Miasto Burz - Michał Śmielak - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Miasto Burz ebook i audiobook

Michał Śmielak

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

768 osób interesuje się tą książką

Opis

Z burzą przychodzi mrok...

Niebo nad Sandomierzem zaciąga się czarnymi chmurami. Gdy mieszkańcy chronią się przed skutkami nawałnic, policjanci mają ręce pełne roboty. Krwawe rodzinne porachunki, niby codzienna rzecz w pracy komisarza Bruna Kowalskiego, okazują się zapowiedzią niespokojnych czasów.

Kilka pozornie niezwiązanych ze sobą wydarzeń zbija się w jedną burzową chmurę, która wstrząśnie całym miastem.

 

Wskutek uderzenia pioruna ginie znany sandomierski fotograf. Wkrótce wychodzą na jaw skrywane przez niego mroczne tajemnice. Anonimowa dziewczyna informuje policję, że na peryferiach miasta doszło do morderstwa. Wygląda to na typowe zabójstwo: szwagier zabił szwagra. Jednak po zagłębieniu się w sprawę policjanci odkrywają fakty powiązane z krwawą historią z przeszłości. Komisarz Bruno Kowalski będzie musiał skorzystać z pomocy historyka Krzysztofa Szorcy. Kluczowe dla rozwikłania zagadki okażą się wydarzenia z 1986 roku i śledztwo prowadzone wtedy przez porucznika Mariana Bieleckiego.

 

Czy miejsca zbrodni, w czasach PRL-u tętniące życiem, a współcześnie opuszczone i zapomniane, są przypadkowe?

 

Michał Śmielak, autor bestsellerowej "Osady" i "Miasta Mgieł", zabiera czytelnika w podróż przez Sandomierz sprzed czterdziestu lat. Bezwzględni funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa, zbrodnia bez kary i zaginione skarby przedwojennej szlachty, miłość i nienawiść – to nieodzowne elementy dobrej powieści.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 394

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 49 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Wojciech Masiak

Oceny
4,5 (78 ocen)
53
17
6
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Lewan86

Nie oderwiesz się od lektury

świetna
00
MO-H15

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
jaarma3

Nie oderwiesz się od lektury

Śmielak nie zawodzi. Kolejna świetnie skonstruowana historia z Sandomierzem w tle. Uwielbiam!
00
elakoza

Nie oderwiesz się od lektury

Jako miłośniczka kryminałów, mam oczywiście listę swoich ulubionych autorów. I Michał Śmielak do nich należy. Z niecierpliwością będę oczekiwać na dalszy ciąg losów Bruna i reszty.
00
Oktanian

Nie oderwiesz się od lektury

Naprawdę nie można się oderwać. Niecierpliwie będę czekać na ciąg dalszy
00



Re­dak­cjaMo­nika Or­łow­ska
Ko­rektaJo­anna Rod­kie­wicz
Skład i ła­ma­nieAgnieszka Kie­lak
Pro­jekt gra­ficzny okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2025 © Co­py­ri­ght by Mi­chał Śmie­lak, War­szawa 2025
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-8329-820-7
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. K. K. Ba­czyń­skiego 1 lok. 2 00-036 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

PRO­LOG

Śmierć wy­ło­niła się zza ho­ry­zontu, czła­piąc po­kracz­nie na swych czar­nych skłę­bio­nych łap­skach. Ciemne ciel­sko bu­rzy prze­su­wało się wzdłuż li­nii Wi­sły, ba­da­jąc ostroż­nie te­ren zyg­za­kami bły­ska­wic, ni­czym jasz­czurka wy­sta­wia­jąca na uła­mek se­kundy swój ję­zor. Nie miała się czego bać, mo­gła su­nąć spo­koj­nie, by za­le­wać po­dwórka stru­mie­niami wody, ła­mać po­ry­wami wia­tru stu­let­nie drzewa i spusz­czać karę bo­ską ogni­stymi pio­ru­nami na bez­bron­nych lu­dzi.

Jed­nak było w tym piękno, bo w znisz­cze­niu za­wsze jest coś, co czło­wieka urzeka. To dla­tego kie­rowcy zwal­niają, aby przyj­rzeć się wy­pad­kom sa­mo­cho­do­wym, lu­dzie wy­bie­rają się na wały prze­ciw­po­wo­dziowe, aby przy­glą­dać się za­la­nym do­mom, ga­pie tło­czą się przed spa­lo­nymi bu­dyn­kami, tu­ry­ści zwie­dzają obóz w Au­schwitz. Lu­bimy by­wać w miej­scach, które od­wie­dziła Śmierć. Tak jak nasz nos chwyta z lu­bo­ścią za­pach słod­kich per­fum po są­siadce, która prze­szła przed nami klatką scho­dową, tak ja­kiś nie­na­zwany zmysł łap­czy­wie i bez­wstyd­nie chce wchło­nąć ulotne wspo­mnie­nie tra­ge­dii, które po­zo­sta­wia po so­bie ko­stu­cha.

Ale w to miej­sce do­piero przy­by­wała nie­siona wierz­chow­cem utka­nym z wody i gradu, czerni chmur, wy­cia wi­chru, bla­sku bły­ska­wic i grzmotu gro­mów. Ostrze­gała, za­po­wia­dała swe przyj­ście, zwia­sto­wała znisz­cze­nie. Stro­szyła sierść, ob­na­żała kły i war­czała.

Pa­weł nie czuł stra­chu mimo tej ma­ni­fe­sta­cji sił na­tury, przed któ­rymi czło­wiek mu­siał się uko­rzyć. Czuł pod­nie­ce­nie! Po­pra­wił apa­rat za­pięty na sta­ty­wie, po raz setny spraw­dza­jąc kadr, i zer­k­nął na sto­jący obok ta­blet, który da­wał mu wgląd w oko ka­mery drona wzno­szą­cego się wła­śnie w prze­stwo­rza. Taka bu­rza tra­fia się raz na kilka lat, a on bę­dzie miał ta­kie zdję­cia, że klę­kaj­cie na­rody. Od­ru­chowo zmru­żył oczy, gdy pierw­szy po­dmuch zim­nego wia­tru ude­rzył go w twarz. Na szczę­ście dron, któ­rym się po­słu­gi­wał, był bar­dzo wy­so­kiej klasy i wia­domo było, że po­ra­dzi so­bie z ta­kim wia­trem. Usta­wił ta­blet na ko­lej­nym sta­ty­wie i spraw­dził, czy jego za­bawka wciąż trzyma kurs na bu­rzę, ale za­pro­gra­mo­wana trasa była re­ali­zo­wana punkt po punk­cie. Od­wró­cił się do po­krow­ców skry­wa­ją­cych apa­raty i obiek­tywy, po czym wy­cią­gnął z błę­kit­nej torby ni­kona, któ­rym miał za­miar ro­bić zdję­cia z ręki.

