Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Życiodajna śmierć to pozycja szczególna, zawiera bowiem zapis zbioru wykładów wygłaszanych przez autorkę w Szwecji i Stanach Zjednoczonych. Podobnie jak inne jej książki Kübler-Ross, takie jak Rozmowy o śmierci i umieraniu czy Lekcje życia porusza czytelnika do głębi. Profesor Jacek Łuczak, pionier opieki hospicyjnej w Polsce, rekomendował tę książkę słowami: „Elisabeth Kübler-Ross uczy nas, jak rozmawiać, kontaktować się z osobami zbliżającymi się do śmierci i z ich bliskimi, jak poznać i zaspokajać ich potrzeby – uczy prawdy, miłości i szacunku w poznawaniu i wspomaganiu człowieka cierpiącego”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 222
Posłanie dr Elisabeth Kübler-Rossdo polskiego czytelnika
Z ogromnym zainteresowaniem i sympatią śledziłam żywotne przemiany w Polsce, które zaszły w minionych latach. Miałam tylko 19 lat, kiedy odwiedziłam Polskę w 1946 roku. Spotkanie na Majdanku z młodą kobietą, która przeżyła obóz, było wydarzeniem o przełomowym znaczeniu dla mojej przyszłej kariery zawodowej. To właśnie dzięki pracy z umierającymi mogłam otrzeć się o odpowiedzi dotyczące życia. Życia teraz i po śmierci...
Przed kilkoma laty znowu miałam być w Polsce. Zostałam zaproszona przez profesora Jacka Łuczaka do wzięcia udziału w sympozjum na temat opieki paliatywnej, organizowanym w Poznaniu. Niestety, problemy ze zdrowiem nie pozwoliły mi na przyjazd. Dlatego też tym bardziej jestem szczęśliwa, że niektóre z moich wykładów w formie książkowej zostaną udostępnione polskiemu czytelnikowi. Jest to możliwe dzięki Malinie Stahre-Godyckiej, która była inicjatorką wydania publikacji w Polsce oraz dokonała przekładu.
Pragnęłabym bardzo, aby lektura tych wykładów była pomocna wszystkim, którzy cierpią.
ELISABETH KÜBLER-ROSS
Arizona, wrzesień 1995 r.
ŻYCIODAJNA ŚMIERĆ
PIERWSZY WYKŁAD W SZTOKHOLMIE, 1980
URODZIŁAM SIĘ W SZWAJCARII, w typowej szwajcarskiej rodzinie – autorytarnej, oszczędnej prawie do skąpstwa i niezbyt liberalnej. Miałam właściwie wszystko, włącznie z kochającymi rodzicami, ale urodziłam się jako dziecko „niepożądane”.
Nie, nie dlatego, że moi rodzice nie chcieli mieć dzieci. Tęsknili ogromnie za dziewczynką, ale... miało to być słodkie, śliczne, czterokilowe maleństwo. Nie byli przygotowani na trojaczki. Kiedy się urodziłam – łysa, bardzo brzydka i ważąca tylko kilogram – byłam dla moich rodziców okropnym, ale to okropnym rozczarowaniem.
Po kwadransie na świat przyszło następne dziecko, a po następnych dwudziestu minutach jeszcze jedno, tym razem trzykilowe – i dopiero wtedy rodzice odetchnęli. Gdyby mogli, zapewne zwróciliby chętnie z powrotem nas, dwie pierwsze.
Tak więc dotknęła mnie trauma przyjścia na świat jako jednej z trojaczków. Trauma, której nie życzę najgorszemu wrogowi. To niesamowite uczucie, być jednym z trojga identycznych dzieci – i wyobrażać sobie, że nawet gdyby się padło trupem, to i tak nikt by tego nie zauważył. Przez całe moje życie czułam, że muszę udowodnić, że i ja – „jednokilowe nic” – mam też jakąś wartość. Było mi równie ciężko jak niewidomemu, który uważa, że musi wysilić się co najmniej dziesięć razy bardziej od innych, aby dostać jakąś pracę. Po prostu musiałam wykazać, że warta jestem tego, by żyć.
Dzisiaj wiem, że urodziłam się i wychowałam w takich warunkach po to, abym mogła robić to, co robię. Potrzebowałam pięćdziesięciu lat, żeby to zrozumieć. Pięćdziesiąt lat zajęło mi zrozumienie, że w życiu nie ma „przypadków”. Przypadkiem nie są również okoliczności związane z naszym urodzeniem. A te wydarzenia, które uważamy za tragedie, nie są w gruncie rzeczy tragediami – o ile sami nie robimy z nich tragedii. Wydarzenia te potraktować możemy jako szansę, jako impuls prowadzący do wewnętrznego rozwoju. Możemy w nich dostrzec wyzwanie, sygnał, co powinniśmy w naszym życiu osiągnąć.
Bo kiedy pod koniec życia patrzymy wstecz nie tyle na minione dobre dni, ale właśnie na te trudne, na życiowe sztormy, widzimy, że to one uczyniły nas tym, kim dzisiaj jesteśmy. Ktoś kiedyś powiedział: „Kamień wrzucony do centryfugi wychodzi z niej albo starty na proch, albo wypolerowany”.
Żyć, będąc jednym z trojaczków, stanowiło wyzwanie, by ciągle, rok po roku, mierzyć się ze świadomością, że rodzony ojciec i rodzona matka nie wiedzą często, do kogo mówią – do mnie czy do mojej siostry. Mieć świadomość, że nauczyciele w szkole nie wiedzą, czy ja jestem ja czy nie ja, czy jestem tą siostrą, która zasługuje na szóstkę czy na jedynkę, a więc na wszelki wypadek stawiają tróję.
Pewnego dnia moja siostra poszła na swoją pierwszą randkę. Była zakochana jak typowa nastolatka. Zakochana pierwszy raz w życiu. Kiedy chłopak umówił się z nią na następne spotkanie, ona akurat się rozchorowała. Nie mogła pójść i była z tego powodu całkowicie załamana. Powiedziałam jej: „Nie martw się! Skoro faktycznie nie możesz iść i boisz się, że go stracisz, pójdę za ciebie i nikt nie zauważy różnicy”. Wypytałam się, jak daleko „sprawy między nimi stoją”, i poszłam. Chłopak nic nie zauważył.
Teraz po latach można to traktować jako zabawną historyjkę, ale wtedy dla mnie jako nastolatki było to traumatyczne doświadczenie. Okropna była świadomość, że można być w kimś zakochanym, można iść z nim na randkę i że... można być całkowicie, absolutnie wymienialnym. Czasem zastanawiałam się, czy przypadkiem nie jestem swoją siostrą...
Musiałam nauczyć się tej lekcji wcześnie w życiu. Po tamtym wydarzeniu, kiedy zdałam sobie sprawę, że chłopak nie zauważył różnicy między mną a siostrą, dokonałam chyba najtrudniejszego wyboru w życiu: postanowiłam wyjechać ze Szwajcarii, pozostawić za sobą rodzinę i bezpieczeństwo rodzinnego domu. Przejechałam przez zrujnowaną wojną Europę. Byłam też w Szwecji.
Majdanek
W KOŃCU ZNALAZŁAM SIĘ W POLSCE – na Majdanku, gdzie podczas wojny znajdował się obóz koncentracyjny. Gdzie zobaczyłam całe wagony ludzkich włosów i bucików po zamordowanych dzieciach. Co innego czytać o tym w książkach, a co innego zobaczyć na własne oczy krematoria, niemal poczuć we własnych nozdrzach ich przenikliwy swąd.
Miałam dziewiętnaście lat i przyjechałam z kraju, który nie znał sztormów. Nie mieliśmy w Szwajcarii problemów etnicznych, biedy i od 760 lat nie prowadziliśmy wojny. Nie wiedziałam, jak może wyglądać życie. Na Majdanku dosięgły mnie wszystkie jego sztormy naraz. Po takim przeżyciu człowiek nie pozostaje już taki sam. Dziś błogosławię tamten dzień. Gdyby nie on – nie zajmowałabym się tym, czym się zajmuję.
Pytałam sama siebie: jak to możliwe, aby ludzie dorośli, mężczyźni i kobiety, ludzie tacy jak ty i ja – potrafili zabić 960 000 niewinnych dzieci, a jednocześnie martwić się o to, żeby ich własne dzieci nie zachorowały na ospę?
Poszłam do baraków, gdzie ci najmłodsi więźniowie spędzali ostatnią noc w swoim życiu. Nie wiem, dlaczego tam poszłam. Przypuszczam, że po to, by szukać jakiejś informacji, jakiegoś śladu, który mówiłby, jak dzieci reagowały, stojąc w obliczu śmierci. Na ścianach baraków – paznokciami albo kawałeczkami kredy – rysowały symbole. Najczęstszym były motyle. Byłam bardzo młoda. Niewiele wiedziałam. Patrzyłam na te rysunki i nie pojmowałam, dlaczego pięcio-, sześcio-, siedmio-, ośmio- i dziewięciolatki, pozbawione rodziców, bezpieczeństwa domu, szkoły, wywożone i transportowane w bydlęcych wagonach do Auschwitz, Buchenwaldu, Majdanka, dlaczego te dzieci widziały właśnie motyle. Zrozumienie tego zajęło mi ćwierć wieku.
Na Majdanku spotkałam młodą Żydówkę, która przeżyła obóz i pozostała tam zamiast wyjechać. W głowie mi się nie mieściło – dlaczego została? Przecież straciła tu w komorze gazowej swoich dziadków, swoich rodziców, swoje rodzeństwo. Sama uratowała się, bo komora była już tak wypchana ludźmi, że nie dało się wcisnąć nikogo więcej. Ani jednej osoby. Przerażona zapytałam: „Co ty tu jeszcze, na miłość boską, robisz? Dlaczego zostałaś w tym nieludzkim miejscu?”. Odpowiedziała mi: „Podczas ostatnich tygodni w obozie przysięgłam sobie, że przeżyję, aby móc opowiedzieć całemu światu o zbrodniach nazistów. Potem przyszła armia wyzwoleńcza – popatrzyłam na tych ludzi i powiedziałam sama do siebie: Nie. Jeżeli tylko po to bym żyła, by mówić o obozach koncentracyjnych, nie byłabym lepsza od Hitlera. Nie robiłabym nic innego, jak rozsiewała w świecie jeszcze więcej nienawiści i negatywizmu Bo jeśli naprawdę wierzę, że nikt nie otrzymuje brzemion większych, niż może unieść, i że nigdy nie jesteśmy sami... Jeśli będąc świadkiem tragedii i koszmaru Majdanka, potrafię pójść dalej i zostawić to za sobą... Jeśli uda mi się wpłynąć na życie choćby jednego człowieka tak, by zamiast siać nienawiść, żądzę zemsty i gorycz – potrafił kochać, świadczyć innym dobro i osłaniać życie, to wtedy zasłużyłam na to, by przeżyć, a to, żeby przeżyć, warte było wysiłku. Bo negatywizm rodzi negatywizm, czerpie z niego energię i rozrasta się jak rakowe komórki. Ale do tego, co stało się na Majdanku, można też podejść jak do straszliwej rzeczywistości, która była, na którą nie mieliśmy wpływu i której już nie ma”.
Dziewczyna wybrała to ostatnie.
Świadomie dokonała takiego wyboru, by poradzić sobie z tym wszystkim, co przeżyła. Dlatego właśnie zdecydowała się zostać w tym straszliwym miejscu – z jego straszliwie skażoną reputacją.
Obie poszłyśmy do baraków. Obie zauważyłyśmy motyle. Rozmawiałyśmy z sobą tak, jak rozmawiają dwie młode dziewczyny. Zaczęłyśmy filozofować na temat życia i śmierci. A ona powiedziała do mnie: „Nie sądzisz, Elisabeth, że w każdym z nas tkwi jakiś Hitler?”. I obie dostrzegłyśmy już wtedy, w młodzieńczym okresie naszego życia, że tak naprawdę od nas samych zależy, czy będziemy ludźmi kochającymi i świadczącymi dobro, że to od naszej determinacji zależy, czy przyznamy się do własnego negatywizmu. Bo w każdym z nas tkwi też Matka Teresa – nie tylko Hitler.
NASZE DROGI SIĘ ROZESZŁY. Powróciłam do Szwajcarii. Studiowałam medycynę. Marzyłam o tym, żeby pojechać gdzieś do Afryki albo do Indii i tam być lekarzem jak Albert Schweitzer. Ale na dwa tygodnie przed wyjazdem do Indii dowiedziałam się, że cały plan upadł. Zamiast w indyjskich dżunglach wylądowałam w Brooklynie w Nowym Jorku, w tej największej dżungli świata. Byłam strasznie nieszczęśliwa.
Dla lekarza cudzoziemca znalezienie dobrej pracy w Nowym Jorku w czerwcu jest prawie niemożliwe. W końcu trafiłam do państwowego szpitala dla nieuleczalnie chorych, nierokujących najmniejszych nadziei schizofreników. Ciężko było mi zrozumieć ich angielski. Kiedy odzywali się do mnie swym schizofrenicznym językiem, równie dobrze mogliby mówić po chińsku. Nie znałam też psychiatrii. Byłam dobrym lekarzem ogólnym, ale nie psychiatrą.
Ponieważ czułam się strasznie przybita i wyalienowana, ponieważ nie byłam psychiatrą i ponieważ nie chciałam zamartwiać mego męża (byliśmy tuż po ślubie), otwarłam się przed pacjentami. Identyfikowałam się z nimi w ich biedzie, ich samotności, ich desperacji.
I wtedy ci pacjenci zaczęli nagle mówić. Ludzie, którzy milczeli nieraz od dwudziestu lat, zaczęli formułować zdania i opowiadać o swych uczuciach. Uświadomiłam sobie nagle, że nie jestem sama w mojej biedzie i że moja bieda nie jest ani w połowie tak straszna jak przebywanie w szpitalu dla umysłowo chorych. Przez dwa lata nie robiłam nic innego, jak tylko żyłam i pracowałam wśród tych pacjentów. Byłam razem z nimi w każde Boże Narodzenie i Wielkanoc, podczas każdej żydowskiej Chanuki po to tylko, aby dzielić z nimi ich samotność – bez szczególnej znajomości psychiatrii (którą powinnam była znać, zwłaszcza psychiatrię teoretyczną). Z biedą rozumiałam ich angielski, ale kochaliśmy się. Po prostu oni obchodzili mnie, a ja obchodziłam ich. Wzajemnie nam na sobie zależało. Zaczęłam ich słuchać. Nie ich języka, ale tego, co komunikowali bez słów w sposób symboliczny, niewerbalny. Zauważyłam tylko dwie rzeczy, które sprawiały, że reagowali i zachowywali się na powrót jak ludzie. Obie rzeczy były równie niezdrowe, jak popularne: coca cola i papierosy. Tylko wtedy kiedy dostawali papierosy i coca colę, stawali się tacy jak wszyscy inni. Wielu z nich było zamkniętych w szpitalu, gorzej niż zwierzęta w klatkach – czasami od dwudziestu lat.
Wtedy zrobiłam coś, co musiałam zrobić... Musiałam podjąć tę decyzję. Odebrałam im papierosy i coca colę. Przyszło mi to z trudem, bo tak naprawdę nie byłam osobą przebojową... Ale powiedziałam im, że jeśli chcą nauczyć się szacunku do siebie samych, odzyskać swoją wartość, godność i znowu żyć jak ludzie – muszą zapracować na swoje przywileje. I w ciągu tygodnia wszyscy ci ludzie, którzy przedtem na nic nie reagowali, stali w kolejce – ubrani, uczesani, w butach – czekając na skierowanie do właściwej grupy roboczej. Grupy pracowały, aby zasłużyć sobie na przywileje: coca colę i papierosy.
Robiliśmy różne proste drobiazgi związane z akcją na rzecz pokoju na świecie. Kochałam tych ludzi, bo kiedy sama dorastałam, to mimo że materialnie miałam wszystko, tak naprawdę nie miałam nic. Nie było nikogo, kto zauważyłby mnie jako osobę. Tak więc zamiast mówić o kimś jako o „wariacie z piątki”, umiałam nazwać tych wszystkich ludzi po imieniu. Wiedziałam, co lubią, a czego nie. A oni zaczęli na mnie reagować. Dwa lata później mogliśmy wypisać ze szpitala 94 procent tych tzw. nierokujących żadnych nadziei chroników. I nie po to, by żyli na koszt państwa z pomocy socjalnej. Sami zdolni byli zarabiać na własne życie w Nowym Jorku.
Największym darem, jaki otrzymałam od tych pacjentów, było zrozumienie, że istnieje coś więcej niż same lekarstwa. Coś poza szokami elektrycznymi i poza suchą wiedzą medyczną. Troską i miłością można naprawdę pomóc i uzdrowić wielu, wielu cierpiących ludzi. Nie chcę przez to powiedzieć, że wiedza medyczna nie jest potrzebna, lecz sama tylko wiedza nikomu nie pomoże. Nie pomożecie ani jednemu człowiekowi, jeśli nie zaangażujecie przy tym i głowy, i serca, i duszy. W mojej pracy z pacjentami nauczyłam się, że niezależnie od tego, czy są to schizofrenicy czy niedorozwinięci umysłowo, czy po prostu umierający – ich życie ma swój cel. Wszyscy oni nie tylko mogą się od was uczyć, od was otrzymywać pomoc, ale mogą też stać się waszymi nauczycielami. Dotyczy to równie dobrze sześciomiesięcznego niemowlęcia z urazem mózgu, jak nierokujących nadziei schizofreników, którzy przy pierwszym spotkaniu zachowują się jak zwierzęta.
Język symboli
DRUGIM DAREM, jaki otrzymałam od moich pacjentów schizofreników, było to, że poznałam język symboli, bez którego nie potrafiłabym rozmawiać z umierającymi dziećmi. Jest to język uniwersalny, którym posługują się wszyscy ludzie na świecie przeżywający jakiś kryzys. Nie potrzeba czytać książek o śmierci i o umieraniu, aby pracować z umierającymi, aby nauczyć się tego, czego ja nauczyłam się w Manhattan State Hospital, ale pod warunkiem, że będziemy wychowani we właściwy sposób. W sposób naturalny, nie „normalny” (bo ten jest jak najbardziej nienaturalny). Często mówię żartem, że jedynymi szczerymi ludźmi na świecie są psychotycy, dzieci i umierający pacjenci. Ale to tylko po części żart. Jeżeli potraficie „wykorzystać” tych ludzi, „posłużyć” się nimi w pozytywnym tego słowa znaczeniu, jeśli potraficie wsłuchać się w to, co mówią – nauczą was języka, który nazywamy tu językiem symboli. Język symboli jest językiem uniwersalnym, stosowanym przez ludzi na całym świecie. Używają go ludzie pogrążeni w bólu, ludzie w szoku, ludzie ogłuszeni tragediami, których nie pojmują i które wydają się przerastać ich siły, którym nie mogą sprostać. Umierające dzieci wiedzą, że stoją w obliczu śmierci, choć nikt im o tym nie mówił.
Nie ma takich umierających, którzy by nie wiedzieli, że umierają. I nie ma znaczenia, czy mają lat pięć czy dziewięćdziesiąt pięć. Kwestia nie dotyczy pytania: „Czy powiedzieć jej/jemu, że jest umierająca/umierający?”. Chodzi o to, czy potrafimy wysłuchać i wsłuchać się w to, co pacjent mówi.
Pacjentka mówi na przykład: „Nie dożyję twoich urodzin w lipcu”. Trzeba umieć wysłuchać takiego stwierdzenia, nie zaprzeczając: „Ależ skąd, nie mów tak! Zobaczysz, wszystko będzie dobrze!”. Taka odpowiedź zerwałaby kontakt. Pacjentka zrozumiałaby, że jeszcze nie jesteś gotowy jej wysłuchać. W ten sposób zamykasz jej usta i będzie się czuła bardzo samotna.
Ale jeżeli temat śmierci i umierania nie przeraża cię, jeżeli potrafisz dostrzec, że ta oto kobieta jest umierająca, możesz usiąść koło niej, wziąć ją za rękę i zapytać: „Czy jest coś, co mogę dla ciebie zrobić?” – albo coś podobnego.
Ktoś opowiadał mi o młodej dziewczynie, która odwiedzała swoją babkę. Pewnego dnia babka zdjęła pierścionek z palca i podała go wnuczce – bez słowa. Przykład języka bez słów, języka symboli. Babka wsunęła pierścionek na palec wnuczki. Młoda dziewczyna nie odpowiedziała: „Ależ babciu, nie rób tego. Przecież kochasz ten pierścionek. Chcę, abyś go zatrzymała”. Zamiast tego powiedziała: „Czy naprawdę chcesz, żebym to ja go dostała?” i babka skinęła głową. Wnuczka już chciała zapytać: „Dlaczego nie poczekasz?” – ale powstrzymała się. Chciała powiedzieć: „Dlaczego nie poczekasz i nie dasz mi go na Gwiazdkę?”, ale zrozumiała nagle, że babka musi wiedzieć, iż świąt już nie doczeka. A staruszka była bardzo, bardzo szczęśliwa, że mogła jeszcze sama podarować swój pierścionek wnuczce, że miała ten przywilej. Umarła dwa dni przed Bożym Narodzeniem. Taki jest język bez słów – język symboli.
Bardzo często pacjenci zwracają się do ciebie wprost. Wielu wyczuwa twój niepokój, kiedy ich odwiedzasz. To sprawia, że zaczynają mówić o pogodzie. Nie dlatego, że pogoda ich interesuje. Dlatego, że wyczuwając twój niepokój, postanawiają zachować swoje problemy dla siebie. Boją się, że jeżeli ciebie nimi obarczą, przestaniesz ich odwiedzać.
Kiedy ludzie próbują przekazać nam informacje o tym, że są świadomi swej nieuleczalnej choroby, albo powiedzieć o jakiejkolwiek innej tragedii, czynią to zwykle na trzy sposoby: albo mówią wprost, albo posługują się werbalnym albo niewerbalnym językiem symboli.
Kiedy odwiedzasz pacjenta, a on ci mówi: „Wiem, że mam raka, i wiem, że nie wyjdę już ze szpitala”, to taki pacjent ułatwia ci zadanie. Ci ludzie, którzy sami podejmują inicjatywę porozumienia, którzy umieją nazwać rzeczy po imieniu, właściwie nie potrzebują twojej pomocy. Nieuleczalnie chorzy pacjenci, umiejący mówić wprost o swym nowotworze, o swym umieraniu, to ci, którzy przezwyciężyli swój największy strach – strach przed śmiercią. To oni pomagają tobie. To oni spełniają rolę terapeuty wobec ciebie – mimo że trudno ci się do tego przyznać. To oni są dla ciebie darem. To nie o tych ludziach chcę mówić dzisiejszego wieczoru. Ci, którzy desperacko szukają twojej pomocy – to ci, którzy są ogłuszeni szokiem, nieprzygotowani na życiowe sztormy. Rozpieszczeni przez życie, dla których wszystko dotąd było proste i nieskomplikowane. Ludzie z rodzin, gdzie oszczędzano dzieciom wszelkich zmartwień. Ludzie wychowywani „pod kloszem”, „w cieplarnianych warunkach”. Wcześniej czy później dosięgają ich życiowe burze, którym nie mogą sprostać. Spotkałam kiedyś dwoje ludzi, którzy w ciągu sześciu miesięcy stracili wszystkie swoje dzieci i nagle zostali bezdzietni. Cierpieli tak strasznie, byli tak zrozpaczeni tym, co ich spotkało, że nie mogli mówić o tym wprost. Dlatego używali języka symboli.
Proszę was, nauczcie się tego języka, abyście mogli go zrozumieć.
Język symboli istnieje w dwóch formach – werbalnej i niewerbalnej. Obie formy są uniwersalne i zrozumiałe na całym świecie. I kiedy raz na zawsze nauczycie się tego języka – dzieci posługują się nim prawie zawsze – nie będziecie musieli zgadywać, o co ludziom chodzi. Zmniejszy się ryzyko popełnienia jakiegoś błędu. I zrozumiecie, że każde umierające dziecko, każdy umierający dorosły wie (nie zawsze świadomie), że jest umierający. A wtedy chorzy zaczną wam opowiadać o swoich „niezałatwionych życiowych sprawach” – o problemach, które im ciążą.
Wiecie też zapewne, co to są przypowieści. Jezus był bardzo pomysłowy i zręcznie się nimi posługiwał. Wiedział, że musi nauczyć wielu ludzi tego, czego przyszedł nauczać. Ale wiedział też, że nie byli oni wystarczająco dojrzali, przynajmniej część z nich. Dlatego też posiłkował się przypowieściami. Ci, którzy byli „gotowi” – rozumieli. A niektórzy jeszcze w dwa tysiące lat później łamią sobie nad nimi głowy. Podobnego języka używają umierające dzieci, kiedy wybierają sobie ciebie na rozmówcę. Bo to one wybierają tego, z kim chcą porozmawiać. Czy to będzie salowa czy ktokolwiek inny – nie ma znaczenia. Wybierają tego, komu wierzą, że je zrozumie. Trzy-, czterolatki patrzą na ciebie i „w ciebie” – i wiedzą, czy potrafisz je właściwie odebrać, czy też powiesz: „Dzieci nie mają o tym wszystkim pojęcia. To tylko gadanie”.
Dzieci używają języka, który przypomina przypowieść, języka symboli. Jeżeli kiwasz potakująco głową, mimo że nie rozumiesz, o czym mówią, spisują cię szybko na straty jako kompletnego osła. Jeżeli natomiast rozumiesz, że chcą ci coś przekazać, ale nie umieją tego wyrazić, bo mają ograniczone doświadczenie, możesz im powiedzieć tak: „Próbujesz mi coś powiedzieć, ale nie jestem pewna co. Powtórz mi to jeszcze raz”. Będą formułować wtedy to samo po raz drugi, trzeci, czwarty – na różne sposoby – aż w końcu zrozumiesz.
Zwykle wystarcza jedna wizyta w domu, aby pomóc rodzinie i pacjentowi zdefiniować, na czym polegają ich „niezałatwione życiowe sprawy”, aby mogli zbliżyć się ku śmierci w pokoju, w skupieniu wolnym od lęku i bólu.
Kiedy pacjent używa języka symboli, sprawdza, czy gotowy jesteś do tego, do czego on ciebie potrzebuje. Małe dzieci prawie wyłącznie używają tego właśnie języka. Najprostszym, najpiękniejszym, najbardziej wymownym językiem ze wszystkich są ich rysunki.
Susan Bach – angielska psycholożka reprezentująca szkołę Junga – rozwinęła w Zurychu, w szpitalu, w którym pracowałam przez piętnaście lat, metodę badania spontanicznych dziecięcych rysunków. Robiły je dzieci mające guz mózgu. Zauważyła, że wszystkie one nie tylko były świadome swej choroby, ale umiały też guz zlokalizować. Po bliższej analizie zdała sobie nadto sprawę, że dzieci te nie tylko wiedziały, co działo się w ich organizmie, ale także często mówiły o tym, jak i kiedy umrą.
Kiedy choremu dziecku każemy coś narysować, pokazuje nam ono własny wewnętrzny obraz choroby. Ujawnia swą podświadomą wiedzę. A używając języka symboli, języka „niewerbalnego” (którym jest rysunek), pomagamy dziecku rozwiązać jego „niezałatwione życiowe sprawy”. A potem ono samo może pomóc i matce, i ojcu. Pomóc im stanąć w obliczu śmierci, która je czeka. Ci z was, którzy znają moją książkę To Live Until We Say Goodbye, pamiętają zapewne rysunek pięcioletniej Jamies – fioletowy balon kołyszący się w powietrzu. Kolor fioletowy symbolizuje ducha. Dla niej zbliżająca się śmierć znaczyła, że stanie się duchem, który uniesie się do nieba.