Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Dziennik Galfryda to zapiski mnicha, trapisty, który prowadzi życie ukryte za murami klasztoru – życie egzotyczne, a zarazem powszednie, zwyczajne i proste, po prostu ludzkie. Oddany modlitwie i pracy, Michał Zioło, wnikliwy obserwator, potrafi zarazem z pewnego dystansu spoglądać na rzeczy tego świata. Pisze o życiu duchowym i osobistych zmaganiach, ale też o współczesnym Kościele i jego bolączkach, obchodzi go rzeczywistość polskiej i francuskiej polityki, uczestniczy w intelektualnej debacie, przygląda się współczesnym modom. O mnichach mówi się, że żyją poza światem i zarazem w sercu świata. Takie właśnie jest życie, którego strzępy zawiera Dziennik Galfryda.
Galfryd to imię kota z poematu Christophera Smarta. Galfryd został nazwany w tym wierszu „sługą Boga żywego, służącego Mu co dzień punktualnie i pilnie”, który „poświęciwszy uwagę Bogu i samemu sobie, poświęca ją swojemu bliźniemu”. I „mruczy z wdzięcznością, gdy Bóg pochwali go jako dobrego kota”.
Przy lekturze poematu Smarta – pisze Zioło – myślałem przekornie, że właśnie tak powinien wyglądać spełniony mnich i szczery chrześcijanin. Umieściłem więc to imię w tytule niejako „życzeniowo”, dla zawstydzenia siebie, człowieka wciąż szukającego i wciąż w drodze.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 217
Copyright © by Michał Zioło OCSO 2009
Copyright © for this edition by Wydawnictwo W drodze 2009
Redaktor
Paulina Jeske-Choińska
Redaktor techniczny
Krzysztof Lorczyk OP
Projekt okładki i przygotowanie ebooka
Krzysztof Lorczyk OP
ISBN 978-83-7906-257-7
Wydawnictwo Polskiej Prowincji Dominikanów W drodze sp. z o.o.
Wydanie I, 2009
ul. Kościuszki 99,
61-716 Poznań
tel. 61 852 39 62,
faks 61 850 17 82
www.wdrodze.pl
Andrzejowi, Bożenie, Jarkowi, Krzysztofowi i Amelce z podziękowaniem
Od Autora
Galfryd to imię kota zpoematu Jubilate Agno Christophera Smarta, angielskiego poety zXVIII wieku, który słabo radził sobie ztzw. życiem iaresztowany za długi zmarł w1771 roku wwięzieniu.
Galfryd został nazwany wtym wierszu „sługą Boga żywego, służącego Mu co dzień punktualnie ipilnie”, który „poświęciwszy uwagę Bogu isamemu sobie, poświęca ją swojemu bliźniemu”. I„mruczy zwdzięcznością, gdy Bóg pochwali go jako dobrego kota”. Zopisu jego kocich zatrudnień wnioskujemy, że był stworzeniem żywym, wesołym i– jak się to dziś mówi – bezpretensjonalnym. Wszystko, co czynił, czynił na chwałę Boga, ajak twierdzi mój sławny współbrat Thomas Merton: „…okoń ipstrąg, kryjące się wgłębinie rzeki, zostają uświęcone dzięki swojemu pięknu isile. (…) Wielka, pobrużdżona, wpołowie ogołocona góra jest jeszcze jednym Bożym świętym. Nie ma innej, która byłaby do niej podobna. Jest sama jedna wswoim rodzaju; nic innego na świecie nigdy nie naśladowało inie będzie naśladować Boga wpodobny sposób. To jest jej świętość”.
Imię Galfryd użyte wtytule tej książeczki jest oczywiście wyrazem sympatii dla stworzeń całkowicie zgodnych zwolą Stwórcy, którą my, ludzie, stworzenia skomplikowane izranione, próbujemy ztrudem odkrywać. Również wklasztorze kontemplacyjnym. Miejsce to jest dobrą szkołą odszukiwania pierwotnego zamiaru Boga wobec człowieka, szkołą, wktórej wzrastamy ina powrót stajemy się „zjednego kawałka”, całkiem jednolici, awposłuszeństwie nabywamy spontaniczności kota Galfryda.
Przy lekturze poematu myślałem przekornie, że właśnie tak powinien wyglądać spełniony mnich iszczery chrześcijanin. Umieściłem więc to imię wtytule niejako „życzeniowo”, dla zawstydzenia siebie, człowieka wciąż szukającego iwciąż wdrodze. Ale przecież jest to również ogromna szansa iwezwanie.
Notatki te powstawały na marginesie klasztornego życia. Nie są wypolerowane literacko iwielce składne, są prawdziwe. Próżno szukać wnich duchowych porad igotowych kazań, aświat zdawałoby się egzotyczny pojawia się wnich na sposób absolutnie banalny, ale tak jest dobrze. Świat zaczyna do nas mówić, kiedy upływające dni zdają się podobne do siebie jak dwie krople wody ijesteśmy przekonani, że nic nas już nie może zaskoczyć.
Apoza tym… Tak, odchodzą ludzie ipomyślałem, że warto choćby ułomnie zaznaczyć ich obecność, obecność czyli ZAMIAR Boga. Piękny zamiar. Trzeba się tylko do niego przedrzeć igo odczytać.
Michał Zioło OCSO
1999
5 stycznia 1999
Dziś Tibhirine. Mocne słońce. Iciężka atmosfera po przyjeździe, sąsiedzi „wemknięci” wsobie. WTamesgide rąbią zhelikopterów rakietami. Minęliśmy cały konwój, przyciągnęli nawet ze sobą czołg, stoją wojskowe karetki zczerwonym półksiężycem, ite prawie dzieci zpoboru whełmach kurzą papierosy – będą się bić zterrorystami, może nawet zastrzelą swojego kumpla zdzielnicy, który poszedł wgóry. Nie, to ich zastrzelą.
Eskortują nas starzy znajomi – ten pajacowaty żandarm przebrany za Rambo, Duża Pupa zdyndającym pistoletem, Chudy notujący coś pilnie wkołonotatniku – on tu robi za politycznego tej grupy, Bezbarwny – ten jest kierowcą ibohaterskim kucharzem – na postoju dzieli się znami kradzionymi mandarynkami. Tym razem nie ma Intelektualisty, który nasz samochód nazwał „pierdoletką”.
6 stycznia 1999
Wogrodzie nuncjusza zakwitł migdałowiec. Nuncjusz Kasuja jest odważnym człowiekiem. Kiedy w1996 zaczęli zabijać naszych, poprzedni nuncjusz zamknął ambasadę iprzeniósł się zwszystkimi betami do Tunezji, aon, Kasuja, został. Był wtedy skromnym sekretarzem ambasady. Wynajął pokój wluksusowym, dobrze chronionym hotelu istamtąd telegrafował do Watykanu. Na korytarzu zaczepiały go luksusowe prostytutki. W1997 Jan Paweł II mianował go nuncjuszem. Akurat wdniu nominacji opat zAiguebelle przyjechał zkurtuazyjną wizytą do Algieru. Pojechaliśmy zKasują nad brzeg morza do Staoueli – pierwszego klasztoru trapistów, teraz zamienionego na komunałkę. Wdrodze powrotnej opat Andrzej się śpieszył iwysadził biednego Kasuję pod Algierem. Biedny Kasuja nie pisnął ani słowa, znominacją wkieszeni drałował dwa kilometry do swojego luksusowego hotelu. Kilka dni później Andrzejek: „Och, ekscelencjo, gdybym to ja wiedział, gdybym to ja wiedział!”.
Wogrodzie nuncjusza migdałowiec zakwitł. Przez siatkę ogrodzenia zerkam na manewrujące wzatoce okręty iprzed lekcjami powtarzam arabskie słówka. Potem jak stado matołów powtarzamy za Rabeą, naszą uczytielką, że Algier to „Mdina kbira”, duże miasto, iprzybywając do niego statkiem, jesteśmy bardzo zadowoleni, aoto nasze dokumenty czyli łysmyk. Ktoś dzwoni do drzwi, brat Francisco rozgrzany kursem arabskiego drze się przez drzwi: Szkun?! (Kto?). Cisza. Apotem jakiś nieśmiały kobiecy głosik: „Ale ja nie mówię po arabsku…”. Imy jak stado pawianów: „To się uczyć, uczyć się!”. Francisco otwiera szeroko drzwi: „Ja też nie mówię, proszę pani”. Rabea ucisza rozbrykaną klasę. Mam 38 lat. Gombro.
Ja też nie mówię, ale mówię. „Niech zust waszych nie wychodzi żadna zła mowa”. Milczeć, bo milczenie przyzywa miłosierdzie, milczeć ibłogosławić. Utraciłem wszystko, amimo to sądzę, dobijam się oakceptację, szacunek, ciepło. Zostaw, sprzedaj, porzuć ichodź za Mną! Sprzedawać co dnia. Jeśli Chrystus Mądrość Przedwieczna tak radzi, On Wzór Rzeczy? Nagromadziło się, to sprzedaj.
X., terrorysta, spowalnia śpiew psalmów, wybija całą wspólnotę zrytmu. Dobrze wie, że jest bezkarny, bo wspólnota ma iść za kantorem, aon właśnie został nim mianowany. Jego duże krowie oczy zachodzące mgłą, kiedy tokuje.
9 stycznia 1999
Kazanie św. Augustyna na narodzenie Jana Chrzciciela: Jan mógł zagarnąć łatwo sławę mesjasza, bo lud tylko na to czekał, imponował mu Jan.
Nic bardziej żałosnego nad mnicha zagarniającego Ewangelię dla siebie, swojej medytacji, dla podparcia swojej zapleśniałej mądrości. Ale tak naprawdę nie otym myślę – myślę opowrocie do Miasta, kiedy będę stary; przyjadę wprzebraniu, żeby się cicho pożegnać iraz jeszcze pochwalić rzeczy, zaraz potem umrę.
Zaproszenia do naszych małych wieczności. Przypominają one małe schowki na narzędzia, przytulne strychy, kajuty, wąskie pokoje, dobrze zamaskowane jaskinie, ukryte wgęstych liściach gniazda. „To będzie dobre dla ciebie, tak, wsam raz”. Ciepło iujutnie, przytulnie, na naszą miarę iwyobrażenia. Tylko dlaczego do pioruna wmawiamy innym, że tak samo mają się urządzić, żyć tak, skąd to zdziwienie, że dla innych to po prostu zaduch, strych, piwnica, piekło Dostojewskiego zpająkami, brudna, rozsypująca się łaźnia. Taka może być starość wklasztorze: zjesz sobie kaszki na mleku, odpiszesz na duchowe pytania siostry Zuzuli, zacerujesz zieloną nitką brązowe skarpetki ipójdziesz spać zbłogim przeświadczeniem, że bez twojej modlitwy cały ten świat całkiem by już zszedł na psy. Prośba: „Świecie, naszczekaj na tych zadufanych nudziarzy! Świat zepsiały: „Hau, hau!!!”.
Rabea wychodzi po lekcjach arabskiego obładowana siatkami. Te jej siatki – kapiące posoką, bo taszczy do domu jakąś baraninę, lwinę, wężynę, zawinięte wstary „El Watan” („Naród”), omotane siecią kalafiory, szpinaki ipojękujące wciasnych okach ostrej żyłki pomidory. Irybi ogonek jeszcze drgający wysunął się ztej góry zakupów iwdzięcznie zamiata ulicę wrytm jej kroków. Jeszcze ryż musi kupić.
Atutejszy Kościół spełnia się wwywiadach dla francuskich gazet. Mam niedobre wrażenie, że doskonale odkrył, czego od niego oczekują. Oni oczekują od niego bohaterskiej skromności, która zmazałaby niedobrą kolonialną przeszłość. Dlatego te papuzie dziobki powtarzają coś o„małej obecności” Francuzów! Bo jest jeszcze „duża obecność” zpancernym wozem iarmatą. Iśmierć moich Braci. Nie dają temu ziarnu obumrzeć, przekopują wciąż tę ziemię, grzebią wgrobach kijaszkiem iWIEDZĄ, co ta śmierć przyniesie. Skąd wiedzą?! Nie wiem, osłabia mnie to, pewnie na zasadzie analogii zinnymi historiami męczenników. Ta wstrętnawa zdolność używania metafory, łączenia drobnych faktów wsymboliczną opowieść dla gazet. To nie jest teologiczne spojrzenie na historię, nie. No idlaczego się czepiam, pewnie moja małostkowość stała się jeszcze bardziej małostkowa. Na stole wlektorium listy, dużo listów. Strach.
Stanąć przed Bogiem – Ogniem. Poruszające jest dla mnie orędzie Sądu Ostatecznego wKoranie. Nieubłagalność ognia. Imy wpapierowym ubraniu naszego autorytetu, naszej wiedzy oNim. Zetknięcie się zOgniem. Mnich jako biedny człowiek zapatrzony wOgień: lęka się ima ufność. Jakie mądre te rozmyślania Ojców otym, że trzeba się przerazić tego taplania się widiotyzmach, roztrząsania afer jednodniowych jętek. IReguła jako uświęcenie Bożej niecierpliwości wobec wszystkiego, co pożera czas, człowieka, aco zawsze jest formą ucieczki, niezgodą na całkowite zawierzenie Pedagogowi.
15 stycznia 1999
Dziś zebranie prezbiterium algierskiego. Kapłani. Usiadłem obok dwóch księży robotników. Ich pobrużdżone twarze, skóra zniszczona alkoholem, papierosami irobotą wfabryce. Palą tutejsze „ekstra mocne”, ciągną głęboko, do dna płuc, do fundamentów ich przegranego życia. Wiedzą, że przegrane, no ico ztego – zdają się mówić ich nonszalancja, bezczelność – bo my nic nie wiemy ożyciu, aoni wiedzą. Ocaleńcy zrozbitego plutonu, jeden całe życie wzakładach metalowych, drugi wpoligrafii. Kaszlą, pokazują przeżarte tytoniem zęby. Gdybym im powiedział, że na strajk w Stoczni Gdańskiej ksiądz przyjechał wypasioną bryką, bogaty ksiądz, irobotnicy się uniego spowiadali… No tak, ale to były dwa różne społeczeństwa ito zdziwienie francuskich socjalistów, że jak to – robotnik iMatkę Boską iportret „konserwatywnego papieża” zawiesza na bramie?! Unas zksiędzem rozmawiało się po pracy, nic mu do śrubek, podkładek ikątowników, każdy na swoim, jak przystało, ci tu pisali robotnikom odezwy, strajkowali znimi, niby odnaleźli ich w„środowisku życiowym”, bo robotnik francuski do kościoła nie chodził, dalej nie chodzi. Nawet nie wiadomo, czy ktoś taki jeszcze istnieje. Gorycz tych dwóch, sprzedaliby bazylikę św. Piotra irozdali pieniądze ubogim. Co im odpowiedzieć? Może zacytować tego kardynała, który na podobnie waleczne propozycje miał odpowiedzieć: „Zwielką troską pochyliliśmy się nad problemem sprzedaży, jednak jak dotąd nie znalazł się wystarczająco bogaty nabywca”. Biskup Tessier zagaja, tych dwóch rusza zkopyta ipółgłosem komentuje każde jego słowo. Nasza algierska konfederacja związków zawodowych, La CGT, nasi dyżurni socjaliści zepoki Fourriera.
16 stycznia 1999
Sprzątam wkaplicy irozbieram bożonarodzeniową szopkę. Na oknie siedzi kot znajda, wyzdrowiał już, ale dalej brudny jak jasne licho, bo śpi wywłoka pod samochodem naszego portiera. Portier śpi wsamochodzie, całymi dniami, pilnuje nas ichroni przed miejscowym terroryzmem. Siła spokoju, czasami tylko dla zdrowia maszeruje po naszym podwórzu inawet podczas tej gimnastyki nie marnuje niepotrzebnie energii – każde okrążenie odfajkowuje, kładąc na parapecie okna jeden kamień. Zbierze się przygarstek – idzie polegiwać na samochodowej kanapie.
Jakieś wypindrzone artykuły oskomplikowaniu dogmatycznym chrześcijaństwa iorzeźwiającej prostocie islamu. Oczywiście – im mądrzej, tym głupiej, ale takie artykuliska dobrze się sprzedają, aczłowiek nadal nie jest „prosty”, ani Bóg nie jest „prosty”. Gdzieś na dnie tej pisaniny słychać wołanie opomoc ito należy przyjąć zpowagą, ale ukryte ultimatum, że jak się „nic nie zmieni”, to przejdę na islam, to już jest czysta przemoc. Nasz dominikański pułkownik Studziński odpowiedział kiedyś na takie pogróżki po żołniersku, „po prostemu”: „Panie kapitanie, Pan Jezus nie ma zpana kapitana pożytku, to iMahomet nie będzie miał”.
17 stycznia 1999
Mgła spowijająca nasze algierskie wzgórze zpyszną bazyliką Najświętszej Maryi Panny iposągiem biskupa Lavrigerie, który kikutem prawej ręki celuje wniebo. Rękę mu odrąbano, bo dzierżył wniej krzyż. Mgła na wzgórzu, my pod nią, pod nami morze. Buczą okrętowe syreny. Nasze tu przeczekiwanie, przeczekiwanie życia, bo wciąż nie ma zgody zprefektury na stałe osiedlenie się wTibhirine. Deszcz, deszcz, obolałość izmęczenie sobą. Cierpienie. Wstrętny zespół zabezpieczeń. Panika przed krytyką, atak, kiedy prawda zbliża się do serca, propaganda własnych sukcesów, krytyka zachowań uinnych, słowa, żeby ten drugi poczuł się poniżony. Ijeszcze ta przesadna, fałszywa wrażliwość moralna jak ubuntowników Dostojewskiego, rzeczywiście – stłoczenie na małej przestrzeni, zamknięcie wszystko to wyzwala. Ale nie jest to dobre wytłumaczenie. Nie bronić się. Nie bronić się – motto uczniów Chrystusa.
Pomieszkiwanie wszklanej kuli. Przypominamy mimów, którzy przed publicznością dotykają niewidocznych ścian, sufitów, budują prawdziwą przestrzeń zpowietrza, dom, który nie istnieje. Oni bawią się jak to komedianci, my tkwimy wniewidzialnej klatce nie przez wymóg sztuki, ale jako ofiary własnych wyobrażeń isamowoli, która dumna itragiczna odrzuca głos Boga wzywający do mądrego umiaru. Umiar? Tak, nie ma innego lekarstwa na chorobę nadgorliwości synów Zebedeusza. Być może najpierw muszą dojrzeć do strachu przed śmiercią.
21 stycznia 1999
Ajednak noszę wgłowie tę strunę światła – naprężoną ibolesną, ale radosną, bo światło to rozświetla wszystkie moje kłamstwa ipokazuje jeśli nie drogę, to wąską, ale pewną ścieżkę. Jak bardzo odbiega ona od moich wyobrażeń ożyciu religijnym! Odwołuję się do mojej pamięci, bo światło mnie do tego zachęca, ale pamięć nie ma nic wspólnego zmoimi wyobrażeniami, choć zdawać by się mogło, że właśnie tak. Pamięć jest pamięcią ocalenia, ocaleń, wybawień, ale ztym memento, że kiedyś umrę, nie będzie mnie, kiedy inni będą. Odwołuję się do pamięci, bo ta przypomina, że ocalenia następowały wbrew moim wyobrażeniom oocaleniu: ajednak zawsze było inaczej. Niezmienne było tylko to: nienawiść jest krótka, zwycięstwa na krótszą metę są na krótszą metę. Podnieść głowę, otrząsnąć się zszeptów, komentarzy, całego tego głupstwa. Ijak mówi św. Benedykt, śmierć mieć zawsze przed oczyma.
Tibhirine – obskurny, brudny, zimny klasztor. Wkuchni, wpiekarniku szczury zrobiły sobie gniazdo, gotuję na tej kuchni pomidorówkę, smażę frytki, przyrządzam sos do baraniny.
31 stycznia 1999
Wsamochodzie nieznośna atmosfera. Jesteśmy wszyscy zmęczeni tą podróżą przez Medeę, wąwóz, Blidę, do Algieru. Jak zwykle otoczeni żandarmerią, wsumie na całej trasie zaangażowanych jest wnaszą ochronę 60 ludzi. Czterech skromnych mnichów i60 policjantów. Ventura przestał jeździć do Tibhirine, bo eskorta narusza pokojowe przesłanie Christiana. Itakie tam mistyczne szlachetności. Mam to wnosie, jeżdżę, jem kradzione mandarynki podawane wczapce żandarma, gotuję pomidorówkę „na szczurach”. Mkniemy, wokół ludzie widziani przez sekundę, dwie. Za Medeą nasz Rambo wyszarpuje zkabury pistolet iwychylony przez okno macha znacząco przed nosem zbyt wolno jego zdaniem ustępujących przechodniów. Morderstwa trwają. Stwierdziłem (powinienem szlachetnie dodać „zprzerażeniem”, ale byłoby to kłamstwo), że się przyzwyczaiłem do tych… informacji. Zamach, wybuch, wciąż jest dla nas newsem.
Sokole oko albo łyczek Michała
Nie jest łatwo pisać oMichale ijego życiu utrapistów. Pomimo że on to życie ukryte – „ziarno otulone Bogiem” – ukazuje nam jak na dłoni. Amoże właśnie dlatego? Wprowadza nas nie tylko za mury klasztoru, ale do swego serca, umysłu. Wszystkiego możemy dotknąć, zobaczyć, jak przez „rzeczy najbanalniejsze iobowiązki przedziera się do Boga”. Lecz skoro to wszystko takie proste, tak odsłonięte, tak namacalne – to rodzi się lęk, że może za mało widzimy albo źle widzimy. Nie dostrzegamy tego, co najistotniejsze. Jednym słowem może wyjść na jaw, że jesteśmy ślepi.
Wpewien sposób to nieważne. Michał nie lubi napinania mięśni intelektu, pozowania. Po prostu musimy się cieszyć, że człowiek, jakkolwiekby się otworzył, itak pozostanie tajemnicą. Ito jest piękne.
*
Kiedyś stwierdził, że kapłaństwo pozwoliło mu odgrzebać życiową prawdę, iż najważniejsze jest współczucie. To współczucie przejawia się uniego na dziesiątki, setki sposobów. Mnie szczególnie fascynuje to, które wyraża się poprzez… podpatrywanie, jakby powiedział, zza firanki. Zwykle ta czynność kojarzy się ze wścibstwem, auniego jest ono kształtem miłości izachwytu. Świętym podpatrywaniem. Bo żeby człowieka pokochać, trzeba go uchwycić spojrzeniem, podsłuchać, zapamiętać jego niepowtarzalny sposób noszenia się, wysławiania, oddychania. Nie można go przecież minąć obojętnie.
Przypomina mi często Felliniego, tego mistrza włoskiego kina, który swoją miłość do człowieka malował przez rejestr jego śmieszności, groteskowości, teatralności. Jakże cudowne są wtym dzienniku opisy trapistów, próbujących zindywidualizować swoje zakonne uniformy poprzez oryginalną czapeczkę, szalik, kurtkę. Przydają sobie barw niczym strojące się wkolorowe piórka ptaki. Michał jest zresztą zafascynowany ptasimi genami wczłowieku, jakby był wyznawcą teorii, że człowiek nie zszedł, ale sfrunął zdrzewa. Jego współbracia mają kaczy chód, koguci krok, potrząsają grzebieniem ipatrzą raz jak kury, raz jak sokoły. Nawet po śmierci przypominają ptaki. Klasztor czasem przemienia się wkurnik czy wwolierę. Ptasi bracia, ptaśki, które sfruwają na jakiś czas na ziemię, apotem znowu wzlatują.
Michał jest miłującym prześmiewcą. Wjego śmiechu jest zachwyt iszczęście, że wstarym współbracie, który ze wszystkich względów powinien prawić tylko omarności świata isiebie samego, odkrywa człowieka, zodcieniem próżności ichęci podobania się. Do końca. Znajdując pod powłoką habitu „zwykłego człowieka”, ma satysfakcję niczym detektyw, który trzyma wręce koronny dowód…
Ojciec Józef wzakrystii przegląda się zzadowoleniem wlustrze, ma 85 lat iwidać, że bardzo siebie akceptuje. Potem przegląda się wlustrze zamontowanym wwindzie. Zadowolony, bo nie zestarzał się tak bardzo między jednym adrugim spojrzeniem wzwierciadło. „Ktoś mi powiedział, że wyglądam najlepiej ztych po osiemdziesiątce” – pochwalił mi się. Pewnie sprawdzał czy to prawda. Dla niego prawda.
Jeden zulubionych emigracyjnych pisarzy Michała – Andrzej Bobkowski (właściwie wszyscy jego ulubieni pisarze to emigranci), stwierdził kiedyś, że dobrym pisarzem jest nie ten, kto ma najbardziej gładkie pióro, lecz ten, kto najwięcej dostrzega. Michał ma sokole oko. Nic nie ujmując jego pióru.
Jego współczucie jest ubezpieczone dystansem.
Zdaje mi się, że odczuwam uniwersalne współczucie. Oczywiście, że sam zsiebie się śmieję, gdyż brak mi najzwyklejszego współczucia wobec brata, który je czosnek, nie myje się ifałszuje wchórze zakonnym, tak niedaleko ode mnie, na odległość zapachu.
Michał się przysuwa iodsuwa, na odległość zapachu. Tyle, ile człowiek potrafi znieść – pchany sercem, ograniczany zmysłem powonienia. Czosnek przegania nie tylko wampiry, ale fałszywe współczucie, patos.
*
Przewędrował kawał drogi, żeby znaleźć swój punkt obserwacyjny wAiguebelle, wProwansji, pośród pól lawendy. Ito jest rzecz, której do końca nie pojmuję. Ichyba on sam nie do końca rozumie, czemu tak wyszło, że osiadł we Francji, której ze wszystkich sił unikał. Chciał do Afryki…
Za czym on tak gonił albo przed czym czy przed kim uciekał? Odszedł od dominikanów, bo pewnego dnia wogrodzie krakowskim na rozmyślaniu „zaświeciło mu wmózgu, że chyba nie skończy tam, gdzie zaczął”. Pobiegł ztym do spowiednika, który kazał mu porzucić omamy, czyli literaturę ipoezję, iwziąć się za św. Tomasza. Ale nic to nie pomogło. Został ukłuty przez trapistów. Wybrał drogę większej „nieużyteczności”. Zdało mu się, że dominikanie zbyt duży akcent kładą na sprawność iefektywność działań. Aon chciał być sługą nieużytecznym igłównie chwalić Stwórcę. Ale czy nie mógł być sługą nieużytecznym wPolsce? Kiedyś tak mi to wytłumaczył:
Zapewne wpięknej ojczyźnie byłbym bezpieczny, ale czy wolny? Czyż nie mówiliby „za kogo on się ma, czyż nie znamy jego rodziców”, „to, co czyni, jest ze wszech miar śmieszne”? Zapewne nie byłoby tak tragicznie, miałbym wszystko, czego dusza zapragnie. Anawet coś więcej: tak zwane środowisko, swoich uczniów izwolenników, atakże swoich oswojonych iprzewidywalnych nieprzyjaciół. Mógłbym objadać domy wdów, słuchać ciepłych połajanek.
Tak więc poletkiem brata Michała jest Francja. Cudze pole, ziemia jałowa, apoprzez tę jałowość – najżyźniejsza. Ogród, wktórym jeździ na traktorze, uwija się złopatą igrabiami, nigdy nie będzie do końca wyplewiony. Za Miłoszem ceni sobie ogrody porosłe wmiarę pokrzywami, wktórych perz przebija swoimi psimi zębami korzenie kwiatów.
Michał nie chce zejść ze swego poletka, opuścić swego ogrodu. Jest wierny imoże to główny powód, dla którego jest mi tak bliski. Żyjemy dzisiaj w„świecie płynnym”, gdzie wszystko jest tylko na próbę, na jakiś czas. Nawet zakonnicy zrzucają habity iwyznają, że kiedyś mieli powołanie do bycia wklasztorze ibyli szczęśliwi. Ale to się zmieniło. Teraz są gdzieś indziej ikimś innym iteż są szczęśliwi. Inikogo za to nie winią – ani Boga, ani siebie. Żyjemy wświecie przemijających oczywistości. Wierność nie jest już powszechną miarą szczęścia… ani powołania człowieka.
No to może łyczek Michała? Ziołolecznictwo. Jego ulubione powiedzenie: łyczek Bobkowskiego, łyczek Miłosza, Stempowskiego, Kijowskiego, Gombrowicza, Paska… Michał na co dzień pracuje przy wyrobie Alexionu, antydepresyjnej mieszanki z52 ziół. Anocami jeszcze, walcząc zopadającymi powiekami, pichci mikstury na potrzeby swoje iswoich wiernych czytelników. Swoje mistrzostwo uzyskuje wlistach – gatunku, który nie przynosi literackich oklasków, przynajmniej za życia.
Awięc łyczek Michała.
Od dziecka chciałem być ofiarnikiem. Takie było moje powołanie, to pierwsze, najczystsze, odrzucające ze stanowczością dziecka wszystko, co zbędne – awięc nie było to całkiem po dziecięcemu, jak teraz myślę.
Jakkolwiek zmieniło się moje życie, to obietnica trwa. Ta pierwotna. Trwa wspólnota losów. Umowa.
Kochałem Cię, Boże, ze wszystkich sił swoich…
Umowa, wydawałoby się, słowo tak mało romantyczne, nieefektowne raczej, zkrainy buchalteryjno-urzędniczej pochodzące. Nieprzystające do tej pierwszej, pierwotnej miłości. Do poety. Apoza tym, co to za umowa dziecka zPanem Bogiem? Dzieci mówią różne rzeczy. Marzą oróżnych zawodach, twierdzą, że zostaną policjantami, aktorami, kominiarzami. Nie można ich ztego rozliczać.
UMOWA. Słowo mało romantyczne, bolesne… ajednak skuteczne wtym przypadku. Ale ojakiej wspólnocie losów pisze Michał. Zkim? ZBogiem? Zczłowiekiem?
*
Taszczę mechaniczną piłę aż pod skałę zbłogosławiącym świat Chrystusem, tnę na kawałki powalone przez wichurę drzewo, idzie to sprawnie, potem biegnę do telefonu, iproszę, jestem znów na farmie, znajduję kawał zardzewiałego drutu iidę uwiązać różę przy studni. Wracam do mojej kajuty isłucham Brahmsa, lektura. Owocnie, wbrew czasowi.
Izaraz potem następuje zapisek:
Ojciec Bonawentura upadł izłamał sobie kość udową. Ma 93 lata, stary, rozrośnięty dąb. Zapewniamy się fałszywie, że z„tego” można wyjść. Wiemy, że to już koniec.
Święty Benedykt zalecał braciom, aby śmierć mieli zawsze przed oczyma. Oto jedno Michał nie musi się martwić. Spuszczanie braci do głębokiego dołu – zreguły starszych okilkadziesiąt lat – to jeden zjego częstych obowiązków. Aż sam się dziwi sprawności, zjaką to czyni. Trapiści wAiguebelle chowają swoich braci bez trumny, bez całunu bezpośrednio do ziemi. Inadają im numery, licząc od refundacji zakonu w roku 1815. Teraz idą numery sześćsetne.
Piszę jego piórem, aon wgłębokim na dwa metry grobie. Forma pamięci onim. Widziałem, jak po raz ostatni wyjeżdżał do szpitala. My, ludzie zza firanki.
Wlatach sześćdziesiątych Thomas Merton swoimi książkami spowodował masowe powołania do trapistów. Nowicjusze nie mieścili się wklasztorach. Mówiono nawet oepidemii mertonki. Te czasy minęły. WAiguebelle od czterech lat nie było żadnego powołania.
*
Michał patrzy, jak ojciec F. kłusuje obok niego „na stopach podobnych do biegunów”, wyprzedza go, ścina zakręt, jak ojciec J. łapie równowagę, a„ojciec Kiwi, jak każdy nielot, pomaga sobie krótkimi skrzydełkami – prze powietrze przed sobą niczym lokomotywa mimo sędziwego wieku”. „Gdzie my się tak śpieszymy?–pyta iodpowiada: „Do ołtarza”.
Czasem powątpiewa wsens swego pisania, bo przecież ono itak nie zbawia, ale Bogu dzięki, pisze dalej, bo ratuje go prawda o„nieużyteczności”. Tak, słowo nie zbawia, ale czasem leczy. Michał boi się jednego, jedna „nieużyteczność” go przeraża – życie bez miłości. Bo to pojęcie sprzeczne. „Po to tu przecież jesteśmy, po to tu marnotrawimy nasze życie, żeby ją chronić, przyjąć, dać”. Jesteśmy wezwani do jednego: „Do śmierci inieba. Do zmartwychwstania wNim zPrzyjaciółmi”.
Jestem niewypłacalnym dłużnikiem Michała. On ijego błogosławione marnotrawienie jest wkażdej mojej książce. Dziękuję mu za wszystkie niezliczone łyczki, za jego przypadki, które mnie wspomagały przy pisaniu nie tylko Trufli iCudzego pola.
Jan Grzegorczyk