Wzgó­rze Sa­lve Re­gina było ide­al­nym punk­tem do ła­pa­nia bu­rzy, lep­sze fo­to­gra­fie mógł zro­bić tylko z Pie­przó­wek, ale tam za­zwy­czaj byli lu­dzie, któ­rzy krę­cili się do­okoła, wcho­dzili przed obiek­tyw i ogól­nie rzecz uj­mu­jąc – prze­szka­dzali. Stąd bę­dzie miał per­fek­cyjny wi­dok.

Apa­rat na sta­ty­wie ro­bił fotkę co kilka se­kund, dzięki Ci, Pa­nie, za tak po­jemne karty pa­mięci. Na pewno coś się z tego wy­bie­rze. Naj­więk­sze na­dzieje jed­nak po­kła­dał w dro­nie, bo te zdję­cia naj­le­piej się kli­kały i sprze­da­wały. Sprzęt miał wbu­do­wane trzy ka­mery, a Pa­weł każdą usta­wił na inne pa­ra­me­try, więc nie było siły, żeby coś nie wy­szło. Spraw­dził ekran ta­bletu i wi­dział, jak chmura szkwa­łowa ob­le­piona bły­ska­wi­cami ro­śnie w oczach. Za­trzy­mał ma­szynę, bo za­częła się nie­bez­piecz­nie ki­wać, jed­nak po­dmu­chy wia­tru były dla niej zbyt silne. Le­piej, żeby bu­rza nie wy­grała z dro­nem za kil­ka­dzie­siąt ty­sięcy zło­tych, bo bę­dzie spła­cał go jesz­cze dwa lata, co ozna­czało ja­kieś dwa­dzie­ścia we­sel do ob­sko­cze­nia, a jak ma­wiał jego ko­lega: „kto pra­cuje na we­se­lach, ten już w cyrku się nie śmieje”. Wy­co­fał nieco drona, zwięk­szył zoom na ka­me­rach i zo­sta­wił swój la­ta­jący sprzęt w za­wi­sie.

Zro­bił kilka prób­nych ujęć z ręki, po­pra­wił eks­po­zy­cję, po czym przyj­rzał się na­wał­nicy przez oko obiek­tywu. Błysk pio­runa go ośle­pił. Pa­weł od­rzu­cił apa­rat, który za­wisł na smy­czy do­cze­pio­nej do skó­rza­nych sze­lek, i prze­tarł oczy. Przez chwilę ni­czego nie wi­dział, ale po­woli za­czął od­zy­ski­wać ostrość. W tym sa­mym mo­men­cie wzgó­rzem wstrzą­snął po­tężny huk, który po­czuł na­wet w żo­łądku. Pio­run tra­fił w coś od­da­lo­nego od niego naj­wy­żej o ki­lo­metr, może w drzewo, bo nie wi­dział, aby co­kol­wiek się pa­liło.

Dziwna była ta bu­rza, zgod­nie z za­po­wie­dziami miała iść po tam­tej stro­nie Wi­sły, a wszy­scy wie­dzieli, że je­śli idzie po jed­nej stro­nie rzeki, to po dru­giej jest spo­koj­nie. Jak ma­wiano: „Wi­sła nie pu­ści”. Ale wi­docz­nie pu­ściła.

Dwa ko­lejne ude­rze­nia pio­ru­nów wpra­wiły całe wzgó­rze w drga­nia, prze­sta­wił się na­wet apa­rat na sta­ty­wie. Cie­kawe, czy zdo­łał uchwy­cić któ­reś z nich, to by do­piero było coś. Po­pra­wił trój­nóg, po czym się­gnął po pa­ra­sol. Tego, że może po­pa­dać, to na­wet się spo­dzie­wał, miał na tę oko­licz­ność spe­cjalny wy­trzy­mały pa­ra­sol, pod któ­rym mógł scho­wać sie­bie i sprzęt. Do­piął su­wak kurtki, za­rzu­cił na głowę kap­tur.

Bu­rza tylko z da­leka wy­da­wała się po­wolna i nie­mrawa; gdy zbli­żyła się do San­do­mie­rza, za­czy­nała po­ka­zy­wać swe dzi­kie ob­li­cze. Czarne, białe, szare i nie­bie­skie chmury ko­tło­wały się ni­czym stado sło­wiań­skich de­mo­nów za­chę­ca­nych przez Pe­runa do sia­nia znisz­cze­nia. Nic dziw­nego, że nie­gdyś lu­dzie wi­dzieli w nad­cią­ga­ją­cej na­wał­nicy dia­bły i cza­row­nice, które śmi­gały w po­dmu­chach dia­bel­skiego ży­wiołu, spro­wa­dza­jąc na bo­go­bojny lud wszystko, co złe. Bu­rza kła­dła zboże w po­lach, za­le­wała uprawy, pod­pa­lała chaty. Drżyj, człe­cze, gdyż los twój nie­pewny, a twe ży­cie, ni­czym trzcina na wie­trze, nie prze­ciw­stawi się si­łom na­tury.

To, co Pa­weł wi­dział wła­śnie na nie­bie, za­wie­szone ni­sko nad do­mami, za­po­wia­dano od kilku dni. Ostrze­że­nia RCB na­ka­zy­wały po­zo­sta­nie w do­mach, a wal­czące o po­pu­lar­ność por­tale róż­no­ra­kich łow­ców burz prze­ści­gały się w sce­na­riu­szach tego, co zgo­tuje za­ła­ma­nie po­gody. Jed­nak do­piero tu­taj, na za­la­nym jesz­cze pół go­dziny temu przez lip­cowe słońce wzgó­rzu, zro­zu­miał, co nad­ciąga. Chyba trzeba było się ewa­ku­ować, bo bu­rza za nic miała za­sady re­spek­to­wane przez jej po­przed­niczki i szła okra­kiem nad Wi­słą, do­ty­ka­jąc oby­dwa jej brzegi znisz­cze­niem sku­mu­lo­wa­nym w czar­nych kłę­bach. Pio­run wal­nął po­now­nie tuż obok Sa­lvy z trza­skiem tak nie­przy­jem­nym, jakby wła­śnie ko­muś obok zła­mano wszyst­kie ko­ści jed­no­cze­śnie.

Apa­rat wy­lą­do­wał w po­krowcu, po nim przy­szedł czas na po­tęż­nego ni­kona osa­dzo­nego na sta­ty­wie. Na szczę­ście fo­to­graf ro­bił to ty­siąc razy, nie­jed­no­krot­nie po ciemku lub po kilku głęb­szych, więc szło nie­mal au­to­ma­tycz­nie. Kilka ru­chów pier­ście­niem mo­cu­ją­cym, zło­że­nie za­ci­sków i sprzęt wy­lą­do­wał w tor­bach. Po­zo­stał dron.

