Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Życie i przygody Remusa to arcydzieło literatury kaszubskiej. Przetłumaczone w połowie XX wieku przez Lecha Bądkowskiego – pisarza, działacza kaszubskiego. Niniejsze wydanie to długo oczekiwana uzupełniona i poprawiona polska edycja tłumaczenia słynnej kaszubskiej epopei autorstwa A. Majkowskiego. Niniejsze wydanie zostało poszerzone o nieznane fragmenty, odczytane z rękopisu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 596
Rok wydania: 2023
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
CZĘŚĆ PIERWSZA – NA PUSTKOWIU
I Obyczaje Remusa i ludzkie o nim mniemanie
II Początek Remusowego pisania. Jak pasał bydło i jak się dowiedział o Straszku,który mieszkał na pustkowiu
III O trzech dziwnych chojnach, koronowanej jarzębinie, zapadłym zamku, zaklętej królewiance i trzech strasznych zjawach
IV Jak Marcjanna złajała małego Remusa i jak on nie słuchał jej nakazu
V Jak Remus na zamkowisku znalazł czarny garneki złoty miecz i jak za to skórą zapłacił
VI Jak Remus szukał Straszka na pustkowiu i razemz Martą zaczął chodzić na naukę
VII Jak na pustkowiu Straszka wypuszczono i jak Remus walczył z Goliatem i zwyciężył go
VIII Jak ratowano Żyda Gabę od mroźnej śmierci i jak Remus kupił pierwszą książkę dla siebie, a czerwoną wstążkę dla Marty
IX Jak Remusowi odmienił się świat i jak oddał swój złoty miecz wielkiej pani, która mu miłość zadała
X Jak Remusowa królewianka brała ślub i jak świat dla niego stracił wszelką wartość
XI Jak Złe kusiło Remusa
XII Jak stary Michał mocnymi lekarstwami leczył Remusa
XIII Michał opowiada o dawnych dziejach i Straszk ucieka z pustkowia
XIV Jak Śmierć klepała kosę za stodołą i jak Remus dowiedział się o udziale Ormuzda i Smętka w dziejach kaszubskich
XV Jak zapomnianą drogą wieźli na cmentarz ciało pana Józefa i jak Remus pożegnał się z pustkowiem
CZĘŚĆ DRUGA – NA SWOBODZIE I W NIEWOLI
XVI Jak Remus zabrał się do handlu
XVII Remus idzie w świat razem z muzykantem Trąbą
XVIII Jak Remus w młynie pokonał strachy
XIX Jak Remus śpiewał na piekielnej uczcie
XX Remus i Trąba na Glonku i tańcująca kopica siana
XXI Remus i Trąba razem z królem jeziora wybierają sięz kompanią do Wejherowa. O muzykantach i obraźnikach kościerskich
XXII Remus, uszedłszy żandarmom, idzie z kompanią przez Mirachowskie Lasy i widzi wojsko duchów
XXIII Co się działo w Strzepczu pod figurą
XXIV Na Wejherowskiej Kalwarii. Dlaczego król jeziora nie powiesił szczudła na krzyżu
XXV Jak Remus razem z królem jeziora głębokimi lasami wędrowali do domu
XXVI Jak Remus po bitwie z żandarmami i Szabelką dostał się do więzienia
XXVII Jak Remusa sąd pruski osądził
XXVIII Remus w więzieniu
XXIX Ostatnie godziny króla jeziora
XXX Wierne przyjacielstwo Trąby
CZĘŚĆ TRZECIA – SMĘTK
XXXI Jak Remus z muzyką wymaszerowałz pruskiego więzienia. O pannie Klementynie na Wysokich Zaborach
XXXII Kryjówka króla jeziora na Glonku
XXXIII Jak Remus razem z księdzem Pawłem ukrywali się na wdzydzkich wodach i jak ich żandarmi oblegli. O stolemach
XXXIV Jak księdza Krauzego puścili wolno, a pastora Krauzego aresztowali. Jak Remus bez pożegnania odszedł z Zaborów
XXXV Jak Remus w kościele oliwskim modlił się za dusze książąt kaszubskich i jak szedł na zachód przez Żarnowieckie Jezioro
XXXVI Remus i Trąba w piekle
XXXVII U ostatniego Kaszuby na Pomorsce
XXXVIII Korowody duchów w sali sarbskiego pałacu. Remus poznaje, że ma w sobie ducha Witosława
XXXIX Na Łebskich Błotach w noc Małgorzaty Remus traci taczkę, ale ratuje życie Trąby i swoje
XL Na górze Rewekol Remus modli się o zmartwychwstanie i widzi, jak piorun boski pali ostatni kościół na Pomorsce
XLI Przygody w chacie na polu. Śmierć Trąby
XLII Jak Remusa ożenili wbrew jego woli
XLIII Jak Remus spotkał się z upiorem Niewarto i jak piorun spalił gniazdo jego szczęścia
XLIV Jak w Noc Świętojańską na Łysce przegrali Remus i Julka i jak zwyciężył Smętk
XLV Ostatnie dni Remusa
Cover
W tłumaczeniu Lecha Bądkowskiego
Nowe wydanie,
poprawione według rękopisu autora
Od wieków strzegą Kaszubi brzegów Polskiego Morza. Szczególne są ich dzieje i przeznaczenia historyczne, szczególny charakter i wyraz ma ich dorobek kulturalny.
Podjęliśmy pracę nad rozwojem tych rodzimych dóbr kulturalnych, które w minionych czasach tworzyły z Kaszub niezdobyty bastion polskości i które obecnie stanowią jedną z podstaw rozbudowy potęgi Rzeczypospolitej nad Bałtykiem.
Oddając dzisiaj do rąk Czytelnika „Remusa”, arcydzieło twórczości literackiej Aleksandra Majkowskiego, i składając w tym miejscu cześć pamięci tego wielkiego Syna Ziemi Kaszubskiej, czynimy to ożywieni wiarą, że rozszerzając i pogłębiając znajomość piękna kaszubszczyzny, przyczyniamy się do wzmożenia i zaktywizowania sił duchowych Ziemi Kaszubskiej.
Jednocześnie składamy wyrazy gorącego podziękowania tym wszystkim, którzy nas radą i pomocą w pracy naszej poparli. W szczególności dziękujemy Staroście Krajowemu Pomorskiemu Wincentemu Łąckiemu za udzieloną subwencję na rozpoczęcie druku oraz Andrzejowi Bukowskiemu za napisanie przedmowy i opracowanie wydawnictwa, a Feliksowi Marszałkowskiemu, byłemu sekretarzowi Autora „Remusa”, za przeprowadzenie korekty.
STANICA
Toruń
Boże Narodzenie 1938 r.
Ludu mój pomorski, niemy, wykuwany,
Jak pomnik przeddziejowy z skandynawskich głazów
Piorunami dziejowej burzy poorany...
Ty jesteś moich marzeń uroczystą wiosną,
A mojej troski nieprzespaną nocą,
Tyś jest zwątpieniem moim – mojej wiary mocą!
Aleksander Majkowski
Kiedy dzisiejsze pokolenie chodziło jeszcze na dziecięcych nóżkach, któż wtedy ma Kaszubach nie znał Remusa?
Jak śmieciuszka, którą zima wypędza na uliczki wsi i miasteczek, zawsze w przededniu jarmarku, odpustu czy wielkiego święta stawał on między ludźmi. Ubrany był w sukienną kapotę, a głową, okrytą czapą baranią, wysoko sterczał ponad gromadą zebraną na jarmarku w Brusach albo wśród bogato i pstro ubranych kobiet na odpuście Matki Boskiej we Wielu, to znaczy we wsiach, które dzierżą berło żyznej, wesołej i rozśpiewanej ziemi zaborskiej. Bez Remusa nie odbywały się targi i odpusty w zielonym od swych lip tak nazwanym Lipuszu, gdzie bystrym prądem biegnie Czarna Woda, spiesząc się do wielkich jezior wdzydzkich. Remusa znała prześwietna Kościerzyna, w której według ludzkich opowieści miał się Judasz narodzić, i ziemia skarszewska, gdzie potomkowie kolonistów, jeszcze za księcia Sambora sprowadzonych tu przez biskupów kujawskich, do dziś mówią wysoko z polska. Nawet daleko na południe za Jeziorem Charzykowskim mieszkający Gochowie rodu rycerskiego kupowali jego towary: szkaplerze, różańce, książki i śpiewniki; tak samo w czystym i chędogim, ale bardzo już zniemczonym Bytowie. Kosznajdrzy, obcy mam mową a bliscy krwią, bo kobiety biorą z Kaszub, widywali Remusa pod Pękatą Wieżą lub przy Czerwonej Karczmie, gdy sprzedawał swój ubogi towar.
Znały Remusa obydwie Stężyce, Królewska i Szlachecka, rozsiadłe po obu brzegach Raduni tak, że w jej wodach, jak w lustrze, odbijają się ich schludne budynki z cegły czerwonej, a szarozielonawe w zrębie. Znały go też Sierakowice, główna wieś Czystych Pól, przezorna i pełna życia; i Chmielno, niegdyś stolica całego ziemstwa, nazwane tak od chmielu, co wyrósł z grobów pary kochanków żyjących w dawnych wiekach, których pochowano po przeciwnych stronach kościoła. W Parchowie, wsi ukrytej za dużymi lasami, sprzedawał Remus swoje książki i śpiewniki Kaszubom parchowskiej parafii i tym, którzy mieszkali nad Wielkim Mojuszem, i tym, którzy przychodzili z prowincji zachodnio-pomorskiej, by zajrzeć do swych braci za miedzą. W Sulęczynie, gdzie kościół nie ma dzwonnicy, jakże by bez Remusa odbył się jarmark?
Bo też u niego można było nabywać książki, jakich nie sprzedawano w żadnej księgarni, jak Płacz i narzekanie Ojców Świętych w otchłani, Róża z Tandeburga, Ali Baba i czterdziestu rozbójników, Skarb kaszubsko-słowińskiej mowy naszego Ceynowy. Miał on na swej taczce frantówki Jarosza Derdowskiego: śmieszną powiastkę o biednym Jaśku z Kniei oraz wzruszające i pocieszne przygody pana Czorlińskiego, co do Pucka jechał kupować sieci, ale z powodu piekielnego mola, którego mu urokiem zadał mściwy Żyd, musiał długo i daleko podróżować po kaszubskim kraju, aż go wierna żona sprowadziła do domu. Po wsiach i miastach kaszubskich Remus obwoził książki, jakie tylko Fiałek w Chełmnie miał w swej księgarni: Wałek na jarmarku i Wymarsz Żydów do Palestyny zełgane przez psotnika Derdę1. Tylko u niego można było nabyć marsz ułożony przez kaszubskiego księdza Kelera: Marsz, marsz me serce na kalwarię, który nasi ludzie, idąc pielgrzymką do Wejherowa, śpiewają w Mirachowskim Lesie.
