Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zebrane w tomie Jedyne znane zdjęcie Boga teksty ojca Zioło są jak mądrość Ojców Pustyni, tyle że ich autorem jest świadek wszystkich zwycięstw i klęsk współczesnej cywilizacji. Bagaż peryferyjnej kultury urodzonego między Wisłą a Sanem pilnego czytelnika Mickiewicza i Miłosza dźwiga dziś trapista-Europejczyk z opactwa na południu Francji, czerpiąc obficie ze swoich duchowych mistrzów -- św. Benedykta, Mertona i zamordowanego przez terrorystów współbrata -- męczennika z Tibhirine -- Christiana de Cherge.
Żadnego kaznodziejstwa w tej książce nie znajdziemy. Trapista przekazuje nam natomiast coś innego: jeżeli naprawdę szukasz Boga, jeżeli naprawdę pragniesz tego tajemniczego, wewnętrznego światła, o którym wiesz, że jest, że istnieje, ale którego nie znajdujesz wokół siebie, musisz wykonać pewien ryzykowny krok, musisz odebrać światu prawo do zagłuszania twoich myśli, do sterowania twoimi pragnieniami, do popychania cię przez kreatorów mody, krawców idei, łowców wyznań, teoretyków gier, musisz na chwilę, na jeden krótki moment odzyskać równowagę ciszy, wewnętrzny szept twojego własnego ciała i twojej własnej duszy, musisz się zdobyć na ten jeden głęboki oddech własnej samotności.
Ze wstępu Pawła Huelle
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 270
Michał Zioło OCSO
Jedyne znane zdjęcie Pana Boga
wdrodze
Copyright © Michał Zioło, 2003
Projekt okładki, stron tytułowych i rozdziałowych
Joanna Dąbrowska
Redaktor
Jolanta Czapczyk
Redaktor techniczny
Agnieszka Bryś
Fotografie na stronach rozdziałowych © Teodor Jeske–Choiński
Wydawnictwo W drodze dziękuje Wydawnictwu Homini za pozwolenie wykorzystania na okładce fotografii autorstwa Tomasza Mertona zamieszczonej pierwotnie w książce Jima Foresta Tomasza Mertona życie z mądrością. Biografia, Wydawnictwo Homini, Bydgoszcz 1997.
ISBN 83–7033–482–2
Wydawnictwo Polskiej Prowincji Dominikanów W drodze sp. z o.o. Wydanie I, 2003 ul. Kościuszki 99, 61-716 Poznań tel. 61 852 39 62, faks 61 850 17 82 [email protected] www.wdrodze.pl
Naokoło wszystko kiwa, szepce, ciągnie nas za włosy, za ręce, za poły, aby nas przestrzec.
Stanisław Vincenz
Trza umieć czytać ten ślad…
ks. Józef Tischner
Maćkowi Ziębie na dwudziestolecie naszej przyjaźni
Pascha miłosierdzia
Zamknęliśmy drzwi za wiekiem XX i wkrótce ludzie zasiądą do podsumowań. Ileż otrzymamy encyklopedii, relacji, rachunków, wspomnień… Ktoś napisze, że był to czas wielkich nadziei i rozczarowań, wojen i długich okresów pokoju, aspiracji wspólnot i bezwzględnej likwidacji tych, które przetrwały tysiąclecia; że był to czas Ziemi jałowej i Ziemi Ulro, powolnego przepoczwarzania się człowieka w „człowieka bez właściwości”, wiek zwierza–Państwa, bezradności języka, który utracił krzepkość i zdolność opisu ludzkiej krzywdy, zamkniętej teraz w abstrakcyjnych liczbach.
Gdzieś pod spodem zdarzeń naszego wieku pulsowało to „coś” — jakby obrzydzenie stworzeniem — i rodziło niecierpliwość. Niecierpliwość naprawy innych i siebie, wykreowania czegoś, czym mógłbym się rozkoszować już za życia, i głupim zdawał się poeta, który ośmielił się napisać: „Wolno, moje owieczki, wolno postępujcie…”. A metoda eliminacji leżała pod ręką, a zaraz obok likwidacja. Gdzieś pod spodem pulsowało obrzydzenie — nie tylko inaczej myślącymi, wiary innej i zwyczaju, ale wprost człowiekiem, dlatego że jest człowiekiem. Obrzydzenie arystokratyczne — które mściło się na świecie i wycofywało człowieka z „poświęcenia”, pchając ku „prywatności” — i to prostackie: upokorzonego tyrana, który w młodości przegrywał w skata.
Żyją jednak w historii takie teksty, które oparły się obrzydzeniu i w ukryciu modelują wciąż ludzkie serca według wzoru biblijnego: „jak było na początku”. Zmartwychwstały bowiem, którego nie krępuje ni czas, ni przestrzeń, mocno je przeniknął swoją Ewangelią i zostawił ślad. Ten ślad Zmartwychwstałego to udzielanie wszystkim i wszystkiemu miłosierdzia. Tak pragnął Jego cierpliwy Ojciec, który nie chce śmierci, zemsty, zatracenia.
Odwołam się do jednego z takich tekstów, który i dziś jest aktualny — może jak nigdy od czasu swojego powstania w VI wieku po narodzeniu Chrystusa. Reguła św. Benedykta — bo to ona właśnie leży przede mną — odzywa się znaczącym, twardym nakazem: „Szanować wszystkich ludzi” (RB 4,8). Skoro Bóg rozjaśnił ziemię porankiem Zmartwychwstania, nie ma już więcej skreślonych z listy, nie ma marginesu, kloaki odrzutów rodzaju ludzkiego, getta i zon specjalnego nadzoru. Czyż inaczej woła Matka Teresa? „Być niechcianym to najgorsza choroba. Wszyscy ludzie są tacy sami, wszyscy pragną miłości”. Wszyscy ludzie są tacy sami… Fakt, pozostaną zawsze ofiary i oprawcy, ale czy tego chcemy czy nie, Bóg i tych ostatnich postanowił ocalić. Coś jednak wzdraga się w człowieku. Jak więc, zachowując wierność orędziu Zmartwychwstania, podjąć tę drogę miłosierdzia? Może tak jak współczesny nam męczennik z Tibhirine, Christian de Chergé, który swoim współbraciom zakazał nazywać terrorystami… terrorystów z Islamskiej Grupy Zbrojnej. Mówili więc o nich „bracia z gór”. Naiwny — ktoś powie — rozzuchwalający zło. On jednak z uporem mówił do serca — nie apelował do funkcji, szarży, krwawej przeszłości, grzechu. Mówi Benedykt o przełożonym wspólnoty: „Niech zawsze miłosierdziu daje pierwszeństwo przed sądem. Niechaj nienawidzi wad, a miłuje braci (RB 64). Czyż można żyć inaczej, skoro sam Stwórca przez zmartwychwstanie okazuje respekt, szacunek, porażającą atencję?
Za Zmartwychwstałym udzielać miłosierdzia rzeczom i światu. Przedmioty i „wszystko” Benedykt nakazuje szanować, jak gdyby to były naczynia święte z ołtarza (RB 31,10). Gdyż to one właśnie (chociażby pamiątki po ukochanej osobie) — przeszkadzając naszym idealnym rozumowym konstrukcjom, zawadzając i odsyłając do pytania o sens istnienia tak przecież kruchego i tak często bolesnego piękna, o sens istnienia w ogóle — cierpliwie uczą nas naszego przeznaczenia: zamieszkania w Domu Trwałym na wieki w przywróconym Bożym podobieństwie. „Aby naśladować Boga — pisał Michael Novak — trzeba oprzeć się skłonności do perfekcji i nauczyć się rozpoznawać dobro w rzeczach skromnych, które inni odrzucają i lek- ceważą. Ironia losu polega na tym, że Bóg jest doskonały w taki właśnie sposób…”.
Przeciw obrzydzeniu przyjąć miłosierdzie nad samym sobą. Kiedy osaczyły nas złe obrazy z przeszłości, obecna nędza, lęk przed tajemniczymi ciemnościami w naszym sercu. Znowu brzmi klarownie prawo z Reguły św. Benedykta: „Złe myśli przychodzące do serca natychmiast rozbijać o Chrystusa” (RB 4,50). A jeśli — jak nam się zdaje — jest już za późno, bo dokonaliśmy wyboru i oto siedzimy na gruzach naszego życia? Jak człowiek z przejmującego symbolicznego wiersza Denise Levertov, który:
Siedzi przy łóżku
kobiety, którą zbił,
opatruje jej rany,
ostrożnie dotyka jej sińców.
Kałuża jej krwi na podłodze
czernieje.
Zdziwiony, odkrywa, że teraz
zaczyna ją cenić. I boi się.
Dlaczego przedtem nigdy
nie widział, czym ona jest?
Co będzie, jeżeli przestanie oddychać.
Tomasz niedowiarek, Tomasz popruty bólem, zatruty rozpaczą, dotyka ran Zmartwychwstałego. W nim przecież dotyka siebie — jakby dziwiąc się realizmowi tej chwili i swojego gestu. Kiedy będzie za późno i jedyną drogą do umierającego serca będą nasze rany, Zmartwychwstały odnajdzie te szczeliny i odbędzie Paschę. Taki rachunek wystawia Benedykt i naszej epoce: „Nigdy nie trać ufności w miłosierdzie Boże” (RB 4,74).
Wyruszamy w drogę
Modlitwa bliska jest poezji nie tylko przez wspólną im dziedzinę słowa — lecz także przez napięcie między „romantycznym” wzlotem ducha a „klasyczną” dyscypliną odrzucania tego, co gadatliwe, migotliwe, tanie i ostatecznie bezradne w szturmowaniu Nieba. Bliskość modlitwy i poezji istnieje jednak na poziomie jeszcze bardziej pierwotnym, a jest to poziom wyboru między prawdą a fałszem, wyboru towarzyszącego człowiekowi od początku. Jeśli poezja destyluje się i nabiera mocy ocalania (czyli wybiera prawdę) przez zamknięcie losu człowieka w jednym ważącym zdaniu, to dzieje się to po prostu przez wygnanie piszącego — jakkolwiek nie trzeba tu zewnętrznej emigracji i później napędzania przez tęsknotę. Wygnanie nie jest też sytuacją „pelerynkowego” poety wybierającego opór przeciw światu bourgeois. Wygnanie opiera się na nadziei dosięgnięcia wreszcie tego, co zatrzymałoby przemijanie, nazwało precyzyjnie pierwiastki tworzące „soki” bytu, podniosło podszewkę świata; także na ogromnej niepewności — czy na przykład jutro człowiek będzie zdolny postawić kilka sensownych znaków na papierze. A wiadomo, że takie myślenie jest możliwe najczęściej kosztem domu, bliskich, zakorzenienia w prostych, uspokajających odpowiedziach, w zniewalająco jasnym systemie kar i nagród.
I tu pewnie kończy się podobieństwo modlitwy z poezją, gdyż modlący się idzie bezpośrednio do zwarcia z Osobą (choć dzieje się to również za pośrednictwem słów, lektury, konkretnego działania na rzecz wolności innych) i ostatecznie jest pewny, że to nie „siły”, „muza”, „dajmonion” przemawiają do niego, ale że wzywa go żywy Bóg. Tak samo jednak jak poeta będzie musiał dokonać wyboru: zadomowienie czy wygnanie, które w historii spotkania człowieka z Bogiem wyrażało się albo w dosłownie fizyczny sposób, albo przez wędrówkę duchową (czy to będzie wspinanie się na Górę Karmel, wędrówka po moście św. Katarzyny ze Sieny czy przechodzenie Teresy Wielkiej z komnaty do komnaty duszy, czy też gorączka poszukiwań ukochanego na ulicach miasta — jak chce św. Bernard z Clairvaux). W tym wygnaniu całe piękno słów, heroizm gestów, zajęć traktowane są konsekwentnie jako środek i szukający Boga podchodzi do nich z klasyczną niecierpliwością. Niejako „przechodzi” modlitwę, żeby dostać się do Poszukiwanego. Bóg zaś — jako Ktoś zaskakujący, lecz i przewidywalny zarazem — wzywając człowieka do siebie, posługuje się działaniami, w których nie tylko biblijne pokolenia zdolne są odczytać „typowość”. Wydarzenia sprowokowane mocą Boga dają się ułożyć w pewną hierarchię, posiadają wewnętrzny ład i sens i pozwalają się zakomunikować innym — los jednostkowy staje się przez to jakby ogólnym wzorem.
Takim „typem” człowieka wybierającego wygnanie i wędrówkę dla Boga jest Abraham. W jego historii życia odczytujemy los człowieka modlitwy. Próby, którym zostaje on poddany przez Boga i które tworzą fundamentalne momenty życiorysu każdego przyjaciela Jedynego, rozpoczynają się wezwaniem (Rdz 12,1; 17,1–2). Możemy je zamknąć w zdaniu: „Opuść swój kraj. Idź w Mojej obecności. Pragnę Ci ofiarować dar związku pomiędzy Tobą a Mną”. Próba następna prowadzi do rozbicia przekonania o prywatności wezwania, które jest darem także dla innych, i uczy modlitwy wstawienniczej (Rdz 18,31 — Abraham wstawia się za Sodomą). Surowy nakaz dany Abrahamowi (Rdz 19,7) w słowach: „Nie oglądaj się za siebie”, nie tylko ocala człowieka przed paraliżującymi niekiedy wspomnieniami (dobrymi i złymi), przed śmiertelną delektacją złem, która zakrywając jego banalność, złudnie nadaje większą głębię medytacji — ale popycha go ku spodziewaniu się i zagospodarowywaniu udzielanej codziennie przestrzeni wyboru. Prawdziwą próbą prób jest w tej historii ofiara z syna Izaaka (Rdz 22,1–2), która dla natchnionego autora Listu do Hebrajczyków jest doświadczeniem wiary w Zmartwychwstanie. I rozumieć tę wiarę wypada człowiekowi modlitwy jako ufność we wszechmoc Boga oraz obowiązek tropienia śladów wciąż możliwego dobra — nie trzeba dodawać, że próba ta budzi ducha ochrony i ocalania przeciw aroganckiej łatwiźnie. Wiara ta jest również zgodą na porażające poszerzenie perspektywy mozolnie definiowanego człowieczeństwa i bardzo dramatycznym zakwestionowaniem naszych wyobrażeń o celu podjętej wędrówki. Ten ostatni punkt wyakcentuje w swoich paschalnych kazaniach św. Bernard, mocno bijący w ludzi ściągających Boga do poziomu wewnętrznych pociech, słodyczy duchowych, szlachetnych i przekonujących argumentów — tego całego naszego „stanu posiadania Boga”…