Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Poetycka menażeria obejmująca różne gatunki istot żywych – od najdrobniejszych organizmów, owadów, przez zwierzęta wodne i lądowe, Homo sapiens, aż do największych ssaków – których los staje się soczewką naszego bycia w świecie. Różnorodność Zwierząt apokryficznych – książki wpisującej się w aktualną refleksję ekopoetycką – dotyczy też użytych przez autora gatunków poetyckich, w tym klasycznych, jak elegia, oda czy poemat. Nie brak tu odniesień autobiograficznych, popkulturowych czy mitycznych, dzięki którym to, co apokryficzne, wypchnięte poza nawias, wchodzi do kanonu. Dimityr Kenarow nie poprzestał na poziomie zaangażowania słownego – cały dochód z wydanej w 2010 roku książki został przekazany sofijskiemu ogrodowi zoologicznemu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 47
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wszystkim zwierzętom
Ta zjawa wpierw jest miejscem tylko,
w które twój wzrok uderza dźwięcznie:
lecz tam, na czarnym tym futerku
ustanie twe spojrzenie najsilniejsze:
niczym szaleniec, gdy w największym
wzburzeniu czerń napotka nagle
i zaraz na poduszce w swojej celi
wyzbyty szału kładzie się bezradnie.
Spojrzenia, które weń trafiły kiedykolwiek,
zdaje się w sobie przemyślnie ukrywać,
by rozgniewany, niespokojny, groźny,
sycić się nimi i w dreszczach zasypiać.
Lecz nagle zwraca, jakby obudzony,
swój pyszczek prosto w twoją twarz:
i odnajdujesz wzrok swój dawny
w bursztynach jego oczu zapatrzonych,
zamknięty niespodzianie tam
odtąd już zawsze, jak owad wymarły.
Rainer Maria Rilke, „Czarny kot”, przeł. A. Lam
Pierwszy kamień
Wyłupione oczy, wrzucone do oceanu. Przepiękne
przezroczyste ciała z ciekłego szkła, przez które widać
duszę (albo brak duszy). Nie ma nic ukrytego
tu. Nie ma głębokich tajemnic, bezdennej
podświadomości. Niczym otwarte zegary
meduzy tykają na powierzchni, tętnią
ich galaretowate serca. Woda w wodzie.
A jednak: pamiętam tamto lato na skałach
w pobliżu Kaliakry. Wietrzne, matowe niebo.
Mewy, które na próżno walczyły
z wiatrem; osłabłe kormorany, usadzone
jak krzywe zęby na brzegu. A w dole, w gardle
Morza Czarnego – meduzy. Straszne, bezkształtne
stwory. Pamiętam, jak się w nie wpatrywałem
bezlitośnie, jak podniosłem największy kamień.
Eksplozja była oślepiająca.
Akwarium
Świat gupików i sumików. Równoległościan przezroczystego, absolutnie przezroczystego wyobrażenia. Kiedyś wypełniał nas lęk przed pradawnym, dziecięcym mrokiem oceanu, pośród którego bezgłośnie krzyżowały się bezimienne szczęki. Nawet basen z gładkimi płytkami i podwodnymi projektorami, niezostawiającymi ani jednego zacienionego kąta, budził panikę, gdy stopa z wyciągniętymi palcami traciła czucie dna. Kiedyś toń była wszędzie.
Miałem 8 lat, kiedy przestałem śnić koszmary. Mieszkałem z mamą i tatą na 11 piętrze w bloku 16 na Miasteczku Studenckim. Zrzucałem plastikowe żołnierzyki z balkonu i mierzyłem swoim nowym zegarkiem elektronicznym, jak szybko dosięgną ziemi. 1,7 sekundy, według wyliczeń. Nie wiedziałem, co to oznacza, ale ta liczba mnie uspokajała. Wieczorem przed zaśnięciem powtarzałem na głos: „1,7 sekundy”.
W tym samym roku dostałem akwarium. 30 х 40 х 50 centymetrów. 60 litrów. Z kamykami na dnie, podwodnymi roślinkami, filtrem i pompą. Godzinami patrzyłem, jak szare sumiki wąsikami badają tajemnice dna niczym nurkowie z popularnonaukowych filmów Jacques’a-Yves’a Cousteau. Posypywałem powierzchnię kurzopodobnym pokarmem i gupiki wystrzeliwały zajadle w górę. Stukałem w szkło knykciem i uciekały. Kiedy pompa przestała działać, woda zzieleniała.
Wyciągnąć na jaw głębinę. Zobaczyć, jak wszystko logicznie działa, zamknięte za kruchymi ścianami oka. Oka z martwymi rybkami.
Żółw Szari
Powoli niczym żółw okrążam
skorupę ziemi. Jestem odwróconym
statkiem w podróży dookoła świata
na czterech łuskowatych nogach zamiast masztów.
Jestem smokiem bez marzeń, który powoli
okrąża ziemię. Nigdzie nie ma ani jednej
księżniczki. Jeden krok, dwa kroki, trzy.
Nie wiem, co jest dalej. Powoli
niczym żółw okrążam skorupę
ziemi. Sofia, San Francisco.
Nie rozumiem geografii. Słucham
jedynie muzyki nazw.
Do-re-mi-fa. La-la-la-la. Znam tysiące
piosenek. Pomagają w długich podróżach.
Okrążam powoli ziemię. Powtarzam rzeczy,
które wiem. Czuję się jak w domu, zawsze
gdy docieram na koniec świata.
Gdy statek z nazwami tonie, śpiewam.
Skorupa żółwia
Jak trumna. Jak dwoje
ludzi, wczepionych jedno w drugie.
Jak dwie kromki chleba. Jak okładki
encyklopedii. Jak okrągłe kamienie. Jak
kamienna cela. Jak schowek. Jak
słoik. Jak osłona. Jak teatralne
zasłony. Jak maska. Jak okrągły stół,
pod którym bawią się dzieci. Jak
łono z kości.
Mucha w samolocie
Dla G.G.
Pierwszy raz tak wysoko,
gdzie ani jedna mucha
nie leciała i gdzie, gdyby nie ty,
nikt by nie uwierzył,
jak swobodnie wspinasz się
po bulaju niczym po wiejskim oknie
z widokiem na niedostępny ogród
i zapewne wspominasz
konfiturę jagodową ze śmietaną
albo inne ziemskie rozkosze
swojego krótkiego dzieciństwa:
rozkwitłe niebieskie śliwy, białą akację,
bzyczenie leniwym popołudniem
nad trumną staruszka,
gdy nadal jeszcze mogłaś słyszeć
echo własnego lotu
i byłaś wystarczająco ważna,
by chciano cię zabić na stole.
Teraz poruszasz się szybciej
niż zwykle, w jednym sezonie
okrążasz kilka kontynentów
i twoje chaotyczne trajektorie
rozciągają się na konkretnych trasach
z punktu A do punktu B.
Oczy, te fasetowe rubiny
w skarbcu głowy,
oszlifowane nie do poznania,
jak gładkie pleksiglasowe szyby,
przez które widok jest jeden
i ten sam pod każdym możliwym kątem:
nieskończone niebo, gdzieniegdzie chmury,
niejasna pajęczyna dróg.
Która z twoich praprzodkiń
wyobrażała sobie podobną przyszłość:
składane stoliki, zawalone
półfabrykatami pod ciśnieniem,
a ty, niepocieszona, odwrócona plecami
do tego wszystkiego, opadła z sił,
wypijasz zlękniony łyk
jedynie kawy z cukrem,
po czym od nowa przyklejasz nogi
do swego owalnego okna,
które – uwierz mi – nigdy
się przed tobą nie otworzy.
Mały owad z wątłą ssawką
i niepotrzebnymi kryształowymi skrzydłami,
nawet Jonasz nie czuł się
tak samotny w brzuchu wieloryba.
I jeśli samolot przypadkiem spadnie
pośrodku wielkiego oceanu,
jedynie twoje czterogłoskowe ciało
nie zostanie odnalezione, mucho.
Śmierć pszczół
Skoro alegoryczne zwierzęta zaczynają wymierać, to znaczy,
że alegoryzowany autor także umrze. Patrząc alegorycznie,
koniec świata zaczyna się końcem tego, co o świecie napisano, co z kolei
zaczyna się końcem świata, tak jak brak snów jest brakiem
śniącego, któremu pozwolono, by śnił tylko siebie.
Dlatego pośnijmy pszczoły, zanim wyginęły
wśród pestycydów, patogenów i genetycznie modyfikowanych roślin lub
zagubiły się na elektromagnetycznych polach rozkwitłych
telefonów komórkowych: pomysł na rój, który rozwala ul, obraz,
który połyka model, poetycki koszmar, przez który drzewa
są tą kartką papieru. Dlatego pośnijmy pszczoły tak, jak Arystoteles
śnił o tym, że zbierają miód z powietrza „o wschodzie
gwiazd, gdy tęcza opada”, albo jak rankiem
pierwsza pszczoła trąbi, by obudzić pozostałe (według Pliniusza Starego),
by dotrzeć z przerażeniem do strasznego brzęczenia w ulach
pszczelarza imperium Wergiliusza. Podobnie Shakespeare
w Henryku V wychwala miododajne robotnice, które
prawem natury „dają królestwom naukę porządku”
w przeciwieństwie do diabłów w Raju utraconym Miltona, rojów
polityków uwijających się po „cytadeli słomianej przedmieściu”.
Morał: zapylanie wyobrażenia nie jest wyobrażonym
zapylaniem. Co by się stało z tym wierszem,
gdybym nie mógł pójść na targ kupić słoika miodu lipowego
albo kostki wosku od któregoś staruszka? Gdy byłem mały,
powietrze na wsi drżało w południe jak śreżoga od dźwięku, niewidoczna
kosiarka, tysiącskrzydła, nieruchomo się poruszająca; lecz na studni
materializowały się żółto-czarne silniki: małe, kruche ciała,