Ludzie przechodzili obok, z obrzydzeniem patrząc na dziewczynę. Zwykle odwracali potem głowy, spoglądając wcześniej z zaskoczeniem, a czasem ze wzgardą na grubaska o piwnych oczach, wydzierającego się na pozostałą dwójkę.
–I co się niby twoim zdaniem stało? – Sonia wzruszyła ramionami. – Miała po prostu zjazd i tyle.
–Zjazd po takim czasie?! – Gonziu wydarł się znowu, po czym dodał kilka niewybrednych epitetów odnoszących się do ignorancji rozmówczyni.
–Ej! – Czester odezwał się w końcu. – Gonziu, weź uważaj.
–Ty se na nią uważaj! – ryknął chłopak wskazując czerwonowłosą. – Masz, co wyszło z tych zasranych zakładów!
–No co? – Sonia ponownie wzruszyła ramionami – Bo to raz się porzygała?
–Czy wszystko w porządku?
Łysy Mężczyzna wyłonił się zza winkla. Był spokojny Zdawał się być też nieco zmartwiony.
Gonziu szybkim krokiem podszedł do łysola i pchnął go z całej siły. Mężczyzna cofnął się zaledwie o pół kroku.
–Co jej dałeś?! – warknął Gonziu, a potem powtórzył kilka razy, wsadzając między słowa najpopularniejsze z przekleństw.
–Nic – odpowiedział mężczyzna. Ręce trzymał z tyłu, jednak utrzymywał pewną postawę. – Taki mam talent. To prawda przyprawia o ciarki.
–Co ty chrzanisz? – Gonziu nie wytrzymał. – Jesteś świrem! Świrem! Dociera to do twojej łysej kiepeły, ty stary zboku?!
Łysy mężczyzna po prostu kiwnął głową.
–Może kiedyś zrozumiesz.
–A co tu niby jest do rozumienia?! – Gonziu ponownie podniósł głos. Przechodnie oglądali się na niego, kiedy wyklinał łysego mężczyznę w chińskim stroju.
–Gonziowi odwala, co? – szepnęła Sonia do Czestera. Ten wzruszył tylko ramionami. Wyciągnął papierosa, oglądając całe zajście.
Gonziu był gotowy na wszystko. Był gotów nawet przywalić łysolowi, nieważne, jaki by to miało efekt. Spokój, jaki zachowywał mężczyzna zwany Bratem Janem sprawiał, że chłopaka coraz bardziej świerzbiły ręce.
Dłoń, która zacisnęła się na ramieniu, wybudziła Gonzia ze wściekłego amoku. Odwrócił się.
–Wyluzuj! – powiedziała Ola. Była blada jak trup. Garbiła się. – Spadajmy, co?
Gonziu spojrzał gniewnie na łysego, po czym cofnął się.
–Masz niespotykany potencjał! – mężczyzna zwrócił się do Oli. – Otwieramy w tym mieście enklawę. Wiele moglibyśmy się od ciebie nauczyć.
Ola spojrzała na Brata Jana. Jedno wulgarne słowo wystarczyło, żeby określić, co myśli o takim zaproszeniu.
–W ulotce jest adres. – Jan kontynuował niewzruszony. – Przemyśl to jeszcze.
Ola powtórzyła przekleństwo. Potem razem z Gonziem oddaliła się w kierunku pobliskiego przystanku autobusowego. Czester i Sonia poszli za nimi.
–Ale odwaliłaś! – komentowała Sonia, kiedy siedzieli na przystanku. – Zjazd miałaś, przyznaj się!
Ola milczała.
–Przymknij się Sonia! – burknął Gonziu.
–Ej… – powiedział Czester.
–Niech po prostu przyzna! – Sonia wzruszyła ramionami. – Nieźle to wyglądało. Ciekawe, jak on zrobił tę sztuczkę z ręką? Widziałam kiedyś takiego, co łaził po mieście i robił sztuczki. Ten pewnie tak samo zrobił. Co, Ola? No, weź już coś powiedz. Zatkało cię? Nie mów, że mu uwierzyłaś?
–Wiesz co, Sońka…? – zaczęła Ola.
–No co? – odpowiedziała wyzywająco czerwonowłosa.
–Tam na tej szopce… – Ola przerwała. Słaby uśmiech wykrzywił jej usta – …zaśmiałaś się!
* * *
Krawędzie tarczy słońca, które o tej porze przyjmowało barwę czerwonego złota, zahaczały o przemijające za oknem krawędzie drzew. Ola nie miała pojęcia, jakim cudem czas tak szybko przebiegł. Pamiętała, jak powtarzała Gonziowi, że wszystko w porządku. Pamiętała, że nie uwierzył jej ani razu. Pamiętała, że kilka razy odgryzła się Soni. Była jednak zmęczona. Tak zmęczona, że jedyne co w tej chwili była w stanie zrobić, to patrzeć w okno, na krajobraz, który – tak jej się zdawało – przemijał z zawrotną prędkością.
