Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Najbardziej zaskakujące pomysły często okazują się tymi najlepszymi
Chiny: kraj pełen sprzeczności, tajemnic i absurdów, który Europejczykom wydaje się zarówno pociągający, jak i niezrozumiały. Egzotycznej fascynacji ulega Julia, młoda dziewczyna szukająca własnego pomysłu na życie. Rozpoczęcie nauki języka chińskiego to dla niej pierwszy krok do wielkiej przygody, której integralną częścią staje się wyjazd do Szanghaju. Pobyt ambitnej studentki, realizującej stypendium naukowe na Uniwersytecie Fudan, boleśnie zderza się z polską rzeczywistością edukacyjną. Czy wybrany przez Julię kontrowersyjny temat pracy doktorskiej, odwołujący się do zagadnień rywalizacji płci, okaże się zbyt odważny dla polskiego systemu edukacji?
Powieść „Życie pisane Hanzi. Ukryte oblicze Chin” to frapująca relacja z podróży po zakątkach Państwa Środka, a jednocześnie gorzki głos w sprawie kondycji współczesnej nauki i skostniałych środowisk akademickich. Niejednoznaczna, wciągająca i oryginalna.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 375
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla Rodziców
Dzikie chmary poderwały się do lotu. Wzbiły się w powietrze, łopocząc szaro-niebieskimi skrzydłami, furkocząc bladymi lotkami, unosząc drobiny piasku w powietrze. Setki dziobów pięły się ostro w górę, czyniąc harmider i tępy huk odbijający się echem od fasad pobliskich kamienic. Gwałtownie skierowały się na północ, po czym ostrym, zygzakowatym ruchem zapikowały. Zatoczyły nisko krąg i znów poszybowały ku niebu, gubiąc srebrzysty puch wśród pyłu i kurzu starej, brukowanej ulicy.
◆
– A jednak turyści je kochają.
– Brudasy. Latające szczury. Roznosiciele podłych chorób.
– Ależ skąd! Symbol pokoju i miłości. Piją sobie z dzióbków na kartach weselnych. Gruchają jak młodzi zakochani. I mówi się: „A ten tam… to miał takie miękkie serce”. No i tradycyjna poczta. Jaka romantyczna! A ikonografia chrześcijańska? Jeśli marzyłaś kiedyś, żeby latać, lub śniło ci się, że latasz – polubisz gołębie.
– Tak myślisz?
◆
Koła radośnie turkoczą po szynach. Wyblakły tramwaj sunie miarowo, przystając to tu, to tam. Dawno niemyte szyby nie przesłaniają jednak świata. Wśród rdzawych zacieków i pyłu miejskiego rozgardiaszu migają kolejne kamienice.
I znów przystanek. Tłum zrzedł. Gwar ucichł.
Zwalista kamienica wciąż nie doczekała się remontu. Tu odpadł tynk, tam mury skruszały. Brama się nie domyka, na szybach zastygły minione krople deszczu. Wisi złamana rynna.
Pusto. Straszno. Bez życia.
Coś jednak drgnęło.
– Tam, na poddaszu… W małym owalnym okienku…
– Jaskółka?
– Nie. Gołębnik.
– Szykują gniazdko? W zwałach odchodów?
– Nie, to dopiero zaloty. On ją prosi, ona nie chce. On wywija karkiem ósemki, a ona łypie ku niemu nieumalowanym okiem. Jak myślisz, będzie coś z tego?
– Wiem tylko jedno. Zły to ptak, co własne gniazdo kala, oj, zły…
To nie była fascynacja Orientem. Zwykły pragmatyzm, chęć ucieczki od siebie czy raczej próba odnalezienia… siebie samej. Ot, gdzieś tam, na krańcu świata. Rzecz w tym, by było całkiem inaczej, zupełnie odmiennie, nieprzystająco.
– Chiny – my love?
– Żartujesz?
Był to rok, kiedy odsetek bezrobotnych wzrósł znacząco. Brak perspektyw, masowa emigracja, powszechna depresja. Co zrobić z pomysłem na życie? Gdzie go szukać? Gdzie go znaleźć?
Język chiński. To było to! Pomysł tak dalece oderwany od tu i teraz, że można było na niego się skusić. Totalny brak związku z rzeczywistością, niemal absurd. L’art pour l’art.
Zajęcia prowadziła pani Wang. Nietypowa Chinka, bo mierząca aż sto siedemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu. To dużo za dużo, by być atrakcyjną w Państwie Środka. Jedwabiste, kruczoczarne włosy do ramion – bo jak inaczej? – łagodne, duże oczy i usposobienie arcychińskie. Emanacja spokoju, pogody ducha, pogodzenia ze światem. Ciepła i przyjazna, zawsze pomocna, nigdy surowa. Punktualna i rzetelna. Skromna i subtelna. Aż za idealna.
To ona wprowadzała w tajniki języka chińskiego grupę zainteresowanych studentów. Bo to naprawdę coś niezwykłego – chińszczyzna! Życie nie rozpieszczało jej w kraju ojczystym – ani osobiste, ani zawodowe – dlatego Wang szukała szczęścia tu. Nią również kierował zwykły pragmatyzm, chęć ucieczki od siebie czy raczej próba odnalezienia siebie samej. Znalazła to tu. Szukała i znalazła. A w tym czasie wpajała stale wykruszającym się entuzjastom arkana chińskich krzaków. Zajęcia odbywały się regularnie. Z czasem z grupy pięćdziesięcioosobowej zostały niedobitki. Pasjonaci. Zawzięci. Bezrobotni. Semestr za semestrem bazgrali w zeszytach coś, co z góry nie miało mieć przyszłości.
Czasy się jednak zmieniły. Przyszła moda na chińszczyznę. Porozrzucane w mieście knajpki zaczęły przeżywać oblężenie. Zapach smażonego tłuszczu nacierał z impetem na przechodniów, reklamując azjatyckie kulinaria. Sukienki i bluzki skrojone po chińsku zapełniły wystawy sklepowe. Wachlarze i figurki Buddy, lampiony i pałeczki oraz inne wschodnie drobiazgi stały się wszechobecne.
Pojawiły się także stypendia. Możliwość przeżycia przygody życia. Na końcu świata. W owianym nimbem tajemniczości, zapachem Orientu i smakiem psiny, „zakazanym” Państwie Środka.
◆
Czy Chiny robią pranie mózgu? Owszem. Uświadomiłam to sobie w momencie, gdy poproszono mnie o wygłoszenie przemówienia powitalnego dla nowych studentów ICES (International Culture Exchange School) na Uniwersytecie Fudan w Szanghaju.
Zaczęło się to tak. Ósmego września zjawiłam się szkole, aby zarejestrować się na nowy semestr. Według dokumentów, które przysłano mi DHL-em, moja rejestracja powinna odbyć się piątego lub szóstego września wraz z nowo przybyłymi studentami. Na miejscu okazało się jednak, że niezbędnych formalności mogę dokonać ósmego września wraz z tak zwanymi starymi studentami (laosheng).
I tak też się stało. W hallu przy ulicy Zheng Tong przy stanowisku numer jeden pobrałam formularz. Wyglądało na to, że wszystko pójdzie gładko i w miarę szybko. Jednak myliłam się. Proces zapisu na nowy semestr nie byłby ważny, gdyby odbył się bez korowodów. Przy biurku numer dwa okazało się, że maszynka do liczenia pieniędzy się zepsuła, w związku z czym mogłam albo poczekać godzinę, aż ją naprawią, albo pójść do akademika dla obcokrajowców i tam dokonać wpłaty. Ponieważ jedną z rzeczy, których nie znoszę, jest bezmyślne i bezproduktywne czekanie, zdecydowałam się przejść do akademika. To tylko dwadzieścia minut w jedną stronę, trochę gimnastyki z rana nie zaszkodzi.
Upał. Około trzydziestu stopni Celsjusza. Ale wydawało się, że wysoki na dwadzieścia siedem pięter budynek znajduje się tuż za rogiem.
– Dzień dobry. Chciałabym dokonać wpłaty na nowy semestr.
– Tutaj? – spytała zdumiona strażniczka przy głównym wejściu.
– Tak, tutaj. Przysłano mnie z Zheng Tong Lu. Zepsuła im się maszynka i tutaj mnie przysłali.
– To się pomylili. Idź do sekretariatu dla obcokrajowców.
Tego się spodziewałam. Dyskretnie więc ukryłam rozdrażnienie i spacerkiem wybrałam się w stronę liuxuesheng bangongshi. A co mi tam! Kolejny dwudziestominutowy spacer nie powinien zaszkodzić.
– Dzień dobry. Chciałabym zapłacić za studia.
– Taaa… – odpowiedział znużony głos zza biurka ustawionego wewnątrz framugi drzwi prowadzących do kanciapki z sejfem. – Formularz!
W jednej ręce trzymałam plik czerwonych setek z podobizną Mao, a drugą podałam kartkę.
– Kwota… Nie ma wpisanej kwoty. Nie mogę wziąć pieniędzy, bo nie wiem, ile.
– Ale ja wiem. Dziesięć tysięcy pięćset yuanów. Studiuję język chiński.
– Nie mogę, bo nie wiem…
– Dziesięć tysięcy pięćset…
– Nie jest napisane. Idź na Zheng Tong Lu, niech wpiszą.
Nie, nie, nie! – pomyślałam w duchu. – Kolejne dwadzieścia minut na Zheng Tong Lu, by wrócić tu, a potem znów lecieć tam? Nie ma mowy. Chociaż… może naprawili maszynkę?
W tym momencie pojawiła się Pani Nieznosząca Sprzeciwu. Nazywała się Wang, tak jak jedna trzecia chińskiej populacji. Panią Nieznoszącą Sprzeciwu poznaliśmy rok temu. Okazało się, że jest dobrą znajomą Pana Janka, który odebrał polskich studentów z lotniska we wrześniu, a jednocześnie pracownicą biura dla obcokrajowców na Fudanie. Średniej budowy, krótko obcięta około czterdziestoletnia kobieta w okularach sprawiała wrażenie osoby konkretnej, a zarazem respektowanej. Ania ujęła to bardziej dosadnie:
– Wiecie… Ona wygląda, jakby nie znosiła sprzeciwu.
I tak już zostało.
To właśnie Pani Wang pomogła nam znaleźć mieszkanie w bliskiej odległości od Fudanu. Ilekroć przychodziłam do niej z kłopotem, zawsze poświęcała mi swój czas. I tym razem Pani Nieznosząca Sprzeciwu przyszła z pomocą. Wzięła długopis, machnęła od niechcenia kwotę i wręczyła mi formularz, nie umieściwszy na nim nic więcej.
– A. To co innego. Masz wpisaną kwotę. Teraz mogę wziąć pieniądze – poinformował mnie znużony głos z kanciapki.
Brawo! Udało się! Zaoszczędziłam dwadzieścia minut.
Wróciłam na Zheng Tong Lu. Przechodząc kolejno od jednego stanowiska do drugiego, witałam się ze znajomymi nauczycielami i dokonywałam rejestracji. Przy przedostatnim stanowisku siedział Pan Wang Od Biegania. Poprosił mnie, żebym po zakończeniu formalności przysiadła się do niego, co też uczyniłam. Nie do końca miałam pewność, czemu to ma służyć, ale gdy po dziesięciu minutach nudnego obserwowania rejestrujących się studentów zmyśliłam, że muszę lecieć na policję, Pan Wang Od Biegania przyprowadził znaną mi z organizacji wycieczek nauczycielkę Elegancką Panią Li. Zawsze zadbana i rzeczywiście elegancka Li pociągnęła mnie w kąt i spytała, co myślę o swoim chińskim.
– Hai keyi (może być) – odpowiedziałam skromnie, próbując wyczytać jej intencje.
– Czy wygłosiłabyś przemówienie dla nowych studentów? Na minimum pięćset chińskich znaków? Dziś jest czwartek… Przynieś mi jutro, to sprawdzę. Uroczystość jest w niedzielę o dziewiątej.
◆
Witam nauczycieli, witam studentów, witam wszystkich!
Najpierw chciałabym się przedstawić, nazywam się Ashijia. Jestem Polką. Do Szanghaju przyjechałam w zeszłym roku we wrześniu, by uczyć się języka chińskiego na Uniwersytecie Fudan. Ponieważ uczestniczący w dzisiejszej uroczystości rozpoczęcia roku akademickiego to nowi studenci, z wielką radością chciałabym im powiedzieć, jak wygląda życie w Szanghaju, na Fudanie.
Pochodzicie ze wszystkich stron świata, niektórzy po raz pierwszy przyjechali do Chin, prawdopodobnie wzajemnie się nie znacie, w związku z tym zapewne martwicie się, że będziecie mieć wiele problemów. Ja wam mówię: nie musicie się niczego bać. Dlaczego? Po pierwsze, szanghajczycy są przyjaźnie nastawieni względem obcokrajowców; jeśli będziecie mieć jakieś trudności, natychmiast znajdziecie Chińczyka, który wam pomoże. Po drugie, w Szanghaju jest wiele ciekawych miejsc, gdzie możecie łatwo nawiązać prawdziwą przyjaźń; wspólna zabawa, ale i wzajemna nauka to najważniejsza rzecz w naszym, obcokrajowców, życiu. Po trzecie, w Szanghaju znajduje się bardzo znane i ważne miejsce, to jest Uniwersytet Fudan.
Przed przyjazdem słyszałam, że Uniwersytet Fudan jest jednym z najlepszych uniwersytetów w Chinach. Całym sercem w to wierzę. Wszyscy wiemy, że znaków chińskich jest bardzo dużo, tony nie są proste, a gramatyka sprawia problemy. Ale nauczyciele Fudanu dobrze przygotowali program nauczania, dlatego podczas studiów na tym uniwersytecie nasze rozumienie ze słuchu, umiejętności porozumiewania się, pisania i czytania stają się coraz lepsze; postępy studentów obcokrajowców są naprawdę widoczne. Dzięki świetnej metodzie nauczania przez nauczycieli i ich cierpliwości z chęcią poznajemy język, kulturę, zwyczaje i obyczaje chińskie etc.
Mam nadzieję, że wszyscy bez problemu zapoznają się z Szanghajem i Fudanem. Pilnie się uczcie, dbajcie o spokój, aby nasze życie było wspanialsze.
Studenci! Życzę wam łatwej nauki, świetnych ocen i zadowolenia z życia.
Powodzenia!
Dziękuję.
◆
W pewien piątek udaliśmy się na spotkanie Polonii w… Irish Pubie. Takie imprezy odbywają się w każdy drugi piątek miesiąca i mają to do siebie, że spotykają się tam i młodzi, i starzy, i świeżo przybyli, i zasiedziali już mieszkańcy Szanghaju, nie tylko polskiego pochodzenia. Przy dużym kuflu Carlsberga (voucher za dziewięćdziesiąt yuanów na trzy trunki, poza Guinnessem, oczywiście) i sączącej się z głośników muzyce – na przykład Dire Straits – można pogadać o tym i o owym, według polskiej tradycji ponarzekać na wszystko dookoła, pożartować, zagrać w bilard, posłuchać ploteczek oraz ciekawostek z życia białych mieszkańców żółtego kontynentu.
– Chiny naprawdę zmieniają sposób myślenia – stwierdziłam po głębszym łyku piwa.
– Co masz na myśli? – spytał poważnie Maciek.
– Człowiek z Zachodu zatraca umiejętność logicznego myślenia. W Chinach nie myśli się logicznie, tylko emocjonalnie i kontekstowo.
Tak, to było trafne spostrzeżenie. Jeszcze rok temu nie potrafiłabym wysmarować takiej laurki na cześć uniwersytetu, który wyciska ze mnie siódme poty. A tu proszę. I co najgorsze, w przemówieniu nie było ani źdźbła kłamstwa, powiem więcej, szczerze w to wszystko wierzyłam. Indoktrynacja? Być może…
◆
Padał deszcz. Cichutki i miarowy. Miasto tonęło we łzach. Piesi przeskakiwali kałuże, kierowcy nic nie robili sobie z dziur w asfalcie, ku zgrozie tych pierwszych, a gołębie przyczajone pod krzakiem przypominały zmokłe kury. Jedne stroszyły piórka, inne dzióbkiem układały garderobę, jeszcze inne smętnie przyglądały się szaroburym parasolom za dziesięć złotych. Nie czerwonym. Nie różowym. Nie seledynowym i nie błękitnym…
◆
Mój pierwszy zakup w Chinach? Parasol! Co więcej – różowy! Za całe pięć yuanów. Był mi bardzo bliski właśnie z tego powodu.
Szanghaj przywitał nas parnotą i duchotą. Czuliśmy się jak w akwarium, oddychając wilgotnym powietrzem. Deszcz był więc wybawieniem. Nie tam jakieś, ot, żałosne popadywanie, ale dopadła nas solidna, azjatycka ulewa.
Wybraliśmy się na rekonesans. Trzeba było zaopatrzyć się w coś do jedzenia, jednak priorytet stanowiła ochrona przed nie pierwszą już tego dnia oberwaną chmurą. Niedaleko stacji metra wzdłuż ulicy ciągnęły się małe, zapyziałe „aluminiowe” sklepiki. Pod otwartą markizą stał uśmiechnięty Chińczyk z naręczem pastelowych parasoli. Napis na kawałku wydartej tekturki głosił „5 yuanów”. Czarnych? Nie było. Burych? Nie było. Tylko same landrynkowe: seledynowe, lawendowe i różowe. Wzięliśmy po jednym. Koledzy Polacy także, ku osobistej rozpaczy, a naszej wielkiej radości. I bez targowania. Ruszyliśmy na poszukiwania jednej z miliarda knajpek, w której mieliśmy po raz pierwszy skosztować oryginalnej kuchni chińskiej.
Ponieważ głód doskwierał nam dotkliwie, wybraliśmy lokal tuż za rogiem. Było to coś na kształt baru szybkiej obsługi. Przed sklepem wystawiono plastikowe koszyczki z nakłutymi na drewnianych patyczkach „rzeczami do jedzenia”. Większości tych szaszłyków nie potrafiliśmy zidentyfikować przy pierwszym podejściu. Tak więc każdy wziął na chybił trafił po patyczku, po czym ruszyliśmy do kasy znajdującej się wewnątrz baru i wręczyliśmy je kasjerce wraz z banknotem. Usiedliśmy przy stole pokrytym brudną folią. Na ścianach łuszczył się tłuszcz, obłażąc z czerwonych tradycyjnych dekoracji. Wentylator terkotał, a nieliczni klienci naprędce siorbali z miseczek. Czekaliśmy w napięciu. Ku naszemu zdziwieniu xiaojie (kelnerka) przyniosła jedną parującą miskę, którą wypełniały zalane wrzątkiem specjały wcześniej przez nas wybrane. To była porcja dla jednej osoby. Postawiła ją na środku i z nieukrywaną wesołością ruszyła za kontuar. Niezrażeni zamówiliśmy Sandeli pijiu (piwo Suntory) – z tym nie mieliśmy kłopotu – po czym zatopiliśmy nosy w menu w poszukiwaniu konkretu. Menu okazało się… czystą chińszczyzną. Nie pozostało nam nic, jak prosić xiaojie o pomoc. Wybrała dla nas dania smaczne i smaczniejsze. Na samo wspomnienie wieprzowiny z orzeszkami ziemnymi cieknie ślinka.
◆
Dlaczego Ashijia? Nikt tak naprawdę tego nie wie. Przy pierwszej rejestracji na uniwersytecie pani przy stanowisku numer jeden spytała, jak się nazywam.
– Julia Agnieszka Jakuć.
– Yyy??
– Julia Agnieszka Jakuć.
– Yyy…
W tym przypadku nie chodziło o wypełnienie formularza, ale o nadanie mi chińskiego imienia.
– Takie długie…
– To nie moja wina.
– Podaj tylko nazwisko.
– Jakuć.
– Hm… A imię?
– Julia Agnie…
– Jak?
– Agnieszka…
– Stój! 阿诗加 (Ashijia)… Może być?
– Może.
A co miałam powiedzieć? W sumie sama mogłabym wymyślić sobie chińskie imię, ale zawsze istniało ryzyko, że wybrane przeze mnie sylaby miałyby wulgarne, a przynajmniej niestosowne konotacje.
Zapisane na kwitku imię rozpracowałam zaraz po przybyciu do akademika. A w sumie nie znaczy nic. Shi oznacza poezję. Natomiast jia to nic innego jak dodawanie. W moim bardzo wolnym przełożeniu Ashijia (Aszydzia) oznacza „Pełna Poezji”. Bardzo mi się podoba to imię – ani pretensjonalne, ani obraźliwe. Ilekroć podaję je Chińczykom, zawsze chwalą, że dobrze brzmi i kojarzy się z legendarną postacią – piękną Ashimą. Chociaż, prawdę powiedziawszy, nie spotkałam tu jeszcze nikogo, kto ośmieliłby się skrytykować mnie prosto w twarz.
◆
A jednak to się zdarzyło – na wycieczce do Harbinu, którą sprezentował mi uniwersytet. Wzięli w niej udział studenci obcokrajowcy. Do tej pory nie jestem pewna, według jakiego klucza odbywała się selekcja uczestników. Byłam jedyną białą na tym wyjeździe, a co więcej, nie leciał żaden z moich znajomych. W grupie znaleźli się także trzej czarni, w tym Cábelo z Botswany, który podczas lotu gorączkował się, że Afryka to nie tylko HIV czy AIDS i opowiadał o malowniczym pięknie Serengeti. Wyznał mi też, że jego marzeniem jest stać się botswańskim Marco Polo i odkryć Chiny dla Afryki. Drugi to Matsumo z Zimbabwe – bardzo wysoki, mocno zbudowany o anielskim spojrzeniu i gołębim sercu, oraz nieco nadpobudliwy kolega z Angoli. Resztę stanowili Azjaci, głównie zaś Koreańczycy. Podróż odbyła się lokalnymi liniami lotniczymi. Choć z początku miałam obawy względem bezpieczeństwa, okazały się, że zupełnie bezpodstawnie. Było czysto, schludnie, punktualnie i solidnie.
Zwiedziliśmy stolicę najbardziej wysuniętej na północ prowincji Heilongjiang, której naturalną granicę z Rosją wyznacza rzeka Amur, i sąsiadującą z nią prowincję Jilin ze stolicą w Jilin. Pozostawiły one w pamięci obraz szarych, smutnych, zindustrializowanych i zaniedbanych metropolii. Sąsiedztwo Rosji było tam wyczuwalne w różnych wymiarach. Cyrylica ozdabiała większość lokali handlowych i gastronomicznych. Wśród przechodniów język rosyjski słyszało się równie często jak lokalny dialekt, a w rysach tubylczej ludności widać było wyraźne wpływy rasy kaukaskiej. Spotkaliśmy też wielu rdzennych Rosjan, zwłaszcza młodych mężczyzn, którzy – jak na standardy chińskie – wyglądali i zachowywali się dość agresywnie. Styl ubioru, fryzur i makijażu ludności północno-wschodnich terenów Chin charakteryzował widoczny wpływ północnego sąsiada, główną zaś atrakcją na targowiskach stanowiły wielobarwne i wielopostaciowe (zwłaszcza polityczne) matrioszki i inne utensylia „made in Russia”.
W Harbinie spędziliśmy cały dzień. Niestety, nie załapaliśmy się na znany w świecie wernisaż bajecznych zmrożonych rzeźb i lodowej, krystalicznej architektury z prozaicznego powodu – był wówczas środek lata. O tej porze roku mogliśmy smakować jedynie takie sorbety jak bizantyjski sobór św. Zofii.
Odwiedzaliśmy różne miejsca, w tym studio nagrań dźwięków, które musiało pamiętać czasy cesarstwa. Wpadliśmy także do „fabryki afrodyzjaków”. Choć brzmi to zabawnie, nie wszystkim było do śmiechu. Dlaczego zabrano studentów obcokrajowców w takie właśnie miejsce?
Czym zajmowała się ta fabryka? W pierwszej chwili przypominała ogród zoologiczny. Na betonowych wylewkach imitujących pagórki, za zardzewiałą drucianą siatką baraszkowały małe brunatne niedźwiadki. Wzrostem i zachowaniem przypominały dwuletnie dzieci. Jedne robiły fikołki, inne radośnie majtały nogami, jeszcze inne przytulały się do siebie w niczym niezmąconym śnie. To była pierwsza impresja. Przeszliśmy obok tego niewinnego obrazka i udaliśmy się do pobliskiego baraku. Tam mieszkali rodzice. Wzdłuż jednej ściany podłużnego, betonowego bungalowu prowadził korytarz. Idąc nim, można było obserwować znajdujące się za oszkloną gablotą dojrzałe misie. W ciasnych, metalowych, pojedynczych klatkach umieszczonych na wysięgnikach leżały zwierzęta. W pierwszej chwili wyglądały na śpiące, a nie umęczone, skatowane ofiary. Pani przewodnik, w sterylnie białym, lekarskim kitlu i z szerokim uszminkowanym uśmiechem przylepionym do twarzy, oprowadzała wycieczkę, udzielając szczegółowych informacji typu: „rurki odchodzące od brzuchów niedźwiedzi zbierają żółć, z której produkuje się cenne medykamenty”. Misie były otumanione, a zgrozy dopełniał widok nieprzytomnych, zamglonych oczu. Utrata wzroku jest skutkiem zastrzyków podawanych dla uzyskania żółci. Mimo odgradzającej tafli szkła słychać było jęki i ciężkie pochrapywania – zwierzęta miały ewidentny problem z oddychaniem. W powietrzu unosił się fetor odchodów oblepiających klatki.
Na końcu tej promenady znajdowało się pomieszczenie „konferencyjne”. Zasiedliśmy tam na krzesłach, a przewodniczka zaznajomiła nas z ofertą: były więc tabletki na pamięć i koncentrację uwagi – tak ważne dla studentów podczas sesji; oczywiście specjały przedłużające życie, a przede wszystkim pigułki na płodność. Na kolegach–Azjatach ta wyprawa nie zrobiła większego wrażenia – żywo wypytywali o ceny. Wstrząśnięci natomiast byli koledzy z Afryki, zwłaszcza Cábelo.
Punkt kulminacyjny całej wyprawy stanowiła wycieczka pod samą granicę z Koreą Północną. Jej bliskość wyczuwało się pod wpływem napisów w alfabecie hangul na witrynach sklepowych, drogowskazach i plakatach. Ludzie zamieszkujący te tereny, w większości zapewne etniczni Koreańczycy osiedli od pokoleń w Mandżurii, byli drobni, poważni, a może nawet smutni. Jakby nieobecni. Albo czymś zaabsorbowani. Lokalny dialekt z wyraźnym piętnem koreańskim był wszechobecny, a obsługujące turystów dziewczęta w większości występowały w tradycyjnym stroju hanbok z infantylną, ale jakże słodką kokardą umocowaną na piersiach.
Kierownictwo wyprawy nie omieszkało zaprosić nas na obiad do restauracji, która specjalizowała się w psinie. I tu pojawiły się analogiczne reakcje do tych, jakie miały miejsce w „fabryce afrodyzjaków”. Azjatom ciekła ślinka, natomiast kolegom z Afryki zbierało się na wymioty.
Następnego ranka autobus podwiózł nas do stóp pasma górskiego Changbaishan, który miał być główną atrakcją wycieczki – zwłaszcza jego malownicze widoki i piękno architektury naturalnej. Wiecznie Biała Góra, nieczynny wulkan stanowiący jednocześnie fragment Gór Wschodniomandżurskich i granicy chińsko-koreańskiej, w swoim kraterze kryła najwyżej na świecie położone jezioro pochodzenia wulkanicznego. Wysoki na dwa tysiące siedemset czterdzieści cztery metry szczyt wulkaniczny Changbaishan jest miejscem wyjątkowym, mitycznym i symbolicznym dla Chińczyków oraz dla Koreańczyków z południowej strony trzydziestego ósmego równoleżnika. Zgodnie z chińskimi wierzeniami z niej wywodzili swój rodowód protoplaści mandżurskiej dynastii Qing. Dla Koreańczyków to miejsce narodzin ich narodu.
Kto spodziewał się odbijających w błękitnej tafli jeziora pulchnych cumulusów, otulających nieboskłon grani przeciwległego brzegu i otaczającej je dzikiej, nieokiełznanej mandżurskiej tajgi, przeżył głębokie rozczarowanie. Przywitał nas krajobraz księżycowy. Na skalistym zboczu pokrytym żółtym nalotem siarki znajdowały się schody, po których z trudem wdrapaliśmy się na Changbaishan. Krater wypełniało ledwo widoczne, szarobure, mętne jezioro. Drugi jego brzeg, ten należący do Korei Północnej, krył się w gęstej jak mleko mgle, a krople deszczu, który wzmagał się z każdą chwilą, bezlitośnie chłostały nasze sztormiaki. Poczucie rozczarowania ogarnęło wszystkich. Tylko nielicznym spacer do pobliskiego wodospadu o tej samej nazwie zrekompensował poczucie zawodu.
Dla utrzymania porządku podczas tej kilkudniowej wyprawy organizatorzy wycieczki podzielili nas na pary, które miały pilnować swoich połówek w trakcie wsiadania/wysiadania z samolotu/autokaru, zasiadania przy posiłkach i które zajmowały wspólne pokoje hotelowe. Moją drugą połówką okazała się pewna Koreanka, Jing Chong. Była zupełnie nietypowa. Jeśli chodzi o urodę, to owszem, nie odbiegała niczym od swoich krajanek – niska, czarnooka brunetka. Była jednak zadziorna, przekorna i krytyczna. Zupełnie nie-wschodnia dusza. Nie szczera, ale wręcz bezczelna. Z rozmów, które prowadziłyśmy, wynikało, że pochodzi z ubogiej rodziny i bardzo pragnie zmienić swój status społeczny poprzez rzetelną i ciężką pracę bazującą na znajomości języka chińskiego. Uwielbiała poprawiać moje błędy językowe, ku przerażeniu rodaczek, i nic nie robiła sobie z koloru mojej skóry. Mimo tak niesztampowego charakteru przyzwyczajenia miała czysto koreańskie. Wstawała skoro świt, by dokonać toalety. Śniadania rozpoczynały się o siódmej rano, a ona już o piątej krzątała się po pokoju z kosmetyczką pod pachą, szykowała stroje, brała kąpiel, myła włosy i nanosiła bezcenny makijaż. Czy to możliwe, że nie odczuwała zmęczenia po poprzednim dniu wypełnionym po brzegi atrakcjami? Patrzyła ze zgrozą i dezaprobatą, gdy wywlekałam się z łóżka kwadrans przed śniadaniem.
– To bardzo niegrzeczne, Ashijia – powiedziała kolejnego dnia.
– Co?
– Tak się nie robi!
– O co ci chodzi?
– Nie umalowałaś się – dąsała się Jing Chong.
– Pewnie, że nie. Jestem na wycieczce.
– No właśnie! – odpowiedziała.
– To bez sensu malować się, skoro cały dzień będziemy spoceni biegać i zwiedzać. Poza tym trzeba się wyspać, żeby dotrwać do wieczora. Chyba lepiej nie mieć rozmazanego makijażu i worków pod oczami?
Spojrzała na mnie z obrzydzeniem i wyrzutem.
– Obrażasz mnie w ten sposób. Skoro się nie umalowałaś, to znaczy, że mnie nie szanujesz. Mieszkamy razem i powinnaś mnie lepiej traktować.
– ???
Jej logika miała sens. Ale w niczym nie przystawała do mojej. Wiedziałam, dlaczego koleżanki Koreanki unikają jej towarzystwa do granic ostracyzmu, a ja zostałam jej współlokatorką. I lubiłam ją za ten patologiczny z azjatyckiego punktu widzenia nonkonformizm przeplatany z irracjonalnym – z mojego punktu widzenia – tradycjonalizmem. Wiedziałam już wtedy także, co w Azji znaczy dbać o urodę, o wygląd zewnętrzny i najbliższe otoczenie. I czym wyraża się kobiecość.
Wybielające kremy do twarzy to podstawa każdej damskiej kosmetyczki i obowiązek szanującej się kobiety. Kolor różowy występuje wszechobecnie nie tylko w garderobie dam i mężczyzn, ale także wśród dekoracji spotkań na szczeblu dyplomatycznym. Dorosłe kobiety nagminnie chodzą w pastelowych odcieniach, a także, z europejskiej perspektywy, w infantylnych, cukierkowych ozdobach. Jest to dziecinne, ale słodko-seksowne. I zazwyczaj wyważone z umiarem godnym podziwu. Estetyka chińska stanowi całkowite zaprzeczenie zachodniej czarnej elegancji i rozczochranej, zmaskulinizowanej ekstrawagancji. Widać w niej wyraźny talent do podążania „drogą środka” w doborze kolorów, faktur, materiałów, kroju i wzornictwa, a spotykana tu i ówdzie dysharmonia, asymetria i chaos to raczej efekt wpływów obcych kultur. Skromnie, ale bardzo zmysłowo.
W przestrzeni publicznej dominują ozdoby z czerwonego – koloru szczęścia – z hojnym dodatkiem złota. Zdarza się jego połączenie z różowym czy liliowym. Wszystko jest keai, czyli słodkie – czasem dla obcokrajowców z Zachodu wręcz mdlące, pudrowo-landrynkowe. Kobiety dbają o długie, lśniące, ścięte prosto czarne włosy – bo prostota z taoistycznego punktu widzenia jest najpiękniejsza. Mężczyźni zazwyczaj strzygą się na krótko. Salonów fryzjerskich jest multum, gdzie za kilka do kilkuset yuanów można zrobić meirong, czyli upiększanie (jedno z pierwszych słów obecnych w czytance dla obcokrajowców). A na zapleczu tychże salonów panowie mogą dowartościować się w nieco inny sposób.
◆
Święto Środka Jesieni spędziłam w samotności – o ile o takiej można mówić w Chinach.
Około godziny dziewiętnastej wyruszyłam na kampus. Słyszałam, że ma się odbyć jakaś impreza, ale nie miałam pojęcia, gdzie i co to właściwie ma być. Jako że w tym dniu księżyc osiąga swoje największe rozmiary (jest najbliżej Ziemi), intuicyjnie poszukiwałam największego trawnika, z którego można by podziwiać to zjawisko. Intuicja mnie nie zawiodła.
Przed sceną ozdobioną czerwonymi lampionami usadowiła się grupa studentów. Wymoszczeni na trawie szeptali sobie różne ciekawostki. Niektórzy zajadali yuebingi (księżycowe ciasteczka) i z rozrzewnieniem spoglądali na księżyc. Na scenie najpierw zrobiło się małe zamieszanie, potem jednak program artystyczny ruszył pełną parą.
Studentki wciśnięte w qipao – tradycyjne suknie mandżurskie ze stójką i rozcięciami do linii bioder – grały na przeróżnych klasycznych instrumentach. Muzyka delikatnie rozpływała się w upalnym wrześniowym powietrzu. Niektóre występy przerywano tańcami z mieczami i wachlarzami. Sielankowy nastrój był wszechobecny.
Z napięciem czekałam na godzinę zero. Jednak, ku mojemu zdziwieniu, siedem minut po dwudziestej pierwszej nie było żadnych fajerwerków. Widać, nie tyle miał znaczenie moment, w którym księżyc, z dokładnością co do minuty, był najbliżej Ziemi, co wspólne spędzenie wieczoru pod otwartym niebem.
Miałam się już zbierać do domu, gdy zaczepił mnie pewien średniej urody Chińczyk mówiący płynną angielszczyzną.
– Cześć.
– Cześć.
– Przejdziesz się ze mną?
W oczach stanęły mi wszystkie możliwe sceny gwałtu, rabunku, a przynajmniej pobicia. Przejść się? Dość ciemna noc, mimo pełni księżyca, nieznany mi teren, wkoło pełno krzaków. Czego on, u licha, chce?
– Nie możemy tutaj porozmawiać?
– Wolałbym się przejść.
– Dobrze – odpowiedziałam. Ruszyliśmy, ale po pięciu krokach na wszelki wypadek przystanęłam.
– Wiesz, mam problem. Jesteś jedynym obcokrajowcem tutaj, więc postanowiłem cię zaczepić.
– Tak?
– Bo widzisz poznałem pewną Belgijkę. Dobrze nam się rozmawiało. Wziąłem od niej numer telefonu. Umówiliśmy się na dyskotekę. Potem na obiad, ale ona nie przyszła. Znasz ją może?
– Belgijka?
– Tak. Też blondynka. Z małą głową, tak jak twoja.
– Małą głową?
– No wy, biali, macie małe głowy.
– To źle? – spytałam niepewnie, mimo przekonania, że z moją głową jest wszystko w porządku.
– Wręcz przeciwnie, to takie słodkie. No więc znasz ją?
– Chyba tak…
– Bo widzisz, jak byliśmy na tej dyskotece, to spytałem, czy chce ze mną chodzić, a ona powiedziała, że ma chłopaka. I że on tu przyjedzie. No to ja jej na to, że go zabiję.
– Tak?
– Myślisz, że coś źle zrobiłem? No bo potem nie przyszła na ten obiad. Telefonów nie odbiera, a ja pracuję daleko od Fudanu i nie dam rady codziennie wystawać pod jej akademikiem.
– No wiesz, takich rzeczy się nie mówi…
– Ale to był żart. No wiesz, my tak często mówimy. Jesteśmy z różnych kultur. Jako biała może rozumiesz, co ją dotknęło?
Co ją dotknęło? Dobre sobie!
– Jak ją spotkasz, to powiedz jej, proszę, że nie miałem nic złego na myśli. Wiesz, szukam dziewczyny, a ona mi się bardzo podoba. Jest piękna. Chciałbym się z nią spotykać. Europa też mi się podoba. I to bardzo.
– Nie ma sprawy.
Pożegnałam się, ale na wszelki wypadek całą drogę powrotną sprawdzałam, czy przypadkiem mnie nie śledzi.
Rzekoma Belgijka rzeczywiście była piękna i rzeczywiście ją znałam. Przy najbliższej okazji opisałam jej sytuację. Dziewczyna się przeraziła. Twierdziła, że to jakiś szaleniec, że ją nagabuje i że, broń Boże, nie dawać mu żadnych namiarów na siebie.
◆
Za każdym razem, gdy przechodzę przez betonowe osiedle, spośród gwaru ludzkich głosów, pukań, stukań i łomotań z pobliskiego placu budowy, którym jest poniekąd cały teren kampusu Fudanu i okolicznych ulic, chodników, sklepików i tak dalej, oraz niecichnących klaksonów, dobiega mnie kwakliwe nawoływanie:
– Dianhua ka, dianhua ka… (karty telefoniczne).
Każdy już wie, że Kaczka przyszła do pracy. Trzydziestoparoletnia kobieta o farbowanych na miedziany kolor włosach zwykle stoi na skrzyżowaniu ulic lub siada na drewnianej ryczce. W torbie przymocowanej do pasa trzyma długo- i krótkodystansowe karty telefoniczne. Wszyscy ją znają, łącznie z policją, przed którą zawsze chowa się za tym samym rogiem.
– Dianhua ka, dianhua ka… Ni hao! (witaj) – woła do mnie z drugiego końca ulicy. – Co tam masz? – Wyciąga rękę, by zajrzeć do mojej siatki z zakupami. Chcę odruchowo cofnąć rękę, ale w porę się reflektuję. Kaczka po kolei ogląda, co tym razem kupiłam.
– Ile za to dałaś?
– Trzy yuany.
– E?
– Drogie?
– Bardzo.
Hm. Było to zwykłe ciastko francuskie z budyniem czekoladowym ze sklepu z zachodnim pieczywem.
– A to?
– Pięć yuanów. Drogo?
– Drogo, drogo…
Taka banalna rozmowa w sumie bardzo wiele oznacza. Po pierwsze to, że się znamy od dawna. Po drugie, że łączą nas dobre układy, czyli guanxi. Poza tym to dla niej prestiż, bo wszyscy dookoła podglądają i podsłuchują naszą rozmowę – jest w centrum zainteresowania.
– Ni hao. – Tym razem to ja pierwsza zaczepiam Kaczkę. Kucam nisko przy drewnianej ryczce. – Czy dzisiaj jest Święto Środka Jesieni?
– Nie. Jutro.
– Aha… Bo słyszałam, że dziś.
– Kto tak powiedział?
– Moi koledzy.
– Nie, nie. Święto Środka Jesieni jest jutro.
– A nie wiesz, czy coś będzie organizowane na zewnątrz? Bo w zeszłym roku byłam na kampusie i z innymi studentami oglądaliśmy księżyc.
– Nie… nie ma nic takiego.
– Aha, to znaczy każdy je wspólny posiłek ze swoją rodziną, tak?
– Tak.
– Aha…
Nastała chwila ciszy.
– Wiesz, jesteśmy starymi przyjaciółkami (lao pengyou), może przyszłabyś do nas na obiad?
– Ja? – spytałam zaskoczona propozycją.
– Chcesz? Zjemy razem obiad.
– Oj… Naprawdę mogłabym?
– Będę tu jutro czekała na ciebie o dwunastej w południe, dobrze?
– Oj… Tak! Dziękuję.
To było takie miłe z jej strony, że mnie zaprosiła. Postanowiłam porządnie się przygotować.
Następnego dnia rano poleciałam do pobliskiej kwiaciarni. Podobno składając wizytę w domu Chińczyków, należy przyjść z kwiatami – ale to jedno. Drugie to to, że bardzo chciałam okazać jej sympatię. Miałam wrażenie, że paczuszka polskich słodyczy nie będzie wystarczająca.
Wyprasowałam białą koszulę i spódnicę, zrobiłam dyskretny makijaż na znak szacunku i kwadrans przed umówioną godziną, wyglądając jak pierwszoklasistka, ruszyłam w stronę punktu spotkania.
Myślałam, że to ona będzie na mnie czekać, tak się jednak nie stało. Z bukietem zaproponowanym przez kwiaciarkę – dwie białe lilie, sześć czerwonych róż w fioletowym papierze z różową kokardką – i paczuszką krówek stałam pod całodobowym KEDI. Cieszyłam się z kwiatów, bo cyfry sześć i osiem symbolizują szczęście, kolorystyka również była stosowna, a to oznaczało, że z tym bukietem mieściłam się w ramach chińskiego savoir-vivre’u.
Po paru minutach dostrzegłam ją na murku. W poplamionym żółtym t-shircie rozglądała się dookoła.
– Jesteś – powiedziała rozradowana, a jednocześnie speszona na widok bukietu. – Ale mi wstyd – dodała, obejmując wzrokiem moją sylwetkę.
Wsiadłyśmy na jej skuter i ruszyłyśmy w kierunku domu, trzy przecznice dalej.
Mieszkanie znajdowało się na drugim piętrze w bloku (idea parteru w Chinach nie istnieje). Prawdę powiedziawszy, trudno opisać to, co zobaczyłam. Pomieszczenie około trzydziestometrowe, stare i bardzo zaniedbane. Robiłam, co w mojej mocy, by nie dać po sobie poznać, że raczej jestem przerażona – za nic nie chciałam urazić Kaczki. Nie wiedziałam tylko, co mam powiedzieć, gdy cały czas powtarzała, jak brzydkie jest jej mieszkanie. Bo… faktycznie było brzydkie.
Kaczka, cisnąwszy kwiaty w kąt między starymi poduchami, usadowiła mnie na krześle bezpośrednio pod dmuchającą klimatyzacją, czyli na honorowym miejscu, po czym znikła na kwadrans. Gdy wróciła, wraz z nią pojawili się jeszcze inni mało świąteczni domownicy. Do prowizorycznego stołu zmontowanego naprędce z kawałka blatu zasiadło w sumie osiem osób. Spoczęłam na pryczy, pozostali przycupnęli na zdekompletowanych stołkach i taboretach. Było sporo różnorodnego jedzenia. Kaczka chwyciła swoje pałeczki oraz blaszaną miskę i mnie jako pierwszej zaczęła nakładać kawałki wieprzowiny. Prócz niej na stole pojawiły się krewetki, fasolka, potrawy z nieznanej mi zieleniny, podroby drobiowe oraz małe, brunatne mule, których nie odważyłam się spróbować. Kaczka co prawda zachęcała, nawet pokazywała, jak należy zassać muszelkę, ale zobaczywszy mój niepewny wyraz twarzy, szybko dała spokój. Cały czas jednak dbała, bym miała pełną miskę jedzenia i co chwilę dolewała mi pepsi.
Gdy skończyliśmy posiłek, nastąpiło sprzątanie muszelek ze stołu i innych wyplutych i wydłubanych z zębów resztek. Stół zdemontowano. Nie wiedziałam, czy po posiłku nastąpi część dalsza i co mam ze sobą robić, gdy wszyscy wokół mnie zaczęli się krzątać, porządkując sypialnię, która na chwilę stała się świąteczną jadalnią. Na szczęście zadzwonił ustawiony w telefonie komórkowym alarm. Okazało się, że rzeczywiście dwie godziny na wizytę wystarczają w zupełności. Podziękowałam wszystkim serdecznie, pożegnałam się i wyszłam wraz z Kaczką. Wsiadłyśmy na jej skuter i dwukrotnie w ostatniej chwili unikając zderzenia, podjechałyśmy pod mój dom. W drodze powrotnej Kaczka trzy razy zdążyła powtórzyć, że na ten obiad wydała pięćset pięćdziesiąt yuanów.
– To tutaj, to tutaj! – zawołał cieć, machając ręką. – Ona mieszka tutaj.
– Ona jest moją przyjaciółką – powiedziała dumnie Kaczka. – Jadła dziś u mnie obiad.
– Skąd się znacie?
– O! Znamy się od kilku lat. Dzisiaj święto, a ona jest tu sama, więc ją zaprosiłam.
– No, no. My też jesteśmy starymi znajomymi…
Ukłoniłam się grzecznie i odeszłam, tracąc dalszy ciąg rozmowy.
Przy obiedzie świętującym Środek Jesieni nie poruszyliśmy żadnych szczególnie głębokich wątków – całe spotkanie koncentrowało się raczej na jedzeniu. Atmosfera była przyjazna i mimo ubogiego uposażenia dało się wyczuć ciepło i sympatię płynącą z serc domowników. Choć nabierając jedzenie z misek, cały czas obawiałam się napotkać karalucha, starałam się ze wszystkich sił odwzajemnić im serdeczne przyjęcie, uśmiechając się i zachwalając przygotowany posiłek.
◆
Szanghaj nie jest miastem gołębi. Nie mają szans. Chińczycy podobno jedzą wszystko, co się rusza, z wyjątkiem statków i samolotów… To nie jest złośliwość. To czysta ekonomia. I chęć przetrwania.
To nie to, co tu.
Szary tabun.
Skołtunione ptaszyska.
Rwą się do lotu.
A potem wracają.
Zawsze wracają.
Siwy staruszek trzyma na kolanach obdrapaną laskę i nie pierwszej świeżości woreczek foliowy. Wyjmuje z niego resztki obwarzanka i systematycznie go kruszy. Oswojone gołębie reagują na szelest folii. Podchodzą do nóg nestora i łapczywie rzucają się na okruchy. Przechylają łebki, prosząc o jeszcze. Więcej nie ma?
Ruszają w przeciwnym kierunku, gdzie zafascynowana gołębiami turystka w średnim wieku rozrzuca zakupione chwilę wcześniej ziarna. To dopiero wyżerka! Zlatują się tłumnie. Jeden drugiego przepycha. Wrzawa narasta. Więcej i więcej fertycznych głodomorów.
Frrrrrr!
Ruszyły w górę, gdy roześmiany blond czterolatek wjechał czerwonym rowerem w ptasie zbiegowisko.
◆
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Życie pisane Hanzi. Ukryte oblicze Chin
ISBN: 978-83-8313-519-9
© Agnieszka Sokólska-Górzny i Wydawnictwo Novae Res 2023
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt
jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu
wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
Redakcja: Agata Dobosz
Korekta: Anna Grabarczyk
Okładka: Izabela Surdykowska-Jurek
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Zaczytani sp. z o.o. sp. k.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek