Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W Przestrzeni panowało zamieszanie zwiastujące nadejście wielkich zmian. Nawet Jaźnie nie były w stanie przewidzieć ich konsekwencji. Należało podjąć działanie.
Bohater musiał wrócić, aby zapobiec katastrofie… albo do niej doprowadzić.
Leon budzi się w szpitalu i dowiaduje się, że był w śpiączce, a wszystko, co mu się przydarzyło w Żywym Lesie, było tylko snem. Próbuje wrócić do normalnego życia, jednak niespodziewanie okazuje się, że Jaźnie nie tylko jak najbardziej istnieją, ale też o nim nie zapomniały. Wysyłają tajemniczą dziewczynę, która ma sprowadzić go z powrotem do ich świata. Leon wyrusza, by odzyskać Miecz, który znalazł się w Niewłaściwej Rzeczywistości – wymiarze, w którym historia potoczyła się nie tak, jak powinna.
Tymczasem królestwo ludzi zostaje zaatakowane przez najeźdźców z innego wymiaru…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 389
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by W. L. Białe Pióro & Iwona Szul
Projekt okładki: Agnieszka Kazała
Stylizacja i zdjęcie autorki: Karolina Malik
Skład i łamanie: WLBP
Redakcja: Agnieszka Kazała
Korekta: Klaudia Szumińska, Agnieszka Niezgoda
Wydawnictwo Literackie Białe Pióro
www.wydawnictwobialepioro.pl
Wydanie: II, Warszawa 2023
Patroni:
Zaczytany Książkoholik – blog
Czyt-Nik – blog
Czytam dla przyjemności – blog
ISBN: 978-83-66945-38-8
Część I
W Przestrzeni panowało zamieszanie zwiastujące nadejście wielkich zmian. Nawet Jaźnie nie były w stanie przewidzieć ich konsekwencji.
Należało podjąć działanie.
Bohater musiał wrócić, aby zapobiec katastrofie… albo do niej doprowadzić.
Dawno, dawno temu żył sobie… ktoś…
Jakby przebudzenie się w szpitalu z dziurą w pamięci nie było dostatecznie osobliwym doświadczeniem, dziwności całej scenie dodawała jeszcze grupka ludzi stojących nad jego łóżkiem – pięć osób w ciemnych, żałobnych strojach, z czego kilka chwilę wcześniej najwyraźniej płakało. Jakaś koścista kobieta znieruchomiała z chusteczką w dłoni w połowie jej drogi do twarzy. Wszyscy wpatrywali się w Leona w osłupieniu z szeroko otwartymi oczami i rozdziawionymi ustami, jakby był magikiem i właśnie wykonał sztuczkę polegającą na zjedzeniu własnej głowy.
Chciał zapytać, co się dzieje, ale uniemożliwiła mu to rurka intubacyjna. Wszechobecny bezruch przerwał niewielki mężczyzna w białym kitlu trzymający rękę na jakiejś maszynie. Odskoczył od niej jak poparzony, a potem z ręki wychudzonej kobiety wypadła chusteczka. Nim doleciała do podłogi, posypały się pełne niedowierzania pytania, komentarze i westchnienia – zarówno ulgi, jak i zawiedzenia. Kilku zebranych skupiło się na doktorze, który tylko bezradnie wzruszał ramionami, jakby miał taki tik nerwowy. Inni, jeden przez drugiego, zwracali się do Leona, ale on również nie umiał im nic wyjaśnić –poza tym, że nie był w stanie się odezwać, to jeszcze sam był najbardziej zagubiony z nich wszystkich. W końcu pojawiły się pielęgniarki, żeby wyprosić wszystkich gości z pokoju. Gdy Leon został sam na sam z doktorem, ten – choć odzyskał już mowę i zaczął się normalnie poruszać – wciąż patrzył na niego jak na dziw natury. Medyk wyjął mu rurkę, po czym zadał kilka pytań dotyczących jego samopoczucia, ignorując przy tym te zadane przez niego, i wyszedł.
Zostawszy sam, Leon mógł w spokoju poukładać sobie wszystko w głowie, przypominało to jednak próbę ułożenia obrazka z niekompletnego zestawu puzzli. Po pierwsze, potwierdził swoje wcześniejsze odkrycie, że znajdował się w szpitalu – wskazywały na to wystrój pomieszczenia i liczne urządzenia, do których był podłączony i których to monotonne pikanie wypełniało ciszę. W tej sytuacji było to dla niego wyjątkowo irytujące. Po drugie, czuł się całkiem dobrze, nie licząc zmęczenia i odrętwienia, które towarzyszą pobudce po długiej drzemce. Po trzecie, wcale nie był sam – w pomieszczeniu leżało jeszcze kilka osób również podłączonych do maszyn i pogrążonych we śnie; jak wkrótce zauważył, był to sen, z którego się nie wybudzali.
Kilka razy zabrano go na badania, ale nikt nie kwapił się, by wyjaśnić mu, co się właściwie stało. W końcu przypadkiem dowiedział się tego, zasłyszawszy rozmowę pielęgniarek, które plotkowały o nim w czasie przenoszenia go do innego pokoju.
– To ten, jak-mu-tam, którego doktor Ross miał odłączyć – powiedziała jedna do drugiej, jakby „jak-mu-tam” nie mógł ich słyszeć, mimo że jego głowa znajdowała się niecałe pół metra od nich.
– Naprawdę?! Jak do tego doszło? – dopytywała druga.
– Koleś leżał w śpiączce od ponad miesiąca i ponoć uszkodził mu się mózg. Rodzina w końcu zdecydowała się go odłączyć od aparatury podtrzymującej życie. Doktor już trzymał rękę na guziku, a tu nagle koleś się obudził! Jak gdyby nigdy nic!
– A to historia!
Leon pobladł jak ściana.
Kim był, zanim zapadł w śpiączkę? Kimś, ale nie był to ktoś, kim wydawało mu się, że był, a to było bardzo dezorientujące.
Okazało, że był strażakiem – miał nawet na szyi bliznę pooparzeniową z jednej z wcześniejszych interwencji i zadrapania na dłoniach. Jak mu wyjaśniono, powstały podczas ostatniej akcji, w trakcie której musiał przesunąć coś ostrego. To właśnie wtedy uległ wypadkowi i zapadł w śpiączkę. Wydawało mu się, że zranił się w ręce w zupełnie innych okolicznościach… Z jakiegoś powodu, gdy o tym myślał, wyobrażał sobie czerwone kamienie o ostrych szlifach. Wersję wydarzeń z wypadkiem opowiedziało kilku jego kolegów, którzy go odwiedzili, więc nie miał podstaw, by w nią nie wierzyć. Tym bardziej, że jego wyjaśnienia nawet jemu samemu wydawały się nieprawdopodobne. Koledzy z pracy sprawiali wrażenie bardzo sympatycznych, ale w ich towarzystwie czuł się niezręcznie, wcale też ich nie pamiętał – w ogóle mało pamiętał. Doktor Ross – ten sam, który miał go odłączyć – powiedział Leonowi, że taka amnezja w jego stanie jest normalnym zjawiskiem. Nie umiał jednak stwierdzić, czy kiedyś wrócą do niego wspomnienia. Poza tym diagnoza wykazała, ku zaskoczeniu wszystkich, że był zupełnie zdrowy i nawet zanik mięśni, który dotyka pacjentów w śpiączce, właściwie u niego nie wystąpił. Wywołało to małą sensację i raz nawet przyszła do niego jakaś reporterka z lokalnej gazety na krótki wywiad.
Czas mijał i wszyscy lekarze powoli zaczynali mieć już Leona dosyć, jak to często bywa z przypadkami niemożliwymi do zrozumienia. Tego dnia, gdy miał dostać wypis, do jego pokoju weszła szczupła kobieta po trzydziestce. Jej twarz wydawała mu się dziwnie znajoma i wywoływała u niego mieszane uczucia. Przypuszczał, że była w grupie niedoszłych żałobników, kiedy się wybudził, ale w przeciwieństwie do pozostałych szybko wyszła. Wyglądała, jakby przyszła raczej na spotkanie biznesowe aniżeli do chorego w szpitalu – już na pierwszy rzut oka sprawiała wrażenie twardej bizneswoman. Miała na sobie garsonkę, ołówkową spódnicę i szpilki – wszystko w kolorze czerni, bardzo eleganckie i z pewnością drogie. Jej czarne włosy przystrzyżone były na równiutkiego boba. Spojrzenie, którym obdarzyła Leona, stojąc w drzwiach pokoju, było zimne i surowe, jednak po chwili mężczyzna dostrzegł w nim również skrywane zmartwienie.
