Żydowski nos - Ghoussoub Sabyl - ebook + książka

Żydowski nos ebook

Ghoussoub Sabyl

0,0

Opis

Wyglądałem jak Żyd, islamista, Portugalczyk, Irańczyk i idiota. Miałem wielki nos, gębę brazylijskiego piłkarza albo syneczka saudyjskiego tatusia miliardera. Francuza ani Niemca nie przypominałem. Ale wyglądałem jednocześnie jak Turek, jak głupek, a także jak Ormianin. Jak sycylijski opryszek. I to nie wcale nie był problem. Miałem aparat, statyw i czarne tło. Chciałem się dobrze bawić.

Aleph, narrator tej krótkiej, bystro płynącej powieści to antybohater, Woody Allen na wspak. Od dziecka matka powtarzała mu: „Ale z ciebie brzydal, musisz sobie ten nos zoperować jak dorośniesz. Z takim nochalem wyglądasz jak Żyd”. A jednak Aleph biega po klubach, uwodzi dziewczyny i zdobywa przyjaciół. Angażuje się i podróżuje – często do Libanu. Zakochuje się, pracuje jako filmowiec. I nic nigdy nie idzie zgodnie z jego planem. Między Paryżem a Bejrutem, Palestyną a Izraelem, Hezbollahem a Mosadem, Aleph dokonuje wyborów. Jako Arab w ciele Żyda, nieustannie poszukuje swojej tożsamości.

*

Cet ouvrage, publié dans le cadre du Programme d’aide à la publication Boy-Żeleński, a bénéficié du soutien de l’Institut français de Pologne.

Książkę wydano dzięki dofinansowaniu Instytutu Francuskiego w Polsce w ramach Programu Wsparcia Wydawniczego Boy-Żeleński.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 98

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Sabyl Ghoussoub

Żydowski nos

 

tłumaczenie

Anastazja Dwulit

 

 

 

 

 

 

WYDAWNICTWO OSTROGI

Kraków 2024

BIBLIOTEKA FRANCUSKA

pod redakcją Kajetana Marii Jaksendera

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

SPIS TREŚCI

NASZ MAŁY JEHUDA

WYZWALAM PALESTYNĘ

ŻYD DUMNY Z BYCIA ŻYDEM

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Christophe’owi, Stéphanie i mojej rodzinie

Bycie Żydem nie jest religią!

Żadna religia nie sprawi, że rośnie ci taki nos!

Serge Gainsbourg

Moja matka wciąż powtarzała: „Ale z ciebie brzydal, musisz sobie ten nos zoperować jak dorośniesz. Z takim nochalem wyglądasz jak Żyd”. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, ze spuszczoną głową zamykałem się w łazience. Tam, wgapiony w lustro, płakałem badając mój nos en face i z profilu. Fakt, jest wielki, ale nie uważałem się za jakąś pokrakę. Byłem szczupły, zręczny i dość wysportowany, w szkole dziewczyny oglądały się za mną. A jednak w mojej własnej rodzinie czułem się jak najbrzydsze kaczątko świata.

NASZ MAŁY JEHUDA

 

Kolegium Stanislas, rodzice, Paryż

„Francuz bez trwogi, chrześcijanin bez skazy” – tak brzmiała dewiza zespołu szkół Stanislas1. Młodzi Francuzi rzeczywiście byli nieustraszeni – czego dowodzili pisząc na mojej ławce „Aleph wstrętny Żyd” albo wrzeszcząc za moimi plecami, gdy zbiegałem ze schodów „Brudny Arabus”. Jeśli zaś chodzi o nieskalane chrześcijaństwo, niech się może wypowie ówczesny kierownik do spraw sportowo-kulturalnych naszej szkoły, skazany później za próbę gwałtu na nastolatku.

Mój ojciec, profesor arabistyki wyrzucony z Sorbony po tym, jak przed wypełnioną po brzegi salą wykładową nazwał proroka „rozpustnikiem”, całymi dniami obrażał i nadal obraża Boga, Jahwe i Allaha. Długo zastanawiałem się, dlaczego pozwolił matce zapisać mnie do szkoły, w której chłopców i dziewczęta trzyma się w oddzielnych klasach, a rytm tygodni wyznaczają lekcje katechizmu. Dziś odpowiedź jest dla mnie oczywista.

Gdybym sam miał teraz wybrać szkołę dla mojego dziecka, zrobiłbym jak oni. Umieściłbym je w jakiejś uznawanej przez państwo prywatnej placówce katolickiej. Czułbym się spokojniejszy.

– Aleph, co to za dzika czupryna, myślisz że jesteś lwem? Że to jakieś zoo?

– Niezupełnie, proszę pana, w zoo jest mniej zwierząt niż w naszej szkole. Ale fakt, z moją grzywą wyglądam jak lew.

– Kim ty w ogóle masz zamiar zostać?

– Nie mam pojęcia. Poszukam pracy, w której można mieć długie włosy!

– Jesteś bezczelny! Wracaj do domu i zetnij je na krótko!

Dyrektor w kółko odsyłał mnie do domu. Ale przecież w domu ciągle słyszałem, że mam duży nochal, zapuściłem włosy właśnie po to, żeby zasłaniać twarz. Pewnego razu, w sklepie spożywczym koło domu, kasjer przy rodzicach nazwał mnie „panną”. Tego było dla nich za wiele. Też kazali mi obciąć włosy. Nie ma mowy! Prędzej zdechnę niż pokażę nos! Im częściej wysyłano mnie do fryzjera, tym obfitsza odrastała mi czupryna. Nic się nie dało zrobić. Z gimnazjum wyrzucili mnie pod koniec trzeciej klasy (którą powtarzałem). Czyli wygrałem.

 

Elias, Liban

Po zakończeniu wojny domowej każdego lata jeździliśmy z rodzicami do Libanu. Rodzina, od tej najbliższej po dziesiątą wodę po kisielu, zbierała się w ogromnym domu, który wuj Elias, brat matki, wybudował w Szikce, małym miasteczku na libańskim wybrzeżu, słynącym z jednej z najpiękniejszych naturalnych plaż w kraju. Bliscy nazywali mnie „Żydkiem”, „naszym małym Jehudą” i „żydowskim nosem”. Choć przezwiska mnie bolały, starałem się uśmiechać. Lewicowy, propalestyński i laicki Elias przeżył wojnę. Śniady, zawsze z dumą nosił wąsy. Z uśmiechem na twarzy odbierał nas z lotniska. Nie rozumiałem, jak po piętnastu latach wojny domowej, żyjąc w okupowanym kraju, można być tak pięknym i szczęśliwym człowiekiem. W Paryżu ostatnia wojna skończyła się w 1945 roku, ale spotkanie na ulicy uśmiechniętej osoby graniczy z cudem.

Jeździłem jego jeepem, piłem smirnoffa i po raz pierwszy paliłem marlboro. W czasie wakacji wszystko mi było wolno. Flirtowałem nawet z jego kochankami – jedna z nich nauczyła mnie dobrze całować się z języczkiem.

Dni spędzałem nad morzem – od dziewiątej rano do nocy. Opalałem się, grałem w karty i wgapiałem w każdą dziewczynę między siódmym a czterdziestym siódmym rokiem życia.

Wieczorem w domu brałem udział w urządzanych przez wuja wielkich przyjęciach. Co dzień przez jego dom przewijało się co najmniej trzydzieści różnych osób. Łaziłem między nimi i wybierałem, na którym udzie położyć głowę i zasnąć. Panie uważały, że jestem słodki i uroczy, do schrupania.

Ja też miałem ochotę je schrupać.

 

Louis, Paryż

Rower Louisa był szybszy od mojego. Elektryczny, stuningowany – takie same mieli dilerzy. Zostawiał w tyle motory glin. Ja miałem taki zwykły, mieszczański, na pedały. Wlókł się wolniej niż deskorolka. Louisa poznałem powtarzając trzecią klasę, to on wprowadził mnie w nocne życie. The Planches, Madeleine Plaza i Dupleix. On słuchał elektro w radiu FG, ja raczej Metalliki. On nosił buty Westona i dżinsy Diesla, ja workowate baggy Carhartta i Vansy. W ciągu pół roku wypchałem sobie szafę wyblakłymi dżinsami Replay i koszulami agnès b. Wydawałem na to całą kasę. Cóż, w klubie trzeba wyglądać. Problem w tym, że jemu ten outfit pasował, a mnie ani trochę. Chwilę trwało, nim to zajarzyłem.

Patrzyłem z góry na kumpli z dzieciństwa, którzy wciąż kopali w piłkę i kładli się spać o północy. Mnie czekało nowe, ekscytujące życie. Nocne wyjścia co drugi weekend. David Guetta nie był jeszcze producentem zarabiającym miliony, ale ja już znałem jego piosenki.

Wszędzie łaziłem za Louisem. Lubił powtarzać mi, że jest „Żydkiem”. Nie rozumiałem, jak z pro stymi włosami, niebieskimi oczami i wąskim nosem mógł być Żydem, ale skoro mówienie tego sprawiało mu przyjemność – nie ma sprawy. Dla niego bycie Żydem należało do modnych rzeczy, jakie się robi w stolicy.

Mnie wyrzucono ze szkoły, jego nie. Nigdy więcej go nie spotkałem. Ani w Planches, ani na Madeleine Plaza, a już na pewno nie w Libanie.

 

Szahab, Paryż

Mojego najlepszego przyjaciela Szahaba poznałem w Saint-Sulpice, szkole dla przegrywów. Jedyne liceum w okolicy, w którym zajęcia z filmu, teatru i sztuki użytkowej liczyły się do matury. Dzieci aktorów uczyły się razem z dziećmi imigrantów. Szahab był z pochodzenia Irańczykiem, zwąchaliśmy się od razu. Tylko my w całej szkole codziennie rano używaliśmy prostownicy. Nasza pierwsza rozmowa przebiegała mniej więcej tak: „Na weekend jadę z rodzicami do Londynu, chcesz coś?” Powiedziałem, że nie.

W poniedziałek Szahab przyniósł mi sweter z Topmana w różowo-szare paski. Uśmiechnąłem się, nie mogąc w to uwierzyć. Myślałem, że tylko ja potrafię dać prezent nieznanej osobie. Zaadoptowaliśmy jeden drugiego. Ja stałem się Irańczykiem, on Libańczykiem.

Szkolni koledzy nosili imiona takie jak Mamadu, Ilan i Aguri. Nasi rodzice pochodzili z różnych stron i to nas połączyło. Po lekcjach spotykaliśmy się w Fleurus, małej kafejce za rogiem. Właściciele lokalu, bretońska para starych gejów, hołubili nas, bo wszystkie pieniądze wydawaliśmy u nich na papierosy, kawę i mus czekoladowy. Nie miałem pojęcia, dlaczego zwracali się do mnie per David. Może z takim nochalem i rachunkami, które płaciłem za kolegów, musiałem uchodzić za Żyda. Miałem frajdę z podwójnej tożsamości, więc nie protestowałem. Koledzy też mieli niezły ubaw.

Jeśli chodzi o oceny, nie miałem się czym pochwalić. Lekcje mnie nudziły. W ostatniej klasie nawet nie brałem ze sobą plecaka z książkami. Kartkę brałem od sąsiada z lewej a długopis od tego z prawej. Po lekcji wyrzucałem papier do kosza na śmieci na podwórku. Nie pojmowałem, dlaczego nauczyciele uparli się powtarzać nam to, co już wiemy z książek. Musiałem jednak dotrwać do matury, którą udało mi się zdać nic nie robiąc.

Podobać się – tylko to mnie interesowało. Skoro u siebie byłem brzydalem, to poza domem walczyłem o jedno – żeby się wszystkim podobać.

 

Vanessa, Leah, Paryż

Dalej włóczyłem się po klubach. Poznałem nowych żydowskich kumpli. Kręcił się z nimi Libańczyk, Samo, który też się miał za Żyda. Wydało mi się to dziwne. Zazwyczaj te dwie tożsamości nie łączą się w jednej osobie. Żyd Libańczyk to coś jak Ve Go, superbohater powstały w wyniku fuzji Sona Gokū z Vegetą. Żyd i Libańczyk wylecieli w kosmos i stali się Żydobańczykiem, istotą niepokonaną. Za duże ryzyko dla reszty planety. Lepiej walczyć ze sobą i dać tej reszcie szansę.

Organizowanie imprez, tworzenie marki, sprzedawanie t-shirtów – wszystko dobre, co przyciąga uwagę dziewczyn. Francuzi wydawali pieniądze, a my je zarabialiśmy. Zakładaliśmy zespoły muzyczne. Mój nazywał się Bynow. Robiliśmy na zamówienie ubrania i gadżety z naszym logo. Sprzedawaliśmy je na naszych wieczorkach. Umowa była prosta: robimy event z jednym lub kilkoma DJ-ami, drukujemy ulotki i rozdajemy je w modnych paryskich miejscówkach. Wstęp – dwadzieścia euro. Wpływami dzielimy się z właścicielami klubów. Sześćdziesiąt procent dla nich, czterdzieści dla nas. Oczywiście kasa z baru dla nich.

W jeden wieczór mogliśmy oblecieć trzy, cztery nocne kluby. Śmigaliśmy na vespach, bez kasków, często na czerwonych światłach. Prawie wszędzie wchodziliśmy za free, mieliśmy konta na Zepeople, poprzedniku Facebooka, selekcjonerzy na bramkach całowali nas na powitanie w policzek. Byliśmy burżujskimi łobuziakami, a tacy zawsze mają wzięcie u pań.

Co tydzień bzykałem inną laskę. Blondynki, brunetki, rude. Czarne, białe i arabki. Czasami w kiblach nocnych klubów, często w tych w McDo w Passy. Lubiłem je, bo właśnie tam rozdziewiczyła mnie niejaka Vanessa. Dwa lata starsza ode mnie, poznałem ją na trzynastych urodzinach kolegi z klasy. To były czasy pagerów, przodka telefonu komórkowego. Nie pamiętam już, jak wyglądało to ustrojstwo, ale nigdy nie zapomnę wiadomości: „O 18 w toalecie McDo w Passy?”. Doszedłem tak szybko, jak szybko odpisałem jej „ok”. Nigdy więcej się do mnie nie odezwała, ale miałem to gdzieś. Najważniejsze, że to zrobiła. Przestałem być prawiczkiem.

Myślałem, że rzeczą najbardziej cool na świecie jest nie podrywać dziewczyn z mojego liceum. Udawać, że dziewczyny z Saint-Sulpice mnie nie interesują. Że wystarczają mi zewnętrzne podboje. Leah przejrzała moją grę. Podobała mi się i wiedziała o tym, choć nigdy na nią nie patrzyłem. Przycisnęła mnie do ściany i pocałowała. Nie mogłem się oprzeć. Była Żydówką. Aszkenazyjką. Nad jej łóżkiem wisiał portret Jasira Arafata. „Moi rodzice są trockistami” – powtarzała mi w kółko. Była zaangażowana i oczytana. O wiele bardziej niż ja. Słuchała The Velvet Underground, Patti Smith i Raviego Shankara. Czytała Karola Marksa, a na dodatek coś z niego rozumiała. Dla mnie Marks był portretem, który wiesza się w domu, żeby pokazać klasę. Piętnaście lat później myślę, że moja pierwsza intuicja była słuszna. Karol Marks to problem klasowy wiszący na ścianie.

 

Leah, Paryż

„Z drogi śledzie, idzie dziewczyna Alepha”. Tak moi przyjaciele zwykli witać Leę na naszych imprezach. Robiło jej się wtedy ciepło na sercu, ale od moich klubów elektro wolała imprezy rockowe.

Lakierowane mokasyny zamieniłem na glany, a klub Les Planche na Gibus. Stałem się rockmanem. I Szahab też. Nosiliśmy obcisłe rurki, w których uda wyglądają jak parówy, do tego afrykańskie ślubne lakierki. W kółko słuchaliśmy The Strokes, The Hives i Franza Ferdinanda.

Teraz chodziłem na imprezy organizowane przez dorosłych, dziaderskich rockowych felietonistów, którzy znów byli na fali. Przez typów, którzy zawsze mnie brzydzili. Cuchnęli papierosami, ubierali się jak opóźnione w rozwoju nastolatki i mówili po francusku „na luzaku”. Z moją gębą taki luz nigdy nie współgrał, nie bardzo to lubiłem.

Przestałem kosić hajs i wywalano mnie z klubów. Nauczyłem się wtedy, że jeśli Arab chce się dostać na paryskie imprezy, musi albo je organizować, albo znać menedżera. Nigdy nie byłem królem charyzmy, teraz zrobiłem się całkiem mikry, a tego kobieta nie wybacza. Nie umknęło to uwa dze Lei, miała dość papierowego chuligana. Ona, która zaraziła mnie rockiem, robiła mi wyrzuty, że stałem się zbyt rockowy. I znalazła na moje miejsce prawdziwego Araba, bandziora jak się patrzy.

 

Marketing mody, Szahab, Paryż

W klasie maturalnej zapisałem się na prawo – chciałem zadowolić rodziców. Jednocześnie szukałem jakiejś niszy dla siebie. Dlaczego nie moda? Trudno o lepszy wybór dla osoby, która przede wszystkim chce się podobać. Poza tym nieźle rysowałem. Rodzice znaleźli mi szkołę marketingu mody. Czyli – mówiąc wprost i węzłowato – szkołę dla ofiar losu. Uczyliśmy się o rozwoju międzynarodowym, komunikacji społecznej i zgłębialiśmy Business English Vocabulary.

Wytrzymałem tam rok, już tradycyjnie zajmując się głównie wagarowaniem. Były dwie albo trzy słodkie dziewczyny do poflirtowania a poza tym, cóż, głównie geje i frustraci. Pociągała mnie dyrektorka szkoły – Żydówka – ale nie odważyłem się do niej wystartować. Choć podziwiając jej cerę, nawet w zimie oliwkową, wypolerowane paznokcie i jędrne pośladki w opiętych dżinsach, naprawdę miałem ochotę spędzić z nią kilka nocy.

Szahab i ja oddaliliśmy się już wtedy od siebie.

On robił prawnicze studia licencjackie w Assas i próbował stać się Francuzem. Chodził na wiece Nicolasa Sarkozy’ego, nosił zamszowe mokasyny i zadawał się z ludźmi, którzy mieli domy letniskowe na wyspie Ré. A przede wszystkim, w przeciwieństwie do mnie, pracował. Ja znowu zacząłem się włóczyć po topowych klubach – moda zobowiązuje. Facetem, którego pragnęły tam wszystkie dziewczyny, był DJ. Więc zostałem DJ-em. Ale z żadną nie poszedłem po moich setach do łóżka. Pewnie z ducha przekory.

 

Wojna trzydziestotrzydniowa, Paryż

Na początku lipca 2006 roku, po pierwszym roku studiów, kończyłem staż w Kiliwatch, modnym second-handzie w dzielnicy Etienne-Marcel. Jak co roku miałem na lato jechać do Libanu, ale dwunastego Izraelczycy rozpoczęli wojnę z Hezbollahem, Partią Boga. Mój bilet na czternastego anulowano i zostałem z rodzicami w Paryżu. Siedząc w salonie, z nosem w telewizorze, nie mogli uwierzyć, że znów to widzą – tym razem na ekranie. Zbombardowane budynki, wysadzone mosty, zerwane drogi – wróciły wspomnienia najgorszych chwil ich życia.

Nie mogłem usiedzieć na miejscu. Chciałem coś zrobić, reagować, nie dopuścić do zniszczenia mojego kraju. Stworzyłem blog stopwarinlebanon.skyblog.com i wrzucałem tam jeden, dwa teksty dziennie. Po raz pierwszy naprawdę zainteresowałem się polityką i kupowałem gazety.

Niebawem zaczęto w Paryżu organizować manifestacje mające nakłonić ONZ do powstrzymania izraelskiego uderzenia. Jedna z nich odbyła się na placu Trocadero. Poszedłem tam z dwoma Libańczykami, ziomami z klubingu. Przycupnęliśmy z boku, żeby pogadać. Od czasu do czasu zerkałem, jak gromadzi się komunistyczna stara gwardia, muzułmanie w tradycyjnych strojach, parę rodzin z dziećmi.

Stojący nieopodal młody gość w dresach Nike’a przez chwilę się na nas gapił. Normalnie rozmawialiśmy ze sobą po francusku, ale w tych okolicznościach chciałem przetestować mój arabski. Już po pierwszym zdaniu krzyknął do nas:

– Jesteście Libańczykami!?

– No masz! A kogo się tu niby spodziewałeś?

– Myślałem, że jakieś Żydki przyszły robić dym.

– Weź przestań. Czekamy, aż się zacznie.

– Sorki bracia, dzwoniłem do kumpli, żeby przyszli i spuścili wam łomot. Zaraz ich odwołam. Ale jaja. Bo te wasze gęby i stylówka, no serio, jak Izraelczycy.

 

Kuzyn Olmert i moja matka, Liban

14 sierpnia 2006 roku, koniec wojny trzydziestotrzydniowej.

Razem z rodzicami wsiedliśmy do pierwszego samolotu do Bejrutu. Wszyscy troje musieliśmy zobaczyć, jak poważne są straty. I bardzo tęskniliśmy za rodziną. A ja byłem naprawdę wkurzony. W ciągu ostatniego miesiąca wszystko, co słyszałem od wczesnego dzieciństwa, zaczęło mi się wreszcie układać w głowie w jasny obraz. Miałem dość Izraelczyków bezkarnie rzucających bomby, dość niesprawiedliwości, jakie spotykają Palestyńczyków. Czas wyzwolić Arabów i pokonać syjonistycznego wroga!

Zaraz po przyjeździe poszedłem spotkać się z moim libańskim kuzynem.

Urodzony w Szikce, nieźle pobalował sobie w Paryżu nim wrócił do domu opiekować się chorą matką. Byłem z nim mocno związany.

Mówił po francusku bez akcentu, a nasze kulturowe upodobania były podobne. Od reggae po kino i fotografię. Ale tę wojnę przeżył tutaj. Przed jego domem wysadzono most. Wszystko mi pokazał, od południowych przedmieść Bejrutu po Dystrykt Południowy. Widoki były przerażające. Dziesiątki zawalonych budynków i mostów. Zniszczony kraj. Dotarliśmy aż do granicy z Izraelem, skąd cisnęliśmy w jej stronę kilka kamieni.

Kuzyn zwracał się do mnie per Olmert – to nazwisko premiera Izraela, który rozpoczął wojnę. Nienawidziłem tego przezwiska. I w końcu, podczas rodzinnego obiadu nie wytrzymałem i rzuciłem się na niego z dziką furią. Kopałem go, waliłem rękami i uderzałem z główki. Chciałem go zabić. Zdumiony, w ogóle nie zareagował. Oderwała mnie od niego moja matka.

– Zwariowałeś! Może żonę też będziesz bił, co? Wstydu nie masz!

Wrzeszczała zamiast stanąć w mojej obronie, wytłumaczyć, że jestem jeszcze dzieciakiem, że ostatnie wydarzenia wytrąciły mnie z równowagi. Zamknąłem się w moim pokoju, zastanawiając się, co ja takiego właściwie zrobiłem. Po prostu miałem dość tego, że wszyscy wyzywają mnie od wstrętnych Żydków i izraelskich przestępców.

 

Breloczek do kluczy, ten kretyn i mój ojciec, Liban

W czasie naszej wyprawy do południowego Libanu kupiłem sobie flagę, breloczek, długopis, łańcuszek i naszyjniki z symbolami Hezbollahu. Zostałem żarliwym zwolennikiem „partii Boga”, retorykę jej przywódców spijałem jak święte słowa. Wojnę trzydziestotrzydniową nazywali „Boskim Zwycięstwem”. Wreszcie arabska armia postawiła się Izraelowi i wygrała bitwę!

– Gdzie jest ten kretyn?!

Natychmiast rozpoznałem głos ojca. Dobrze znałem jego krzyki. W dzieciństwie ich wieczorne kłótnie z matką to były moje kołysanki. Siedziałem z wujem w moim pokoju. Przylgnąłem do łóżka. Krzyk wwiercał mi się w głowę.

Spuściłem oczy. Pewnie znalazł porzucone gdzieś na tarasie klucze z brelokiem. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Elias próbował go uspokoić, przemówić mu do rozsądku. W końcu byłem tylko dzieckiem. Elias z ojcem zawsze się kłócili, ten pierwszy bronił Hezbollahu, podobnie zresztą jak każdego ugrupowania walczącego z Amerykanami i Izraelczykami. Mój ojciec z kolei zwalczał reli gijnych ekstremistów. Pro czy anty – nie miało dla niego znaczenia.

– Jesteś za Hezbollahem? Odpowiedz, jak ojciec pyta!

– Powiedzmy, że nie mam nic przeciwko nim.

Ojciec wymierzył mi policzek.

– No to zobaczysz, będziesz miał się z pyszna. Jutro wracamy do Paryża.

Nic się nie stało, ja miałem się jak zawsze, a do Paryża wróciliśmy dopiero po miesiącu.

 

Partia Socjalistyczna, Paryż

Natychmiast po powrocie wstąpiłem do Partii Socjalistycznej i zapisałem się na pierwszy rok prawa. W ostatniej chwili znalazłem miejsce na wydziale mieszczącym się na jednym z paryskich przedmieść. Skoro nie jestem artystą, mogę zostać posłem Hezbollahu. W kilka tygodni pojąłem, jak się działa w tym fachu. Do sukcesu nie potrzeba wybitnej inteligencji ani wiedzy, wystarczy trochę taktyki plus odrobina uroku. Najważniejsze to umieć wszystkim się podobać – a na tym akurat się znam. Arabom, Żydom, muzułmanom, rodowitym Francuzom i reszcie hołoty. Dobry socjalista powinien też kręcić zgrabne piruety, w tym też byłem naprawdę niezły. Dziś Żyd, jutro Arab, pojutrze porządny Francuz – lubiłem zmieniać skórę.

Po pięciu miesiącach szefowałem „młodzieżówce” w piętnastym okręgu. Idea postwzrostu, podwójne mandaty i VI Republika – stałem się ekspertem od tych tematów. Prawdę mówiąc nic z nich nie rozumiałem, ale nieźle przyswoiłem słownictwo. Subtelnie używałem pojęć w debatach. Moje przemówienia porównywano do poetyckiego slamu. Wkurzało mnie to, choć powinno cieszyć.

Rzadko pojawiałem się na wydziale, chodziłem tylko na zajęcia praktyczne. Poznałem tam dziew czynę, który pożyczała mi notatki z wykładów, chętnie ze mną sypiała, a poprzednie lato spędziła w izraelskiej armii.

Skończyłem pierwszy rok studiów prawniczych. Rodzina była ze mnie dumna, a ja całymi dniami zajmowałem się sprawami partyjnymi. Miałem zostać ambasadorem lub burmistrzem Paryża. Wuj zamówił nawet mój obraz jako prezydenta Francji i Libanu – matka z entuzjazmem powiesiła płótno nad swoim łóżkiem.

Lato było pracowite. Skończyłem z melanżami, czytałem gazety i traktaty polityczne. Prowadziłem ożywione dyskusje o entym bojkocie Izraela albo o polityce zagranicznej Nicolasa Sarkozy’ego. Pracowałem jako wolontariusz przy organizacji imprezy Fête de l’Huma na rzecz Stowarzyszenia Solidarności Francusko-Palestyńskiej.

W grudniu 2008 roku, po dwuletnim rozejmie, Izraelskie Siły Zbrojne znów zaatakowały Strefę Gazy. Podczas spotkania młodzieżówki nie utrzymałem języka na wodzy. Krzyczałem o niesprawiedliwości wyrządzonej Palestyńczykom. Wołałem, że stanowisko socjalistów nie jest dość wyraźne. Że musimy stanowczo potępić rząd Izraela! Dwaj Arabowie z tyłu wstali i nagrodzili mnie brawami. W następnym tygodniu oddałem legitymację. Postanowiłem spakować manatki i przenieść się do Bejrutu. Laski były tam piękniejsze, a ja zamierzałem wyzwolić Palestynę.