Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
768 osób interesuje się tą książką
Z burzą przychodzi mrok...
Niebo nad Sandomierzem zaciąga się czarnymi chmurami. Gdy mieszkańcy chronią się przed skutkami nawałnic, policjanci mają ręce pełne roboty. Krwawe rodzinne porachunki, niby codzienna rzecz w pracy komisarza Bruna Kowalskiego, okazują się zapowiedzią niespokojnych czasów.
Kilka pozornie niezwiązanych ze sobą wydarzeń zbija się w jedną burzową chmurę, która wstrząśnie całym miastem.
Wskutek uderzenia pioruna ginie znany sandomierski fotograf. Wkrótce wychodzą na jaw skrywane przez niego mroczne tajemnice. Anonimowa dziewczyna informuje policję, że na peryferiach miasta doszło do morderstwa. Wygląda to na typowe zabójstwo: szwagier zabił szwagra. Jednak po zagłębieniu się w sprawę policjanci odkrywają fakty powiązane z krwawą historią z przeszłości. Komisarz Bruno Kowalski będzie musiał skorzystać z pomocy historyka Krzysztofa Szorcy. Kluczowe dla rozwikłania zagadki okażą się wydarzenia z 1986 roku i śledztwo prowadzone wtedy przez porucznika Mariana Bieleckiego.
Czy miejsca zbrodni, w czasach PRL-u tętniące życiem, a współcześnie opuszczone i zapomniane, są przypadkowe?
Michał Śmielak, autor bestsellerowej "Osady" i "Miasta Mgieł", zabiera czytelnika w podróż przez Sandomierz sprzed czterdziestu lat. Bezwzględni funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa, zbrodnia bez kary i zaginione skarby przedwojennej szlachty, miłość i nienawiść – to nieodzowne elementy dobrej powieści.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 394
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
PROLOG
Śmierć wyłoniła się zza horyzontu, człapiąc pokracznie na swych czarnych skłębionych łapskach. Ciemne cielsko burzy przesuwało się wzdłuż linii Wisły, badając ostrożnie teren zygzakami błyskawic, niczym jaszczurka wystawiająca na ułamek sekundy swój jęzor. Nie miała się czego bać, mogła sunąć spokojnie, by zalewać podwórka strumieniami wody, łamać porywami wiatru stuletnie drzewa i spuszczać karę boską ognistymi piorunami na bezbronnych ludzi.
Jednak było w tym piękno, bo w zniszczeniu zawsze jest coś, co człowieka urzeka. To dlatego kierowcy zwalniają, aby przyjrzeć się wypadkom samochodowym, ludzie wybierają się na wały przeciwpowodziowe, aby przyglądać się zalanym domom, gapie tłoczą się przed spalonymi budynkami, turyści zwiedzają obóz w Auschwitz. Lubimy bywać w miejscach, które odwiedziła Śmierć. Tak jak nasz nos chwyta z lubością zapach słodkich perfum po sąsiadce, która przeszła przed nami klatką schodową, tak jakiś nienazwany zmysł łapczywie i bezwstydnie chce wchłonąć ulotne wspomnienie tragedii, które pozostawia po sobie kostucha.
Ale w to miejsce dopiero przybywała niesiona wierzchowcem utkanym z wody i gradu, czerni chmur, wycia wichru, blasku błyskawic i grzmotu gromów. Ostrzegała, zapowiadała swe przyjście, zwiastowała zniszczenie. Stroszyła sierść, obnażała kły i warczała.
Paweł nie czuł strachu mimo tej manifestacji sił natury, przed którymi człowiek musiał się ukorzyć. Czuł podniecenie! Poprawił aparat zapięty na statywie, po raz setny sprawdzając kadr, i zerknął na stojący obok tablet, który dawał mu wgląd w oko kamery drona wznoszącego się właśnie w przestworza. Taka burza trafia się raz na kilka lat, a on będzie miał takie zdjęcia, że klękajcie narody. Odruchowo zmrużył oczy, gdy pierwszy podmuch zimnego wiatru uderzył go w twarz. Na szczęście dron, którym się posługiwał, był bardzo wysokiej klasy i wiadomo było, że poradzi sobie z takim wiatrem. Ustawił tablet na kolejnym statywie i sprawdził, czy jego zabawka wciąż trzyma kurs na burzę, ale zaprogramowana trasa była realizowana punkt po punkcie. Odwrócił się do pokrowców skrywających aparaty i obiektywy, po czym wyciągnął z błękitnej torby nikona, którym miał zamiar robić zdjęcia z ręki.
Wzgórze Salve Regina było idealnym punktem do łapania burzy, lepsze fotografie mógł zrobić tylko z Pieprzówek, ale tam zazwyczaj byli ludzie, którzy kręcili się dookoła, wchodzili przed obiektyw i ogólnie rzecz ujmując – przeszkadzali. Stąd będzie miał perfekcyjny widok.
Aparat na statywie robił fotkę co kilka sekund, dzięki Ci, Panie, za tak pojemne karty pamięci. Na pewno coś się z tego wybierze. Największe nadzieje jednak pokładał w dronie, bo te zdjęcia najlepiej się klikały i sprzedawały. Sprzęt miał wbudowane trzy kamery, a Paweł każdą ustawił na inne parametry, więc nie było siły, żeby coś nie wyszło. Sprawdził ekran tabletu i widział, jak chmura szkwałowa oblepiona błyskawicami rośnie w oczach. Zatrzymał maszynę, bo zaczęła się niebezpiecznie kiwać, jednak podmuchy wiatru były dla niej zbyt silne. Lepiej, żeby burza nie wygrała z dronem za kilkadziesiąt tysięcy złotych, bo będzie spłacał go jeszcze dwa lata, co oznaczało jakieś dwadzieścia wesel do obskoczenia, a jak mawiał jego kolega: „kto pracuje na weselach, ten już w cyrku się nie śmieje”. Wycofał nieco drona, zwiększył zoom na kamerach i zostawił swój latający sprzęt w zawisie.
Zrobił kilka próbnych ujęć z ręki, poprawił ekspozycję, po czym przyjrzał się nawałnicy przez oko obiektywu. Błysk pioruna go oślepił. Paweł odrzucił aparat, który zawisł na smyczy doczepionej do skórzanych szelek, i przetarł oczy. Przez chwilę niczego nie widział, ale powoli zaczął odzyskiwać ostrość. W tym samym momencie wzgórzem wstrząsnął potężny huk, który poczuł nawet w żołądku. Piorun trafił w coś oddalonego od niego najwyżej o kilometr, może w drzewo, bo nie widział, aby cokolwiek się paliło.
Dziwna była ta burza, zgodnie z zapowiedziami miała iść po tamtej stronie Wisły, a wszyscy wiedzieli, że jeśli idzie po jednej stronie rzeki, to po drugiej jest spokojnie. Jak mawiano: „Wisła nie puści”. Ale widocznie puściła.
Dwa kolejne uderzenia piorunów wprawiły całe wzgórze w drgania, przestawił się nawet aparat na statywie. Ciekawe, czy zdołał uchwycić któreś z nich, to by dopiero było coś. Poprawił trójnóg, po czym sięgnął po parasol. Tego, że może popadać, to nawet się spodziewał, miał na tę okoliczność specjalny wytrzymały parasol, pod którym mógł schować siebie i sprzęt. Dopiął suwak kurtki, zarzucił na głowę kaptur.
Burza tylko z daleka wydawała się powolna i niemrawa; gdy zbliżyła się do Sandomierza, zaczynała pokazywać swe dzikie oblicze. Czarne, białe, szare i niebieskie chmury kotłowały się niczym stado słowiańskich demonów zachęcanych przez Peruna do siania zniszczenia. Nic dziwnego, że niegdyś ludzie widzieli w nadciągającej nawałnicy diabły i czarownice, które śmigały w podmuchach diabelskiego żywiołu, sprowadzając na bogobojny lud wszystko, co złe. Burza kładła zboże w polach, zalewała uprawy, podpalała chaty. Drżyj, człecze, gdyż los twój niepewny, a twe życie, niczym trzcina na wietrze, nie przeciwstawi się siłom natury.
To, co Paweł widział właśnie na niebie, zawieszone nisko nad domami, zapowiadano od kilku dni. Ostrzeżenia RCB nakazywały pozostanie w domach, a walczące o popularność portale różnorakich łowców burz prześcigały się w scenariuszach tego, co zgotuje załamanie pogody. Jednak dopiero tutaj, na zalanym jeszcze pół godziny temu przez lipcowe słońce wzgórzu, zrozumiał, co nadciąga. Chyba trzeba było się ewakuować, bo burza za nic miała zasady respektowane przez jej poprzedniczki i szła okrakiem nad Wisłą, dotykając obydwa jej brzegi zniszczeniem skumulowanym w czarnych kłębach. Piorun walnął ponownie tuż obok Salvy z trzaskiem tak nieprzyjemnym, jakby właśnie komuś obok złamano wszystkie kości jednocześnie.
Aparat wylądował w pokrowcu, po nim przyszedł czas na potężnego nikona osadzonego na statywie. Na szczęście fotograf robił to tysiąc razy, niejednokrotnie po ciemku lub po kilku głębszych, więc szło niemal automatycznie. Kilka ruchów pierścieniem mocującym, złożenie zacisków i sprzęt wylądował w torbach. Pozostał dron.
Widok na ekranie sterującym uspokoił Pawła, szaleńcze porywy wiatru niczego nie zrobiły maszynie, po każdym takim uderzeniu powietrza dron wracał na zaprogramowany kurs i dalej nagrywał. Cholera, a było co nagrywać. Zdawało się, że to nie chmury, ale cielsko potężnego węża przesuwa się przed obiektywami, błyskawice przecinały skołtunioną ciemność, tworząc iluzję potężnych łusek, całość sunęła nieśpiesznie, niczym pyton do niczego niespodziewającej się ofiary. Paweł podniósł jeszcze drona, obrócił nim delikatnie, starając się uchwycić cały front, i w końcu udało się. Biel przed czołem szkwału, granat i czerń zębów nadgryzających kolejne kilometry czystego nieba, smugi deszczu niczym sierść potwora. Zdawało się, że za chwilę naprawdę pojawi się paszcza olbrzymiego smoka, zwiastując koniec tego świata.
O grubą tkaninę parasola trzymanego między policzkiem a ramieniem uderzyły ciężkie krople, najpierw nieśpiesznie, jakby ktoś wstydliwie pukał do drzwi, nie mając pewności, czy trafił pod dobry adres, a po chwili mocno i natarczywie, aż w końcu lunęło na całego, co zamieniło pojedyncze uderzenia w jednostajny szum, a kilka sekund później w huk.
Na ekranie panelu sterującego Paweł ujrzał kamienny pomnik z krzyżem na szczycie, pod którym stał. Dron wracał do niego sterowany ręcznie, lecz z każdą sekundą obraz szarzał, strugi deszczu zabrały całą widoczność. W końcu ekran przesłonił błysk pioruna i fotograf zobaczył coś, co niewielu ludzi na świecie ma okazję ujrzeć na ekranie: swą własną śmierć. Błyskawica uderzyła w krzyż obok niego, kończąc sesję zdjęciową.
Paweł leżał w błocie i wciąż ściskał tablet służący do sterowania dronem. Sama maszyna przeleciała kilkanaście metrów nad nim, posłuszna ostatniej wydanej komendzie nakazującej jej lecieć naprzód.
Śmierć natomiast poszła dalej.
ROZDZIAŁ 1
ALERT RCB: Uwaga! Dziś (21.07) prawdopodobne burze, ulewny deszcz i silny wiatr. Możliwe podtopienia. W trakcie burzy znajdź bezpieczne schronienie.
1.
– Ale napierdala – rzucił z podziwem komisarz Jacek Kwarta, naczelnik sandomierskiego wydziału kryminalnego, i nachylił się nad kierownicą służbowego opla, co jednak w niczym nie poprawiło tego, co widział za szybą.
– Nie lubię deszczu – stwierdził ponuro jego podwładny, komisarz Bruno Kowalski, po czym odchylił się na fotelu pasażera i przymknął oczy.
– Deszcz potrzebny jest.
– Moja rodzina nie ma sadów, jak dla mnie może nie padać i rok.
– Osa, ja wiem, że jesteś nie w humorze, ale sprawa jest poważna.
– Znasz takie powiedzenie, że psa by nie wygonił w taki deszcz? – zapytał Bruno. – No to chodzi w nim właśnie o nas, policjantów, bo zwierzęcia to żaden sadysta by w taką pogodę nie wypuścił z domu.
– Jakkolwiek to zabrzmi, myślałem, że się ucieszysz z morderstwa, od ponad pół roku mamy spokój, a po tej sprawie z Wampirem to chodziłeś nabuzowany do marca, tylko nie bardzo było kogo łapać.
– Błagam cię, Jacek. – Bruno jeszcze bardziej odchylił fotel i nasunął czapkę z daszkiem na oczy. – Szwagier zabił szwagra. Sam byś to rozwiązał.
– Rozruszasz się, może dojrzysz coś tym swoim tajemnym zmysłem, który cechuje największych śledczych, kto wie.
– Oho. – Bruno się wyprostował. – Wyczuwam ironię. Byłeś na jakimś szkoleniu z tego?
– Spierdalaj – odciął się Kwarta.
Mimo lejących się z nieba strug deszczu, z którymi nie radziły sobie wycieraczki nawet na najszybszym trybie pracy, udało się im dostrzec skręt w prawo z ulicy Krakowskiej prowadzący na ulicę Krętą. Bruno był tu z raz czy dwa na spacerze z Karoliną, gdyż w tym miejscu zaczynał się najmniej znany z sandomierskich wąwozów, Księcia Henryka Sandomierskiego. Z racji tego, że mało uczęszczany, był całkiem urokliwy. Skracali sobie nim drogę głównie wędkarze jadący nad Wisłę z bloków zwanych łamańcami.
Ulica Kręta mimo swej ciekawej nazwy była dość prosta i krótka. Wzdłuż wąskiej asfaltowej nitki stało kilkanaście domków ustawionych bez jakiejś głębszej koncepcji, a jej koniec tonął w dzikiej zieleni, która skrywała kilka starych chałup. Właśnie do jednej z nich zostali wezwani z informacją, że doszło do uboju, czyli w żargonie policyjnym po prostu ktoś kogoś zamordował.
Brama na podwórko była stara i zardzewiała, a po jej rozchyleniu pozostały na mokrej ziemi dwa wachlarzowate ślady. Na podwórku zamieniającym się powoli w jedną wielką kałużę stały trzy radiowozy i karetka.
– Kurwa, żebym się tu nie zakopał – skomentował Kwarta, po czym przejechał ostrożnie bramę i zaparkował jak najbliżej wejścia do domu.
Podwórko było zamknięte budynkami z trzech stron. Patrząc od bramy, po prawej stał nieotynkowany dom sklejony z dwóch różnych połówek, jednej z pustaków, a drugiej z cegły. Na wprost widzieli stodołę, a po lewej coś, co może kiedyś było chlewem, a dziś chyba pełniło funkcję składu wszystkiego, co gospodarzowi nie było danej chwili niezbędne do życia, czyli tak zwanych przydasi.
– Ale rudera – powiedział Bruno i wcisnął mocniej czapkę na głowę.
– Bywało się w gorszych – odpowiedział Kwarta, po czym odwrócił się i z tylnej kanapy wziął parasol.
Kowalski nie zwlekał, tylko szybko wysiadł i w kilku krokach przeskoczył do drzwi, w których czekał na niego już policjant w mundurze. Wszystko trwało może z trzy sekundy, ale czuł się, jakby w tym deszczu zdobył co najmniej Giewont. Najbardziej przemokły mu buty. Gdy wchodził do środka, gdzieś blisko strzelił piorun, wypełniając okolicę ogłuszającym basem.
– Cześć, Osa – powitał go mundurowy. – Ale burza, nie?
– Co mamy? – zapytał Bruno, przyglądając się adidasom, z których kapała woda.
– Kłótnia rodzinna – wyjaśnił policjant w stopniu sierżanta i ruszył w głąb mieszkania. – Mamy jedno ciało i klienta, który chyba przyznał się do winy.
– No to po robocie – skwitował Bruno i zmarszczył nos, bo w domu śmierdziało stęchlizną, tanimi papierosami i smażoną cebulą, co stanowiło kiepską mieszankę.
– Nie do końca.
– Dlaczego?
– Jest problem z rozpytaniem – oznajmił mundurowy.
– Ktoś nawiał?
– Nie wiemy.
– Najebani?
– Jeszcze nie.
– No to opowiadaj.
Policjant zatrzymał się na końcu obskurnego korytarza, który oświetlała goła żarówka zwieszona na pożółkłym kablu, i spojrzał Brunowi w oczy.
– Klient nic nie mówi. – Rozłożył ręce i wzruszył ramionami.
– Kompletnie nic?
– Jakby nie rozumiał po polsku.
– A kto zgłosił ubój?
– Nie wiemy, ale chyba jej tu nie ma, bo według dyspozytora to jakaś młoda dziewczyna, a w środku siedzi stary. W każdym razie kobieta. Zajechaliśmy na miejsce, sami odepchnęliśmy bramę, a potem weszliśmy do środka, nikt nam nie otworzył. Na takich libacjach to wiesz, zawsze ktoś chce się szarpać, krzyki, ktoś nas wygania i tak dalej, a tu klient siedzi jak nad trumną i nic nie mówi.
– Szarpie się? – zapytał Bruno.
– Grzeczny jak dziecko. Trochę krwi na rękach, obok siekiera. Dał się skuć i siedzi.
– Dobra, wchodzimy – zarządził Kowalski, bo zobaczył, że dołączył do nich Kwarta.
Pokój, który pewnie z dużą dozą dobrej woli można było nazwać salonem, był całkiem spory. Na jego środku stał okrągły stół, przy którym siedział jeden człowiek, a właściwie to leżał z głową na talerzu. Obok niego ktoś położył zakrwawioną siekierę, jakby po prostu nakrył do obiadu i karta dań zaplanowana przez kucharza obejmowała także posiłki, do których niezbędne będzie jej użycie. Krew rozlewała się wokół talerzy z pokrojoną w plastry wędliną, ogórkiem kiszonym, jajkami w majonezie, chlebem i smażoną kiełbasą z cebulą, której zapach unosił się dookoła. Obok kilka kieliszków oraz litrowa butelka wódki Baczewski jasno informowały o charakterze spotkania, a Bruno w pierwszym skojarzeniu przypomniał sobie drinki o nazwie Wściekły Pies, które lubili pić z żoną na wspólnych randkach. Tak, dziesięć lat temu, gdy jeszcze żyła, to był popularny szot. Gęsty sok malinowy na dnie kieliszka wyglądał dokładnie jak plama zakrzepłej krwi na białych talerzach.
Jakieś dwa metry od stołu na fotelu siedział mężczyzna z rękami skutymi kajdankami. Pilnowało go dwóch funkcjonariuszy. Nie był specjalnie rosły, nie miał twarzy zakapiora poznaczonej bliznami w niezliczonych bójkach alkoholowych, czerwonego nosa od przekroczenia wyznaczonego przez zdrowy rozsądek życiowego limitu na wypicie wódki, włosy schludne, uczesane, koszulka polo z logo Vistuli, nienowa, ale nie wyglądała na kupioną w szmateksie. Był spokojny, jakby czekał na autobus, który jeszcze się wcale nie spóźniał.
– No dobrze – zaczął Bruno. – Słyszałem, że pan nie za bardzo rozmowny, dlatego pytam od razu: pogadamy tutaj czy u nas? Powiem szczerze, że nowy prokurator to bardzo wredna typiara, lepiej, żebyśmy jej nie gonili przez miasto w taką pogodę.
Odpowiedziała mu cisza. Co najdziwniejsze, mężczyzna nawet się nie poruszył. Siedział spokojnie i patrzył przed siebie. Nie rzucił komisarzowi ukradkowego spojrzenia, nie denerwował się, nie pocierał dłoni, nosa, nie kręcił się w miejscu.
– Powiem jaśniej – ciągnął Bruno. – Jak pogadamy tutaj, to wiele nam to ułatwi. Jeśli zabierzemy cię do nas, to trzeba będzie iść za procedurą. Jest trup, jest sprawca, czego chcieć więcej? Pan dostał siekierą w łeb, może mu się należało. O co poszło? Majątek? Podział spadku? Polityka? Jeden za PiS-em, drugi z PO? Bo wódki jeszcze nie brakło, widzę, że ledwo upite.
Cisza.
– Pan podobno się przyznał, tak?
Mężczyzna nadal siedział jak zaklęty.
– I gdzie jest dziewczyna, która zadzwoniła po pomoc?
Teraz dopiero mężczyzna drgnął lekko. Czyli Kowalski trafił. W tym samym momencie sierżant, który go przywitał w progu domu, podsunął mu pod oczy dwa dowody osobiste.
– Mieli przy sobie dokumenty – poinformował Bruna.
– Pan Wiesław Wesołowski i pan Przemysław Kukiełka – przeczytał Kowalski na głos, po czym sierżant odwrócił plastikowe dokumenty. – Z czego panu Wieśkowi dowód już nie posłuży, natomiast pan Przemek będzie się mógł nim wylegitymować w sądzie podczas rozprawy.
Mężczyzna milczał.
– Technika wezwana? – zapytał Kowalski mundurowego.
– Tak.
– Ściągnę jeszcze ze dwa samochody z prewencją – odezwał się za ich plecami Kwarta. – Trzeba przeszukać tutaj wszystko, przejść się po sąsiadach, może dziewczyna schroniła się u nich. W taką pogodę nie sądzę, żeby gdzieś uciekła pieszo.
– Kto wie – wtrącił Bruno. – Pewnie to córka któregoś z tych dwóch i ona zarąbała gościa. Należałoby chyba ściągnąć psy.
– To nie ona – odezwał się po raz pierwszy mężczyzna w kajdankach.
– A jednak Polacy – stwierdził Kowalski. – A kim jest owa „ona”?
Mężczyzna znowu zamilkł.
– Ucierpiała? – dopytywał komisarz. – Może jest ranna? Doszło do bójki? Gwałtu? To pana córka?
Odpowiedziała mu jedynie cisza.
– No dobrze, skuć koleżkę i do nas – zarządził Bruno. – Powiadomiliście Hojdę?
– Pani prokurator nie odbiera – odparł policjant.
– Przecież ma dzisiaj dyżur – zdziwił się Kwarta.
– Może boi się burzy – powiedział Bruno. – Dzwońcie do skutku.
– Baśka to jednak była Baśka. – Naczelnik westchnął i spojrzał z ukosa na Kowalskiego, po czym lekko przesunął się na bok, aby mógł przejść obok niego jeden z funkcjonariuszy.
– Hojda też jest w porządku – odpowiedział mu Osa. – Może i karierowiczka, ale takich nam też potrzeba, przynajmniej nie cacka się z takimi tutaj. – Wskazał głową na mężczyznę w kajdankach. – Dojedzie go tak, że aż mi chłopa szkoda.
Mówił specjalnie głośno, ale jakby od niechcenia, musiał dać do myślenia zatrzymanemu. A nowa prokurator, Maria Hojda, która zastąpiła Baśkę Gawrońską po tym, gdy ta na własną prośbę przeniosła się na Mazury, składała się niemal z samych wad, oczywiście jeśli patrzeć w kategoriach ludzkich. Natomiast oceniając ją przez pryzmat organów ścigania, była wzorcowym przykładem takiego urzędnika, którego ludzie łamiący prawo zwykli nazywać kawałem chuja. Sumienna, bez poczucia humoru i krztyny empatii. Nie piła, dbała o siebie, dobrze się ubierała i jedyny uszczerbek na jej wizerunku stanowił fakt, że bezgranicznie kochała zwierzęta. Przekonali się o tym głównie gospodarze z okolicznych wsi. Pani prokurator spędziła wiosnę, poznając okolicę na rowerze, i myliłby się ten, kto widział w tym czystą rekreację. Po dwóch miesiącach takich wycieczek nagle do sądu spłynęło sto trzynaście zawiadomień o popełnieniu przestępstwa z artykułu trzydziestego siódmego ustęp pierwszy ustawy o ochronie zwierząt.
Prokurator Maria Hojda podczas swoich rowerowych wojaży skatalogowała wszystkie posesje, na których ktoś trzymał psa na łańcuchu. W większości przypadków zakończyło się na grzywnie w wysokości tysiąca złotych, ale właściciele najbardziej zaniedbanych zwierzaków trafili do aresztu, jeden aż na sześć miesięcy, chociaż groziło im nawet do trzech lat odsiadki. Nowa prokurator zyskała tym jednym posunięciem etykietę człowieka szalonego i bezlitosnego, ale nosiła ją z dumą. Faktem było jednak, że psom w powiecie sandomierskim i okolicach zaczęło się żyć dużo lepiej.
– I co myślisz? – zapytał Kwarta, gdy zostali już sami na miejscu zbrodni. – Rodzinna awanturka? Patologia się bawi?
– Oho – rzucił Bruno. – Kiedyś przestaniesz mnie sprawdzać? Przecież wszystko widzisz. To nie żadna patologia. Bywałeś na wezwaniach w trzynastej dzielnicy, co nie?
– Zdarzało się – odpowiedział Kwarta, bo każdy sandomierski policjant odhaczył w swoim życiorysie odpowiednią liczbę domowych awantur, a słynne dwa bloki socjalne przy Prostej obrosły już legendą, stąd też mieszkańcy nazywali je tak, a nie inaczej.
– Patologia nie pija Baczewskiego, litr kosztuje prawie stówę. Kiełbasa wiejska, żółte sery, jajka w majonezie. Kto wrzuca do koszyka majonez, skoro to połowa ceny flaszki? Widziałeś tego klienta, co to zapomniał języka w gębie? Koszulka polo, buty Badura. Nowe. To nie są rzeczy z Caritasu. I dopiero zaczęli pić, do pierwszej awantury pozostał minimum litr wódki. Jak dla mnie klasa średnia.
– Otóż to – zgodził się naczelnik.
– Chodź do kuchni.
Przeszli do sąsiedniego pomieszczenia, które może i ktoś meblował kilkadziesiąt lat temu, ale było czyste, talerze pozmywane, a na stole stały dwie butelki coli. Bruno otworzył lodówkę, w której znalazł dwa czteropaki piwa, sporo wędliny, pomidory i ogórki. W szufladzie zamrażarki czekał w gotowości kolejny flakon Baczewskiego.
– Ale dom wygląda na stary i zaniedbany.
– Ktoś go sprzątał na szybko – odpowiedział Bruno. – Szykował się na przyjazd gości. Musimy ustalić, kto do kogo przyjechał. No i co tu zaszło. Jak dla mnie rodzinna kłótnia, ale mało kto zabija szwagra siekierą na trzeźwo.
Usłyszeli jakieś hałasy dochodzące od drzwi, ale po głosie od razu poznali, że zjawili się technicy z Adamem Gniewoszem na czele. Wchodzili do środka, otrzepując buty i klnąc na całego.
– Ale napierdala, bójcie się Boga – powitał ich szef techników.
– Ciesz się, że ubój pod dachem. – Bruno uścisnął mu dłoń. – Wszystkie ślady zachowane i nie będzie wam się lało za kołnierz.
– W takim syfie ciężko będzie coś zebrać. – Gniewosz zmarszczył nos i rozpiął kurtkę. Gdzie atrakcje?
– W salonie – powiedział Kwarta. – Nie mamy pewności, kto jest sprawcą, zachodzi obawa mataczenia, i to ostrego. Zwróć uwagę...
– Jezu, Jacek, zlituj się – przerwał mu Bruno. – Nie ucz starego wróbla z dachu srać. Co ty, masz dziś dla każdego dobrą radę? Jeszcze może zrób im kurs z pobierania odbitek palców.
– Bo ty wkurwiony od rana chodzisz, to i mnie się udziela – odparł Kwarta. – Tak działasz na ludzi. Jak ta burza jesteś, jeszcze tylko brakuje, żebyś piorunami zaczął napierdalać.
– Idźcie mi stąd – wtrącił się Gniewosz. – I ściągnijcie Hojdę, bo bez niej nie wystartuję.
– Dostałem esemesa, że jedzie – poinformował wciąż obrażonym tonem naczelnik. – Będzie za pięć minut.
– No to my się rozkładamy. – Szef techników zajrzał do salonu, zagwizdał z wrażenia, po czym ponownie włożył kurtkę i ruszył wraz z kolegą do samochodu po resztę sprzętu.
Prokurator Maria Hojda wkroczyła do domu dosłownie trzy minuty później, ubrana w lekki płaszcz i w gustownych lakierowanych kaloszach, solidny parasol trzymała złożony w dłoni, szukając miejsca, w którym można go odłożyć. Jeden z policjantów natychmiast wskazał róg korytarza.
– Dzień dobry panom – powitała ich na wejściu. – Przepraszam za zwłokę, podobno burza uszkodziła jakiś nadajnik telefonii komórkowej i wycięło zasięg mojego operatora.
Uścisnęła mocno dłonie policjantom i technikom, po czym weszła do salonu. Kwarta w kilku zdaniach zrelacjonował jej to, co zastali i jakie czynności podjęli, na co Hojda pokiwała głową z aprobatą, rozsiewając przy tym zapach perfum, który niemal stłumił metaliczny smród krwi.
Kobieta była elegancka, jakby z tym się urodziła. Bruno miał podejrzenia, że to pewnie jakieś szlacheckie geny albo odebrała bardzo staranne wychowanie, bo poruszała się zgrabnie, aż chciało się użyć słowa „powabnie”. Nigdy nie ubierała się w drogie kostiumy, ale w czymkolwiek by się pojawiła, wyglądała po prostu szykownie, nawet gdy spotkał ją pewnego razu jadącą rowerem, to też prezentowała się na tyle dobrze, że mogłaby w swoim obcisłym stroju wejść na dowolny bankiet i nikt nie zwróciłby jej uwagi. Gdy kiedyś się głębiej nad nią zastanowił, stwierdził, że nie widział, aby kichała, kaszlała czy smarkała. Terminator. No i się nie uśmiechała.
– Zatrzymujemy go – poinformował ją Kwarta.
– Bardzo rozsądnie – powiedziała, nie spuszczając wzroku z ciała przy stole. – Bardzo proszę, zróbcie mu pierwsze rozpytanie, uświadomcie, co mu grozi, delikatnie postraszcie. Jak skończycie, to ja wejdę i zrobię swoje, przedstawię mu zarzuty.
– Nie pęknie – stwierdził Bruno z westchnieniem.
– Mam podobne przypuszczenia – zgodziła się prokurator. – Jeśli doszło do wszystkiego na trzeźwo, to nie będzie skruchy typowej dla tych, co narozrabiali po pijaku. No i wmieszana jest w to dziewczyna, pewnie partnerka któregoś z nich. Gdyby to byli kibole, dilerzy albo pseudogangsterzy, to do jutra mielibyśmy wszystko na papierze. Najgłośniej krzyczą o tym, że śmierć konfidentom, a później na wyścigi idą na współpracę. Ale tutaj będzie pod górkę. Proszę się przyłożyć do poszukiwań tej dziewczyny, która dzwoniła. Przygotujcie mi też nagranie od dyspozytora.
– Jasne – odparł Kwarta.
– No to co, życzę panom miłego dnia, widzimy się w komendzie, jak już technika ustali, co tutaj zaszło, bo nie chce mi się bawić w zgaduj-zgadulę.
Hojda zabrała zostawiony wcześniej przed drzwiami parasol, po czym wyszła na zewnątrz. Adam Gniewosz zasalutował im i powiedział, że jeśli odkryje coś przełomowego, to natychmiast da znać.
Bruno wyjrzał za drzwi i popatrzył z kwaśną miną na deszcz wciąż lejący się strugami z nieba. Droga do samochodu zdawała się przypominać już płytki basen. Kwarta pchnął go lekko w plecy i ruszyli do auta. Tak jak przeczuwał, przeschnięte buty ponownie nabrały wody.
– Osa, wyście się z Baśką pokłócili, tak? – zapytał Kwarta tuż po tym, jak odpalił wóz.
– Oho, nareszcie – skomentował Kowalski. – Byłem ciekaw, kiedy spytasz.
– Bo nikt nie wie – wyjaśnił naczelnik. – Łazisz nabzdyczony od powrotu ze zwolnienia lekarskiego, ciężej z tobą wytrzymać niż z żoną. Musimy to w końcu wyjaśnić.
– Daj spokój. – Bruno westchnął.
– Co tam zaszło? – nie ustępował Kwarta. – Kończy się sprawa z Wampirem i tydzień później ona rzuca papierem i wyjeżdża w pizdu nad morze.
– Na Mazury – poprawił go Bruno.
– Jeden chuj. A wcześniej widziano was razem, ludzie zaczynali plotkować. Ale że co się właściwie stało?
– Różnica charakterów.
– Pierdolenie.
– Serio. Gdyby tu została, to pewnie byśmy się pozabijali.
– Kłótnia jakaś? A może znalazła tam kogoś? Wiesz, różnie mówią, ale na moje, to coś zrobiłeś, coś takiego, czego się nie wybacza.
– Ja? – zdziwił się Bruno. – Dlaczego od razu ja? A może ona?
– Może ona. To kto?
– Jacku, a nie pomyślałeś, że to może coś niezwiązanego ze mną? Czasem człowiek musi zmienić otoczenie, nieraz robi to po prostu z dnia na dzień, tak jak alkoholik rzuca picie, bo ma ten jeden przebłysk, widzi, do czego prowadzi nałóg.
– Wyjechała, sprzedała mieszkanie, nie odbiera telefonów od dawnych koleżanek – ciągnął Kwarta. – Od ciebie odbiera?
– Nie wiem, nie dzwoniłem.
– Rzuciła cię?
– Kurwa, jak nie ten piorun, to zaraz ja cię strzelę – zdenerwował się Bruno. – Wyjechała i już. Na chuj drążyć?
Przez chwilę w samochodzie panowała cisza przerywana jedynie stłumionymi odgłosami burzy, jednak Bruno wiedział, że nie potrwa to długo, znał Kwartę aż za dobrze.
– Nie wierzę, że do niej nie dzwoniłeś.
– Serio.
– A ona?
– Mam ją zablokowaną.
– Z innego numeru?
– Nie.
– Pierdolenie.
– Jacku, powiem ci coś i przekaż to wszystkim zainteresowanym. Nic poważnego mnie i Baśkę nie łączyło. Jej wyjazd zaskoczył mnie tak samo jak i ciebie. Nie wyjaśniła mi, dlaczego to robi, ale podejrzewam, że wydarzyło się tutaj coś takiego, co nie pozwoliło jej zostać. I jeśli kiedyś wyjdzie na światło dzienne powód jej wyjazdu, będziesz pierwszym, który o tym się dowie.
Kwarta milczał, ale zaciskał mocniej dłonie na kierownicy. Bruno w sumie za bardzo nie skłamał, bo przecież Baśka dzień po ich rozmowie w Bistro Podwale poprosiła o przeniesienie, najpewniej uruchamiając wszelkie znajomości i wykorzystując zaległe przysługi kolegów i koleżanek po fachu, po czym spakowała się w dwie torby i wyjechała. To wiedział od sąsiadów. Był jej wdzięczny za tę ucieczkę, bo mógł w ten sposób spokojniej pracować nad zgromadzeniem jakichkolwiek dowodów w sprawie jej poczynań. Będąc na chorobowym, wszystko przemyślał i doszedł do wniosku, że występki pani prokurator może odkryć tylko w jeden sposób: namawiając Julię, jej pośrednią wspólniczkę, na zeznawanie przeciwko Barbarze Gawrońskiej. Na początku wydawało się, że będzie to trudne, bo Baśka jako główny oskarżyciel zażądała niskiego wyroku, a sąd, widząc brak specjalnego zainteresowania prokuratury udupieniem Julii, zarządził minimalny wymiar kary. Znając polski wymiar sprawiedliwości, Bruno był pewien, że kobieta wyjdzie po roku odsiadki.
Mylił się. Sprawa ciężka zamieniła się w beznadziejną, bo gdy poprosił o widzenie z Julią, poinformowano go, że to niemożliwe, gdyż osadzona popełniła w celi samobójstwo. Jego ostatni punkt zaczepienia właśnie zniknął. Musiał teraz ponownie prześledzić wszystkie materiały związane ze sprawą Wampira, aby znaleźć coś, co wyznaczy nową linię startu. Na razie nie miał nic i dlatego chodził zły na cały świat.
– Niech ci będzie – stwierdził w końcu Kwarta, gdy wszystko sobie przemyślał. – Ale naprawdę zrób coś ze sobą, może porozmawiaj z psychologiem, bo nie da się z tobą wytrzymać. Na siłownię idź. Wróć do boksu. Może kup sobie te obcisłe getry i zacznij na rowerze jeździć.
– Pomyślę.
– A może potrzebna ci jakaś kolejna sprawa, co? Te szwagry mogą być twardym orzechem do zgryzienia.
– Daj spokój, sprawa prosta. Nawet jak gość nie pęknie, to postawimy zarzuty.
– Może chroni dziewczynę – poddał Kwarta.
– Honorowy bandzior? – zapytał Bruno. – Musimy ustalić najpierw, czy któryś z nich ma dzieci, partnerki, żony, kochanki i tak dalej. Przynajmniej będzie wiadomo, za kim gonić. Nie ma co gdybać. Przekazałeś prewencji, kogo mają szukać?
– Ta, to rozgarnięte chłopaki.
– Pewnie ten obszar nie jest w monitoringu miejskim?
– A skąd – odparł naczelnik. – Za duże zadupie.
– No dobra, to czekamy. Podrzuć mnie do domu, muszę się przebrać. Przestaje padać. Zjem coś i wrócę, może do tego czasu Gniewosz znajdzie coś ciekawego.
Burza faktycznie się uspokajała, chmury robiły się jaśniejsze, a deszcz już po prostu padał, a nie lał się niczym chlustany z wiaderek. Kwarta podjechał pod bloki na Żółkiewskiego i znalazł miejsce, w którym mógł wysadzić kolegę tak, aby ten nie utonął od razu w kałuży. Bruno bez słowa wysiadł z samochodu i dopiero na zewnątrz zaklął na głos.
Pierdolona Baśka!