Na zaczepki Soni odpowiadała zdawkowymi wulgaryzmami. Starała się udawać, że komentarze koleżanki obchodzą ją tak mało, jak jeszcze nigdy. Efekt został osiągnięty dopiero w połowie drogi pociągiem. Sonia wreszcie się przymknęła. Zasługę miał w tym również Gonziu, który odparł argument Czestera.
–Stary, ty umiesz liczyć? – zapytał. – Kiedy wypiliśmy to wino? Gdyby w nim było coś więcej, prawie od razu mielibyśmy lot, a nie po kilku godzinach. Mówię ci, że to ten łysy cwel coś wykombinował. Są substancje, które mogą wnikać przez skórę. Nawet halucynogenne!
–A gdzie taką załatwić? – zapytał Czester.
Grubasek rozłożył ręce z rezygnacją, po czym opadł ciężko na oparcie siedzenia.
–Gonziu, weź nie zgrywaj Einsteina! – palnęła Sonia. – Jest coś Oli? Nieraz już wyglądała gorzej… Ola, odezwałabyś się, jak o tobie gadają!
–To przestańcie, cepy – odpowiedziała Ola dopiero po dłuższej chwili. Głos miała zachrypnięty. – Nie wiem, co tamten palant odfajkował i mam to gdzieś.
–Masz gdzieś to, że jakiś religijny świr wykorzystał cię w swojej gierce?! – Gonziu nie był w stanie w to uwierzyć.
–Tak – skłamała Ola. – Mam to totalnie w dupie!
* * *
Osobnik o nazwisku Pieprzny był podobno człowiekiem, który miał bezpośredni wpływ na uzyskanie praw miejskich przez aglomerację, w której Oli przyszło mieszkać całe swoje życie. Najwyraźniej jednak nie był zbyt lubiany, zwłaszcza przez miejscowych działaczy okresu Polski Ludowej. Ulica Pieprznego była jedną z najbardziej zaniedbanych w całym mieście. Pęknięcia w asfalcie ciągnęły się przez całą długość pomiędzy skrzyżowaniami, wyznaczającymi krańce ulicy. Studzienki zapadły się do tego stopnia, że stały się niemal pułapkami na przejeżdżające samochody. Czteropiętrowe bloki komunalnego osiedla pokrywały zacieki i odbarwienia. Z tego, co Ola słyszała, zostały pomalowane tylko raz, kiedy je ocieplano. Było to podobno jeszcze przed jej urodzeniem. Zresztą nieraz zastanawiała się, czy to całe ocieplenie nie było jakąś ściemą.
Noc pomagała zapomnieć o wyglądzie osiedla. Nie pomagała za to poruszać się po popękanym chodniku. Słabe światło ulicznych latarni, a przynajmniej tych, które jeszcze działały, wcale nie pomagało.
Ola potknęła się o kawałek brukowej kostki, który jakiś czas temu został ułamany i wypchnięty przez korzeń rosnącego tuż przy chodniku drzewa. Zaklęła pod nosem. Cały czas czuła zmęczenie. Co on mi zrobił? – zastanawiała się. Zaklęła ponownie. Wspominała słowa mężczyzny zwanego Bratem Janem, jego wykład. Wspominała też szyderstwa Soni, która w ten sposób jeszcze w pociągu usilnie starała się zdementować słowa Oli, twierdzącej, że ta przegrała zakład. Najbardziej jednak wkurzył ją Gonziu, który, zwłaszcza jak na siebie, był wyjątkowo nerwowy. Sonia i Czester wyraźnie nie rozumieli, o co mu chodziło. Ola rozumiała i właśnie dlatego była na niego wściekła. „Stul się wreszcie, Gonziek!” – powiedziała mu, kiedy wreszcie wysiedli z pociągu. – „Nie potrzebuję niańki!”. Sonię po prostu sklęła, olewając przy tym powtórzone kilkakrotnie „Ej!” Czestera. Odeszła, zanim czerwonowłosa zdążyła cokolwiek wymyślić. Do diabła z wami! – podsumowała w myślach to, co wydarzyło się prawie godzinę temu – Ze wszystkim!
Uniosła głowę. Rozejrzała się. Po chwili zaklęła ponownie. Z okna jej mieszkania biło jasne światło żyrandola. Spojrzała na zegarek. Znów zaklęła. Myślała, że jest później. Westchnęła głośno, po czym ruszyła w stronę swojego bloku. Nie miała najmniejszej ochoty na to spotkanie, była jednak zbyt zmęczona, żeby jeszcze krążyć po mieście.
Zamek w drzwiach wejściowych jak zwykle się zacinał. Musiała kilka razy pokręcić kluczem, zanim ustąpił. Przekroczyła próg, by zaraz pokonać kolejną przeszkodę – kilka stopni prowadzących na parter. Dotknęła ściany, wymacała przełącznik światła, po czym wcisnęła guzik. Bez skutku. Pewnie ten złamasspod trójki znowu zajumał żarówkę! – pomyślała.
Zamek w drzwiach prowadzących do mieszkania szczęknął, gdy Ola przekręciła klucz. Westchnęła po raz ostatni, po czym nacisnęła klamkę.
–Ola? – usłyszała – To ty?
Głos matki brzmiał o wiele weselej, niż zazwyczaj. Pomijając, że rzadko kiedy brzmiał wesoło.
–Ola?
–Taaa… – odpowiedziała.
Zdjęła buty, po czym skierowała się do dużego pokoju, z którego dochodziło wołanie.
Ola miała niebieskie oczy swojej matki, jej proste, ciemne włosy, nawet jej bladą, łatwo wysuszającą się skórę. Nienawidziła tego w sobie. Nie miała jednak jej długiego nosa ani wąskiego, wysuniętego do przodu podbródka, a gdy się uśmiechała nie ukazywała górnych zębów wraz z dziąsłami. Te „braki” miała po ojcu, który zostawił ich, gdy była jeszcze mała. I tych cech nienawidziła jeszcze bardziej.
Matka Oli uśmiechnęła się na widok córki. Dziewczynie nie podobał się ten uśmiech.
–Wyszłaś po szkole ze znajomymi? – zapytała matka.
–Taa… – skłamała Ola. – Zaraz po szkole zrobiliśmy sobie tripa do miasta.
–Aż do miasta? – matka Oli nie kryła zdziwienia. – To niezbyt długo tam byliście, co?
–Niezbyt – kłamała dalej Ola.
Starała się trzymać fason, robić dobrą minę do złej gry. Żeby to nie było to! – pomyślała, choć nie potrafiła sobie wyobrazić żadnego innego powodu, dla którego jej matka miałaby być tak wesoła. – Żeby to nie było to! Żeby to nie było TO…
–Głodna jesteś? – zapytała matka.
–Nie bardzo… – odpowiedziała Ola.
–Zrobiłabym kolację! – kontynuowała matka, najwyraźniej ignorując negat córki – Co chcesz? Może zapiekankę? Pamiętasz, jak robiłam zapiekanki z klusek i sera? Na twojej porcji robiłam kwiatki z keczupu. Pamiętasz?
–Taa… – odpowiedziała Ola, choć o wiele lepiej pamiętała, jak spaliła swoją pierwszą zapiekankę. Miała wtedy dziewięć lat. Pamiętała też, jak matka na nią nakrzyczała. Dopiero swąd spalenizny zdołał ją obudzić. Głodna córka dopraszająca się śniadania nie była wystarczająco silnym argumentem.
–No to postanowione! – mama klasnęła w dłonie.
Zaczęła grzebać w szafkach. Otwierała jedną po drugiej, a potem zamykała.
–Nie wiesz, gdzie jest patelnia? – zapytała po chwili.
Ola ruchem ręki wskazała zlew.
–A co ona tam robi?
–Robiłam sobie jajecznicę na śniadanie – odpowiedziała dziewczyna.
–Ach, no tak… – mama przyłożyła rękę do policzka. – To będziesz musiała trochę dłużej poczekać.
–Mama… – zaczęła niepewnie Ola – jest dosyć późno. No i jadłam na mieście… – skłamała.
Mama skierowała na córkę spojrzenie swoich oczu, z których bił niemal dziecięcy zawód.
–Spędzamy tak mało czasu ze sobą… – powiedziała. – Ale jeśli nie chcesz spędzać czasu z matką… no rozumiem… ja też niespecjalnie lubiłam…
Ola westchnęła.
–Chodziło mi o to, że jest późno, wiesz? – Ola próbowała się wykręcić. – Smażenie o tej porze… Po co masz się męczyć?
Matka Oli niespodziewanie uśmiechnęła się.
–Słodka jesteś – odpowiedziała, podchodząc do córki. – Masz rację, nie wszystko musi być z cholerną pompą. Zwykłe kanapki ci wystarczą? Już wiem – na nich namaluję ci kwiatek, co ty na to?