Wi­dok na ekra­nie ste­ru­ją­cym uspo­koił Pawła, sza­leń­cze po­rywy wia­tru ni­czego nie zro­biły ma­szy­nie, po każ­dym ta­kim ude­rze­niu po­wie­trza dron wra­cał na za­pro­gra­mo­wany kurs i da­lej na­gry­wał. Cho­lera, a było co na­gry­wać. Zda­wało się, że to nie chmury, ale ciel­sko po­tęż­nego węża prze­suwa się przed obiek­ty­wami, bły­ska­wice prze­ci­nały skoł­tu­nioną ciem­ność, two­rząc ilu­zję po­tęż­nych łu­sek, ca­łość su­nęła nie­śpiesz­nie, ni­czym py­ton do ni­czego nie­spo­dzie­wa­ją­cej się ofiary. Pa­weł pod­niósł jesz­cze drona, ob­ró­cił nim de­li­kat­nie, sta­ra­jąc się uchwy­cić cały front, i w końcu udało się. Biel przed czo­łem szkwału, gra­nat i czerń zę­bów nad­gry­za­ją­cych ko­lejne ki­lo­me­try czy­stego nieba, smugi desz­czu ni­czym sierść po­twora. Zda­wało się, że za chwilę na­prawdę po­jawi się pasz­cza ol­brzy­miego smoka, zwia­stu­jąc ko­niec tego świata.

O grubą tka­ninę pa­ra­sola trzy­ma­nego mię­dzy po­licz­kiem a ra­mie­niem ude­rzyły cięż­kie kro­ple, naj­pierw nie­śpiesz­nie, jakby ktoś wsty­dli­wie pu­kał do drzwi, nie ma­jąc pew­no­ści, czy tra­fił pod do­bry ad­res, a po chwili mocno i na­tar­czy­wie, aż w końcu lu­nęło na ca­łego, co za­mie­niło po­je­dyn­cze ude­rze­nia w jed­no­stajny szum, a kilka se­kund póź­niej w huk.

Na ekra­nie pa­nelu ste­ru­ją­cego Pa­weł uj­rzał ka­mienny po­mnik z krzy­żem na szczy­cie, pod któ­rym stał. Dron wra­cał do niego ste­ro­wany ręcz­nie, lecz z każdą se­kundą ob­raz sza­rzał, strugi desz­czu za­brały całą wi­docz­ność. W końcu ekran prze­sło­nił błysk pio­runa i fo­to­graf zo­ba­czył coś, co nie­wielu lu­dzi na świe­cie ma oka­zję uj­rzeć na ekra­nie: swą wła­sną śmierć. Bły­ska­wica ude­rzyła w krzyż obok niego, koń­cząc se­sję zdję­ciową.

Pa­weł le­żał w bło­cie i wciąż ści­skał ta­blet słu­żący do ste­ro­wa­nia dro­nem. Sama ma­szyna prze­le­ciała kil­ka­na­ście me­trów nad nim, po­słuszna ostat­niej wy­da­nej ko­men­dzie na­ka­zu­ją­cej jej le­cieć na­przód.

Śmierć na­to­miast po­szła da­lej.

ROZ­DZIAŁ 1

ALERT RCB: Uwaga! Dziś (21.07) praw­do­po­dobne bu­rze, ulewny deszcz i silny wiatr. Moż­liwe pod­to­pie­nia. W trak­cie bu­rzy znajdź bez­pieczne schro­nie­nie.

1.

– Ale na­pier­dala – rzu­cił z po­dzi­wem ko­mi­sarz Ja­cek Kwarta, na­czel­nik san­do­mier­skiego wy­działu kry­mi­nal­nego, i na­chy­lił się nad kie­row­nicą służ­bo­wego opla, co jed­nak w ni­czym nie po­pra­wiło tego, co wi­dział za szybą.

– Nie lu­bię desz­czu – stwier­dził po­nuro jego pod­władny, ko­mi­sarz Bruno Ko­wal­ski, po czym od­chy­lił się na fo­telu pa­sa­żera i przy­mknął oczy.

– Deszcz po­trzebny jest.

– Moja ro­dzina nie ma sa­dów, jak dla mnie może nie pa­dać i rok.

– Osa, ja wiem, że je­steś nie w hu­mo­rze, ale sprawa jest po­ważna.

– Znasz ta­kie po­wie­dze­nie, że psa by nie wy­go­nił w taki deszcz? – za­py­tał Bruno. – No to cho­dzi w nim wła­śnie o nas, po­li­cjan­tów, bo zwie­rzę­cia to ża­den sa­dy­sta by w taką po­godę nie wy­pu­ścił z domu.

– Jak­kol­wiek to za­brzmi, my­śla­łem, że się ucie­szysz z mor­der­stwa, od po­nad pół roku mamy spo­kój, a po tej spra­wie z Wam­pi­rem to cho­dzi­łeś na­bu­zo­wany do marca, tylko nie bar­dzo było kogo ła­pać.

– Bła­gam cię, Ja­cek. – Bruno jesz­cze bar­dziej od­chy­lił fo­tel i na­su­nął czapkę z dasz­kiem na oczy. – Szwa­gier za­bił szwa­gra. Sam byś to roz­wią­zał.

– Roz­ru­szasz się, może doj­rzysz coś tym swoim ta­jem­nym zmy­słem, który ce­chuje naj­więk­szych śled­czych, kto wie.

– Oho. – Bruno się wy­pro­sto­wał. – Wy­czu­wam iro­nię. By­łeś na ja­kimś szko­le­niu z tego?

– Spier­da­laj – od­ciął się Kwarta.

Mimo le­ją­cych się z nieba strug desz­czu, z któ­rymi nie ra­dziły so­bie wy­cie­raczki na­wet na naj­szyb­szym try­bie pracy, udało się im do­strzec skręt w prawo z ulicy Kra­kow­skiej pro­wa­dzący na ulicę Krętą. Bruno był tu z raz czy dwa na spa­ce­rze z Ka­ro­liną, gdyż w tym miej­scu za­czy­nał się naj­mniej znany z san­do­mier­skich wą­wo­zów, Księ­cia Hen­ryka San­do­mier­skiego. Z ra­cji tego, że mało uczęsz­czany, był cał­kiem uro­kliwy. Skra­cali so­bie nim drogę głów­nie węd­ka­rze ja­dący nad Wi­słę z blo­ków zwa­nych ła­mań­cami.