Na swojej taczce Remus woził także śpiewniki, z których lud kaszubski lubił śpiewać. Z jego marnego wozu na jednym kole szły to pieśni do chat, gdzie przy kominku młodzi uczyli się ich od starych, nie myśląc o tym, że to biedny Remus przywiózł je dla rozweselenia serc.
Skąd on się wziął? – Tego nikt nie wiedział. Nikt nie znał jego matki ani ojca, ani przyjaciół, ani chaty, w której się urodził, ani wsi, która go wychowała. Chodził po ziemi kaszubskiej, nosił śpiewniki i książki, nabożne i świeckie, a lud je brał, jakby tak musiało być. I nikomu nie przyszło do głowy, jakie to dziwne, że taki biedny, prosty, niepozorny człowiek, który wygląda jak straszydło, sprzedaje właśnie książki i śpiewniki.
Znają na Kaszubach takich, którzy koło Bożego Narodzenia i Trzech Króli chodzą z szopką i pokazują Matkę Boską z Dzieciątkiem w stajence, w otoczeniu pastuszków i niemych stworzeń. Za to gospodarze dają im dobrą nagrodę: chleba, słoniny i mąki. Znani są też żebracy, którzy pod kościołem śpiewają o świętym Jerzym i świętej Barbarze. A lud bardzo ich szanuje i w otwartą dłoń wtyka im groszaki. Są i tacy, co w koszu na plecach noszą zabawki dla dzieci i różne drobiazgi, i sprzedają to po checzach2 i na jarmarkach.
Remus był człowiekiem innej miary. Nie prosił wyciągniętą ręką o datki i jałmużnę, ale chodził z głową wysoko podniesioną, chociaż zwieszało się z niego ubranie tak podarte, że rak by się zlitował.
Kiedy Remus, popychając taczkę, przychodził na jarmark albo odpust, najpierw wyszukiwał sobie miejsce u gospodarza, gdzie mógłby wprowadzić swoją popychajkę i wyspać się pod strzechą. Do karczmy nie zajeżdżał nigdy i nigdy nikt nie widział go pijącego gorzałkę. Bodaj że jeden jedyny raz w życiu, jak mówią, miał się jej napić, nieświadom tego, i to na swoje nieszczęście i klęskę. Każdy gospodarz dawał mu z kuchni miskę kartofli, a on sobie dokupywał śledzia. I to było jego jedzenie.
Jak długo Remus spał na sianie, jego taczka z książkami odpoczywała na klepisku, okryta woskowaną przykrywą, która także pod gołym niebem chroniła książki od deszczu i słońca. Na wierzchu leżał stół. Ale nie był to stół zbity z desek jak inne stoły, lecz jak gdyby krata z leszczynowych prętów złączonych i splecionych. Wzór dla tego stołu Remus widocznie wziął z kraty, którą trzyma święty Wawrzyniec w ołtarzu kościerskiego kościoła. Taki stół nie był ciężki i nie zawadzał, a kiedy się zepsuł, to Remus w kilka pacierzy mógł sobie w lesie zmajstrować nowy.
Remus wstawał z kurami. Gdy przychodził jego czas, brał taczkę w obie ręce i pchał ją na rynek albo pod kościół, i stawał tam, gdzie znalazł miejsce. Nigdy się o nic nie kłócił, jak to zwykle robią przekupnie. Wiedział, że Pan Bóg przyśle mu kupujących.
I tak też było. Wokół Remusowej taczki handel szedł od samego rana.
W tych czasach nasi ludzie wierzyli jeszcze w żydowski sposób handlu. Bez targowania się nikt nie kupił kawałka wstążeczki. U Remusa targowania nie było. Bo i jak mogło być, skoro Remusowej mowy prawie nikt nie rozumiał? Co prawda mówił on rzetelnie po kaszubsku, ale Pan Bóg dał mu od urodzenia taką skazę języka, że chyba tylko matka rodzona, która wychowała go przy piersi, mogła zrozumieć jego mowę, ale nie ktoś obcy.
Czyż nie było to dziwne, że właśnie ten człowiek ze skażoną mową roznosił piękne opowieści i pieśni?...
Ludzie jednak nie szanują tego, co dzień po dniu mają przed oczami, i nie zastanawiają się nad największym dziwem i cudem, jeśli wyrósł on na rodzimej glebie.
Nawet i tak bywało, co się też przydarza naszym poczciwym i rzetelnym Kaszubom, że przyszedł ktoś i pytał, ile książka kosztuje. A kiedy spostrzegł, że Remus nie chce się targować, wpierw przyjrzał się uważnie jemu i książce, a potem odchodził z książką w kieszeni, nie zapłaciwszy za nią.
Remus go nie gonił, tylko mówił swą skażoną mową: – Idź z Bogiem! Pan Bóg nagrodzi moją krzywdę.
Ale w ten sposób mógł postąpić chyba tylko ktoś z dalekich parafii, gdzie Remusa nie znali. Bo ci, co go widywali na wszystkich odpustach i jarmarkach, bali się zrobić mu krzywdę. Wprawdzie nie szanowali go za to, że przynosi im książki i pieśni, ale podziwiali, że mocny chłop, obdarty i ubogi, daje się oszukiwać i okradać, nie mówiąc nic, tylko: idź z Bogiem. A jednak w ich mniemaniu mógł on lepiej żyć. Zamiast włóczyć się po świecie mógł, dzięki swym mocnym kościom, u jakiegoś gospodarza zarobić dobrą zapłatę, najeść się i napić dobrze.
Ponieważ więc Remus wolał tułać się po stodołach, po lasach i zaroślach, jak biedne stworzenie, dzikie i nieme, zimą i latem w lichym odzieniu, orzekli, że jest niespełna rozumu.
Raz urobiwszy sobie taką opinię dali mu spokój i poczytywaliby sobie za grzech, gdyby jemu, zdanemu na ludzką litość, wyrządzić krzywdę lub bezprawie.
To przekonanie o Remusowym rozumie utwierdzali ludzie, którym on chociaż raz zadał pytanie:
– Chciałbyś wybawić zapadły zamek?
Albo:
– Chciałbyś przenieść przez wodę zaklętą królewiankę?
Słysząc te pytania, ludzie litowali się nad nim. Ale w miarę jak w paśmie życia przybywało mu lat, już bodaj mniej popełniał tych głupstw i ludzie mówili, kiwając głowami:
– Nawet głupiemu na starość przybywa rozumu.
Nie tylko pytania o królewiankę i o zapadły zamek kazały ludziom wątpić o Remusowym rozumie. Wiedzieli, że u jakiegoś uczciwego człowieka przechowywał on uzbierane talary. Kiedy się go pytali, dlaczego nie użyje ich w lepszy sposób i woli tłuc się od miasta do miasta, od wsi do wsi, miał podobno odpowiadać:
– Zbieram na pogrzeb.
Bo na życie Bogiem a prawdą niewiele mu było potrzeba. A przyodzianie swego ciała nie sprawiało mu więcej kłopotu niż zającowi, który musiał uważać go za stracha w kapuście albo lisowi – miernym stworzeniom, którym litościwy Bóg za darmo daje okrycie na zimę i lato.
Nasi Kaszubi mają honor i dbają o okazałość. Jeśli któryś pokaże się ludziom w podartej kapocie, to już z prawdziwej biedy. Skoro więc wiedzieli, że Remus nie jest taki biedny, jakże nie mieli uroić sobie, przyjrzawszy się jego ubiorowi, że Pan Bóg nie użyczył mu pełnego rozumu?
Bo był to chłop duży jak stolem3, ale suchy jak badyl. Na głowie nosił staromodną czapę, obrębioną czarnym barankiem. Sukno pod barankiem było zielone, ale na wierzchu jego koloru nikt by nie rozeznał, bo słońce przez wiele lat wypalało na nim wszystkie kolory tęczy, a deszcze i śnieg wymieszały je.
Pasma czarnych włosów wychodziły spod czapy na uszy, kark i skronie.
Policzki miał włochate, ale włosów nie było na nich więcej niż żyta na polach za Juszkami. Dlatego też na jego twarzy widziało się tyle zmarszczek co na wyschłym jabłku. Ale te zmarszczki nie oznaczały zmartwień czy kłopotów. Kto głęboko zajrzał w jego czarne, małe oczy, ten zobaczył w nich tyle wesołości, że aż dziw. Bo na pozór się wydawało, że Remus zaraz będzie płakał.
Dobrze go sobie przypominam z tą pomarszczoną twarzą. Pamiętam też, że zmarszczek przybywało jeszcze raz tyle, kiedy Remus trząsł się ze śmiechu. Tak wtedy wyglądał, jakby się napił octu albo bardzo cierpkich lekarstw. Widziałem go właśnie tak się śmiejącego, ale z tego śmiechu doszło między nami do bardzo dziwnej rozmowy.
Będąc młodym chłopcem, bałem się Remusa, bo kiedy coś przeskrobałem, pokojówka straszyła:
– Czekaj, przyjdzie Remus i wsadzi cię w miech!
Wiem, że straszono nim także inne dzieci. A my mali myśleliśmy, że on za dobrą cenę sprzedawszy nas Żydowi, sprawi sobie chyba nową kapotę. Bo też ta jego kapota, chociaż długa do pół łydek i zrobiona z modrego sukna, świeciła tyloma łatami, że jej właściciel mógł się zamienić ze strachem w polu i jeszcze mu dołożyć. Nigdy jej nie zapinał, bo nie miała guzików. Widywałem Remusa zimą w trzaskający mróz, jak wystawiał na wiatr gołą pierś.
Nogawice tym chyba tylko mogły się chlubić, że dwóch Remusów wlazłoby w jedną. Ale dziur miały nie mniej niż kapota.
Jedynie buty mogłyby się pysznić, bo były naprawdę całe. Ale gdyby one chciały porównywać się z nogawicami i kapotą, odzież ta miałaby prawo powiedzieć:
– Służbę pełnimy w dzień i w noc, czy pan nasz się położy w gęstych krzewach, czy w poszytym lesie, czy też po drabinie wlezie pod jaką strzechę. Ima się nas i targa nami każdy gwóźdź, każdy cierń wtedy, kiedy wy, chodaki, pięknie sobie śpicie na taczce przy Róży z Tandeburga, Ali Babie, Wałku i przy Panu Czorlińskim.