–Mamo, mam…
–No, nie daj się prosić! – mama mrugnęła do Oli. – Zdejmij ten plecak i …
Przypadek. Ola odruchowo cofnęła się, kiedy mama chwyciła plecak. Ulotka wysunęła się przez niewielką szparę. Z cichym szelestem wylądowała na podłodze.
–Przepraszam – powiedziała mama, schylając się szybko.
–Nie, czekaj! – zaprotestowała Ola. – Ja sa…
Mama Oli schyliła się prędko, jednak podniosła powoli. Jej oczy wpatrywały się w tytułową stronę ulotki. Przez chwilę czytała.
–Co to jest? – zapytała. – Co to za Stowarzyszenie Odnowy… – przerwała i spojrzała jeszcze raz na ulotkę – … Odnowy Ducha?
–Skąd mam wiedzieć? – Ola wzruszyła ramionami, żeby uwiarygodnić swoje kłamstwo. – Wciskali to wzięłam, żeby się odczepili.
–Ola… – mama przyjęła znienawidzony przez dziewczynę mentorski ton. – … proszę, nie okłamuj mnie. Nie w takich sprawach. Nie wiesz, co to mogą być za wariaci… To żadne pocieszenie. Wiem, że nie jest nam lekko, ale…
Ola westchnęła ciężko i przewróciła oczami. Matka nie przestawała mówić. Poczekała jeszcze kilka sekund, po czym wyrwała jej z ręki ulotkę.
–Nie słuchasz, to zobacz – powiedziała głośno Ola.
Szybkim krokiem podeszła do zlewu i otworzyła drzwiczki pod nim. Stał tam kosz na śmieci i tam właśnie Ola miała zamiar wrzucić ultotkę od tych „świrów”, których przywódca najprawdopodobniej zabawił się jej kosztem i wykorzystał dla pozyskania kilku nowych frajerów – … ale nie mnie, łysy pajacu – pomyślała.
Spomiędzy najróżniejszych śmieci wystawała smukła szyjka przezroczystej butelki, zakończonej czarną obwolutą i zakrętką. Znajomy napis przedstawiający znaną markę producenta wódki, jaki widniał na obwolucie, całkowicie rozwiał wątpliwości Oli. Prychnięcie, jakie z siebie wydała, przepełniało swojego rodzaju gorzkie rozbawienie.
–Źle się czułam… – zaczęła matka.
Ola nie odpowiedziała. Wepchnęła ultokę do kosza i zamknęła drzwiczki. Ponownie zarzuciła plecak na ramię.
–Zmęczona jestem – powiedziała.
–Ola…
–Powiedziałam, że jestem zmęczona! – powtórzyła stanowczo Ola.
–Jasne! – matka nagle zmieniła ton. Machnęła obiema rękami, jakby próbowała coś strzepnąć z dłoni. – Uciekaj! Idź sobie! Zostaw matkę, jak twój ojciec! Przynajmniej masz coś po nim!
Ola aż za dobrze znała te nagłe zmiany nastroju. Za dobrze wiedziała, że w takich sytuacjach jakakolwiek rozmowa mijała się z celem. Ruszyła w kierunku swojego pokoju.
–Wiedział co robi! – rzuciła, mijając rodzicielkę.
Chwila. Jeden impuls. Dłoń z impetem zderzająca się z policzkiem dziewczyny. To była zaledwie chwila.
Początkowo Ola nie czuła nic. Z niedowierzaniem patrzyła na swoją mamę, która, wnosząc po minie, była zdziwiona jeszcze bardziej od córki. Potem pojawiło się pieczenie. A zaraz za nim gniew, w dziwny sposób pomieszany z rozpaczą. Poczuła, jak łzy napływają jej do oczu.
–Ola! – zawołała za nią mama.
Odpowiedziało jej trzaśnięcie drzwi.
–Olka! – teraz krzyk dotarł wraz z donośnymi krokami. Kiedy ucichły, nastąpiło szarpnięcie klamki. Ola w ostatniej chwili zaparła drzwi, podstawiając oparcie krzesła pod klamkę. Metoda, którą podpatrzyła oglądając filmy, okazała się skuteczna.
–Skarbie, porozmawiajmy! – płaczliwy ton matki, któremu wtórowało głośne pukanie do drzwi, co jakiś czas zamieniane na szarpanie za klamkę, były ostatnimi dźwiękami, jakie Ola chciała słyszeć w tej chwili.
Rzuciła plecak na łóżko. Wyciągnęła z niego komórkę, a potem słuchawki. Nastawiła na największą głośność, po czym odpaliła ulubioną playlistę. Słuchawki szybko wetknęła w uszy.
Spojrzała w kierunku wejścia do pokoju. Damiano David, widniejący na plakacie wraz z resztą zespołu, drżał razem z drzwiami.
Policzek nadal piekł.