– Powiedziano mi, że masz częściową amnezję i że będzie dla ciebie lepiej, jeśli przez pewien czas ktoś będzie miał na ciebie oko… więc do czasu, gdy znów staniesz na nogi, o ile twoją poprzednią sytuację można tak nazwać, zamieszkasz ze mną. – Powiedziawszy to tonem tak oficjalnym, a jednocześnie tak zniechęconym, jakby właśnie przemawiała do uciążliwego klienta biznesowego, odwróciła się. – Pakuj się i idziemy! – rzuciła mu jeszcze na odchodnym.
– Czekaj! – zawołał Leon.
Kobieta westchnęła ze zrezygnowaniem.
– Co?
– Kim ty właściwie jesteś?
Wyraźnie zaskoczona bizneswoman otworzyła szerzej oczy.
– Nie pamiętasz? Nazywam się Teodozja. Jestem twoją starszą siostrą.
Leon do odwołania zamieszkał w podmiejskiej willi Teodozji i choć siostra miała mieć na niego oko, rzadko ją widywał. Była bowiem typowym pracoholikiem i jeśli akurat nie przebywała w pracy, rozmawiała przez służbowy telefon lub pracowała na służbowym laptopie. W czasie ich nielicznych interakcji jasno dawała mu do zrozumienia, że nie jest zadowolona z jego obecności. Koledzy Leona ze straży mieli dużo obowiązków i rzadko go odwiedzali, poza tym nie wzbudzali sympatii pani domu, toteż jego głównym towarzyszem rozmów był psychoterapeuta. Rozmowy z nim zalecił mu jeszcze lekarz w szpitalu. Psychoterapeuta miał mu pomóc wrócić do realnego świata. Leon opowiadał mu więc o swoich rozterkach dotyczących zaniku pamięci, zagubionej tożsamości, a także rzeczy, które rzekomo przyśniły mu się podczas śpiączki: zamglone wspomnienia odległych światów, przygód i niezwykłych postaci, które tak naprawdę były wyraźniejsze, niż chciał to przyznać.
Terapia trwała trzy miesiące i z początku nie mógł uwierzyć, że wszystko, co przydarzyło mu się zanim, było tylko mrzonką wywołaną przez niedotlenienie mózgu. Dzięki pomocy psychoterapeuty w końcu pogodził się z rzeczywistością. Tak mu się przynajmniej wydawało, aż do pewnej nocy…
Nie mógł zasnąć, ale to akurat było normalne. Za dnia mógł ogłupiać mózg telewizorem-plazmą lub internetem, choć trochę zajęło mu, zanim nauczył się z nich korzystać, ale kiedy nadchodziła noc, zostawał sam na sam z myślami. I jak to często bywa, zaprzątały mu je zmartwienia i żenujące wspomnienia gaf, które popełnił w ostatnim czasie. Niedawno, gdy Teodozja oznajmiła mu, że niedługo wyjeżdża za granicę na ważną konferencję, zapytał, czy będzie w tym celu korzystała z magicznych, teleportujących bajor. Popatrzyła na niego jak na wariata, ale odpowiedziała tylko: „Nie, z samolotu”.
W końcu zrezygnowany zapalił lampkę i rozejrzał się po małym pokoju, który zajmował na poddaszu. Wokoło leżało kilka kartonów wypełnionych rzeczami z jego poprzedniego mieszkania, nieco tylko większego niż jego obecny pokój w willi. Znajdowały się w nich ubrania, książki, płyty i inne drobiazgi, które kiedyś były dla niego ważne. Do tej pory nie miał ochoty ich przejrzeć i sięgał po nie tylko, gdy coś było mu niezbędne. Nie chciał im się dłużej przyglądać i wyjrzał przez okno w opadającym suficie. Miał z niego widok na pogrążony w ciemności, znajdujący się z tyłu posesji ogród, a w dzień również na rozciągający się za ogrodzeniem las. Wszystko wydawało mu się normalne, aż nagle między gałęziami tuj zauważył parę świecących, żółtych punkcików. Być może wziąłby je za oczy kota, gdyby nie to, że po pierwsze, Teodozja nie miała kota, po drugie, były zdecydowanie za wysoko. Tak naprawdę znajdowały się na wysokości oczu człowieka i wpatrywały się prosto w jego okno. Przez sekundę patrzyli na siebie, po czym punkciki zniknęły. Świecące, żółte ślepia, od razu skojarzyły się Leonowi z… Nie!
To niemożliwe! To tylko mózg płata mi figle! – próbował sobie wmówić. Gdy zza chmur wyłonił się księżyc, wydawało mu się, że dostrzegł cień sunący po ogrodowej altance. Przemknęło mu przez myśl, żeby obudzić Teodozję, ale szybko o tym zapomniał. Złapał latarkę i kij bejsbolowy, które miał w jednym z kartonów, i nie założywszy nawet butów, wybiegł na podwórko.
Owiało go zimne, jesienne powietrze i zaczął żałować, że nie ubrał się cieplej. Uznał jednak, że nie ma czasu na powrót. Zaczął przeszukiwać ozdobne krzaki i tuje, ale nie znalazł śladu po tym, kogo widział z okna. Był tak przejęty, że aż podskoczył, gdy usłyszał za sobą głos siostry.
– Co ty wyprawiasz?! – spytała zaspanym, oburzonym głosem.
Leon domyślał się, że z kijem w ręku i bez butów musiał wyglądać dla niej jak wariat.
– Kogoś widziałem… w ogrodzie – zaczął wyjaśniać.
Teodozja nie chciała mu uwierzyć, ale dla spokoju sumienia obeszła z nim ogród i sprawdziła bramę. Nie znaleźli nic niepokojącego.
– Widzisz, nikogo nie ma! – powiedziała podniesionym głosem.
– Ale…
– Dość! Jutro rano mam ważne spotkanie biznesowe!
– Jak codziennie… – mruknął Leon.
– W przeciwieństwie do ciebie ja muszę zarabiać! Okazałbyś odrobinę wdzięczności za to, że utrzymuję twój leniwy tyłek!
– Wyobraź sobie, że trudno wrócić do pracy, gdy się nie pamięta najprostszych rzeczy!
Obrażeni wrócili do swoich pokojów i na tym dyskusja się zakończyła. Rano Teodozja jak zwykle wlała w siebie ogromny kubek kawy zamiast śniadania i bez słowa pojechała do pracy. Nie było jej cały dzień. Leon długo zastanawiał się nad wydarzeniami poprzedniej nocy i uznał, że musiał mieć urojenia. Zadzwonił do swojego psychoterapeuty z prośbą o radę, ten odparł, że powinni się ponownie spotkać, i wyznaczył datę wizyty.
Wraz z nastaniem wieczoru Leon zszedł do kuchni, by przygotować sobie kolację. Usłyszał szmer dochodzący od strony schodów prowadzących na poddasze. Poszedł tam, powtarzając sobie, że to na pewno tylko wiatr. Kiedy otworzył drzwi pokoju, za parapetem zniknęły czyjeś plecy. Mężczyzna krzyknął i podbiegł do okna, w porę, żeby zobaczyć znikającą między tujami postać.
A więc jednak! – pomyślał z mieszaniną obawy i satysfakcji, że nie do końca zwariował. Ktokolwiek to był, musiał być wysportowany i zwinny, skoro dał radę wspiąć się na pierwsze piętro i w dodatku zeskoczyć z niego, nie robiąc sobie przy tym krzywdy.
Leon dobył swój wierny kij bejsbolowy i udał się w stronę miejsca, w którym zniknął intruz.
– No już! Wyłaź! – zażądał, mierząc w tuje kijem niczym mieczem.
Spomiędzy gałęzi wyłoniła się najpierw lufa krótkiego, białego pistoletu, a potem dzierżąca go dłoń. Tak oto stanęła przed Leonem czarnoskóra, na oko piętnastoletnia dziewczyna. Miała czarne włosy splecione w dwa warkocze spływające po jej ramionach, piwne oczy, zaciętą minę i figurę nastoletniej sztangistki. Gdy Leon przyjrzał się jej broni, a to ona w tej chwili najbardziej go interesowała, odkrył, że przypominała bardziej zszywacz niż pistolet, ale ponieważ miała lufę i spust, wolał nie sprawdzać jej autentyczności. Upuścił kij i podniósł ręce.
– Ty jesteś Leon? – burknęła dziewczyna.
– T-tak…
– Idziesz ze mną. – Gestem uzbrojonej dłoni wskazała mu na bramę.
– Czego ode mnie chcesz?