Ulica Kręta mimo swej cie­ka­wej na­zwy była dość pro­sta i krótka. Wzdłuż wą­skiej as­fal­to­wej nitki stało kil­ka­na­ście dom­ków usta­wio­nych bez ja­kiejś głęb­szej kon­cep­cji, a jej ko­niec to­nął w dzi­kiej zie­leni, która skry­wała kilka sta­rych cha­łup. Wła­śnie do jed­nej z nich zo­stali we­zwani z in­for­ma­cją, że do­szło do uboju, czyli w żar­go­nie po­li­cyj­nym po pro­stu ktoś ko­goś za­mor­do­wał.

Brama na po­dwórko była stara i za­rdze­wiała, a po jej roz­chy­le­niu po­zo­stały na mo­krej ziemi dwa wa­chla­rzo­wate ślady. Na po­dwórku za­mie­nia­ją­cym się po­woli w jedną wielką ka­łużę stały trzy ra­dio­wozy i ka­retka.

– Kurwa, że­bym się tu nie za­ko­pał – sko­men­to­wał Kwarta, po czym prze­je­chał ostroż­nie bramę i za­par­ko­wał jak naj­bli­żej wej­ścia do domu.

Po­dwórko było za­mknięte bu­dyn­kami z trzech stron. Pa­trząc od bramy, po pra­wej stał nie­otyn­ko­wany dom skle­jony z dwóch róż­nych po­łó­wek, jed­nej z pu­sta­ków, a dru­giej z ce­gły. Na wprost wi­dzieli sto­dołę, a po le­wej coś, co może kie­dyś było chle­wem, a dziś chyba peł­niło funk­cję składu wszyst­kiego, co go­spo­da­rzowi nie było da­nej chwili nie­zbędne do ży­cia, czyli tak zwa­nych przy­dasi.

– Ale ru­dera – po­wie­dział Bruno i wci­snął moc­niej czapkę na głowę.

– By­wało się w gor­szych – od­po­wie­dział Kwarta, po czym od­wró­cił się i z tyl­nej ka­napy wziął pa­ra­sol.

Ko­wal­ski nie zwle­kał, tylko szybko wy­siadł i w kilku kro­kach prze­sko­czył do drzwi, w któ­rych cze­kał na niego już po­li­cjant w mun­du­rze. Wszystko trwało może z trzy se­kundy, ale czuł się, jakby w tym desz­czu zdo­był co naj­mniej Gie­wont. Naj­bar­dziej prze­mo­kły mu buty. Gdy wcho­dził do środka, gdzieś bli­sko strze­lił pio­run, wy­peł­nia­jąc oko­licę ogłu­sza­ją­cym ba­sem.

– Cześć, Osa – po­wi­tał go mun­du­rowy. – Ale bu­rza, nie?

– Co mamy? – za­py­tał Bruno, przy­glą­da­jąc się adi­da­som, z któ­rych ka­pała woda.

– Kłót­nia ro­dzinna – wy­ja­śnił po­li­cjant w stop­niu sier­żanta i ru­szył w głąb miesz­ka­nia. – Mamy jedno ciało i klienta, który chyba przy­znał się do winy.

– No to po ro­bo­cie – skwi­to­wał Bruno i zmarsz­czył nos, bo w domu śmier­działo stę­chli­zną, ta­nimi pa­pie­ro­sami i sma­żoną ce­bulą, co sta­no­wiło kiep­ską mie­szankę.

– Nie do końca.

– Dla­czego?

– Jest pro­blem z roz­py­ta­niem – oznaj­mił mun­du­rowy.

– Ktoś na­wiał?

– Nie wiemy.

– Na­je­bani?

– Jesz­cze nie.

– No to opo­wia­daj.

Po­li­cjant za­trzy­mał się na końcu ob­skur­nego ko­ry­ta­rza, który oświe­tlała goła ża­rówka zwie­szona na po­żół­kłym ka­blu, i spoj­rzał Bru­nowi w oczy.

– Klient nic nie mówi. – Roz­ło­żył ręce i wzru­szył ra­mio­nami.

– Kom­plet­nie nic?

– Jakby nie ro­zu­miał po pol­sku.

– A kto zgło­sił ubój?

– Nie wiemy, ale chyba jej tu nie ma, bo we­dług dys­po­zy­tora to ja­kaś młoda dziew­czyna, a w środku sie­dzi stary. W każ­dym ra­zie ko­bieta. Za­je­cha­li­śmy na miej­sce, sami ode­pchnę­li­śmy bramę, a po­tem we­szli­śmy do środka, nikt nam nie otwo­rzył. Na ta­kich li­ba­cjach to wiesz, za­wsze ktoś chce się szar­pać, krzyki, ktoś nas wy­ga­nia i tak da­lej, a tu klient sie­dzi jak nad trumną i nic nie mówi.

– Szar­pie się? – za­py­tał Bruno.

– Grzeczny jak dziecko. Tro­chę krwi na rę­kach, obok sie­kiera. Dał się skuć i sie­dzi.

– Do­bra, wcho­dzimy – za­rzą­dził Ko­wal­ski, bo zo­ba­czył, że do­łą­czył do nich Kwarta.

Po­kój, który pew­nie z dużą dozą do­brej woli można było na­zwać sa­lo­nem, był cał­kiem spory. Na jego środku stał okrą­gły stół, przy któ­rym sie­dział je­den czło­wiek, a wła­ści­wie to le­żał z głową na ta­le­rzu. Obok niego ktoś po­ło­żył za­krwa­wioną sie­kierę, jakby po pro­stu na­krył do obiadu i karta dań za­pla­no­wana przez ku­cha­rza obej­mo­wała także po­siłki, do któ­rych nie­zbędne bę­dzie jej uży­cie. Krew roz­le­wała się wo­kół ta­le­rzy z po­kro­joną w pla­stry wę­dliną, ogór­kiem ki­szo­nym, jaj­kami w ma­jo­ne­zie, chle­bem i sma­żoną kieł­basą z ce­bulą, któ­rej za­pach uno­sił się do­okoła. Obok kilka kie­lisz­ków oraz li­trowa bu­telka wódki Ba­czew­ski ja­sno in­for­mo­wały o cha­rak­te­rze spo­tka­nia, a Bruno w pierw­szym sko­ja­rze­niu przy­po­mniał so­bie drinki o na­zwie Wście­kły Pies, które lu­bili pić z żoną na wspól­nych rand­kach. Tak, dzie­sięć lat temu, gdy jesz­cze żyła, to był po­pu­larny szot. Gę­sty sok ma­li­nowy na dnie kie­liszka wy­glą­dał do­kład­nie jak plama za­krze­płej krwi na bia­łych ta­ler­zach.