Bo Remus po prostu na przyrodzonych nogach chodził boso. Tylko jak wjeżdżał z taczką do miasta, to obuwał buty. Nie ze względu na ludzi. Miał zwyczaj, że w mieście albo we wsi kościelnej wstępował do kościoła podziękować Bogu i ukorzyć się przed jego wolą. A tam, przed tym największym Panem, nie chciał się pokazywać boso, bo wiedział, co Mu się należy.
Za ostatnim domem zdejmował buty i rzucał je na taczkę do Róży z Tandeburga, Ali Baby i Wałka, chwytał w garść rękojeści swojej taczki i dalej szedł boso. Jego chude nogi w nogawicach szerokich jak miechy młynarskie wybijały na drodze takt, niby serca dwóch dzwonów, które nadzwyczajnym cudem zeszły z dzwonnicy, aby stąpać po ziemskich ścieżkach.
Gdy dziś sobie przypominam dziecinny strach przed Remusem, wiem, że był to taki strach, jaki odczuwają dzieci przed Gwiazdorem i Gwiazdką. Boją się, ale zarazem cieszą się na te piękne rzeczy, jakie im Gwiazdor i Gwiazdka przynoszą: katarzynki z Torunia, orzechy, piszczałki pstro malowane, pistolety, które głośno strzelają. To wszystko zwiastował Remus, kiedy na jarmarku pokazała się jego sukienna kapota.
Na długość ramienia nie zbliżyłbym się do niego. Bo mówili, że ma niedobrze w głowie i że zadaje pytania o królewiankę i zapadły zamek. I jeśli mu dobrze nie odpowiedzieć, to może się strasznie rozgniewać.
Ale raz stało się tak, że na chwilę zapomniałem o strachu przed Remusem.
Zawiózł on swój towar do obory u sąsiada. Tam był bardzo zły pies, który nazywał się Fresza. Fresza i ja żyliśmy w zgodzie, ale Remusa bardzo ona nie lubiła i kiedy go zobaczyła, rwała się z łańcucha jak szalona. Gdy teraz ze swoją taczką przyszedł do obory, Fresza tak szarpała łańcuch, że go wreszcie zerwała i dopadła Remusowych nóg. Ale on nawet się nie obejrzał, zupełnie jakby mucha albo osa latała koło niego.
– Szczęście, że Remus ma buty na nogach – pomyślałem. – Ale teraz Fresza tak mu je wyszykuje, że dziurawa kapota i nogawice nie będą musiały się wstydzić.
Kiedy jednak Fresza przekonała się, że Remus się nie broni, dała mu spokój i nie zrobiła żadnej krzywdy, tylko obwąchała jego nogi, pomruczała nieprzyjaźnie, ale pozwoliła mu wyjść z obory. Gdy Remus już wyszedł, Fresza zaczęła rewidować taczkę. Widziałem, jak wetknęła nos pod przykrywę i czas pewien tam gospodarowała, aż wreszcie wycofała się z dużą torebką w pysku. Położyła się, wzięła torebkę w pazury i rozerwała ją. Zobaczyłem, że były w niej skwarki. Widocznie Remus odłożył je dla okraszenia obiadu. Freszy życzyłem lepiej niż Remusowi, dlatego nic nie powiedziałem, tylko przyglądałem się, jak pies te skwarki zjada.
Kiedy psisko wszystko już miało w brzuchu, nadszedł Remus. Chociaż dla psa siódme przykazanie nie istnieje, Fresza miała nieczyste sumienie i tylko bokiem łypała na Remusa. Ale mimo tego zabierała się, żeby torebkę wywrócić na drugą stronę. Widząc co się dzieje, Remus przystąpił i wyrwał jej torebkę z pyska. Zobaczywszy jednak, że już po skwarkach, rzucił ją, zaczął się śmiać i powiedział:
– Zjadłaś skwarki, zjedzże i torebkę.
I znów się śmiał. A fałdy i bruzdy pomarszczyły jego twarz, jak gwałtowny wiatr marszczy powierzchnię jeziora.
Wtedy pomyślałem, że Remus nie może być taki zły, skoro za swoją krzywdę nie ukarał psa. I dlatego przyszło mi do głowy zapytać go o królewiankę i o zaklęty zamek. Tak więc zbliżyłem się do niego i zapytałem:
– Powiedzcie mi, Remusie, gdzież stoi ten zaklęty zamek i gdzie jest ukryta zaczarowana królewianka?
Na te słowa Remus obejrzał się. Potem usiadł na swojej taczce i nie mówił nic, tylko patrzył na mnie szeroko otwartymi oczami. Już chciałem uciekać, ale on mnie zapytał:
– Chcesz, chłopcze, przenieść królewiankę przez głęboką wodę?
– Chcę!
– A chcesz ty wybawić zapadły zamek?
– Chcę!
Wyciągnął rękę, chwycił mnie za ramię i zaczął szybko mówić. Ale ja niewiele zrozumiałem z jego skażonej mowy. Wreszcie ścisnął mi ramię aż do bólu i kilkanaście razy powtórzył to, czego nigdy nie zapomnę:
– Ormuzd zwycięża!... Ormuzd zwycięża!...
Jego oczy stały się wielkie i dzikie. Przeraziłem się. Wciąż trzymał mnie mocno. I jeszcze zrozumiałem te słowa:
– Ognie biją z grobów!... Palą się sowy Arymana! Sowy Smętka się palą!
Teraz już zacząłem wyrywać się z całej mocy. Czując to, puścił mnie i zwiesił głowę. Nie słyszałem już więcej co mówił, bo wziąłem, jak mówią, nogi za pas i uciekałem co sił...
W dziecięcych latach ludzie i sprawy świata nie przesuwają się tak szybko przed oczami jak w wieku dojrzałym. Postoją, przywabią do siebie i mówią:
– Stań, dziecko, i przyjrzyj się nam.
Kiedy człowiek urośnie, to przeciwnie, mijają jak deszcz i chmury, i promienie słońca, i stada dzikiego ptactwa. Człowiek zastanowi się nad nimi tyle, co serce raz uderzy, i oczy obróci ku końcowi dalekiej drogi, który wytyczył sobie jako cel i osiągnięcie życia. Tak i przed moimi oczami kilka razy stanęła modra sukienna kapota Remusa i taczka na jednym kole; i znów go nie było.
Raz zobaczyłem go niby widmo na Długim Pobrzeżu w Gdańsku. Stał przy swej taczce wysoki i dziwny w kaszubskim ubiorze, jak słup o ludzkich kształtach, jakie dawniej Niemcy stawiali na rynkach swych miast, gdzie wytępili naszych przodków. Remus stał i patrzył na wody Motławy, na statki z obcych krajów, na nasze helskie szkuty i na wielki murowany Żuraw, który gdańszczanie za czasów burmistrza Leczkowa postawili Krzyżakom na złość. Koło niego zaczęła się zbierać gromada ludzi, którzy dziwowali się jego ubraniu i wyglądowi. Ale on na nich w ogóle nie zwracał uwagi – jak kiedyś na psa Freszę – aż wreszcie zabrał się i popchał taczkę dalej.
Potem widziałem go na kalwarii w Wejherowie w gronie pobożnych ludzi, z którymi pielgrzymował po stromych wzgórzach od stacji do stacji, dla większego umartwienia popychając przed sobą taczkę z całym towarem. Można go było poznać z daleka, bo głową, nakrytą barankową czapą, wysoko płynął nad ludem.
Innym razem zobaczyłem go w Swarzewie na odpuście Matki Boskiej Rybackiej. Tu swoim wzrostem tak się nie wyróżniał, bo lud morski to chłopy duże jak maszty. Wśród modrych ubiorów rybackich ginęła jego modra kapota jak fala we fali. I nikt na niego oczu nie wytrzeszczał; widocznie Remus nie był tu pierwszy raz.
Kiedy poszedłem w świat do wysokich szkół, Remus zawsze stawał mi przed oczyma, gdy ogarniała mnie tęsknota za dalekimi Kaszubami, za naszymi lasami, jeziorami i morzem. Wtedy biedny, obdarty Remus, mizerny i nieokazały, wydawał mi się prawdziwym wizerunkiem naszej zapomnianej ziemi kaszubskiej i ludu, który ona żywi. Przypomniało mi się też pytanie Remusowe o królewiankę i zamek, i jego dzikie oczy, gdy wołał: – Ojmuzd zwycięża! Sowy Ajimana się palą! Sowy Smętka się palą!
Wiedziałem, że Remus nie umiał wymawiać litery „r”. Zamiast „r” mówił „j”. Zapewne chciał biedak powiedzieć: – Ormuzd zwycięża! Arymana sowy, Smętka sowy się palą!
Ale skąd ten biedny, niekształcony człowiek mógł wiedzieć o białym Ormuzdzie i czarnym Arymanie, bogach-aniołach w religii starożytnych Persów? Czyżby w nędznym ubraniu i dziadowskim ciele ukrywała się dusza głęboka i dziwna, jak niekiedy w ciemnym jeziorze daleko ukrytym w lesie kryje się tajemnica, o której nikt nie wie?
Gnębiło mnie, że od tamtej rozmowy z lat dziecięcych nigdy już do Remusa nie podszedłem. Bo to uważałem za pewne: Remus nie był taki, za jakiego mieli go ludzie.
Gdy wreszcie ze studiów na stałe wróciłem do kochanych Kaszub, pierwsze moje pytanie było:
– Co z Remusem?
Odpowiedziano mi:
– Remus nie żyje.
Wielki żal poczułem w sercu, że wcześniej nie przyjrzałem się tej dziwnej duszy, która teraz już wyprowadziła się na tamten świat. Przecież na ziemi chodziła nieznana, jak przybysz wśród obcych. A zapewne miała coś do powiedzenia, skoro Pan Bóg zesłał ją na świat.
Pewnego dnia – tak już musiało się stać – zaszedłem do starego nauczyciela w Lipnie, tego samego, u którego Remus składał za życia swoje talary na pogrzeb. Nauczyciel pisywał mu listy do niemieckich kupców w sprawie towarów, a w szkole dał mu izdebkę na poddaszu, do której Remus wracał ze swoich wędrówek, jak jaźwiec4 do jamy. Nauczyciel należał jeszcze do tego gatunku wychowawców, co nie tylko dzieci uczyli abecadła, lecz całej wsi dawali przykład i naukę. Rozmowa sama zeszła na nieboszczyka Remusa i stary nauczyciel zaprowadził mnie do ubogiej izdebki pod dachem i powiedział:
– Remus nie był taki jak inni ludzie. Kto go znał tylko jako biednego handlarza książkami i śpiewnikami, obdartego i prawie niemowę, ten się na nim nie poznał. On widział, czego ludzie nie widzieli, i myślał, o czym ludzie nie myśleli.