– Mam cię komuś dostarczyć.
– Komu, jeśli wolno spytać?
– Twoim starym przyjaciołom. Nazywają siebie Jaźniami.
Przez chwilę wpatrywał się w nią w osłupieniu, jakby nie trafiły do niego jej słowa. Potem westchnął z ulgą, opuścił ręce i zaśmiał się.
– Co ty robisz?! – krzyknęła zaskoczona dziewczyna, gdy Leon jak gdyby nigdy nic ruszył w kierunku drzwi do willi.
– Ja wszystko rozumiem. Jesteś wytworem mojego mózgu.
– Co ty bredzisz?! – żachnęła się, zagradzając mu drogę.
– Psychoterapeuta mi to wyjaśnił. Nie istnieje coś takiego jak Jaźnie. To wszystko było tylko efektem niedotlenienia mózgu. Zatem, skoro one nie istnieją, nie mogą nikogo po mnie posyłać, ergo: ty też nie istniejesz! – oznajmił niemal z dumą.
Nieznajoma była tak zaskoczona jego słowami i pewnością, z jaką je wymówił, że w pierwszej chwili nie wiedziała, jak zareagować. Leon minął ją, a gdy był już niemal u drzwi, błysnęło białe światło, któremu towarzyszył krótki dźwięk podobny do trzaśnięcia z bicza oraz huk kruszonych cegieł. W ścianie tuż obok jego głowy pojawiła się dziura o osmolonych krawędziach, wyglądająca na wypaloną. Leon zamarł, wpatrując się w widniejący po drugiej stronie przedpokój i zniszczone meble.
– Czy to jest dostatecznie rzeczywiste? – warknęła dziewczyna.
Mężczyzna odwrócił się i zobaczył strużkę dymu sączącą się z lufy czegoś, co jeszcze niedawno uznał za zszywacz.
Trzymając Leona na muszce, dziewczyna zaprowadziła go na tył posiadłości. Tam, upewniwszy się, że nikt ich nie widzi, podciągnęła rękaw bluzy, ukazując znajdujące się na przegubie coś, co przypominało bransoletę z białego złota wysadzaną kolorowymi kamykami. Zaczęła je przyciskać, a Leon domyślił się, że były to guziki. Po chwili z lasu wyłonił się pojazd podobny do białego motocykla, który bezgłośnie mknął w ich stronę. Był tak szybki, że nie było widać, że tak naprawdę nie ma kół i unosi się nad ziemią.
– Właź! I żadnych sztuczek! – rozkazała dziewczyna.
Leon niepewnie wsiadł na motor. Nieznajoma usadowiła się za nim tak, że jej broń nieprzyjemnie dotykała jego pleców.
– Wie, dokąd ma jechać, więc nawet nie próbuj nim kierować – powiedziała wprost do jego ucha.
Na potwierdzenie jej słów pojazd jeszcze trochę się uniósł, po czym płynnie zakręcił w stronę lasu.
– Kim ty właściwie jesteś? – spytał cicho Leon, gdy sunęli drogą między drzewami. Wiedział, że powinien, w miarę możliwości, dowiedzieć się o niej jak najwięcej, jeśli chciał mieć szansę wyjść z tego cało.
– Możesz nazywać mnie Kai… Kaja.
Po tonie jej głosu poznał, że nie jest to jej prawdziwe imię.
Trochę za jego intencją, a trochę bezwiednie, zaczęły powracać do niego doświadczenia z czasów zanim. Znów zaczął wierzyć, że to wszystko wydarzyło się naprawdę i ta myśl napełniała go sprzecznymi emocjami. Z jednej strony martwiła i napawała obawą. Z drugiej odczuł ulgę, że jednak nie jest wariatem… W tamtym świecie żyły również osoby, które bardzo pragnął, aby były prawdziwe.
***
Gdy Teodozja wróciła do domu, była zbyt zmęczona, żeby zwrócić uwagę na dziurę w ścianie. Dopiero zobaczywszy przypaloną komódkę i jej zawartość porozrzucaną po podłodze, dotarło do niej, że coś się stało. Szybko zorientowała się, że Leon zniknął. Zadzwoniła do niego, ale nie odebrał. Wybrała numer do jego psychoterapeuty i usłyszała, że pacjent dzwonił do niego bardzo zaniepokojony. Kobieta natychmiast pomyślała, że stan psychiczny jej brata uległ gwałtownemu pogorszeniu, i że mógł coś sobie zrobić.
Co prawda nie odebrał, ale już wcześniej, za radą terapeuty zainstalowała w telefonie brata aplikację śledzącą – oczywiście bez jego wiedzy. O ile więc wziął aparat, była w stanie go namierzyć… Zaskoczyło ją odkrycie miejsca jego pobytu.
Nie chciała narażać na szwank opinii swojej, a tym bardziej firmy, wzywając policję, toteż wsiadła do samochodu i sama ruszyła tropem brata. Prowadził on do znajdującego się po drugiej stronie lasu wesołego miasteczka.
Motocykl zahamował w miejscu, w którym drzewa zaczynały się rozstępować, tworząc rozległą polanę. Przed Leonem i Kają zamajaczyły kolorowe kształty namiotów i konstrukcji wesołego miasteczka. Powietrze wypełniały mieszające się ze sobą dźwięki wesołych melodii, a na tle ciemnego już nieba odcinały się jaskrawe światła lamp i reflektorów. Cała ta sceneria miała w sobie coś nierzeczywistego, jakby wyjęto ją ze snu.
Kaja, pchnąwszy Leona w plecy zszywopistoletem kazała mu iść przed siebie.
– Wesołe miasteczko, serio? – nie mógł uwierzyć.
Gdy minęli bramę, dziewczyna schowała broń w rękawie. Już wcześniej ostrzegła go, żeby nie próbował uciekać, ale on wcale nie zamierzał tego robić – przynajmniej nie w tak oczywisty sposób. Otoczył ich głośny, pstrokaty tłum wesołych ludzi, w którym Leon widział swoją szansę na niepostrzeżone wymknięcie się. Na razie jednak Kaja, niczym drapieżnik wpatrzony w ofiarę, nie spuszczała z niego oka nawet na sekundę. Stanęli na końcu kolejki do budki z biletami do gabinetu luster.
– Nie mogła być kolejka górska? – spytał lekko zawiedziony Leon.
– Nie gadaj, tylko kupuj bilet! – warknęła cicho dziewczyna, szturchając go ręką, w której wcześniej trzymała broń.
– Spokojnie! Zakładam, że nie przysługuje ci zniżka uczniowska?
Kaja nie zdążyła mu się odgryźć, gdyż właśnie stanęli przy okienku.
Nie wzbudzając niczyich podejrzeń, wraz z grupką zwiedzających weszli do budowli, w której znajdował się gabinet. Przez chwilę szli z innymi, aż Kaja szarpnęła Leona za łokieć, dając znak, by się zatrzymał. Poczekali, aż ludzie ich miną, a gdy zostali sami, dziewczyna odsunęła jedno z luster, ujawniając przejście do ukrytego pokoju. Pomieszczenie było na planie sześcioboku, a na każdej ze ścian znajdowało się zwierciadło rozpościerające się od podłogi, aż po sufit. Gdy Kaja zamknęła za nimi przejście, ucichły głosy z zewnątrz. Leon poczuł się nieswojo otoczony zewsząd przez własną twarz, która wydawała mu się obca. W normalnej części gabinetu mógł przynajmniej schować się za innymi zwiedzającymi, tutaj był wystawiony na spojrzenia z odbić.
Nim zapytał, co dalej, Kaja wyjęła z kieszeni bluzy fiolkę fluorescencyjnego, fioletowego płynu. Leon przypomniał sobie od razu, że identyczną dostał od Imin; rzekomo miała zawierać jego wspomnienia. Po odkorkowaniu, tak samo jak w tamtym przypadku, wysączyła się z niej dławiąca mgła, która spowiła całe pomieszczenie. Wsiąknęła lub też przeniknęła przez lustra, i wydawało się, że zasnuwa również świat po drugiej stronie tafli, łącząc go ze światem rzeczywistym. Z każdego ze zwierciadeł zniknęły odbicia mężczyzny i dziewczyny, a w ich miejsce pojawiły się twarze, czy też raczej maski o fioletowych oczach.
Witaj ponownie – przemówiły Jaźnie z przekąsem. – Stęskniłeś się?
– Niespecjalnie – odparł bez ogródek Leon. – Czego znów ode mnie chcecie?
Popsułeś naszą historię! Teraz musisz ją naprawić!
– Już to przerabialiśmy! Znajdźcie sobie innego frajera!
Co za niewdzięcznik!
Po tym wszystkim, co dla niego zrobiłyśmy…
– Niby co dla mnie zrobiłyście?! Zniszczyłyście mi życie!
O nie! My uratowałyśmy ci życie!
To był pierwszy raz, gdy uratowałyśmy mu życie!
Ha! Czyli się liczy!
Nie, bo to było jeszcze zanim zaczęłyśmy historię!
Głosy sprzeczały się ze sobą przez chwilę, jak to miały w zwyczaju. Leon westchnął z podirytowaniem. Poszedłby już sobie, gdyby Kaja nie zagradzała mu drogi do wyjścia.
Jak myślisz, czemu nie zginąłeś w tym pożarze? – zwróciły się znów bezpośrednio do Leona.
My cię uratowałyśmy!
Żeby to zrobić, musiałyśmy poświęcić twój odpowiednik z naszego świata.
– Niby po co miałybyście to zrobić?!
Bo byłeś bardziej odpowiednim kandydatem na pana Ljosara niż nasza wersja ciebie.
Przynajmniej tak nam się wtedy wydawało…
Bo sprawiałeś wrażenie dzielnego, przez to, że walczyłeś z ogniem…
Ale okazałeś się strasznie nieposłuszny!
– I tu trafiliście w punkt! Po co znowu wam jestem potrzebny?
Stało się coś…
Tak się jeszcze nigdy nie stało…
Żeby historia się nie zakończyła…!
Miecz nie chce o tobie zapomnieć… Musi do ciebie wrócić, inaczej…
Twój śmiertelny umysł nie jest w stanie pojąć, co stanie się, jeśli nastąpi INACZEJ…!
– To odeślijcie Miecz jakiejś innej wersji mnie! Założę się, że to nie jest dla was problem!
No właśnie… Możliwe, że już tak próbowałyśmy zrobić… – Głosy Jaźni zabrzmiały na trochę zawstydzone, jak zuchwałego dziecka tłumaczącego się, dlaczego zepchnęło kota z parapetu. To jeszcze bardziej utwierdziło Leona w przekonaniu o infantylizmie ich natury.
I możliwe, że w wyniku tego próbowania powstała Niewłaściwa Rzeczywistość…
I możliwe również, że jej istnienie też może doprowadzić do INACZEJ…
Jeśli Miecz nie zostanie przeniesiony znów do Właściwej Rzeczywistości!
I jako wciąż będący w mocy wyboru Miecza, tylko ty możesz to zrobić!
Wierz nam, też wolałybyśmy, żeby istniało inne rozwiązanie.
– Też mi! – Leon się zaśmiał. – Nie mam najmniejszego powodu, żeby wam pomagać!
Czyżby? My wiemy, że nie podoba ci się w tym świecie. A może jest inaczej?
Choć Leon przenigdy by tego przed nimi nie przyznał, w tym świecie czuł się naprawdę nieswojo. Nieważne, ile czasu minęło, odkąd się w nim obudził, nieważne, że był to jego świat… Był w nim zagubiony.
Poza tym mamy coś jeszcze, czym możemy cię przekonać do zmiany zdania…
W oparach mgły wirującej w taflach luster ukazał się długi, ostry palec, a nad nim przeźroczysty bursztyn, w którym niczym uwięziony owad widniała skulona postać młodej dziewczyny. Miała zamknięte oczy, a wokół twarzy pogrążonej w błogiej nieświadomości unosiły się jasne włosy. Wyglądała jak pogrążona w najgłębszym śnie. Leon poznał ją natychmiast i poczuł, że zaciska mu się gardło. To była Emilia – jego siostra lub zmarła siostra tamtej wersji niego.
– To… niemożliwe! Ona nie żyje!
Czy aby na pewno?
Zapominasz, że w naszym świecie dużo możemy zrobić!
Szczególnie z ważnymi postaciami naszej historii…
I szczególnie, gdy użyłyśmy na nich naszej mocy tak, by wszyscy myśleli, że nie żyją…
Wiedziałyśmy, że ona może nam się jeszcze przydać…
Jeśli tylko ocalisz nasz wymiar, ona znów się obudzi…
– Ona nie jest tak naprawdę moją siostrą… T-to siostra tamtego innego mnie…! – Leon chciał wmówić sobie, że nie czuje żadnej więzi z tą dziewczyną, ale w głębi serca wiedział, że to nieprawda. Została mu wszczepiona do niej braterska miłość i chęć chronienia jej za wszelką cenę.
Twoją czy nie twoją, jakie to ma znaczenie? – zabrzmiało pytanie Jaźni, na które nie doczekały się odpowiedzi. Nie musiały, była bowiem oczywista.
Leon zacisnął pięści w bezsilnej złości. Czyżby znów miał stać się narzędziem tych dziwnych istot?
Czy miał wyjście…?
– Dobrze, zrobię to! – wycedził w końcu. – Ale pod warunkiem, że nie będziecie się wtrącać w to, co robię!
Dobrze!
Tylko w najpilniejszych sytuacjach…
Na przykład jakbyś miał zginąć!
– Nie przeginajcie!
No już dobrze!
– Jak mam się dostać do waszego świata?
Są dwie opcje…
Pierwsza jest taka, że przenoszony musi się znajdować na skraju śmierci…
– To odpada, z góry wam mówię!
Drugą jest portal…
Nasza wysłanniczka zabierze cię do niego…
Co jemu znowu strzeliło do tego durnego łba?!– powtarzała sobie w myślach Teodozja, przedzierając się przez dzikie tłumy rozkrzyczanych dzieciaków. Wiedziała, że szansa znalezienia Leona w tej zgrai jest niewielka, ale postanowiła zrobić wszystko, co w jej mocy, zanim sięgnie po bardziej drastyczne środki.
Niemal nie mogła uwierzyć, gdy zobaczyła brata wychodzącego z gabinetu luster w towarzystwie jakiejś dziewczyny. Czym prędzej ruszyła w jego stronę. Dla przeciętnego człowieka bieg w szpilkach mógłby bardzo łatwo skończyć się złamaniem nogi, ale po latach pracy w pośpiechu Teodozja miała w tym doświadczenie. Problem stanowiły grupy niefrasobliwych ludzi, którzy co rusz zachodzili jej drogę.
Widać, że żaden z nich nigdy nie pracował w porządnej firmie! W ogóle nie wiedzą, co to przepustowość! – skarżyła się w myślach. Na chwilę straciła brata z oczu, a kiedy znów go dostrzegła, był już dużo dalej. On i jego tajemnicza towarzyszka zniknęli w dziurze w ogrodzeniu.
Szli w milczeniu, przedzierając się przez gęste zarośla. Widać jazda po takim terenie była za trudna nawet dla latającego motocykla, poza tym ich cel był blisko. Kaja oświetlała drogę przed nimi przy pomocy latarki przypominającej różdżkę. Nie wyciągnęła zszywopistoletu, słusznie uznając, że Leon nie będzie chciał już uciekać.
– Co ci obiecali w zamian? – zapytał mężczyzna, przerywając ciszę.
– Za co? – odpowiedziała pytaniem na pytanie.
Leon czuł, że tak naprawdę wiedziała, o co mu chodzi.
– Za to, że mnie do nich przyprowadziłaś i że teraz dostarczasz mnie do ich świata – sprecyzował. – Oni tak działają. Zawsze obiecują coś komuś, żeby się nim posłużyć.
– Tak jak tobą? – zauważyła zgryźliwie.
– Dokładnie. Nie będę ukrywał, że znaleźli na mnie świetnego haka. – Gdy przez chwilę znów zapadło milczenie, zapytał ponownie: – No, więc co takiego?
– Mojego ojca. Obiecali, że jeśli cię dostarczę na miejsce, znowu go zobaczę. Przez lata myślałam, że on… – w jej głosie zabrzmiała nuta wahania; przez chwilę wydawała się Leonowi strasznie zagubiona, bądź co bądź była wciąż dzieckiem, w dodatku wplątanym w sprawy przerastające niejednego dorosłego – …że nie żyje – dokończyła.
– Przykro mi, ale wiesz… nie liczyłbym za bardzo na prawdomówność Jaźni.
– Sam przystałeś na ich warunki! – warknęła ze złością, szturchając go w bok.
Leon zdawał sobie z tego sprawę i nie miał żadnej, dobrej odpowiedzi.
Szli może z pół godziny, zanim usłyszeli przytłumiony przez liście szum wody. Ukazał się przed nim niewielki, leśny staw. Niedaleko od miejsca, w którym stali, wpadał do niego strumyk, tworząc metrowej wysokości wodospad.