Ja­kieś dwa me­try od stołu na fo­telu sie­dział męż­czy­zna z rę­kami sku­tymi kaj­dan­kami. Pil­no­wało go dwóch funk­cjo­na­riu­szy. Nie był spe­cjal­nie ro­sły, nie miał twa­rzy za­ka­piora po­zna­czo­nej bli­znami w nie­zli­czo­nych bój­kach al­ko­ho­lo­wych, czer­wo­nego nosa od prze­kro­cze­nia wy­zna­czo­nego przez zdrowy roz­są­dek ży­cio­wego li­mitu na wy­pi­cie wódki, włosy schludne, ucze­sane, ko­szulka polo z logo Vi­stuli, nie­nowa, ale nie wy­glą­dała na ku­pioną w szma­tek­sie. Był spo­kojny, jakby cze­kał na au­to­bus, który jesz­cze się wcale nie spóź­niał.

– No do­brze – za­czął Bruno. – Sły­sza­łem, że pan nie za bar­dzo roz­mowny, dla­tego py­tam od razu: po­ga­damy tu­taj czy u nas? Po­wiem szcze­rze, że nowy pro­ku­ra­tor to bar­dzo wredna ty­piara, le­piej, że­by­śmy jej nie go­nili przez mia­sto w taką po­godę.

Od­po­wie­działa mu ci­sza. Co naj­dziw­niej­sze, męż­czy­zna na­wet się nie po­ru­szył. Sie­dział spo­koj­nie i pa­trzył przed sie­bie. Nie rzu­cił ko­mi­sa­rzowi ukrad­ko­wego spoj­rze­nia, nie de­ner­wo­wał się, nie po­cie­rał dłoni, nosa, nie krę­cił się w miej­scu.

– Po­wiem ja­śniej – cią­gnął Bruno. – Jak po­ga­damy tu­taj, to wiele nam to uła­twi. Je­śli za­bie­rzemy cię do nas, to trzeba bę­dzie iść za pro­ce­durą. Jest trup, jest sprawca, czego chcieć wię­cej? Pan do­stał sie­kierą w łeb, może mu się na­le­żało. O co po­szło? Ma­ją­tek? Po­dział spadku? Po­li­tyka? Je­den za PiS-em, drugi z PO? Bo wódki jesz­cze nie bra­kło, wi­dzę, że le­dwo upite.

Ci­sza.

– Pan po­dobno się przy­znał, tak?

Męż­czy­zna na­dal sie­dział jak za­klęty.

– I gdzie jest dziew­czyna, która za­dzwo­niła po po­moc?

Te­raz do­piero męż­czy­zna drgnął lekko. Czyli Ko­wal­ski tra­fił. W tym sa­mym mo­men­cie sier­żant, który go przy­wi­tał w progu domu, pod­su­nął mu pod oczy dwa do­wody oso­bi­ste.

– Mieli przy so­bie do­ku­menty – po­in­for­mo­wał Bruna.

– Pan Wie­sław We­so­łow­ski i pan Prze­my­sław Ku­kiełka – prze­czy­tał Ko­wal­ski na głos, po czym sier­żant od­wró­cił pla­sti­kowe do­ku­menty. – Z czego panu Wieś­kowi do­wód już nie po­służy, na­to­miast pan Prze­mek bę­dzie się mógł nim wy­le­gi­ty­mo­wać w są­dzie pod­czas roz­prawy.

Męż­czy­zna mil­czał.

– Tech­nika we­zwana? – za­py­tał Ko­wal­ski mun­du­ro­wego.

– Tak.

– Ścią­gnę jesz­cze ze dwa sa­mo­chody z pre­wen­cją – ode­zwał się za ich ple­cami Kwarta. – Trzeba prze­szu­kać tu­taj wszystko, przejść się po są­sia­dach, może dziew­czyna schro­niła się u nich. W taką po­godę nie są­dzę, żeby gdzieś ucie­kła pie­szo.

– Kto wie – wtrą­cił Bruno. – Pew­nie to córka któ­re­goś z tych dwóch i ona za­rą­bała go­ścia. Na­le­ża­łoby chyba ścią­gnąć psy.

– To nie ona – ode­zwał się po raz pierw­szy męż­czy­zna w kaj­dan­kach.

– A jed­nak Po­lacy – stwier­dził Ko­wal­ski. – A kim jest owa „ona”?

Męż­czy­zna znowu za­milkł.

– Ucier­piała? – do­py­ty­wał ko­mi­sarz. – Może jest ranna? Do­szło do bójki? Gwałtu? To pana córka?

Od­po­wie­działa mu je­dy­nie ci­sza.

– No do­brze, skuć ko­leżkę i do nas – za­rzą­dził Bruno. – Po­wia­do­mi­li­ście Hojdę?

– Pani pro­ku­ra­tor nie od­biera – od­parł po­li­cjant.

– Prze­cież ma dzi­siaj dy­żur – zdzi­wił się Kwarta.

– Może boi się bu­rzy – po­wie­dział Bruno. – Dzwoń­cie do skutku.

– Baśka to jed­nak była Baśka. – Na­czel­nik wes­tchnął i spoj­rzał z ukosa na Ko­wal­skiego, po czym lekko prze­su­nął się na bok, aby mógł przejść obok niego je­den z funk­cjo­na­riu­szy.

– Hojda też jest w po­rządku – od­po­wie­dział mu Osa. – Może i ka­rie­ro­wiczka, ale ta­kich nam też po­trzeba, przy­naj­mniej nie cacka się z ta­kimi tu­taj. – Wska­zał głową na męż­czy­znę w kaj­dan­kach. – Do­je­dzie go tak, że aż mi chłopa szkoda.

Mó­wił spe­cjal­nie gło­śno, ale jakby od nie­chce­nia, mu­siał dać do my­śle­nia za­trzy­ma­nemu. A nowa pro­ku­ra­tor, Ma­ria Hojda, która za­stą­piła Baśkę Gaw­roń­ską po tym, gdy ta na wła­sną prośbę prze­nio­sła się na Ma­zury, skła­dała się nie­mal z sa­mych wad, oczy­wi­ście je­śli pa­trzeć w ka­te­go­riach ludz­kich. Na­to­miast oce­nia­jąc ją przez pry­zmat or­ga­nów ści­ga­nia, była wzor­co­wym przy­kła­dem ta­kiego urzęd­nika, któ­rego lu­dzie ła­miący prawo zwy­kli na­zy­wać ka­wa­łem chuja. Su­mienna, bez po­czu­cia hu­moru i krztyny em­pa­tii. Nie piła, dbała o sie­bie, do­brze się ubie­rała i je­dyny uszczer­bek na jej wi­ze­runku sta­no­wił fakt, że bez­gra­nicz­nie ko­chała zwie­rzęta. Prze­ko­nali się o tym głów­nie go­spo­da­rze z oko­licz­nych wsi. Pani pro­ku­ra­tor spę­dziła wio­snę, po­zna­jąc oko­licę na ro­we­rze, i my­liłby się ten, kto wi­dział w tym czy­stą re­kre­ację. Po dwóch mie­sią­cach ta­kich wy­cie­czek na­gle do sądu spły­nęło sto trzy­na­ście za­wia­do­mień o po­peł­nie­niu prze­stęp­stwa z ar­ty­kułu trzy­dzie­stego siód­mego ustęp pierw­szy ustawy o ochro­nie zwie­rząt.