Gdy śmierć już zajrzała mu w oczy, uskładane talary kazał podzielić na dwie części i powiedział:
– Jedną część dajcie kościołowi na pogrzeb i za moją grzeszną duszę, a drugą wydajcie tak, aby jeden lub dwóch ubogich Kaszubów mogło pójść do wysokich szkół, bo nauka to miecz i światło!... A to, co napisałem, dajcie komu należy.
Więcej nic nie powiedział... Po jego śmierci – mówił dalej nauczyciel – rozdzieliłem pieniądze, ale nie wiem, co zrobić z tymi papierami. Czytałem, co Remus w nich napisał, a przy czytaniu radowała się i płakała moja dusza. Nie mogę się jednak domyślić, kim jest ten, komu się one należą. Czytajcie wy, panie, bo może jego duch was tu sprowadził, abyście to poznali.
Drżącymi rękami wziąłem papiery, świadków ducha, który był już na tamtym świecie. Nauczyciel przysunął mi krzesło do stołu ustawionego przy jedynym oknie. Niska to była izdebka, ale przed oknem w ogrodzie nauczyciela kwitły dziewanny jak świece, tulipany, nasturcje, lilie i astry – pstre i bogate w kolory. Naprzeciwko wznosił się na zboczu duży sad, a nad sadem stał obszerny pański dwór. Słońce błyszczało w jego dużych oknach. Jedno okno było otwarte, a z niego staruszka o siwych włosach spoglądała na wieś. Była tak piękna i wyglądała tak mile, że na chwilę zapomniałem o papierach, które trzymałem w ręku.
Potem okno się zamknęło i piękna staruszka zniknęła w pałacu. Zaszeleściły papiery, jak gdyby chciały o sobie przypomnieć. Usiadłem przy stole, a nauczyciel mówił dalej:
– Nieboszczyk, kiedy już wrócił ze swych wędrówek i choroba nie pozwoliła mu więcej wędrować, lubił tu siadywać całymi dniami i wyglądać przez okno, aż mu ten zegar, co tam wisi, wybił ostatnią godzinę.
Spojrzałem. Na ścianie wisiał zegar z jaskrawo malowaną tarczą. Długie wahadło kołysało się w jedną i w drugą stronę, trzęsąc się, jakby drżało od starości, i co chwila coś w nim chrobotało, jak w gardle starego człowieka chorego na astmę.
– Remus bardzo szanował ten zegar – powiedział nauczyciel. – Wiem, że kiedyś przywiózł go na taczce. Musiał być dla niego serdeczną pamiątką. Ale nikomu nie polecił go oddać i tak on tu wciąż liczy czas na swój sposób.
Potem nauczyciel zostawił mnie samego z papierami i ze starym zegarem. Rozłożyłem je, a było ich dużo. I co szczególne: zapisane były czystą mową kaszubską, a nie, jak to zwykle nasi ludzie piszą, pół z polska, pół z kaszubska, co jest pośmiewiskiem, jak każda rzecz niedowarzona. Pisownia pochodziła od naszego Ceynowy, który poza granicami Kaszub śpi w grobie zapomnianym przez rodaków.
1 Hieronim (Jarosz) Derda [wszystkie przyp. tłum.].
2 checza (kasz.) – chata.
3 stolem (kasz.) – olbrzym.
4 jaźwiec (starop.) – borsuk.
Wimię Ojca i Syna i Ducha Świętego, biorę to pióro do niewprawnej ręki. Bo moja ręka za młodu nauczyła się pracować kosą i pługiem, i nie należałem do tych, co orzą piórem i sieją piaskiem. Uczyłem się ciąć skibę prosto i nie zostawać w tyle z kosą, ale nigdy się nie uczyłem snucia pisanej mowy. Chyba duch tego, który będąc już u progu drugiego świata posłał mnie między ludzi – zrozumiesz to później – uprosi dla mnie łaskę u Boga, aby to, co chcę ci zostawić na piśmie, od początku do końca miało swój ład.
Bo dla ciebie to piszę, chłopcze, który odpowiedziałeś na moje pytania:
– Chcesz wybawić zapadły zamek?
– Chcesz przenieść królewiankę przez głęboką wodę?
Pierwszy byłeś i jedyny, który odpowiedział:
– Chcę!
Bóg z tobą!
Jakąkolwiek drogę przeznaczył ci Pan Bóg, pamiętaj, że duch mój po śmierci jak cień za tobą będzie chodził, a w tej chwili, kiedy czytasz, zza twoich pleców patrzeć będzie na to pismo. Chciałbym ci napisać tę prawdę, którą czuję, ale której nie potrafię wyrazić słowami. Chciałbym ci wskazać jakąś drogę, ale nie potrafię jej objaśnić. Bo nie dali mi światła, a miecz sam oddałem w ręce kobiety. To tylko wiem, czego nauczył mnie niezwykły człowiek: Ormuzd zwycięży!
Przed laty przestraszyłeś się mnie, ale się nie dziwię, bo nie dał mi Pan Bóg ładnego oblicza – wie On z pewnością, dlaczego – A ubiór mój nie jest przyjemny dla oka i nie pociąga go. Nie wstydzę się tego, bo ubiór mój jest ubogi jak ja, a sam sobie wybrałem biedę i chodzenie po świecie. Przecież także Pan Jezus i Jego apostołowie chodzili po ziemi biedni i bosi, i nieśli ludziom naukę i zbawienie wieczne. A mogliby, gdyby tylko chcieli, mieszkać w białych pałacach i jeździć w złotych karetach, aby nie brudzić nóg kurzem grzesznej ziemi. Byli panami świata. A kimże ja jestem wobec nich, mierny ich naśladowca i grzesznik?
Kiedy to pismo da ci do ręki dobry człowiek, innymi już oczami będziesz patrzył na świat niż wtedy, gdyś ode mnie uciekał. Na piśmie wypowiem się inaczej, a wtedy i ja, i to, co ci mam do powiedzenia, staniemy przed tobą w jasnym świetle południa. Wówczas, gdy byłeś dzieckiem, słów moich w żaden sposób nie mogłeś zrozumieć, a ja byłem dla ciebie zjawą ukazującą się w porannej mgle. Teraz słuchaj o moich przygodach i słuchaj moich myśli.
***
Kiedy od ziemi odrosłem na tyle, że mogłem koniowi sięgnąć do ogona, znalazłem się w służbie u gospodarza Zabłockiego na Lipińskich Pustkach. Tam kazali mi pasać bydło. I pasałem je z pomocą psa Gnioty, który o pasaniu więcej wiedział niż ja. Nasz pan był bardzo surowy i parobcy bali się go. Tylko Marcjanna, służąca, nie bała się nikogo na pustkowiu, bo służyła tam od długich lat. Słuchała jej sama pani. Było też dwóch parobków: Michał i Marcin. Marcin nie był jeszcze dorosłym chłopem, ale wobec mnie za takiego się uważał, bo mógł się ze mną rozprawić. Żona Michała umarła przed laty i zostawiła mu córkę, Martę, niewiele młodszą ode mnie. Michał był już starszym człowiekiem, ale nie bronił mnie, kiedy Marcin mnie bił.
A do tego bicia zawsze dochodziło tak. Marcin kazał mi mówić: – Kukla pod podklepiem5. – Gdy raz to powiedziałem, Marcin ze śmiechu tarzał się po ziemi. Nawet Michał przystanął i się śmiał. Bo Pan Bóg od urodzenia dał mi skazę języka, tak że nigdy już nie nauczyłem się mówić jak należy.
Skoro oni się ze mnie naśmiewali, to ja sobie powiedziałem:
– Remus, już więcej nic im nie powiesz tak, jak oni chcą.
Za karę Marcin chwytał mnie za głowę, przeciągał przez kolano i tłukł. A Michał tylko się przyglądał, bo między ludźmi takie prawo, że mocniejszy bije słabszego.
Aż raz zobaczyła to Marcjanna i zaczęła ich łajać:
– Czekajcie no, jeszcze za tego sierotę Pan Bóg pokręci wam nie tylko język, ale i te łby kudłate!
Jej dobre słowa odniosły skutek i już więcej nie kazali mi mówić: „kukla pod podklepiem”. Bo bali się Boga, a trochę i Marcjanny.
Dobre to było kobiecisko, chociaż lubiła łajać i nieraz wsoliła mi rzetelnie. Ale litowała się nade mną, chociaż wcale nie było mi źle, takimi słowami:
– Jakże ty, chłopcze, poradzisz sobie z biedą i ze złymi ludźmi, skoro nawet mowy nie użyczył ci Pan Bóg litościwy?
Spanie miałem w stajni przy koniach. Nazywały się Gniady i Liza. Było mi tam dobrze, jak Adamowi w raju. Moje łóżko stało przy ścianie, głową do żłobu. Małe okno nade mną z czterema zielonymi szybami wpuszczało światło. A gdy się położyłem, to zawsze musiałem patrzyć na długi i szeroki promień światła księżycowego, który przez okno padał na połyskliwe grzbiety Lizy i Gniadego.
W tym promieniu księżycowego światła widywałem dziwne postacie i sprawy, o których ludzie na pustkowiu opowiadali sobie po robocie. Widziałem smoka straszliwego, który siedział na wysokiej wieży. Z wieży wyglądała królewianka, a łzy miała w oczach i załamywała ręce. Ale nikt na nią nie patrzył, chociaż koło bramy przechodziło wielu ludzi. Bo ona nie odzywała się słowem, tylko ręce składając, cicho płakała. Widziałem to wszystko na jawie, dziwiłem się i wreszcie, nie wytrzymawszy, powiedziałem:
– A czemuż ty, królewianko, nie powiesz słowa, by cię ratowali? – Spójrz, iluż tam panów i rycerzy, i prostych ludzi! Zawołaj, a zabiorą się zaraz do brzydkiego smoka i zabiją go, żebyś odzyskała wolność.
Ale królewianka paluszek położyła na ustach czerwonych jak wiśnie i smutno pokręciła głową. I wtedy zobaczyłem, że w jej włosach koloru dojrzałego żyta błysnęło złotem, a nad jej dużymi oczami błyszczała mała, zatopiona we włosach, złota korona.
Gdy się tak dziwowałem jej piękności i nieszczęściu, straszny smok rozdziawił pysk i zawrzeszczał:
– Jak ona może mówić do ludzi, skoro mowę ma zaklętą? Gdyby zawołała, usłyszeliby krakanie wrony i uciekliby od niej, jak od jakiegoś upiora.
Na to pomyślałem sobie tak:
– A gdybyś ty, Remusku, zawołał do tych rycerzy, by zabili smoka i królewiance przywrócili swobodę?
Ale w tej samej chwili przypomniałem sobie, że nie zrozumieliby mnie, bo i ja mam skażony język.
Tak mi się zrobiło żal, że płakałem jak bóbr. Dobra Liza łeb przysunęła do mej głowy i zaczęła chuchać na mnie nozdrzami. Bo i bydlęciu było żal.
W niedzielę nasi szli do kościoła do Lipna. Tylko Marcjanna została w domu. A pustkowie gospodarza Zabłockiego otoczone było dokoła głębokim lasem, jeno ku zachodowi leżało jezioro, ale za nim znów czernił się duży las.
Marcjannie pewno strach było siedzieć samej, bo przyszła do stajni i powiedziała:
– Chodź do domu, chłopcze, coś ci dam.
I w czeladnej dała mi kawał chleba posmarowanego masłem. Potem wzięła różaniec i usiadła na ławie przy piecu. Jadłem sobie, a kiedy już oblizałem palce, patrzyłem na duży zegar, który wisiał na ścianie. Miał on wahadło długie na pół dyszla, a ciężarki jak ogromne bijaki wisiały na grubych sznurach. Kiedy wahadło kołysało się w jedną stronę i z powrotem, zawsze w nim zachrzęściło, jakby zegar połykał coś twardego. Zapytałem:
– Marcjanno, cóż ten zegar tak połyka?
– On połyka czas – odpowiedziała Marcjanna i dalej odmawiała różaniec.
Przyglądałem mu się z jeszcze większą uwagą. I wydało mi się, że zegar ten ma twarz i patrzy na mnie jak człowiek. Na tej twarzy miał duże czarne liczby, a na brodzie barwne kwiatki. I tak sobie pomyślałem:
– Gdyby umiał mówić ludzką mową... Cóż by on naopowiadał!
A Marcjanna powiedziała:
– To nie jest zegar, jak inne zegary. On wie, co się stanie w przyszłości...
On widzi Śmierć!
– Jakże on może widzieć Śmierć?
– Kiedy zobaczy ją przed drzwiami, stanie albo zacznie bić niedobrą godzinę. – Marcjanna, powiedziawszy to, nieco zbladła, a po chwili dodała:
– Ale tej niedobrej godziny, której ja się boję, jeszcze nie wybił.
Na to nic nie odpowiedziałem, bo jeszcze o niczym nie wiedziałem. Stary zegar ściągnął na siebie kilka promieni, co przez okno padały na podłogę, i patrzył na służącą jak mądry stary człowiek, który się uśmiecha, bo wie wszystko. Ona tego nie widziała, gdyż utkwiła wzrok w podłodze, jak sroka w kość, wedle ludzkiej mowy. I łzy napłynęły jej do oczu, i zaczęła do mnie mówić, jak gdybym był dorosłym człowiekiem, a nie małym Remusem:
– Pamiętaj, chłopcze, to jest tak: mocna ta nasza chata, na zrąb budowana z pni, jakich dziś już nie znajdziesz w czarnym borze. I dobrzy mieszkają w niej ludzie. A słońce zagląda przez okna we wszystkie kąty tak, że chociaż mieszkamy w lesie, jasno jest u nas i ciepło. Oko ludzkie w każde może zajrzeć miejsce, bo dobra tu rządzi gospodyni. Ale wierz mi, chłopcze, każda chata ma jeden taki zakątek, do którego okno zasłania się przed słońcem i nie wpuszcza sąsiada. Tylko oko boskie tam wglądnie.
– A cóż jest w tym zakątku? – zapytałem.
– Straszk! – odpowiedziała Marcjanna. – Pamiętaj, że i nasza chata ma taki ciemny kąt i takiego Straszka.
Rad byłbym wiedzieć coś więcej o tym Straszku, ale Marcjanna przeżegnała się i powiedziała:
– W imię Ojca i Syna... Cóż ja ci za bajki opowiadam, małemu chłopcu! – Pójdź, dam ci jeszcze kawałek chleba, a jak zjesz, to zmówimy litanię do Matki Boskiej za tego, co po świecie się błąka. Bo tak się należy w świętą niedzielę, a nie opowiadać bajki. – Ale ja wiedziałem już, że ta bajka była prawdą, jednak nic nie powiedziałem.
Przy pacierzu wciąż musiałem spoglądać na zegar, bo zdawało mi się, że on też wiedział o tym Straszku. Ale później już ani Marcjanna, ani zegar nic mi nie powiedzieli o nim, aż sam dowiedziałem się o tym w biały dzień.
Jednak było mi dziwno, że na pustkowiu ludzie zwyczajnie chodzili i robili swoją robotę, chociaż tam w stajni, w księżycowym świetle można było zobaczyć królewiankę i smoka, a w chacie mieszkał Straszk.
Chciałem go szukać po chacie, ale bałem się, żebym nie dostał w skórę. Wiele wszakże myślałem o nim, kiedy pod lasem pasałem dobytek. I tam, pod lasem, stało się, że na dłuższy czas zapomniałem o Straszku, który mieszkał w chacie Zabłockiego.
5 Trudna próba szybkiej i poprawnej wymowy, w rodzaju: grzebień z powyłamywanymi zębami.
Od tej strony pola trzy chojny stały w gromadzie: jedna krzywa, jakby chciała uciekać i nie mogła, a dwie proste. Ta krzywa miała czubek niby miotłę. Jedna z prostych wyglądała jak kopica siana na krótkim drągu. Trzecia miała u góry jakby rozwichrzoną czuprynę, a niżej kozią brodę. Idąc wieczorem można by pomyśleć, że to jakieś zjawy sejmują w mroku. Ale były to dobre drzewięta.
U nas na pustkowiu mówili, że pewnego razu gospodarz, idąc z Lipna, zgubił drogę do domu, bo zimowa zamieć wszystkie drogi okryła wielką białą płachtą. Złe zaczęło go mamić i oprowadzać wokoło. Już mu nawet do ucha szeptało, żeby legł spać pod miedzą, ale jego Anioł Stróż pokazał mu palcem te trzy chojny. Do nich, opędzając się omamieniu, dowlókł się, a stąd ponad śniegiem ujrzał komin swojej chaty. Taka zaraz moc wstąpiła w jego serce, że bez trudu doszedł do domu. Inaczej byłby zamarzł i w śniegu życie zostawił.
Miejsce, w którym skupiły się trzy chojny, nasi nazywali „studnią”, chociaż żadnej studni tam nie było. Ale Michał powiedział mi, że za Boga Ojca płynął tam zdrój. Z niego bodajże ludzie z zamku brali wodę. Ale przed wielu setkami lat zamek ten został przeklęty i zapadł się trzy sążnie w ziemię. Po nim została jeszcze za rzeką stroma góra, na której nic nie rosło. Nikt tam chętnie nie chodził, bo w południe i w nocy ludziom coś się ukazywało, czego się bali.
Gdy pod tymi trzema chojnami pilnowałem bydła, zawsze coś mnie kusiło:
– Idź, Remus, do rzeki i przekonaj się, jak to jest z tym zamkowiskiem.
Na to jednak mówił mój Anioł Stróż:
– A jeśli krowy w szkodę wejdą?
Słuchałem go i zostawałem przy bydle. Ale nie brałem sobie za grzech, żeby podpędzić je blisko pod las. Może po to, aby coś zobaczyć przez drzewa albo też, żeby wystąpiło coś z lasu i przemówiło do mnie.
Bywało niekiedy, że przeskakiwałem przez rów, który odgradzał pole od lasu, i szedłem kilka kroków w las, i wołałem, rękami osłaniając usta:
– Chodź tu!
A z lasu odpowiadało:
– Tu!
I znów zapadała cisza, tęskna i pełna tajemnicy.
Długie dnie i tygodnie lata pasałem bydło pod lasem. Jednego dnia wpadła mi w oko jarzębina rosnąca po tej stronie rowu granicznego. Dziwnego była kształtu, bo pod rozczochranym czubkiem miała gładki pień, a naokoło pnia oplatały się cienkie gałązki. Pod słońce wyglądało to, jakby drzewo miało koronę na szyi. Jarzębina ta stała jakieś dziesięć kroków w polu i dziwne mi się wydało, że jej nie ścięto, bo przy oraniu trzeba ją było omijać.
Zapytałem o to Michała, a on mi odpowiedział:
– Gdyby tę jarzębinę ściąć, toby się krew z niej polała.
Na drugi dzień wziąłem z warsztatu dłuto i schowałem pod kapotę, bo chciałem się przekonać. Kiedy jednak przyłożyłem ostrze do kory, coś wstrzymało moją rękę i dałem spokój. Natomiast wiele czasu spędzałem pod tą koronowaną jarzębiną. Wiedziałem, że tylko królowie noszą korony i pomyślałem, że może ona jest królową, którą las przed sobą postawił. Ucieszyłem się więc, że nie zraniłem jej skóry.
Pewnego dnia zebrało się na burzę. Grube i czarne zwały chmur, opite deszczem, nadciągnęły zza lasu tak nisko, jakby chciały upaść na ziemię. Jezioro mieniło się błyskami, a nad nim wisiały chmury żółte jak siarka. Pod chmurami powietrze drgało gorączką.
Mój towarzysz, pies Gniota, bał się, bo miał ludzki rozum. Legł przy mnie i ziewał raz po raz. A ja czułem w kościach taką słabość, że położyłem się na wznak i zamknąłem oczy. Było to właśnie pod tą koronowaną jarzębiną.
I wtedy miałem widzenie tak wyraźne, jak na jawie, że dziś jeszcze wszystko pamiętam, jakby to zdarzyło się wczoraj.
***
Przede mną płynęła rzeka koloru zielonomodrego. Na drugim brzegu wysoko wznosił się piękny zamek. Jego ściany szkliły się kamieniem białym jak śnieg. Dach wspierał się na kolumnach wysokich, toczonych, ze złotymi podstawami i złotymi głowicami. Brama z kamienia zielonkawomodrego, czystego jak woda, dużym łukiem obejmowała złote wierzeje. Do bramy wiodły stopnie szerokie, pańskie, wysłane barwnymi dywanami. Przed nią, niby wartownicy mocni, milczący i okazali, stały duże drzewa, pokryte zielonoczarnym igliwiem, jakich nigdy w życiu nie widziałem. Droga przed drzewami prowadząca do rzeki była wysypana białym piaskiem, a w rzece ujrzałem taki sam zamek i takie same drzewa, jak w zwierciadle.
Kiedy dziwowałem się temu zjawisku, zaszumiało na rzece i podpłynęły, jak zagadki z innego świata, dwa wielkie łabędzie. Stanęły naprzeciw mnie i spoglądały dziwnymi oczami. W ich oczach było pytanie i była wiedza, jak skarby zatopione w głębokim stawie mrocznego lasu.
Staliśmy tak oko w oko, gdy z boku usłyszałem głos, który płynął do mego ucha, milszy niżli muzyka skrzypiec i fletu. Głos ten mówił:
– Weź mnie w ramiona i przenieś przez rzekę do mojego zamku.
I zobaczyłem koło siebie panią wspaniałej urody, w szatach ze złota i jedwabiu. I wydało mi się, jakbym już kiedyś był ją widział. A gdy podniosłem na nią oczy, zawołałem:
– Moc boska! Królewianka, której strzeże smok! Bo to ją właśnie widziałem w zielonym świetle księżyca, gdy w stajni na mym biednym łożu płakałem nad nią i nad moją skażoną mową.
Schyliła ku mnie głowę. W jej włosach koloru dojrzałego żyta błyszczała złota korona. Powiedziała:
– Znasz mnie. I ja o tobie wiem wszystko. Nie bój się, pastuszku. Weź mnie w ramiona i przenieś przez wodę.
Okiem zmierzyłem rzekę płynącą przede mną i w niej, jak w lustrze, zobaczyłem siebie. Mały byłem wobec tej postawnej pani.
Stopy miałem bose, a nogawice niżej kolan obdarte. Kapota, otwarta na piersiach, odsłaniała koszulę z płótna zgrzebnego, a koszula nie była cała. Mój kapelusz miał dziury, przez które wychodziły włosy, jak słoma z wróblowego gniazda. Poznałem, jaki jestem mały, biedny i mizerny wobec tej świetnej i pięknej królewianki, i oczy opuściłem na swe bose nogi, bom się wstydził.
Ona położyła białą rękę na mej głowie i powiedziała śpiewnym głosem:
– Przenieś mnie, chłopcze, przez wodę. Spójrz na ten wielki i dumny zamek. Co jedno ludzkie pokolenie wynurza się on z głębi ziemi i czeka na swego wybawcę. Tego, kto przeniesie mnie przez rzekę do zamku ojców moich, przywitają tam jak króla. Weź mnie i przenieś przez wodę. Bo jutro będzie za późno. Jutro zapadną się białe chmury i wspaniałe kolumny, i wysoki dach, i złota brama, i znów przeminie jeden długi wiek ludzki nim będę mogła przemówić.
Ale ja wciąż widziałem swą żałosną postać w lustrze rzeki i wstydziłem się.
Królewianka dodawała mi odwagi:
– Nie zważaj na to, żeś mały i mizerny. Sięgnij wzrokiem ku swej gwieździe i uzbrój serce do wielkiej sprawy. Spójrz, jak wspaniały to zamek! Kiedy mój złoty trzewik postawię na jego stopniach, znikną wokoło głuche bory, a wyrosną chaty szczęśliwych ludzi, którzy, jak ich królowa, czekają wybawienia. I wstanie nieznany światu lud, o którym dzieje dawno przestały pisać, i znów pługami będzie orał ziemię i statkami będzie pływał po wodach. Wtedy przypomni sobie świat, że lud ten żył w dawno minionych czasach, i dziwić się będzie, że znowu żyje.
Słuchałem wstrzymując oddech, a królewianka mówiła dalej:
– Znam ciebie... Widziałeś mnie pod strażą smoka, gdy płakałam nad moim ludem i nad sobą. Byłam niema, dziś jednak mam moc mówienia. Wzmocnij ducha i wierz w swoją siłę!
Podniosłem oczy na twarz królewianki i zapomniałem, że jestem małym Remusem. Duch taki wstąpił we mnie, że znów zacząłem mierzyć drogę przez rzekę. Zobaczyłem w tej chwili, że z wody wynurzają się ku mnie trzy zjawy, ogromne i straszne.
Królewianka chwyciła mnie za rękę i powiedziała:
– Nie bój się, pastuszku! Ten nagi olbrzym, co po pas czai się w wodzie, będzie chciał cię ściągnąć na dno rzeki. Imię jego – Trud. Ten drugi, co płynie na grubym pniu i pysk ma jak kiernoz, a oczy, z których biją zielone promienie, to – Strach! Spójrz, jego gładka skóra mieni się wszystkimi barwami tęczy. Słuchaj, jak jego nietoperzowe skrzydła tłuką o siebie niby klekotki w Wielki Piątek. Nie bój się, pastuszku, tego straszydła, bo zwyciężysz je, jeśli będziesz wierzył w swoją gwiazdę... Widzisz tę kobietę na skraju? Siedzi w pstrej sukni, z nogami pod sobą, jak krawiec. Na głowie ma czapkę ze stu dzwoneczkami. Zawsze śmieją się jej oczy i twarz. Gdy potrząśnie głową, sto dzwoneczków zabrzęczy. Widzisz, jak wymachuje ręką rzucając skorupy na wodę? Za każdym razem, gdy rzuci skorupę, to potrząśnie głową, zadzwoni dzwoneczkami, zaśmieje się i zawoła: nie warto! Będzie ci pokazywać pocieszne zjawy, abyś się śmiał. Ale nie wolno ci się śmiać, bo masz świętą sprawę przed sobą. Spójrz – w górę podniosła pręt. Na pręcie siedzi głowa małpy. I już zajeżdża wielki wóz drabiniasty z ładunkiem siana wysokim jak góra. Nie ciągną go konie. Dyszel ma z gałązki rocznej leszczyny, a zaprzęg – cztery myszki małe. A jednak wóz jedzie! Przed tym straszydłem miej się na baczności. Najgorsze ono.
Imię jego – Niewarto!
Usłyszawszy to wszystko, nabrałem odwagi i powiedziałem do swej duszy: – Teraz przeniosę królewiankę przez wodę i niech się dzieje, co chce!
Ukląkłem, obiema rękami podniosłem królewnę i aż zdziwiłem się, że we mnie tyle mocy. Jedną nogą wszedłem do wody. I znów ujrzałem w niej siebie, jak w lustrze: chłopca małego i słabego, i zwątpiłem, i przemógł mnie ciężar. Szybko postawiłem panią moją na ziemi i powiedziałem:
– Królewianko! Twój sługa jest za słaby i za mały dla tak wielkiej sprawy.
Z hukiem zapadł się zamek w ziemię. Z okrzykiem zwątpienia królewianka zniknęła mi z oczu, a ja, wystraszony, leżałem pod koronowaną jarzębiną. Ciemno było od chmur na zasnutym niebie. Michał dopadł mnie i szarpał za włosy.
– Będziesz ty spał, pestko przegrzeszona, zamiast pędzić bydło do domu!
Szybko się zerwałem. Dał mi jeszcze pięścią w kark, aż wywróciłem kozła i krzyczał:
– Marsz! Leć z dobytkiem do domu i nie czekaj, aż się rozgniewam.
Gwizdnąłem na Gniotę i popędziłem. Nie krzywdziło mnie to bicie, bom słusznie zarobił. Tylko żal mi było królewianki i bolało mnie serce, że byłem taki mały i że nic nie mogłem jej pomóc.
Było to w niedzielę. Marcjanna wzięła mnie do czeladnej i powiedziała:
– Pamiętaj, chłopcze, żebyś nie wyrósł na leniucha! Za zadatek, za talara na Boże Narodzenie, za koszulę, kapotę i buty na Świętą Katarzynę pan wynajął ciebie za pastucha. Masz grzech, jeśli będziesz spał, zamiast pilnować dobytku.
Była to rzetelna prawda.
– Ja wiem, że ci Michał wsypał. Ale tym razem dobrze zrobił.
Nic nie odpowiedziałem, bo znowu miała rację.
– I żebyś za to nie miał żalu do Michała, bo ja ci jeszcze lepiej wsypię.
Teraz już widziałem, że chciała mnie wyłajać. Tak więc pomyślałem sobie:
– A łajajże mnie, łajaj, ja wytrzymam. Ale chleba z masłem, to już pewnie dziś od ciebie nie dostanę.
I ona naprawdę zaczęła wymyślać. Siedziałem ciszej niż kot i słuchałem. Wszystkiego sobie nie przypominam, tylko to, że na końcu zapytała:
– Dlaczego nic nie mówisz?
– Przecież Marcjanna mojej mowy nie rozumie.
– Patrzcie go! Nie rozumie!... Człowiek zrozumie nawet nieme bydlątko, co ogonem rusza i uszami strzyże, a nie zrozumiałby człowieka, który ma gębę do gadania? Gadaj na swój sposób, ja już będę wiedziała.
Cóż miałem powiedzieć?
Tak ona pytała:
– Co też w ciebie, pestko wlazło, żeś sobie zarobił na przetrzepanie skóry? Spałeś?
– Nie spałem. Ja widziałem...
– A cóżeś ty widział?
– Widziałem królewiankę i zapadły zamek. Ale nie mogłem jej przenieść, bo jestem za mały i za słaby.
Marcjanna właśnie gotowała kluski na wieczerzę. Kiedy to powiedziałem, obróciła się do mnie od kominka. Kazała mi powtórzyć, bo tak od razu mej skażonej mowy nie zrozumiała.
Nie podejrzewając niczego powiedziałem:
– Widziałem królewiankę i zapadły zamek. Ale nie mogłem jej przenieść przez głęboką wodę, bo jestem za mały i za słaby.
Najpierw twarz jej stała się blada, potem czerwona. Zamierzyła się na mnie warząchewką i krzyknęła:
– A wyniesiesz mi się stąd, ty pokuso uprzykrzona!
Dłużej już nie słuchałem, bom sobie pomyślał:
– Weź, Remusku, nogi za pas bo ci ona tę warząchewkę na głowie złamie.
I w nogi.
Tak rozeźlonej Marcjanny nigdy jeszcze nie widziałem, bo to było dobre i cnotliwe kobiecisko. Dopiero po wielu latach miałem zrozumieć przyczynę jej gniewu.
Kiedy usiedliśmy do wieczerzy, w swoim kąciku bałem się, że ona nie da mi jeść. Były kluski i chleb. Ale ukrajała dla mnie taki duży kawał chleba, że parobcy się dziwili i zaczęli z niej żartować:
– Marcjanna kraje Remusowi, jak dla kawalera – powiedział Marcin.
– Żeby jej prędzej urósł – przywtórzył mu Michał.
Wcale ich nie słuchała. Marcin przymówił się:
– Mogłabyś nam, Marcjanno, ukrajać jeszcze po kawałku, bo w nocy idziemy na ryby.
Chętnie bym poszedł z nimi. Mrugnąłem więc na Michała, chociaż dziś mnie wytargał, i powiedziałem:
– Weźcie mnie ze sobą.
Marcin odpowiedział:
– Żebyś w dzień spał i bydło w szkodę puszczał?
A Michał przyświadczył:
– Jeszcze by cię wilk połknął i byłoby po Jemusie.
Mówili na mnie „Jemus”, bo nie umiałem wymówić litery „r”.
Marcin jednak chwilę się namyślał, a potem powiedział:
– Weźmiemy cię, Remus, jak pójdziemy łowić pod zamkowisko.
Nadstawiłem uszu słysząc, że o zamkowisku mowa.
– A w której stronie jest to zamkowisko?
Śmieli się z mojej mowy. Marcin zapytał:
– Zaszedłbyś tam w nocy?
– Tak!
– Ale wiedz, że tam straszy.
– Niech straszy.
– Jeśli jesteś tak odważny, chłopie – rzekł Marcin – to idź pod las aż do jarzębiny, co ma koronę na szyi. Stamtąd prosto nosa w las, aż dojdziesz do rzeki. A tam nad wodą pół leży, pół stoi krzywa chojna, jakby chciała tę wodę przeskoczyć, ale rozmyśliła się po drodze. Naprzeciw stoi góra. Do góry prowadzi bród przez rzekę. Tam wysoko jest to stare zamkowiszcze. Jeśli chcesz, aby ci ze strachu włosy wstały do nieba, to tylko tam idź.
Na to weszła Marcjanna i zaczęła biadać:
– Cóż wy głupią gadką mącicie w głowie małemu chłopcu! Lepiej idźcie spać. Bo co złowicie, to by i kot na ogonie uniósł.
Wyszli, a ja z nimi. Po drodze słyszałem, jak Michał mówił do Marcina:
– Żeby nawet złoty węgorz miał mi wleźć do sieci, nikt by mnie nie namówił w nocy na zamkowisko.
Odtąd ta sprawa nie dawała mi spokoju. Wciąż musiałem myśleć o zamkowisku i układać sobie w głowie, jakby się tam dostać. Mógłbym uciec w niedzielę, kiedy nasi byli w kościele, ale Marcjanna zawsze tak urządziła, że nie mogłem ruszyć się z domu. Raz złapała mnie w roboczy dzień, kiedy właśnie chciałem pobiec pod jarzębinę.
– Dokąd to lecisz? – zapytała.
– Pod jarzębinę.
Przytrzymała mnie za kapotę i zaczęła mówić:
– Nie polecisz tam, ale pod „studnię”. A teraz słuchaj, czemu. Tam pod jarzębiną niedobre myśli nachodzą głowę. Naszły one i człowieka, który był dobry i stateczny; znałam go dobrze. A tak go opętały, że w domu nie zaznał spokoju i dziś chodzi gdzieś po świecie, może w biedzie i nędzy. Zostawił za sobą dom i swoje miejsce, i poszedł między obcych. A za nim został trup... Czego ty chcesz, biedny chłopcze? Pracować musisz od dziecka, bo nie masz własnej chaty ani ziemi. Na swój chleb zarabiać będziesz w pocie czoła, jak Pan Bóg ci naznaczył, i będziesz służył. Może kiedy dorobisz się kawałka własnej ziemi, jeśli Pan Bóg ci pobłogosławi. Tego ci życzę.
– Ale wybij sobie z głowy zamki i królewianki, bo to nie jest dla parobka. Jeśli ich sobie nie wybijesz, będziesz chodził po drogach świata i losem twoim będzie błądzenie po nich bez dachu nad głową i bez ognia do ugotowania strawy. I może jeszcze coś gorszego, jak temu...
Słuchałem jej słów jak kazania i pobiegłem, jak mi dobre kobiecisko nakazało, pod te trzy chojny. Tam położyłem się na słońcu i patrzyłem w daleki świat ponad jeziorem i lasem. Kim mógł być ten, o którym Marcjanna mówiła, że błąka się po świecie, zostawiwszy miejsce swoje i dom? Hej, i ja będę wędrował! Niech tylko urosnę! Tam za jeziorem i lasem otwiera się świat. Jacy tam są ludzie, jakie chaty, jaka mowa? Do nich pójdę, niech tylko urosnę! a Marcjanna niech siedzi w domu, bo to słaba kobieta i się boi.
Tak sobie myślałem i tak też później zrobiłem.
A teraz dzień po dniu brała mnie pokusa, aby iść się przekonać, jak jest na tym zamkowisku.
I nie wytrzymałem.
Pewnego ranka zebrałem się i pędziłem bydło ku „studni” tak długo, póki Marcjanna mogła mnie widzieć z pustkowia. Ale kiedy zmiarkowałem, że nikt mnie już nie dostrzeże, nawróciłem bydło w stronę jarzębiny.
Tam przy trzodzie zostawiłem Gniotę i przykazałem mu tak:
– Gnioto! Ja idę. Ty zostań, aż wrócę, i pilnuj. Ta uprzykrzona Bezroga, co w zeszłym roku wpadła do piwnicy, ma tylko jeden róg, bo drugi sobie złamała przy tym upadku. Ale mimo tego wciąż jest bodliwa i nie baczy, że jak sobie drugi róg złamie, to któż ją kupi na jarmarku? Gdyby inne chciała bóść, ty jej zaraz do pięt! i uważaj też, aby bydło się nie rozbiegło i nie weszło w szkodę.
Gniota został, błyszcząc za mną wiernymi oczami.
Gdy przeskoczyłem rów i szedłem pod dużymi drzewami, wydało mi się, jakby w lesie święciła się niedziela. Taka tam stateczność panowała i cisza wśród wysokich jak wieże pni. Głębiej w lesie drzewa porastały poszyciem. Ale prędko wydostałem się na ścieżkę, którą sarny wydeptały.
Potem przyspieszyłem kroku. Zaczęły wrzeszczeć dwie pstre sójki siedzące na dębie. Ale ja pomyślałem:
– Wrzeszczcie sobie, wrzeszczcie. Wy mnie chcecie omamić, żebym tu szukał waszego gniazda. Ale ja wiem, że ono jest w innym miejscu, daleko stąd. Siedziałybyście cicho i się nie darły.
I szedłem dalej. Krzaki skończyły się jak uciął, a za nimi była łąka pełna paproci. Kto ma serce odważne, przychodzi tu w noc Świętego Jana szukać kwiatu paproci i końca jego korzenia. A kto znajdzie, ten nie szuka już szczęścia, tylko szczęście szuka jego. Ale to zdradliwa sprawa. Na pustkowiu powiadali o takich, którym przy szukaniu korzenia i kwiatu jakaś straszna moc głowę wykręciła twarzą na plecy.
Szedłem między tymi paprociami, bacząc, aby nie skaleczyć o nie bosych nóg, bo wiedziałem, że ranią. Po drugiej stronie łąki znowu rosły drzewa i krzewy, a między nimi wiodła sarnia ścieżka. Z gałązki zaczął na mnie wołać dudek:
– Kto idzie? Kto idzie?
Musiałem się z tego ptaka śmiać, bo wiedziałem, że on tak wrzeszczy, bo boi się kleszcza, który mu na wesele żołądek pożyczył. Bo wcześniej on sam żadnego nie miał. Po weselu żonka go namówiła jednak, by go nie oddał.
Dlatego on teraz wciąż żyje w strachu i idąc przez las woła:
– Kto idzie? Kto idzie?
Pomyślałem sobie: Po cóż ma się drzeć nadaremno? – Więc zawołałem:
– Cicho bądź, dudku. Tu nie ma żadnego kleszcza, tu tylko idzie mały Remus.
Na krótki czas zaprzestał. Ale ledwo znowu wszedłem między drzewa, on w strachu dalej wołał swoje. Więcej go już nie uspokajałem. Bądź zdrów! Czemużeś nie oddał, skoro pożyczyłeś6?
Między drzewami ścieżka szła trochę pod górę. A kiedy po drugiej stronie schodziłem w dół, przede mną otworzyło się trzęsawisko pełne czarnych dziur, o których powiadają, że są dziurami wiodącymi do piekła. Na kępach trzęsawiska rosły brzozy. Wśród nich wysoko sterczała osika, której liście wciąż drżą ze strachu. I jakże nie mają drżeć, skoro na niej powiesił się Judasz?
Tam zgubiłem ścieżkę i musiałem obchodzić bokiem. Ale teraz już z bliska słyszałem szum wody. To na pewno lasem płynęła rzeka. Im dalej, tym robiło się chłodniej. Wkrótce zaleciała mnie woń wody. Po kilkunastu krokach przez korony drzew zaświeciło światło z modrego nieba, a w dole błyszczała bieżąca woda rzeki.
Doszedłszy do brzegu, poczułem twardy grunt pod nogami. Na dnie rzeki bielił się piasek. Woda płynęła szybkim prądem. Rzeka wydała mi się na tyle szeroka, że wóz zaprzężony w konie mógłby wygodnie stanąć w poprzek koryta. Po przeciwnej stronie wznosiła się góra. Pytałem się siebie:
– Jesteś na zamkowisku, Remusie, czy nie?
Aż ujrzałem tę dziwną chojnę, o której Michał wspominał. Na brzegu, trochę z boku, małe wzniesienie twardej ziemi, jak grzbiet zwierzęcia, przylegało do rzeki. Z jego skłonu wyrastała gruba stara chojna, jakby chciała się mostem położyć do przeciwnego brzegu. Ale urosła tak ponad wodą tylko ze dwa kroki, a potem wolała podnieść się w górę, jak inne drzewa, i rosnąć prosto jak świeca. Nigdy jeszcze nie widziałem chojny o takim kształcie. Ta część pnia chojny, która trzymała się brzegu, przypomniała mi grzbiet dwuletniego źrebaka, wskoczyłem więc na nią, jak na konia, i nogami zacząłem wymachiwać nad wodą.
W górę i w dół rzeka szła jakby wyciętym duktem, a graby, olszyny, wierzby, rokiciny ustawiły się nad jej korytem, jak ludzie w procesji. Kiedy z mojego konia patrzyłem w górę rzeki, zdawało mi się, że siedzę w dużym kościele, tak dużym, że wzrokiem nie można dosięgnąć ołtarza. Umyśliłem sobie, że od strony tego niewidzialnego ołtarza coś musi mi się pojawić.
I pojawiło się.
Najpierw zobaczyłem z daleka dwie białe plamy, które wodą płynęły ku mnie. Z nich stopniowo wykształcały się dwie szyje, zagięte jak łodygi maku, lecz duże i piękne. Gdy przypłynęły blisko, zobaczyłem, że to łabędzie, te same, które widziałem pod koronowaną jarzębiną. Według mnie były to łabędzie królewianki zaklętego zamku.
Podpłynęły tuż pod brzeg. Przyglądały mi się badawczo. Oczy miały jak ludzie, ale z obwódką wokoło, niby czarne okulary, jakie noszą mądrzy ludzie. I patrzyły na mnie, jakby chciały coś powiedzieć. A ja siedziałem cicho i czekałem. Nie doczekałem się niczego. Raptem przestały na mnie patrzyć, wzdęły skrzydła i poszły w górę rzeki, nie obróciwszy się ku mnie ni razu. Wreszcie zniknęły w stronie, z której przyszły.
Na brzegu zaczął ujadać Gniota, potem obskakiwał drzewo, na którym siedziałem jak na koniu, bo chciał się dostać do mnie. To mu się nie udało, wszedł w rzekę i chłeptał wodę tak, jakby od tygodnia nic nie pił.
Gdyby nie Gniota, królewskie łabędzie z pewnością coś by mi powiedziały. I mnie przerwał on moją przygodę, bo przypomniał o bydle za lasem. Wziąłem więc nogi za pas i z powrotem rwałem drogą, którą przyszedłem. Gniota pryskał wokół mnie. Co i raz trącał mnie zimnym nosem w gołą łydkę, jakby chciał popędzić, a potem wybiegał naprzód.
Razem dobiegliśmy końca lasu. Uspokoiłem się, gdy zobaczyłem, że krowy pasły się jak należy i owieczki niedaleko trzymały się razem. Byłem z tego rad i powiedziałem do Gnioty:
– Gnioto! Tym razem uszło nam na sucho. Ale jeśli jeszcze raz odbiegniesz od bydła, to zobaczysz!
A Gniota nic, tylko patrzył na mnie, dychając z wywalonym językiem, bo myślał sobie, że ja, Remus, jestem dla niego jak krówka: jeśli odbiegnie, to musi ją nawrócić. Tak i mnie nawrócił spod zamkowiska.
Gdy pod wieczór pędziłem bydło do domu, powiedziałem sobie w duszy:
– Jutro pójdziesz znów!
6 Aluzja do bajki kaszubskiej o dudku, który idąc na proszony obiad, pożyczyłod kleszcza żołądek i go nie oddał.
Tego dnia poranny świat śmiał się ze szczęścia. Słońce z wysokiego nieba tak rozświeciło całe pole, że nawet najmizerniejszy bączek w rowie mógł rozgrzać sobie plecy. Bezroga, wybiegając ze stada raz w lewo, raz w prawo, wyrzucała tylnymi nogami, co zapewne podpatrzyła u Lizy albo Gniadego na pastwisku. Gniota ją nawracał, ale bez złości, pewnie nawet się cieszył, że ma sposobność do skakania i radosnego szczekania. Zaraziłem się od nich tą wesołością, pogwizdywałem i skakałem, jak szpak na polu. Rozbawioną gromadą biegliśmy pod koronowaną jarzębinę, niby na biesiadę. Tam zawołałem Gniotę i wkładałem mu w głowę, żeby się nie ważył iść moim śladem, tylko żeby został na miejscu i pilnował bydła. Potem poleciałem do lasu.
Na trawie i na paprociach była jeszcze rosa, bo chmura zielonych liści i igliwia, okrywających drzewa, wzbraniała słońcu dostępu, tak że nie mogło tej rosy wypić. Nogi ślizgały się na mchu, ale biegłem szybko, bo już znałem drogę. Nawet nie słuchałem dudka, który znów wrzeszczał z wielkiego strachu, czy aby kleszcz nie nadchodzi. Obszedłem łąkę z paprocią, by się nie skaleczyć i trzęsąca się ze strachu osika pozostała z boku. Obu nogami wszedłem na ową krzywą chojnę i przy rzece i patrzyłem w dół oraz w górę rzeki.
Bo czekałem na dwa łabędzie, które wczoraj patrzyły na mnie mądrymi oczami. Ale nie mogłem się ich doczekać. Przyszła mi do głowy bajka o królewiance i łabędziach, które były jej braćmi, i zaśpiewałem taką piosenkę:
Przypłyńcież tu do mnie, ptaki, długą wodną drogą!
Gdzieżeście podziały naszą królewiankę młodą?
Hej, wy ptaki, białe ptaki w szczerym czarnym lesie!
Który z was o królewiance nowinę przyniesie?
Czy nad dużą wodą białe szaty swoje pierze?
Czy jej smok ma białym zamku zawarł złote dźwierze?
Ale dziwne łabędzie pewnie nie chciały przypłynąć. I nie przypłynęły. I również nie mogłem przyglądać się rzece tak jak wczoraj, bo nad wodą unosiła się mgła. W niej zaczęły się poruszać jakieś zjawy, tak więc sobie pomyślałem: – Nic tu nie będzie dobrego, lepiej pójdę naprzeciwko na górę, bo tam właśnie będzie to zamkowisko. A brodu trzeba szukać w miejscu, gdzie w korycie rzeki bieleje piasek. I tam wszedłem w wodę.
Z początku sięgała mi do kolan, bo była tu płytka, ale dalej sięgała już pod ramiona. Nic mi to jednak nie przeszkadzało, bo powiedziałem sobie tak:
– Wysuszysz się, Remusie, na słońcu.
Góra na przeciwnym brzegu szła stromo wysokim zboczem. Nie widziałem na niej ani drzew, ani poszycia. Tylko miejscami na pochyłości stały dziewanny, jak świece na ołtarzu w Wielkanoc. Biegłem pod górę na czworakach jak kot i nagle uderzyłem głową o drzewo. Mocno mnie zabolało. Patrzę – stoi jarzębina. A kiedy przyjrzałem się jej z uwagą, spostrzegłem, że ma okrągły czub, a pod spodem wokół szyi koronę.
– Moc boska! – powiedziałem sobie. – Przecież to prawdziwa siostra tej jarzębiny sprzed lasu, gdzie widziałem biały zamek i królewiankę, i straszliwe zjawy. – Coś ciepłego zaczęło kapać mi na oczy. Gdy przetarłem je ręką, zobaczyłem, że to krew. Przycisnąłem bolące miejsce i w kilku skokach znalazłem się na górze.
Stąd ponad czubkami drzew mogłem patrzyć daleko w świat. Ale widziałem tylko bór i nic więcej, a nad borem modre niebo. I daleko na nieboskłonie świecił złoty krzyż. Pomyślałem, że to pewno będzie krzyż na dzwonnicy w Lipnie, dokąd nasi do kościoła chodzili.
Na górze było spokojnie i ciepło. Obszedłem jej grzbiet wokoło. Wszędzie stromo opadała w dół, tylko po stronie przeciwnej od rzeki łagodniej schodziła w pole. Ale przyjrzawszy się bliżej spostrzegłem, że głęboki rów, zarosły leszczyną i grabami, dzielił w tym miejscu górę od pola i lasu. Także od strony brodu górę otaczał wąwóz, a w nim było kilka jałowców i po bokach parę wielkich kamieni, które jakby strzegły drogi w las. Pomyślałem:
– Może to naprawdę stara droga, którą dawni ludzie jeździli do brodu. Dziś jednak nikt już nie jeździ, bo ludziom strach.
Dziwne mi się też wydało, że grzbiet góry na obrębie był wysoki, a w środku wydrążony, jak duża misa. Tylko w jednym miejscu obręb był przerwany, co pewno sprawiła deszczowa woda. W tej wyrwie jaśniał żółty piasek i gładkie kamienie. Kiedy przyjrzałem się uważniej, zobaczyłem, że tkwi tam czarny garnek na pół zakopany w piasku.
– Cóż na świecie! – powiedziałem. – A któż tu garnek zastawił?
Ale nie był to garnek, jak nasze garnki. Mienił się czernią, a na wybrzuszeniu miał białe kreski. Przykryty był wiekiem. Odkryłem wieko i zajrzałem. Zobaczyłem biały piasek, a gdy go wydobyłem, na spodzie ukazały się kawałki kości i popiół.
Nie wiedziałem, co to znaczy. Długom się zastanawiał, aż powiedziałem sobie tak:
– Ten garnek deszcz wypłukał. Pewno należy się on królewiance, bo ja tu stoję na jej zaklętym zamkowisku. Weź, chłopie, i zakop go tak, jak było.
Zacząłem grzebać rękami, aby wykopać dołek. Palce moje zawadziły o coś długiego. Chwytam i ciągnę – to miecz!
Długi był na sążeń, spiczasty na końcu, a ostrze miał szerokości wierzbinowego liścia. Dziwiąc się, że nie jest zardzewiały, tylko czarny, zacząłem wycierać go rękawem. Ale od tego czerniał on jeszcze bardziej. Więc zacząłem drapać go kamykiem. Wówczas pod czarną powierzchnią zabłysło jak złotem.
– Złoty miecz znalazłeś, Remusku. Cóż ty z nim zrobisz?
Bardzo się namyślałem, aż przyszło mi do głowy:
– Pewno miecz należy się królewiance, jak i ten garnek. Weź i zakop go razem z garnkiem, zakop pod koronowaną jarzębiną, która stoi na górze. A nikomu nic nie powiedz. – Tak też zrobiłem.
Mieczem wykopałem dół pod jarzębiną i potem piaskiem zasypałem tak, żeby nikt tego miejsca nie znalazł, tylko ja sam.
Spociłem się przy tej robocie, bo było mi spieszno. Wtedy znów krew zaczęła mi ciec, ale powiedziałem sobie, że się obmyję w rzece.
Gdy już schodziłem z góry, coś zimnego trąciło mnie w łydkę.
Patrzę – a to Gniota.
Tknęło mnie złe przeczucie. Powiedziałem do Gnioty:
– Czemu ty, głupi, znów mnie nawracasz? Przecież bym i tak wrócił. Ale teraz leć! Bo mnie do ucha coś gada, że bydło będzie w szkodzie.