Teodozja była coraz bardziej wściekła. Gałęzie krzaków szarpały ją za żakiet i spódnicę, porobiły dziury w jej rajstopach i mocno utrudniały marszrutę, liście powpadały jej we włosy, a do tego szpilki zapadały się w miękką ściółkę. Zupełnie zapomniała, że mogłaby zawrócić i zgłosić zaginięcie brata na policję, jednak była zbyt pochłonięta chęcią samodzielnego zakończenia poszukiwań i zrobienia mu karczemnej awantury za ciąganie ją w środku nocy po lesie!
W końcu światło latarki, za którym podążała, zatrzymało się. Kobieta niezgrabnie wygramoliła się z chaszczy akurat w chwili, kiedy Leon i jego towarzyszka, na jej oczach, zsuwali się z brzegu jeziora.
Była w szoku! Chwiejnie podbiegła nad skraj wody, a wtedy okazało się, że przeceniła swoje umiejętności poruszania się na wysokich obcasach w trudnych warunkach. Wydała z siebie krótki krzyk, gdy ześlizgnęła się wprost w zimną toń.
***
Leonowi zdarzało się już w przeszłości korzystać z Oczu Przestrzeni, więc nie zaskoczyło go, że wraz z Kają unieśli się w lazurowej zawiesinie. Zdziwił się, dopiero gdy przemknęła koło niego twarz jego siostry z tamtej Rzeczywistości, a potem zamiast wynurzyć się w miejscu połączonym z Okiem, poczuł, że zaczęły nimi szarpać jakieś wewnętrzne prądy. Dziewczyna gdzieś zniknęła, a jemu mignął przed oczami obraz z drugiej strony toni, jednak zbyt szybko, żeby mógł coś z niego zapamiętać. Ukazało mu się inne wyjście z Oka, do którego popychały go magiczne fale. Gdy się wynurzył, miał jakieś dziwne przeczucie, że nie powinien się tam znaleźć. Tym bardziej że otoczyły go jakieś nieciekawie wyglądające typki uzbrojone w noże i kije. Zaskoczeni nie mniej niż on zamarli w bezruchu, a na ich twarzach wymalował się wyraz niedowierzania mieszający się z lękiem.
No, nie! Znowu to samo!– pomyślał Leon, przewracając oczami.
– T-to on! – Jeden z obcych odzyskał głos.
Nim Leon zdążył cokolwiek wyjaśnić, dostał czymś w tył głowy i padł nieprzytomny na ziemię.
Gdzie ja jestem…? – rzucił w otaczającą go pustkę.
Trafiłeś do Niewłaściwej Rzeczywistości…
Ale trochę inaczej, niż byśmy tego chciały…
– …co teraz z nim zrobimy? – Przez mrok nieświadomości przebił się czyjś głos. Chwilę po nim dotarły do Leona też inne bodźce – po pierwsze, straszny ból głowy. Po drugie, zapach wilgoci i czyjeś nerwowe szepty.
Po odzyskaniu jasności umysłu zorientował się, że leży w klatce zawieszonej u sklepienia płytkiej jaskini. U jej wylotu grupa strażników prowadziła burzliwą dyskusję. Leon postanowił nie przyciągać na razie ich uwagi i posłuchał, o czym rozmawiają.
– Mówię ci, że powinniśmy się go od razu pozbyć!
– Roge ma rację! Taka okazja już nam się więcej nie nadarzy!
– A ja myślę, że to jakaś podpucha! No, pomyślcie tylko! Taki zbieg okoliczności?!
– Przecież już nieraz udało nam się ściągnąć jego żołdaków przez nasze połączenie.
– Żołdacy, szpicle i transporty to jedno, a on to zupełnie co innego! Poza tym nie ma tych swoich cholernych artefaktów!
– Myślisz, że to jakiś imitator?
– Kto go tam wie… A nawet jeśli to byłby naprawdę on, to nie powinniśmy go od razu zabijać. Może nam się jeszcze do czegoś przydać!
– Tak, jak zaraza!
– Dobra, to i tak nie od nas zależy. Zobaczymy, co ustali… – Mężczyzna przerwał w pół słowa, orientując się, że ich więzień odzyskał już przytomność. Nie speszyło to zbytnio jego towarzyszy, którzy zbliżyli się do klatki Leona, by jeszcze raz mu się przyjrzeć.
– Emm… cześć – wyjąkał, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć w takich okolicznościach. Domyślił się, że biorą go za kogoś innego i że musi ważyć słowa, jeśli chce wyjść z tego z głową.
– Głos też ma podobny… – mruknął jeden.
– Wydaje mi się, że… doszło do jakiegoś nieporozumienia.
– Ale gada jakby inaczej – dodał inny.
– Też by ci gadka zmiękła, gdybyś się znalazł na łasce swoich śmiertelnych wrogów!
Leon pobladł jak ściana, a strażnicy widząc to, wybuchnęli krótkim śmiechem. By jeszcze bardziej mu dokuczyć, zakołysali klatką.
– Panowie… panowie! Ja naprawdę nie wiem, o co chodzi! – zaklinał Leon.
– To się zaraz dowiesz! – warknął ten, którego nazwano Roge’em. Był największy z nich i sprawiał wrażenie niezwykle groźnego typa. – Ty jesteś Leon Nemeos?
– Tak – odpowiedział bez namysłu.
Wtedy Roge dobył miecza i skoczył na klatkę z okrzykiem wściekłości. Próbował dosięgnąć Leona pomiędzy kratami, a pozostali rzucili się, żeby go odciągnąć. Zajęło im to dobrych kilka minut, zanim uspokoili go na tyle, że zgodził się nie ukręcić więźniowi głowy jak kurczakowi. Wciąż jednak dyszał ciężko i obrzucał Leona tak nienawistnym spojrzeniem, że po plecach przeszły mu dreszcze.
Dalsze dyskusje przerwało pojawienie się starszej kobiety. Staruszka była niemal wpół zgarbiona, jej powłóczyste szaty zdobiły amulety z kości, a pomarszczona twarz miała na poły ludzkie, na poły wilcze rysy. Leon potrzebował czasu nim rozpoznał w niej szamankę z wilczej osady.
To niemożliwe! – pomyślał. – To by oznaczało, że jestem po drugiej stronie Czarciego Potoku, ale tam ludzie nie mają wstępu!
Szamanka pokuśtykała do klatki odprowadzona czujnymi spojrzeniami wszystkich w jaskini i poza nią – na zewnątrz bowiem zebrał się spory tłum. Znajdowali się w nim ludzie, wilkołaki, centaury i inne niezwykłe stworzenia. Wszyscy w napięciu czekali na werdykt szamanki. Leonowi średnio podobało się pełnienie roli atrakcji, ale udzieliło mu się ich napięcie i też nie śmiał nic powiedzieć. Staruszka gestem nakazała jednemu ze strażników, żeby ją podniósł, a ten zrobił to z najwyższą ostrożnością. Znajdując się na wysokości klatki, kilka razy głęboko wciągnęła powietrze przez nos.
– I co, Babko, czy to on? – spytał strażnik, odstawiając ją na ziemię.
– Taaak… – odpowiedziała przeciągle, czym wywołała okrzyki poruszenia. – To on… ale nie on – dodała po chwili i wszyscy zamilkli.
– Co to znaczy, Babko?
– Jego zapach się zgadza, ale jest w nim obcość… To zaprawdę jest Leon Nemeos, ale nie nasz… Nie ten, o którego nam chodzi.
– Ekhem… – Leon odchrząknął, zwracając na siebie ich uwagę. – Jeśli mogę, to…
– Nie możesz! – odparli jednocześnie strażnicy.
Szamanka jednak dała im znać, by zamilkli.
– Skąd się tu wziąłeś? – zwróciła się do niego, a ton jej głosu nie zdradzał ani wrogości, ani podejrzliwości, ani w ogóle żadnych uczuć.
– Z przedmieścia… to znaczy, miałem dostać się… gdzieś… gdzieś indziej… – Leon nie wiedział, ile może zdradzić im ze swoich planów – ale wylądowałem tutaj.
Staruszka pokiwała głową, jakby nie potrzebowała usłyszeć niczego więcej.
– Zastanowię się, co z nim zrobić… – powiedziała, kierując się ku wyjściu z jaskini. – Do tego czasu niech tu pozostanie… cały i zdrowy. Nie potrzeba, byśmy wszyscy tu stali.
Nikt – łącznie z samym zainteresowanym – nie wiedział, co sądzić o tym werdykcie.
Strażnik, który wcześniej próbował zabić Leona, zgłosił się na wartę, przysięgając uprzednio, że powstrzyma swoje mordercze zapędy. Tłum przed jaskinią rzedł powoli, aż wreszcie tylko od czasu do czasu,jakieś dziecko zaglądało do środka, by zobaczyć więźnia. Leon, z początku pełen stresu, po paru godzinach bezczynności w końcu zaczął się nudzić. Strażnik nie był zainteresowany rozmową, a jedynym zajęciem więźnia było bujanie się we własnej klatce.
Po pewnym czasie jakieś faunie dziecko popychane przez kolegów weszło do jaskini. Roge przepuścił je, gdyż warta nieznośnie mu się dłużyła i było mu już wszystko jedno. Fauniątko nieśmiało zbliżyło się do klatki. Podniosło wielkie, szkliste oczy na Leona, który dyndał nogami przewieszonymi przez pręty, i wyjąkało:
– A-a… m-moja mama powiedziała, że s-spłoniesz w piekle…
– Słuchaj matki, ona ma zawsze rację – odparł ze znudzeniem Leon.
Po zapadnięciu zmroku spodziewał się usłyszeć cowieczorne wycie watahy, obwieszczające rozpoczęcie polowania, ale się go nie doczekał; zamiast tego rozbrzmiało bicie w gong. Strażnik poderwał się na nogi i wybiegł z jaskini, ignorując pytania więźnia. Po chwili do uszu Leona doszły przerażone głosy, wykrzykiwane rozkazy i dźwięki kroków, do których szybko dołączył szczęk uderzającej o siebie stali, wrzaski i tętent kopyt na wydeptanej ziemi. Poczuł na skórze znajomy żar płomieni. Niewiele widział i tylko co pewien czas jakaś ciemna sylwetka odcinała się na tle pożaru, gdy ktoś przebiegał obok wejścia do jaskini. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Nietrudno się było domyślić, że w osadzie rozgorzała bitwa.
Nagle do jaskini wpadł zalany krwią Roge. Zataczając się, podszedł do klatki. Leon przestraszył się, że będzie chciał go zabić, ale zamiast tego mężczyzna otworzył ją i wywlókł go na zewnątrz.
– Rozkaż swojej suce przestać! – wycharczał, przykładając Leonowi zakrwawiony miecz do gardła. Ręce mu przy tym drżały, przez co go skaleczył.
Gdy wyszli z jaskini, Leon zakrztusił się dymem, a oczy mu zaszły łzami. Ukazało się przed nim pole bitwy, czy raczej rzezi. Płomienie trawiły domy i drzewa, między nimi żołnierze konnicy i piechoty ścigali ludzi i chimerytów. Niektórzy próbowali walczyć, ale nie mieli szans. Najeźdźcy byli zbyt liczni i zbyt dobrze wyszkoleni, zabijali bezlitośnie wszystkich, którzy stawiali opór.
Nagle jakiś wysoki rangą centaur przekrzyczał chaos bitwy:
– Tropicielka!
Natychmiast zbiegła się ku niemu grupa obrońców. Leon nie widział wyraźnie, co się dzieje, ale dostrzegł, że jeden po drugim padają ugodzeni celnymi ciosami, aż w końcu na nogach ostał się jedynie ów centaur. Wtedy zobaczył jego przeciwnika – dużą, pół wilczą, pół człowieczą postać o łapach zakończonych pazurami i długim pysku uzbrojonym w ostre zęby. Wilkołaczka, gdyż z pewnością była to kobieta, miała na sobie mundur i przepaskę na oku, a przez krótko przystrzyżoną sierść przypominała bardziej wściekłego ogara niż wilka. Centaur strzelił do niej z łuku, ale zrobiła unik. Błyskawicznie wskoczyła mu na pierś i nim zdążył ją odepchnąć, poderżnęła mu gardło. Ledwie dotknęła ziemi, jej oko świecące czerwienią w blasku ognia padło na Leona i Roge’a.
– Odejdź albo go…! – wrzasnął Roge, ale nie dokończył.
Coś świsnęło Leonowi koło ucha i w tej samej sekundzie poczuł, że Roge ciągnie go ku ziemi. Wydostał się z jego uścisku, zanim sam upadł, i wtedy zobaczył, że z czoła mężczyzny wystaje rękojeść sztyletu. Skrzywił się z obrzydzeniem, ale nie odwrócił wzroku, gdyż wydawało mu się, że poznaje tę broń.
Zabrzmiał dźwięk rogu obwieszczający koniec bitwy.
Wilkołaczka, nazwana przez centaura Tropicielką, przybrała ludzkie kształty i podeszła do Leona, który był zbyt wstrząśnięty, żeby się ruszyć. Stanęła na tyle blisko, że płomienie i dym przestały ją przysłaniać, dzięki czemu mógł się jej przyjrzeć. Wtedy doznał jeszcze większego szoku. Choć pół jej twarzy przecinała blizna, jedno oko przysłaniała opaska, a włosy miała ostrzyżone na krótko, poznał ją – to była Audrey Vuk, jego przyjaciółka z innej Rzeczywistości!
Było jednak coś obcego i strasznego, błyszczącego w jej stalowoszarym oku.
Ona też go rozpoznała, a przynajmniej tak jej się wydawało, gdyż natychmiast padła na kolana.
– Wasza Cesarska Mość! – krzyknęła.
Chwilę potem wszyscy najeźdźcy poszli w jej ślady.
– Jak Wasza Wysokość się tutaj znalazł?! – zapytała wilkołaczka, nie śmiejąc podnieść na niego wzroku.
Zaskoczony Leon wydusił z siebie tylko:
– To dobre pytanie…
Leonem zajęli się uzdrowiciele tearmeńskiego oddziału, do niego bowiem należeli najeźdźcy. Opatrzyli mu zadrapanie na szyi, choć podejrzewał, że są inni, bardziej potrzebujący ich pomocy. Potem przyniesiono mu jedzenie, wino i wodę. Nikt, od oficerów, po wymizerowanych służących, nie odważył się spojrzeć mu w twarz, czy odwrócić się do niego plecami.
Niedługo później przyszła do niego sama Audrey. Zmyła z siebie krew i miała na sobie świeży mundur. Znów skłoniła się przed nim, dotykając przy tym czołem ziemi. Leon czuł się bardzo nieswojo, gdy to robiła. Kiedy minęła chwila, a ona wciąż nie zmieniła z pewnością niewygodnej pozycji, zrozumiał, że czeka na jego przyzwolenie.
– Eee… możesz wstać.
Wilkołaczka bezzwłocznie zrobiła, jak kazał.
– Proszę o wybaczenie… Nie przypuszczałam, że Wasza Wysokość tutaj będzie!
– Nie szkodzi…?
– Muszę jednak zapytać, co Wasza Mość tutaj robił?
– Też chciałbym to wiedzieć.
Audrey błędnie zrozumiała jego słowa, gdyż zaczęła tłumaczyć, skąd wziął się tutaj jej oddział:
– Zgodnie z wolą Waszej Wysokości tropiliśmy tych buntowników, aż wreszcie naszym czarownikom udało się namierzyć połączenie, którym wcześniej kilkakrotnie ściągali nasze transporty. Na ten wieczór wyznaczyłam pacyfikację ostatniej bazy wywrotowców! – zaraportowała, stojąc na baczność.
Leon zrozumiał już, że ta Niewłaściwa Rzeczywistość jest naprawdę bardzo niewłaściwa.
– Rozumiem – powiedział najbardziej wyniosłym tonem, na jaki było go stać, niestety swoją wyniosłością dorównywał zamkowi z piasku.
– Wasza Cesarska Mość wybaczy, ale… czy czuje się Wasza Mość dobrze?
– Szczerze mówiąc, to nie… Chyba coś mi zaszkodziło. Jestem zdezorientowany.
– Rozumiem! Natychmiast zabierzemy Waszą Wysokość do pałacu!
– Bardzo dobrze. A, jeszcze jedno, zanim odejdziesz… Co się stanie z tymi… buntownikami?
– Jeńcy zostaną przykładnie straceni, zgodnie z prawem!
– Wolałbym na razie się powstrzymać… – Starał się wymyślić jakiś dobry powód, na szczęście Audrey go uprzedziła.
– Rozumiem! Wasza Wysokość zamierza wyciągnąć od nich informacje!
– Dokładnie! – Może nie było to zbyt fortunne, jednak nic lepszego nie przyszłoby mu do głowy. – Ale powstrzymaj się jeszcze z przesłuchiwaniem, bo chcę najpierw sam się nad tym zastanowić.
– Zatem każę ich osadzić w Cytadeli Hrgan.
– Tak, tak, bardzo dobrze – odparł Leon, choć oczywiście nie miał pojęcia, co to za miejsce. Pozwolił wilkołaczce odejść, a ona skłoniwszy się, wycofała się.
***
Ku zgrozie, Leon nie mógł przedostać się do pałacu normalnie poprzez Oko Przestrzeni. Nie, najpierw musiał zostać przewieziony przez główną ulicę Stolicy w procesji godnej trupy cyrkowców. Szambelan na przodzie przemarszu wrzeszczał wzmocnionym magicznie głosem:
– Jego Najwyższa, Najjaśniejsza Cesarska Mość! Cesarz Leon Pierwszy Zdobywca!
Leon pomyślał, że nadawanie sobie przydomku za życia to ogromna próżność z jego strony.
Przed pałacem pojawiło się coś nowego – olbrzymi, złocony łuk triumfalny. Przejeżdżając pod nim, na płaskorzeźbach przedstawiających jakąś krwawą bitwę, Leon rozpoznał swoje podobizny.
Pałac był dużo bogatszy, niż zapamiętał – złoto dosłownie spływało ze ścian ozdobionych tysiącem ornamentów i fresków. Sprawiało to przytłaczające wrażenie i czyniło miejsce jeszcze mniej gościnnym, niż było we Właściwej Rzeczywistości. Dworzanie i służący na widok Leona natychmiast rzucali to, czym akurat byli zajęci, by paść przed nim na twarz.
Na miejscu czekali na niego kapitan straży pałacowej i majordomus. Ten pierwszy sprawiał wrażenie zaniepokojonego, ale nie tak bardzo jak drugi, który był wyraźnie roztrzęsiony.
– Witamy Waszą Cesarską Mość! – przemówili, czy też raczej przemówił kapitan, bo majordomusowi udało się tylko coś wymamrotać.
– Nie spodziewaliśmy, że Wasza Wysokość tak szybko wróci z wyprawy – zaczął strażnik. – Niestety nie udało nam się jeszcze schwytać tamtych dwóch kobiet…
– Jakich kobiet?
Poniewczasie Leon pomyślał, że nie powinien tak otwarcie zadawać pytań, gdyż kapitan zaczął mu się czujnie przyglądać. Sprawiał przy tym wrażenie, jakby coś mu ewidentnie nie pasowało, ale nie zdradził co.
– Tych, które pojawiły się rano w pałacowym Oku nieautoryzowanym połączeniem – kontynuował z pewną powściągliwością w głosie. – Kontaktowałem się z Waszą Wysokością w tej sprawie.
– A, tak. – Nim Leon wpadł na pomysł, jak wykręcić się z sytuacji, kapitan zapytał:
– Gdzie, jeśli mogę spytać, reszta wyprawy? Dodatkowe siły z pewnością by się teraz przydały.
– Została. Uznałem, że zajmę się tą sprawą osobiście – odparł w nagłym przypływie natchnienia.
– A pański Miecz?
– Na zbyt wiele sobie pozwalasz! – Leon podniósł głos, żeby brzmieć na surowszego i zagłuszyć lęk, który dawał o sobie znać.
Kapitan skłonił głowę w przepraszającym geście.
– Niech Wasza Wysokość raczy mi wybaczyć! – powiedział.
– Teraz odejdź! Chcę mieć jak najszybciej wieści o tych… kobietach!
Kapitan, nie podnosząc głowy, obiecał solennie zrobić, co w jego mocy, i czym prędzej się oddalił.
Leon odetchnął z ulgą.
A więc byłem… znaczy, tamten ja był na jakiejś wyprawie. Czyli przynajmniej nie ma go w pałacu. Ale ma Miecz! I kim były te kobiety? Jedną pewnie była Kaja. A tą drugą?– przerwał rozważania, gdy ciężki oddech majordomusa przypomniał mu o jego obecności.
– W-Wasza Wysokość przy-przybył tak niespodziewanie, że… nie zdążyliśmy przygotować odpowiedniej ceremonii powitalnej… – wyjąkał. Zacisnął powieki i zęby, jakby przygotowując się na cios. Gdy ten nie nastąpił, mówił dalej: – Oczywiście zaraz przystąpimy do przygotowań! Wasza Cesarska Mość raczyłby tylko powiedzieć, czego sobie życzy: walki gladiatorów, dzikich zwierząt…?
– Niczego – przerwał mu i żeby nie wzbudzać podejrzeń, dodał: – Na razie jestem zbyt zmęczony. A potem chcę jak najszybciej wrócić… na wyprawę.
– Oczywiście! Czy w takim razie Wasza Wysokość życzy sobie, by podawać już posiłek?
Tego Leon nie mógł odmówić, bo był rzeczywiście głodny. Cała kuchnia stanęła więc na głowie, żeby w jak najkrótszym czasie przygotować godny obiad. I tak w ciągu godziny na stole w królewskiej jadalni pojawiły się pieczone mięsa w sosach z orzechami, smażone i gotowane warzywa oraz wszelkiego rodzaju desery, a do tego przednie wino. Z pewnością sporo za dużo jak dla jednej osoby. Zanim jednak Leon mógł zasiąść do posiłku, wszystkie dania i trunki musiały zostać na jego oczach spróbowane przez testera, co zajęło kolejne kilkadziesiąt minut. Dopiero gdy okazało się, że wszystko jest w porządku, mógł zabrać się do jedzenia.
W międzyczasie przygotowano dla niego kąpiel w łaźni, która wyglądała bardziej jak spa. Termy mieściły się w prywatnej części pałacu i składały się z trzech komnat o wysokim sklepieniu. Znajdowały się w nich baseny z gorącą i zimną wodą oraz sauna. Leon poddał się zabiegom służących, uznając po części, że dzięki nim będzie wyglądać bardziej stosownie i mniej podejrzenie, a po części, dlatego, że był zmęczony i obolały. Później przyniesiono mu świeże ubrania. Po wszystkim czuł się tak zrelaksowany, że był niemal gotów zapomnieć o swoich kłopotach. Niemal, gdyż przerażone spojrzenia służących przypominały mu, że nie jest tym, za kogo go biorą.
Postanowił poszukać wskazówek dotyczących podróży i celu wyprawy jego odpowiednika z tego świata. Teoretycznie mógłby zapytać o to choćby kapitana straży, ale uznał, że takie bezpośrednie działanie byłoby zbyt podejrzane. Nie bardzo wiedział, gdzie zacząć poszukiwania, poza tym układ korytarzy i pomieszczeń w pałacu częściowo różnił się od tego, co pamiętał, tak więc się zgubił. Oddalił się od prywatnej części, a im dalej brnął, tym bardziej obco się czuł. W pewnej chwili odniósł też nieprzyjemne wrażenie, że jest śledzony. Zbyt dobrze znał to uczucie, aby je zignorować. Rozejrzał się dookoła, choć nie spodziewał się dostrzec tego, kto za nim podążał. Przyśpieszył kroku, ale wrażenie narastało. Momentami zdawało mu się wręcz, że słyszy za plecami czyjś oddech. W końcu zaczął niemal biec korytarzem. Trafił na rozwidlenie i usłyszał zza zakrętu zbliżające się dźwięki ciężkich kroków, którym towarzyszył charakterystyczny chrzęst metalu oraz ponury głos kapitana straży, który wydawał rozkazy swoim ludziom, wspominając coś o aresztowaniu i Jego Wysokości. Leon od razu pomyślał, że jego maskarada dobiegła końca. Nim zdążył przysłuchać się, w czym rzecz, i zanim zza rogu wyłonili się strażnicy, umknął w boczną odnogę, która zaprowadziła go przed wysokie wrota. Ku swojemu zdziwieniu poznał je – prowadziły do sali tronowej. Stało przed nimi dwóch strażników. Nawet jeśli fałszywy cesarz rzeczywiście został zdemaskowany, oni jeszcze o tym nie wiedzieli. Skłonili się przed nim i otworzyli mu drzwi. Leon wszedł do środka. Miał nadzieję, że kapitan straży i jego ludzie miną salę, co da mu chwilę na obmyślenie planu.
Gdy tylko zamknęły się za nim drzwi, jego uwagę przykuło kilka rzeczy. Po pierwsze, tron stojący na końcu sali był jeden, brakowało tych dla królewskiej małżonki i dziedzica, w dodatku kryształowy. Po drugie, wzdłuż ścian ciągnęły się dwa rzędy ogromnych obrazów, na których Leon rozpoznał… samego siebie.
Mężczyzna z portretu miał podobną do niego sylwetkę i rysy twarzy, choć zdawały się one ostrzejsze. Namalowane spojrzenie było surowe i zimne, ale również władcze jak u prawdziwego monarchy – coś, czego zwykły Leon nie mógł z pewnością powiedzieć o swoim. Miał też dłuższe włosy. Do tego malarz uchwycił majaczący na jego ustach uśmiech ni to drwiny, ni złośliwości. Ubrany był w królewskie szaty – purpurowy płaszcz obszyty białym sobolim futrem, pod którym błyszczała złocona i wysadzana klejnotami kolczuga. Na głowie korona połyskiwała w blasku namalowanego słońca. W jednej ręce trzymał berło z wielkim rubinem, a w drugiej rękojeść białego miecza, którego klinga znikała poza kadrem obrazu. Nie był to byle jaki miecz. To był Ljosar, Jasne Ostrze!
Na następnym obrazie również widniał Leon, tyle że w pełnej zbroi, zsyłający pogrom na jakichś swoich wrogów. Na kolejnym Leon przyjmujący pokłony od baronów i tak dalej, i tak dalej. We wszystkich obrazach kryło się coś niesamowicie mrocznego.
Normalny Leon niemal czuł na sobie swoje-nie-swoje spojrzenia, jakby śledziły każdy jego ruch, wbijając się w niego jak szpilki. Wzbudzały w nim jakiś podświadomy lęk.
Miał ochotę natychmiast opuścić salę, ale obawiał się spotkania ze strażnikami. Niestety jego nadzieje, że przejdą obok, okazały się płonne. Usłyszał dobiegające zza drzwi głosy kapitana i strażników. Spodziewał się, że zaraz wbiegną do środka, ale zamiast tego, po krótkiej wymianie słów, których nie udało mu się zrozumieć, dobiegły go odgłosy szurania, jakby przesuwali coś ciężkiego pod drzwi.
Ryglują je? – pomyślał. Gdy przycichły, przez chwilę nastała cisza. Leon słyszał wyraźnie kołatanie własnego serca, jakby wybijało sekundy dzielące go od złapania. Rozejrzał się w poszukiwaniu drogi ucieczki, ale niczego takiego nie znalazł. Po drugiej stronie komnaty, tuż za tronem znajdowało się wysokie okno z witrażem, ale gdyby udało mu się je wybić, pokaleczyłby się straszliwie i zapewne szybko wykrwawił. A jeśli nawet nie, to od wolności dzielił go jeszcze pałacowy mur.
Coś znów zaczęło się dziać na korytarzu. Najpierw rozległy się dziwne dźwięki – jakby synchroniczne stukanie o posadzkę czegoś ciężkiego i zwinnego jednocześnie. Z czymś się to Leonowi kojarzyło… Odgłosy tuż koło drzwi ustały i wtedy odezwał się strażnik:
– Jest tam! – Tym razem Leon zrozumiał, co powiedział, gdyż zrobił to głośno i wyraźnie. A potem usłyszał głos, od którego przeszły go dreszcze.
Znów rozległo się szuranie. Drzwi zostały odryglowane i otwarte na oścież. Grupa strażników rozstąpiła się i w progu stanął mężczyzna wyglądający jednocześnie obco i osobliwie znajomo. Gdyby Leon nie zobaczył go chwilę wcześniej na portretach, mógłby go nie poznać – to był on z Niewłaściwej Rzeczywistości! Obrazy nie oddawały w pełni dzikości i okrucieństwa, jakie biły z jego twarzy i spojrzenia. U pasa przytoczoną miał pochwę z Ljosarem, a na ramionach nosił płaszcz z czarnej, połyskującej, smoczej skóry, którą we Właściwej Rzeczywistości nosił Potwór. Pod jego kołnierzykiem normalny Leon dostrzegł pooparzeniową bliznę podobną do swojej własnej. Kątem oka zauważył też źródło owych dźwięków stukania – zza cesarza wyłonił się bowiem czerwono-czarny skorpion, rozmiarem przypominający konia. Mężczyzna domyślił się, że był to magiczny chowaniec taki jak Paj – jego wielka solfuga z Właściwej Rzeczywistości.
Obaj Leonowie chwilę patrzyli na siebie w osłupieniu, aż ten tamtejszy zaniósł się zimnym śmiechem.
– Zostawcie nas! – warknął do strażników, a ci czym prędzej opuścili salę, zamykając za sobą drzwi.
W komnacie pozostali tylko oni dwaj i skorpion. Nim normalny Leon wymyślił, co powiedzieć, tamten pstryknął palcami na swego zwierzaka, który z prędkością błyskawicy skoczył na imitatora. Przygwoździł go do posadzki szczypcami wielkości dwóch szufli do odśnieżania i zawiesił czerwony kolec jadowy nad jego głową. Leon był pewien, że zaraz zada nim cios i przebije mu czaszkę, ale drugi on zagwizdał i skorpion z niego zszedł.
– To taka mała demonstracja, do czego zdolny jest Skor – oznajmił z chłodnym spokojem cesarz, mijając swego sobowtóra. – Jeśli tylko spróbujesz jakichś sztuczek, rozerwie cię na strzępy.
– W to nie wątpię… – mruknął Leon, podnosząc się chwiejnie na nogi.
Chowaniec szturchnięciami zaprowadził go pod tron, na którym rozsiadł się tamten-Leon.
– No, no. Rzeczywiście jesteś podobny! – Zaśmiał się, jednak szybko znów spoważniał. – Skąd się tu wziąłeś?– Leon nie chciał mu nic mówić, ale warczący na niego olbrzymi skorpion nie dodawał mu pewności siebie. – Przybyłeś z innego świata, czyż nie? – Ku jego zaskoczeniu odezwał się tamten-Leon. Widząc, jakie wrażenie zrobiły na gościu te słowa, cesarz uśmiechnął się z satysfakcją. – O, tak, wiem o istnieniu innych Rzeczywistości! Nie sądziłem tylko, że w jakiejś z nich mogę być takim rozmemłanym niedorajdą! Chociaż… jak tak patrzę na ciebie, to trochę, jakbym patrzył na siebie z czasów, zanim w moje ręce wpadło to. – Wyjął z pochwy Ljosara, który błysnął w promieniach słońca sączących się przez witraż. Kiedy blask osłabł, Leon zobaczył, że Miecz jest złamany dokładnie w tym miejscu, w którym ułamał się na Wyspie Potwora. – A, widzę, że nie jest ci obca ta broń! Ty byłeś jej poprzednim panem! – kontynuował Leon-cesarz. – Domyślam się, że właśnie po to tu przybyłeś, żeby ją odzyskać, nieprawdaż? – Nie doczekał się odpowiedzi. – To bez znaczenia, bo i tak ci się to nie uda, a pewny jestem, że ja robię z niej lepszy użytek. Jak widzisz, jest złamana. Taka już do mnie trafiła, ale przez to czasem bywa… kapryśna. – Wolną ręką dotknął blizny na szyi. – Długo szukałem drugiej części, ale jak dotąd bezowocnie. Aż do teraz… – powiedziawszy to, klasnął w dłonie z ekscytacji. – I tu właśnie dochodzimy do tego, dlaczego jeszcze żyjesz! – Pochylił się do przodu i zniżył głos, jakby miał właśnie zdradzić ważną tajemnicę. – Powiesz mi teraz… gdzie jest ta brakująca część mojego Miecza.
Normalny Leon przełknął nerwowo ślinę. W ogóle nie spodziewał się takiego obrotu spraw.
– Skąd mam to wiedzieć?! – odparł szczerze.
– Skoro należał do ciebie, zanim trafił do mnie, to znaczy, że wiesz, co się z nim stało, czyż nie?
– Tak, ale… nie wiem, gdzie jest drugi kawałek!
Leon-cesarz westchnął z mieszaniną zawiedzenia i irytacji.
– Niepotrzebnie wszystko komplikujesz! – Znów pstryknął palcami na swojego skorpiona, tym razem pozwolił mu nieco dłużej ponękać swojego sobowtóra. Najpierw chowaniec powalił go ciosem ogona, następnie złapał w stalowy uścisk szczypiec, jakby chciał rozedrzeć go na pół, by potem unieść i cisnąć nim o ziemię. Nowy pan Ljosara wstał z tronu i nieśpiesznie podszedł do drugiego mężczyzny. – Zrobimy tak – zaczął, pochyliwszy się nad nim – powiesz mi, gdzie jest drugi fragment Miecza, a w zamian nie zostaniesz obiadem Skora. To uczciwy układ.