Pro­ku­ra­tor Ma­ria Hojda pod­czas swo­ich ro­we­ro­wych wo­jaży ska­ta­lo­go­wała wszyst­kie po­se­sje, na któ­rych ktoś trzy­mał psa na łań­cu­chu. W więk­szo­ści przy­pad­ków za­koń­czyło się na grzyw­nie w wy­so­ko­ści ty­siąca zło­tych, ale wła­ści­ciele naj­bar­dziej za­nie­dba­nych zwie­rza­ków tra­fili do aresztu, je­den aż na sześć mie­sięcy, cho­ciaż gro­ziło im na­wet do trzech lat od­siadki. Nowa pro­ku­ra­tor zy­skała tym jed­nym po­su­nię­ciem ety­kietę czło­wieka sza­lo­nego i bez­li­to­snego, ale no­siła ją z dumą. Fak­tem było jed­nak, że psom w po­wie­cie san­do­mier­skim i oko­li­cach za­częło się żyć dużo le­piej.

– I co my­ślisz? – za­py­tał Kwarta, gdy zo­stali już sami na miej­scu zbrodni. – Ro­dzinna awan­turka? Pa­to­lo­gia się bawi?

– Oho – rzu­cił Bruno. – Kie­dyś prze­sta­niesz mnie spraw­dzać? Prze­cież wszystko wi­dzisz. To nie żadna pa­to­lo­gia. By­wa­łeś na we­zwa­niach w trzy­na­stej dziel­nicy, co nie?

– Zda­rzało się – od­po­wie­dział Kwarta, bo każdy san­do­mier­ski po­li­cjant od­ha­czył w swoim ży­cio­ry­sie od­po­wied­nią liczbę do­mo­wych awan­tur, a słynne dwa bloki so­cjalne przy Pro­stej ob­ro­sły już le­gendą, stąd też miesz­kańcy na­zy­wali je tak, a nie ina­czej.

– Pa­to­lo­gia nie pija Ba­czew­skiego, litr kosz­tuje pra­wie stówę. Kieł­basa wiej­ska, żółte sery, jajka w ma­jo­ne­zie. Kto wrzuca do ko­szyka ma­jo­nez, skoro to po­łowa ceny flaszki? Wi­dzia­łeś tego klienta, co to za­po­mniał ję­zyka w gę­bie? Ko­szulka polo, buty Ba­dura. Nowe. To nie są rze­czy z Ca­ri­tasu. I do­piero za­częli pić, do pierw­szej awan­tury po­zo­stał mi­ni­mum litr wódki. Jak dla mnie klasa śred­nia.

– Otóż to – zgo­dził się na­czel­nik.

– Chodź do kuchni.

Prze­szli do są­sied­niego po­miesz­cze­nia, które może i ktoś me­blo­wał kil­ka­dzie­siąt lat temu, ale było czy­ste, ta­le­rze po­zmy­wane, a na stole stały dwie bu­telki coli. Bruno otwo­rzył lo­dówkę, w któ­rej zna­lazł dwa czte­ro­paki piwa, sporo wę­dliny, po­mi­dory i ogórki. W szu­fla­dzie za­mra­żarki cze­kał w go­to­wo­ści ko­lejny fla­kon Ba­czew­skiego.

– Ale dom wy­gląda na stary i za­nie­dbany.

– Ktoś go sprzą­tał na szybko – od­po­wie­dział Bruno. – Szy­ko­wał się na przy­jazd go­ści. Mu­simy usta­lić, kto do kogo przy­je­chał. No i co tu za­szło. Jak dla mnie ro­dzinna kłót­nia, ale mało kto za­bija szwa­gra sie­kierą na trzeźwo.

Usły­szeli ja­kieś ha­łasy do­cho­dzące od drzwi, ale po gło­sie od razu po­znali, że zja­wili się tech­nicy z Ada­mem Gnie­wo­szem na czele. Wcho­dzili do środka, otrze­pu­jąc buty i klnąc na ca­łego.

– Ale na­pier­dala, bój­cie się Boga – po­wi­tał ich szef tech­ni­ków.

– Ciesz się, że ubój pod da­chem. – Bruno uści­snął mu dłoń. – Wszyst­kie ślady za­cho­wane i nie bę­dzie wam się lało za koł­nierz.

– W ta­kim sy­fie ciężko bę­dzie coś ze­brać. – Gnie­wosz zmarsz­czył nos i roz­piął kurtkę. Gdzie atrak­cje?

– W sa­lo­nie – po­wie­dział Kwarta. – Nie mamy pew­no­ści, kto jest sprawcą, za­cho­dzi obawa ma­ta­cze­nia, i to ostrego. Zwróć uwagę...

– Jezu, Ja­cek, zli­tuj się – prze­rwał mu Bruno. – Nie ucz sta­rego wró­bla z da­chu srać. Co ty, masz dziś dla każ­dego do­brą radę? Jesz­cze może zrób im kurs z po­bie­ra­nia od­bi­tek pal­ców.

– Bo ty wkur­wiony od rana cho­dzisz, to i mnie się udziela – od­parł Kwarta. – Tak dzia­łasz na lu­dzi. Jak ta bu­rza je­steś, jesz­cze tylko bra­kuje, że­byś pio­ru­nami za­czął na­pier­da­lać.

– Idź­cie mi stąd – wtrą­cił się Gnie­wosz. – I ścią­gnij­cie Hojdę, bo bez niej nie wy­star­tuję.

– Do­sta­łem ese­mesa, że je­dzie – po­in­for­mo­wał wciąż ob­ra­żo­nym to­nem na­czel­nik. – Bę­dzie za pięć mi­nut.

– No to my się roz­kła­damy. – Szef tech­ni­ków zaj­rzał do sa­lonu, za­gwiz­dał z wra­że­nia, po czym po­now­nie wło­żył kurtkę i ru­szył wraz z ko­legą do sa­mo­chodu po resztę sprzętu.

