Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Tytułowe 33 listy napisane zostały przez polskiego mnicha trapistę do przyjaciela, francuskiego szlachcica i eremity – Florentina Benoit d’Entrevaux. Połączyła ich poezja – jako mistrzowski skrót rzeczywistości – oraz chrzest. A także wspólne pragnienie, by zostać świętymi i otworzyć się na Miłość.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 152
© Copyright for the text by Michał Zioło OCSO, 2024
© Copyright for this edition by Wydawnictwo W drodze, 2024
Redaktor prowadząca – EWAKUBIAK
Redakcja – LIDIAKOZŁOWSKA
Korekta – MARIAURBAŃSKA, LIDIAKOZŁOWSKA
Skład i łamanie wersji do druku – KRZYSZTOFLORCZYKOP, aleksandra wawrzyniak
Redakcja techniczna – JÓZEFAKURPISZ
Projekt okładki i layoutu – KRZYSZTOFLORCZYKOP
Źródła fotografii – br. Ireneusz Zając OP, archiwum autora
ISBN 978-83-7906-679-7
Wydawnictwo Polskiej Prowincji Dominikanów W drodze sp. z o.o.
Wydanie I
ul. Kościuszki 99
61-716 Poznań
tel. 61 852 39 62
www.wdrodze.pl
Przygotowanie wersji elektronicznejEpubeum
Pustelnia Florentina Benoit w Bas-Vivarais. Wszystko przygotowane na spotkanie naszych gadatliwych duchów.
Czy listy do Florentina Benoit są autentyczne? Oczywiście, jak najbardziej autentyczne, bo autentyczna jest osoba odbiorcy, a także, choć trudno w to uwierzyć, osoba nadawcy.
Florentin Benoit d’Entrevaux, do którego napisałem trzydzieści trzy listy, lepsze czy gorsze, jest francuskim szlachcicem, ma w sobie to „coś” z kawalera Saint-Évremonda, który opuścił Francję, bo nie mógł znieść złego gustu Ludwika XIV. Florentin Benoit nie opuścił jeszcze Francji, nie mieszka już jednak w swoim zamku, ale w pięknej pustelni z kamienia w regionie Bas-Vivarais, bo jest eremitą, i to eremitą piszącym wiersze. Ja jestem polskim mnichem, trapistą, pochodzącym z południowych królewszczyzn w widłach Wisły i Sanu. Nasza przyjaźń jest niezbitym dowodem na zbędność wszelkich rewolucji przynoszących ludom równość. Poznaliśmy się dwadzieścia lat temu, gdy mieszkałem jeszcze w Aiguebelle, kamiennym opactwie z XII wieku. Połączyła nas i zrównała poezja, a także chrzest. Czytałem i czytam jego wiersze. Florentin Benoit rozumie, co do niego mówię, bo zna Norwida, Miłosza, Herberta, słyszał o Gombrowiczu. W swoich antologiach, które regularnie publikuje, często pojawiają się polscy poeci, bo polska poezja jest naprawdę jednym z bardzo poważnych towarów eksportowych. Kierujemy się podobną filozofią, która głosi, że jedno dobre zdanie więcej znaczy niż setki pracowitych stronic. Podobnie definiujemy poezję i życie mnisze: jest ona/ono mistrzowskim skrótem rzeczywistości, uchwyceniem jej ulotności, kruchości i skrytego piękna, które odsyła nas do jedynego jej Autora. Podobnie chcemy zostać świętymi. I coraz częściej dzielimy się podobnymi na ten temat myślami, że jeśli człowiek odkryje osobisty projekt Boga wobec niego, to potem trzeba już tylko uwielbiać Go we wszystkim, patrzeć bacznie na naszych duchowych mistrzów i przyjmować każde zdarzenie jako list od Niego. Ale to oczywiście nie wystarczy, bo trzeba każdego dnia otwierać się na tę ogromną miłość, która zdolna jest upodobnić nas do Jego Syna.
Dlaczego te listy? Oprócz przyjaźni również dlatego: podręczników duchowości jest cała masa, i Bogu dzięki, z poradników można ułożyć górę bijącą na głowę Atlas. Sprawy w nich skatalogowane i zobiektywizowane na początku lektury wywołują w nas ogromny entuzjazm, ale później szybko o nich zapominamy. List jest inny, niczego nie sugeruje, nie radzi, nie wymaga, właściwie nie zajmuje się „życiem duchowym”, tylko dzieli się tym wszystkim, co jest w zasięgu pióra nadawcy z gór, toczy się czasami jak górski potok, ale częściej płynie jak spokojna rzeka niosąca w sobie wszystko: i piasek, i muł, gałęzie drzew i stary kalosz. Nie jest to krystaliczna woda z głębinowych źródeł, której nie wolno rozlać i zmarnotrawić. List czasami wsiąka w piasek, jeśli nikogo nie obchodzi. I tak jest dobrze. Ale niekiedy coś przyniesie na swoim grzbiecie, jedno słowo, jedno zdanie, czasami olśnienie. Jakby wbrew naszym skrajnym apetytom i duchowemu obżarstwu. Tak komunikują się mnisi. Uwielbiają też opowiadać leciwe historie z brodą, chrupać pancerne suchary śmiesznych, według nich, wiekowych historyjek, bo mnisi są jak dzieci, które akceptują tylko te opowieści, w których bezprawnie nie zmienia się kolejności słów, imion występujących osób i miejsca akcji etc.
List jest formą pojemną i jest to czuły instrument: zapisuje każde małe trzęsienie ziemi, jak też niby zwykłe spotkanie, dzwonek dziecięcego śmiechu zza glinianego muru kasby, ryk osła, pianie koguta; robi to szybko, bez szukania teologicznych obiektywnych formuł. Jak czuła błona fotograficzna łapie przechodzącego Boga. A skąd wiem, że to Bóg? Z tego prostego faktu, że później nie jest już jak przedtem, coś zaskoczyło w sercu, coś się zmieniło, coś wypiękniało, coś zatęskniło. I najważniejsze: stało się miłosierne dla drugiego. Listu nie nosi się w głowie, bo wypływa z serca, a jeśli jest on do przyjaciela, to nie dopracowuje się go i nie szlifuje jak traktatu teologicznego. List nie zabiera nam godzin przeznaczonych wyłącznie dla Boga. Z całym spokojem odkładamy pióro, gdy nas wzywają do uwielbienia Boga Jedynego. A w tym kraju wzywają go pięć razy za murami klasztoru i siedem razy w murach klasztoru, a nie można przecież powiedzieć, że te wezwania zza muru mnie nie dotyczą. W sumie tych wezwań jest aż dwanaście!
Wracając do przerwanego listu, oczywiście czasami tracimy wątek, gubimy całą smakowitość wykluwających się jeszcze przed minutą sformułowań, ale nie napinajmy się, przecież to tylko list z wakacji. Bo czymże jest życie trapistów? Błogosławiony Luc z Tibhirine bardzo lubił to klasztorne życie w górach. Nie należy ono do zbyt skomplikowanych i wymagających ogromnego natężenia uwagi. Należy tylko pozwolić mu płynąć i przyjmować to, co przynosi. W liście z roku 1966 do generała zakonu trapistów Ignace’a Gilleta zwierzał się, że ogromnie odpowiada mu atmosfera życia w Atlasie: „Twierdzę, że życie monastyczne jest czymś dziwnym dla świata i jestem bardzo szczęśliwy, że znalazłem się w klasztorze, w którym liczne, absorbujące troski są nieobecne. Mimo moich codziennych częstych kontaktów z ubogimi i chorymi w klasztornej izbie przyjęć czuję się bardziej zrelaksowany w tym algierskim klasztorze niż w europejskich opactwach, które żyją w gorączce niekończących się problemów związanych z adaptacją do współczesnego świata, dialogiem, ekumenizmem etc. Jeśli dewiza kartuzów niesie ze sobą mocną naukę: »Świat się kręci, lecz krzyż trwa«, to przecież hasło benedyktyńskie nie jest wcale gorsze: Pokój”.
I czyż Psalm 63 w mistrzowskim przekładzie Jana Kochanowskiego nie opowiada o tym pustynnym żywocie, który wyczekuje pokoju? Posłuchajmy:
Ku służbie Twojej, Boże, mój obrońca,
Wstaję rannego nie czekając słońca;
Pragnie Cię dusza, pragnie ciało moje
Jako dżdża ziemia w srogie letnie znoje.
Acz mieszkam między piaski niepłodnemi
W suchej, bezwodnej, upragnionej ziemi,
Przedsię, jakobych był w kościele Twoim
Tak Twój przybytek widzę okiem swoim.
Droższa niż żywot Twoja litość, Panie!
Przetoż, poki mi lat moich dostanie,
Będę Cię chwalił, będę Cię wyznawał
I ręce swoje ku Tobie podawał.
Nie mam pojęcia, jak taki monastyczny górski pokój rozlewa się w sercach ludzi z dolin. Wyobrażam sobie, że dzieje się to w jakiś niewidzialny sposób podczas naszych porannych modlitw, kiedy jeszcze nie wstało słońce. A może przy spotkaniach z gośćmi klasztoru? Może przez nasze zakonne listy? Jakkolwiek by się to działo, wszystkim życzymy pokoju i staramy się zachować go w swoich sercach, które z całych sił przylgnęły do monasteru Notre Dame de l’Atlas.
Michał Zioło OCSO
Drogi Florentinie Benoit,
– A człowiek jest tu inny, jest dobry – mówi Omar, taksówkarz, który odebrał mnie z lotniska w Fezie. Mówi jakby przed siebie, ale tak naprawdę do mnie. Obserwujemy podczas kilkominutowego postoju za Ifranem bijące się o chleb leśne małpy. Rzuciliśmy im bagietkę i, przestępując z nogi na nogę, obserwujemy. Postój był zaaranżowany w wiadomym celu, ale nie idziemy na siku w las, bo się boimy tych walczących małp. – Człowiek jest tu inny, jest dobry, bo potrafi się dzielić i modlić – ogłasza uroczyście Omar. Jak dla mnie, to trochę sztucznie brzmią jego deklaracje. Ileż to im podobnych wysłuchałem w różnych innych egzotycznych taksówkach, i na czerwonym fotelu u fryzjera z brodą proroka, który ściągał złą krew przy pomocy czarnych pijawek, i w poczekalni u dentysty, zajmującego się w wolnych chwilach kowalstwem. – Trudno zaprzeczyć – odpowiadam mu, gapiąc się na krzyczące na siebie małpy. Omar ogłasza ludzką dobroć i ludzką inność, niech mu będzie. Robi to jednak z ukrytą intencją, że niby tu, w Maroku, znajdę wreszcie prawdziwych ludzi, takich niepochodzących od małpy, a stworzonych przez Boga Jedynego. Omar ma nadzieję, że domyślę się, którą to część świata zamieszkują ci pochodzący od małpy, ci niezdolni wielbić Boga. Kiedy ruszamy, ostrzegam Omara, że człowiek może i dobry, ale kruchy jest, i że trzeba zostawić go w spokoju, nie mamić, nie obiecywać, nie kusić, nie podjudzać, nie napuszczać. Dobry jest, ale do pewnego momentu, bo drzemie w nim wężowa pycha, wręcz pokłady pychy, podobne do warstw geologicznych nagromadzonych od momentu upadku, przez wojny, prywatne morderstwa, klątwy, wykluczenia i niewierności raz danej przysiędze. Wystarczy – tak mówią – przemówić do tych warstw, zagrać na nich, obudzić je rytmicznym stukaniem archeologicznego młotka, werbla, kazania, hymnu, wtedy następuje katastrofa, wpisująca się w dziedziczną katastrofę. Mówimy wtedy: znów maszerują, będą zabijać innych, będą na koniec zabijać się miedzy sobą i w końcu z rozpaczy targną się na własne życie. Człowiek to obcy na tym świecie ze skazą nieba w sobie. Wybudzając się z amoku i jedząc bagietkę do kawy, dziwi się samemu sobie i swoim małpim czynom: „Jak to było możliwe?”.
W kaplicy eremity Alberta PeyriguÈre’a, ucznia Karola de Foucauld. On zawsze odprawiał tyłem do… Tyłem do grzechu, zwątpienia, zniechęcenia.
Drogi Florentinie Benoit,
jestem już tu, w Maroku, a przecież ciągle jeszcze tam. Tam, czyli we Francji, naszej Francji. Dowód? Bo rozmyślam o poetach, tych staromodnych, przeciwstawiających karnemu maszerowaniu prymitywnych, ale przecież czasami i oświeconych plemion, właśnie Loarę, rzekę swobodnie toczącą swoje wody. La Loire prend sa source au pied du mont Gerbier-de-Jonc – Loara ma swoje źródło u podnóża góry Gerbier-de-Jonc. Wkuć to zdanie na pamięć musiał kiedyś każdy francuski uczeń, wiesz o tym dobrze, podobnie jak wersety o jasnych włosach i niebieskich oczach jego przodków, nawet jeśli pochodził z Kamerunu czy z Korsyki i płynęła w nim krew mieszkańców Florencji lub Grecji. To nic nie szkodzi, że nigdy nie odwiedził podnóża Gerbier. Nie o to w tej edukacji chodziło. Miał obciążyć szkolną pamięć sławami tego regionu, takimi jak: Rabelais, Pascal, Lafayette, George Sand, Balzac, Abelard, Descartes, Bourdaloue, Saint-Just, Agnès Sorel. Jako też podjąć duchową wędrówkę do tego mitycznego regionu, którego kontemplacja uczyła, jak stać się prawdziwym dżentelmenem, choć słuszniej byłoby powiedzieć gentilhommem. Bo był to kraj niezwykły: Le pays de calme mesure – spokojnego umiaru, du bon sens – rozsądku, des enthousiasmes réflechis – mądrego entuzjazmu, de la gaité naturelle – naturalnej radości et de la foi raisonnée – i przemyślanej wiary – napisał gdzieś Georges Pillement. Na to pielgrzymowanie do Kraju Loary uczeń miał całe życie. I skoro już podjął pielgrzymowanie – to odtąd nic nie było zmarnowane, poddane przypadkowi, wydane złym emocjom i narcystycznym głodom, nawet jeśli to życie miało być brutalnie przerwane przed plutonem egzekucyjnym w takich miejscach jak choćby Chemin des Dammes. Ale w końcu Europa zapomniała o Kraju Loary, tak jak zapomniała o Grecji i jej doskonałej dyscyplinie, wyrażającej się w uznawaniu granic rozumu i sacrum. Pamiętasz? Pisał o tym Camus w eseju Wygnanie Heleny. Biedna Europa, która wybrała idee nasycania totalnych, poprawnych politycznie apetytów, które zawsze trącą prymitywną przesadą i nie znają umiaru, nie mają też żadnego związku z rzeczywistością. Ale po co tyle mówić, skoro istnieje jedno słowo opisujące tę sytuację: „ideologia”. Zamki nad Loarą stoją niewzruszone, ale Paryż płonie. Pozwolić mu spłonąć? To by oznaczało, że człowiek od małpy jest, no, może od dwóch. A może składać ręce i wzywać Boga? I śmiało przebić pułap dźwięku?! Bo jak inaczej odzyskać szacunek ludzi, którzy uważają się za stworzonych przez Boga Jedynego, którzy nie rozumieją i pogardliwie traktują tutejszych neopogan? Spluwają do Loary, myją w niej swoje samochody, zresztą to wszystko mogłoby dla nich nie istnieć. Od czegoś trzeba zacząć. Przywołać w pamięci Loarę, bo i my zaczęliśmy ją traktować jak ciek wodny. Nie dać sobie wyciąć tej partii mózgu, w której mieszka. Są tam zamki, przez które przebiegałem, poganiany przez francuską piękną przewodniczkę o mącznej cerze loarskiej topielicy. Przywołać i te drobne złomki związane z błogosławioną Loarą: w grobowcu nad tą rzeką leżą zgodni na wieki Kot Jeleński i Leonor Fini, a nad nimi rozwija się jak wstążka jeszcze i ta piosenka z lat polskiej wojny z bolszewikiem, cytowana przez Czesława Miłosza, ich przyjaciela: „Nad brzegiem pięknych wód Loary / Tam były moje urodziny”, i że stamtąd płyną wstążki i karabiny. Notuję jej słowa, na wypadek kolejnego sennego koszmaru, w którym przeplatają się moje szkolne lata, egzamin z polskiego i pojedyncze słowa wiersza, którego całości nie mogę sobie przypomnieć. Kiedy wybudzę się z niego, z ulgą sięgnę po te notatki. Chyba, że się zbudzę i okaże się, że naprawdę umarłem. Z meczetu vis-à-vis lektorium płyną śpiewnie recytowane wersety Koranu. Muszę je wytrzymać, pojąć, zaakceptować bez lęku. A nie da się tego zrobić bez Loary. Bez Loary będę tylko śmiesznym i godnym pogardy lizusem. Z Loarą stanę się wymagającym i uwierającym partnerem.
W naszej zakonnej kaplicy w Midelcie. Tych trzech modli się przodem do trzech, taka jest odwaga cenobitów.
Kończy się pierwszy tydzień Wielkiego Postu. Mnisi poszczą tu od rana do wieczora, wieczorem obiecano nam małe strzykwy zakupione na stoisku z rybami, które śpią na materacu z lodu, przykryte pierzynką z much. Strzykwy będą gotowane, ale z czym to będzie podane, tego już nie zdradzono. O ile dobrze pamiętam, ich atrament powinien być zamrożony w foremkach do lodu, by potem miękkim pędzlem z borsuczego włosia każdy z nas odmalował swoją wersję bajki Chłopca spod podłogi.
Drogi Florentinie Benoit,
podano wreszcie te strzykwy, ale z atramentem. Tak, mój drogi, jedliśmy wczoraj ziemniaki duszone ze źle oczyszczoną strzykwą. Ziemniaki były czarne, ale nikt nie protestował. Po prostu mnisi. Ale było to danie w pewnym sensie prorockie, bo po południu słuchałem konferencji o diable, a diabeł, jak ci jest wiadomo, to czarna atramentowa dziura, która tylko udaje słońce. Tak naprawdę nie ma on nad nami żadnej władzy, ale udaje się mu nas skusić i przekonać do jakichś fałszywych potrzeb i wartości, bo jako dobry psycholog odwołuje się do naszych dość pogmatwanych emocji, namiętności, obsesji. Wystawiamy więc twarz do tego fałszywego słońca z nadzieją, że w jego promieniach odnajdziemy poczucie sensu, radość i miłość, i doświadczymy zrozumienia świata, a także spłynie na nas satysfakcjonująca odpowiedź na graniczne pytanie: „Po co to wszystko?”. Przedstawiam ci jednak wersję w jakimś sensie optymistyczną, bo tak naprawdę ludzie niczego nie chcą doświadczyć i niczego nie szukają. Gapią się w to czarne słońce, żeby się znieczulić i zapomnieć.
Dziwna to była konferencja, prawdziwie antyestetyczna i antyerudycyjna, wygłoszona językiem prostackim, ubogim. Całość na pierwszy rzut oka wydawała się nieskładna kompozycyjnie, ale jakże to było mocne, prawdziwe, przekonujące! Odarty z całego estetyzmu postawiony zostałem przed pytaniem prostym jak cep: „Kogo więc teraz wybierasz, za kim się opowiadasz?”. Kogo wybieram i za kim się opowiadam – powtarzałem sobie, próbując jednak podświadomie rozwodnić to ostre pytanie. Rozwodnić tym jednym, małym słówkiem „jakby”. Posłuchaj sam: „Ta konferencja to jakby sam Jezus stanął przed drzwiami mojego serca i zapukał. Ostio et pulso”. Nie, nie „jakby” – On stanął i zapukał! Po prostu. Nagle zobaczyłem z przerażeniem, że diabeł przyjechał ze mną do Maroka w mojej walizie, a na lotnisku nie wykrył go skaner. Za to ja rozpoznaję go łatwo w tych wszystkich moich „jakby”, „jak gdyby”, „załóżmy, że”, „wyobraźmy sobie przez chwilę”, w tych wszystkich „metapoziomach” i cudzysłowach. Nie, nie kusi mnie seksualnie, czy szeleszcząc banknotami, nie kusi kolorem szmatki, pieczęcią, złotym łańcuchem, ale właśnie słówkami. Dlaczego więc Jezusowi nie odpowiedziałem? Nie odpowiedziałem, bo byłem, wciąż jestem, pełen lęku, że On odbierze mi władzę. Śmieszne? Ależ nie! Władzę nad moją teraźniejszością, moją przyszłością i oczywiście władzę decydowania o losie innych w miejsce innych. Władzę też oceniania innych, która przejawia się choćby w tej fałszywej szlachetności natychmiastowego przebaczania wszystkim i naokoło. Nie jest wielką tajemnicą, że taki odruch bierze się bardziej z lenistwa i pragnienia świętego spokoju niż z szacunku dla człowieczeństwa tego innego. Łże-przebaczania są podłością, bo tak naprawdę ofiarę traktują jak żenujący i zakłócający uroczystość poklepywania się po ramionach element. Ileż w takim spojrzeniu snobowania i nieskromności, że niby to ja widzę głębiej, szerzej, szlachetniej, i co najważniejsze – inaczej, coś w stylu: „Ty i tak tego nie zrozumiesz, kochanie”. Spod przymkniętych powiek wyrozumiale spoglądam i udzielam kredytu zaufania, potrzebnej szansy, temu oto na przykład stowarzyszeniu przestępczemu powstałemu ze złodziei, bandytów albo idiotów, i widzę w nim to „coś więcej”, jakieś zgrupowanie dobrych łotrów, przyszłych Dyzmasów, którym ja umyję twarze i poprowadzę w stronę pokuty. Myślę, że są to po prostu najzwyklejsze skutki choroby, która nas wszystkich dotknęła. Pycha? Zbyt to ogólne nazwanie. Choroba ta nazywa się nadmierną samoświadomością, olbrzymią samoświadomością naszego „ja” i obsesją autoafirmacji. Jesteśmy po prostu „przeuczeni”, „przeostrzeni” przez dyktat poprawności i nie umiemy już dawać prostych odpowiedzi. Nie widzimy tego, co natychmiast powinniśmy zobaczyć, bo nie ma w nas miejsca na Boga i Prawdę. Żyjemy koncepcjami, wciąż nowymi iluzjami, i nie tylko je wymyślamy, ale usiłujemy z całych sił dostosować się do nich. I kończy się to zawsze tak, jak się kończy. Co proponuję w zamian? Choćby taką uwagę Dietricha Bonhoeffera, że w naszej medytacji nie to jest konieczne, żeby odkrywać rzeczy nowe. Wystarczy, jeżeli słowo takie, jak je czytamy i rozumiemy, przeniknie i zamieszka w nas, wypchnie na zewnątrz nagromadzoną złą lub zbędną wiedzę. Maryja rozważała w swoim sercu wieści opowiedziane przez pasterzy. Postępujmy podobnie, nie zamartwiając się zbytnio o rezultaty, bo Słowo Boże jest bardzo aktywne, pragnie się dostać do nas i pozostać z nami. Stara się pobudzić nas do pracy i działać w nas tak, żebyśmy nie uciekali od Niego jak dzień długi. Wówczas będzie Ono nas przemieniać, także poza naszą umęczoną świadomością.
Wytęż wzrok. Gdzieś ukryli się Bóg, mnich i diabeł.
Michał Zioło OCSO (ur. 1961) – jedyny polski trapista, były dominikanin. Obecnie mieszka w klasztorze Notre Dame de l’Atlas w Maroku. Nakładem Wydawnictwa W drodze ukazały się: Dziennik Galfryda, Inne sprawy, Jedyne znane zdjęcie Boga, Listy do Lwa, Mamo, mamo, ile kroków mi darujesz?, Modlitwy wiecznego poniedziałku, Piosenka humbaka, a w 2018 roku wywiad rzeka z o. Michałem zatytułowany Po co światu mnich?