Pro­ku­ra­tor Ma­ria Hojda wkro­czyła do domu do­słow­nie trzy mi­nuty póź­niej, ubrana w lekki płaszcz i w gu­stow­nych la­kie­ro­wa­nych ka­lo­szach, so­lidny pa­ra­sol trzy­mała zło­żony w dłoni, szu­ka­jąc miej­sca, w któ­rym można go odło­żyć. Je­den z po­li­cjan­tów na­tych­miast wska­zał róg ko­ry­ta­rza.

– Dzień do­bry pa­nom – po­wi­tała ich na wej­ściu. – Prze­pra­szam za zwłokę, po­dobno bu­rza uszko­dziła ja­kiś na­daj­nik te­le­fo­nii ko­mór­ko­wej i wy­cięło za­sięg mo­jego ope­ra­tora.

Uści­snęła mocno dło­nie po­li­cjan­tom i tech­ni­kom, po czym we­szła do sa­lonu. Kwarta w kilku zda­niach zre­la­cjo­no­wał jej to, co za­stali i ja­kie czyn­no­ści pod­jęli, na co Hojda po­ki­wała głową z apro­batą, roz­sie­wa­jąc przy tym za­pach per­fum, który nie­mal stłu­mił me­ta­liczny smród krwi.

Ko­bieta była ele­gancka, jakby z tym się uro­dziła. Bruno miał po­dej­rze­nia, że to pew­nie ja­kieś szla­chec­kie geny albo ode­brała bar­dzo sta­ranne wy­cho­wa­nie, bo po­ru­szała się zgrab­nie, aż chciało się użyć słowa „po­wab­nie”. Ni­gdy nie ubie­rała się w dro­gie ko­stiumy, ale w czym­kol­wiek by się po­ja­wiła, wy­glą­dała po pro­stu szy­kow­nie, na­wet gdy spo­tkał ją pew­nego razu ja­dącą ro­we­rem, to też pre­zen­to­wała się na tyle do­brze, że mo­głaby w swoim ob­ci­słym stroju wejść na do­wolny ban­kiet i nikt nie zwró­ciłby jej uwagi. Gdy kie­dyś się głę­biej nad nią za­sta­no­wił, stwier­dził, że nie wi­dział, aby ki­chała, kasz­lała czy smar­kała. Ter­mi­na­tor. No i się nie uśmie­chała.

– Za­trzy­mu­jemy go – po­in­for­mo­wał ją Kwarta.

– Bar­dzo roz­sąd­nie – po­wie­działa, nie spusz­cza­jąc wzroku z ciała przy stole. – Bar­dzo pro­szę, zrób­cie mu pierw­sze roz­py­ta­nie, uświa­dom­cie, co mu grozi, de­li­kat­nie po­strasz­cie. Jak skoń­czy­cie, to ja wejdę i zro­bię swoje, przed­sta­wię mu za­rzuty.

– Nie pęk­nie – stwier­dził Bruno z wes­tchnie­niem.

– Mam po­dobne przy­pusz­cze­nia – zgo­dziła się pro­ku­ra­tor. – Je­śli do­szło do wszyst­kiego na trzeźwo, to nie bę­dzie skru­chy ty­po­wej dla tych, co na­roz­ra­biali po pi­jaku. No i wmie­szana jest w to dziew­czyna, pew­nie part­nerka któ­re­goś z nich. Gdyby to byli ki­bole, di­le­rzy albo pseu­do­gang­ste­rzy, to do ju­tra mie­li­by­śmy wszystko na pa­pie­rze. Naj­gło­śniej krzy­czą o tym, że śmierć kon­fi­den­tom, a póź­niej na wy­ścigi idą na współ­pracę. Ale tu­taj bę­dzie pod górkę. Pro­szę się przy­ło­żyć do po­szu­ki­wań tej dziew­czyny, która dzwo­niła. Przy­go­tuj­cie mi też na­gra­nie od dys­po­zy­tora.

– Ja­sne – od­parł Kwarta.

– No to co, ży­czę pa­nom mi­łego dnia, wi­dzimy się w ko­men­dzie, jak już tech­nika ustali, co tu­taj za­szło, bo nie chce mi się ba­wić w zga­duj-zga­dulę.

Hojda za­brała zo­sta­wiony wcze­śniej przed drzwiami pa­ra­sol, po czym wy­szła na ze­wnątrz. Adam Gnie­wosz za­sa­lu­to­wał im i po­wie­dział, że je­śli od­kryje coś prze­ło­mo­wego, to na­tych­miast da znać.

Bruno wyj­rzał za drzwi i po­pa­trzył z kwa­śną miną na deszcz wciąż le­jący się stru­gami z nieba. Droga do sa­mo­chodu zda­wała się przy­po­mi­nać już płytki ba­sen. Kwarta pchnął go lekko w plecy i ru­szyli do auta. Tak jak prze­czu­wał, prze­schnięte buty po­now­nie na­brały wody.

– Osa, wy­ście się z Baśką po­kłó­cili, tak? – za­py­tał Kwarta tuż po tym, jak od­pa­lił wóz.

– Oho, na­resz­cie – sko­men­to­wał Ko­wal­ski. – By­łem cie­kaw, kiedy spy­tasz.

– Bo nikt nie wie – wy­ja­śnił na­czel­nik. – Ła­zisz na­bz­dy­czony od po­wrotu ze zwol­nie­nia le­kar­skiego, cię­żej z tobą wy­trzy­mać niż z żoną. Mu­simy to w końcu wy­ja­śnić.

– Daj spo­kój. – Bruno wes­tchnął.

– Co tam za­szło? – nie ustę­po­wał Kwarta. – Koń­czy się sprawa z Wam­pi­rem i ty­dzień póź­niej ona rzuca pa­pie­rem i wy­jeż­dża w pizdu nad mo­rze.

– Na Ma­zury – po­pra­wił go Bruno.

– Je­den chuj. A wcze­śniej wi­dziano was ra­zem, lu­dzie za­czy­nali plot­ko­wać. Ale że co się wła­ści­wie stało?

– Róż­nica cha­rak­te­rów.

– Pier­do­le­nie.

– Se­rio. Gdyby tu zo­stała, to pew­nie by­śmy się po­za­bi­jali.

– Kłót­nia ja­kaś? A może zna­la­zła tam ko­goś? Wiesz, róż­nie mó­wią, ale na moje, to coś zro­bi­łeś, coś ta­kiego, czego się nie wy­ba­cza.

– Ja? – zdzi­wił się Bruno. – Dla­czego od razu ja? A może ona?

– Może ona. To kto?

– Jacku, a nie po­my­śla­łeś, że to może coś nie­zwią­za­nego ze mną? Cza­sem czło­wiek musi zmie­nić oto­cze­nie, nie­raz robi to po pro­stu z dnia na dzień, tak jak al­ko­ho­lik rzuca pi­cie, bo ma ten je­den prze­błysk, wi­dzi, do czego pro­wa­dzi na­łóg.

– Wy­je­chała, sprze­dała miesz­ka­nie, nie od­biera te­le­fo­nów od daw­nych ko­le­ża­nek – cią­gnął Kwarta. – Od cie­bie od­biera?

– Nie wiem, nie dzwo­ni­łem.

– Rzu­ciła cię?

– Kurwa, jak nie ten pio­run, to za­raz ja cię strzelę – zde­ner­wo­wał się Bruno. – Wy­je­chała i już. Na chuj drą­żyć?

Przez chwilę w sa­mo­cho­dzie pa­no­wała ci­sza prze­ry­wana je­dy­nie stłu­mio­nymi od­gło­sami bu­rzy, jed­nak Bruno wie­dział, że nie po­trwa to długo, znał Kwartę aż za do­brze.

– Nie wie­rzę, że do niej nie dzwo­ni­łeś.

– Se­rio.

– A ona?

– Mam ją za­blo­ko­waną.

– Z in­nego nu­meru?

– Nie.

– Pier­do­le­nie.

– Jacku, po­wiem ci coś i prze­każ to wszyst­kim za­in­te­re­so­wa­nym. Nic po­waż­nego mnie i Baśkę nie łą­czyło. Jej wy­jazd za­sko­czył mnie tak samo jak i cie­bie. Nie wy­ja­śniła mi, dla­czego to robi, ale po­dej­rze­wam, że wy­da­rzyło się tu­taj coś ta­kiego, co nie po­zwo­liło jej zo­stać. I je­śli kie­dyś wyj­dzie na świa­tło dzienne po­wód jej wy­jazdu, bę­dziesz pierw­szym, który o tym się do­wie.

Kwarta mil­czał, ale za­ci­skał moc­niej dło­nie na kie­row­nicy. Bruno w su­mie za bar­dzo nie skła­mał, bo prze­cież Baśka dzień po ich roz­mo­wie w Bi­stro Pod­wale po­pro­siła o prze­nie­sie­nie, naj­pew­niej uru­cha­mia­jąc wszel­kie zna­jo­mo­ści i wy­ko­rzy­stu­jąc za­le­głe przy­sługi ko­le­gów i ko­le­ża­nek po fa­chu, po czym spa­ko­wała się w dwie torby i wy­je­chała. To wie­dział od są­sia­dów. Był jej wdzięczny za tę ucieczkę, bo mógł w ten spo­sób spo­koj­niej pra­co­wać nad zgro­ma­dze­niem ja­kich­kol­wiek do­wo­dów w spra­wie jej po­czy­nań. Bę­dąc na cho­ro­bo­wym, wszystko prze­my­ślał i do­szedł do wnio­sku, że wy­stępki pani pro­ku­ra­tor może od­kryć tylko w je­den spo­sób: na­ma­wia­jąc Ju­lię, jej po­śred­nią wspól­niczkę, na ze­zna­wa­nie prze­ciwko Bar­ba­rze Gaw­roń­skiej. Na po­czątku wy­da­wało się, że bę­dzie to trudne, bo Baśka jako główny oskar­ży­ciel za­żą­dała ni­skiego wy­roku, a sąd, wi­dząc brak spe­cjal­nego za­in­te­re­so­wa­nia pro­ku­ra­tury udu­pie­niem Ju­lii, za­rzą­dził mi­ni­malny wy­miar kary. Zna­jąc pol­ski wy­miar spra­wie­dli­wo­ści, Bruno był pe­wien, że ko­bieta wyj­dzie po roku od­siadki.

My­lił się. Sprawa ciężka za­mie­niła się w bez­na­dziejną, bo gdy po­pro­sił o wi­dze­nie z Ju­lią, po­in­for­mo­wano go, że to nie­moż­liwe, gdyż osa­dzona po­peł­niła w celi sa­mo­bój­stwo. Jego ostatni punkt za­cze­pie­nia wła­śnie znik­nął. Mu­siał te­raz po­now­nie prze­śle­dzić wszyst­kie ma­te­riały zwią­zane ze sprawą Wam­pira, aby zna­leźć coś, co wy­zna­czy nową li­nię startu. Na ra­zie nie miał nic i dla­tego cho­dził zły na cały świat.

– Niech ci bę­dzie – stwier­dził w końcu Kwarta, gdy wszystko so­bie prze­my­ślał. – Ale na­prawdę zrób coś ze sobą, może po­roz­ma­wiaj z psy­cho­lo­giem, bo nie da się z tobą wy­trzy­mać. Na si­łow­nię idź. Wróć do boksu. Może kup so­bie te ob­ci­słe ge­try i za­cznij na ro­we­rze jeź­dzić.

– Po­my­ślę.

– A może po­trzebna ci ja­kaś ko­lejna sprawa, co? Te szwa­gry mogą być twar­dym orze­chem do zgry­zie­nia.

– Daj spo­kój, sprawa pro­sta. Na­wet jak gość nie pęk­nie, to po­sta­wimy za­rzuty.

– Może chroni dziew­czynę – pod­dał Kwarta.

– Ho­no­rowy ban­dzior? – za­py­tał Bruno. – Mu­simy usta­lić naj­pierw, czy któ­ryś z nich ma dzieci, part­nerki, żony, ko­chanki i tak da­lej. Przy­naj­mniej bę­dzie wia­domo, za kim go­nić. Nie ma co gdy­bać. Prze­ka­za­łeś pre­wen­cji, kogo mają szu­kać?

– Ta, to roz­gar­nięte chło­paki.

– Pew­nie ten ob­szar nie jest w mo­ni­to­ringu miej­skim?

– A skąd – od­parł na­czel­nik. – Za duże za­du­pie.

– No do­bra, to cze­kamy. Pod­rzuć mnie do domu, mu­szę się prze­brać. Prze­staje pa­dać. Zjem coś i wrócę, może do tego czasu Gnie­wosz znaj­dzie coś cie­ka­wego.

Bu­rza fak­tycz­nie się uspo­ka­jała, chmury ro­biły się ja­śniej­sze, a deszcz już po pro­stu pa­dał, a nie lał się ni­czym chlu­stany z wia­de­rek. Kwarta pod­je­chał pod bloki na Żół­kiew­skiego i zna­lazł miej­sce, w któ­rym mógł wy­sa­dzić ko­legę tak, aby ten nie uto­nął od razu w ka­łuży. Bruno bez słowa wy­siadł z sa­mo­chodu i do­piero na ze­wnątrz za­klął na głos.

Pier­do­lona Baśka!

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki