Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„50 procent racji” to cykl znakomitych prześmiewczych historyjek z życia obywatela ZSRR, potem wolnej Ukrainy− nawiązujących formą do tradycji wschodniej skazki, której mistrzem był, trochę dziś zapomniany, a szkoda, Michaił Zoszczenko. Bez wątpienia Bojczenko dorównuje mistrzowi. Odpowiednik czeskiej komedii w prozie − pozornie błahe powiastki skrywają głęboką mądrość życiową i wiedzęo czasach współczesnych (ostatni tekst w cyklu dotyczy 2015 roku). Autor wprost odkrywa karty:„No, w ogóle to dobrze, kiedy człowiek ma poczucie humoru. Gorzej – kiedy nikomu nie może wyjaśnić, że w żadnym z przywołanych przykładów nie miał zamiaru żartować„. Bardzo osobiste felietony układają się w obraz realiów Czerniowiec, Lwowa, Krymu, również Warszawy czy Wrocławia. Teksty napisane z pazurem, ale i nostalgią, z akapitami, których żaden filozof by się nie powstydził: „Kiedy słyszę, jak ktoś – obojętne z której strony – zaczyna bić się w piersi i dowodzić,że »to nasza ziemia», od razu wyobrażam sobie jednodniowego motyla na gałęzi tysiącletniejkalifornijskiej sekwoi. Przysiadł na niej, pełen planów na przyszłość i mówi: »Moja sekwoja«”.
Ołeksandr Bojczenko (ur. 1970) – ukraiński krytyk i badacz literatury, eseista, tłumacz, kolumnista. Autor zbiorów esejów Coś w rodzaju chautauqua (2003), Chautauqua plus (2004), Byle książka (2011), Moi wśród obcych (2012), 50 procent racji (2015). Autor licznych przekładów z języka polskiego i rosyjskiego, tłumacz m.in. Tadeusza Borowskiego, Leszka Kołakowskiego, Marka Hłaski, Jerzego Pilcha, Olgi Tokarczuk, Andrzeja Stasiuka, Daniela Odiji. Wielokrotny (2005, 2008, 2013) stypendysta programu Ministra Kultury RP Gaude Polonia. W roku 2014 został uhonorowany odznaką „Zasłużony dla Kultury Polskiej”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 137
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
50 procent racji
Jestem tak niezdecydowany, że mam mnóstwo przyjaciół. Zdecydowani potrafią określić swoje zasady i nie kolegować się z tymi, którzy im nie odpowiadają. A ja nie. Dlatego wśród moich kolegów, czy nawet przyjaciół, są i lewicowcy, i prawicowcy, i separatyści, i integryści, i nacjonaliści, i liberałowie, a nawet urodzeni w Donbasie – choć co prawda nie ci, którym można podziękować za Janukowycza.
Przypominam sobie, parę lat temu, zasiedli ze mną przy jednym stole – powiedzmy to tak – radykał i pacyfista. No i jak zawsze, po trzecim kieliszku, zapaliliśmy i zaczęliśmy rozprawiać o polityce. Zaczął pacyfista, który tego wieczora był nastawiony radykalnie. A radykał, na odwrót, usiłował zbijać słowne ciosy oponenta pacyfistycznie. Ja w tym czasie tylko kręciłem głową, jak sędzia na korcie tenisowym. Ale sędziować – nie sędziowałem.
Co charakterystyczne: zasadniczych rozbieżności między pacyfistą a radykałem na poziomie strategicznym nie było. Obaj mówili o obecnym prezydencie „tak zwany” i żaden nie uznawał aktualnej władzy za swoją. Inna sprawa – kwestie taktyczne. Waląc pięścią w stół, pacyfista żądał konsekwentnego trzymania się taktyki oporu bez użycia siły. Radykał reagował na to nieśmiałym uśmiechem i po cichu marzył o miejskich latarniach przyozdobionych posłami, ministrami i innymi „ulubieńcami” narodu. Wtedy pacyfista krzyknął, że takimi żartami sami ich prowokujemy, żeby jeszcze bardziej przykręcali śrubę, bo debile żartów nie rozumieją. Radykał odpowiedział, że śrubę to oni przykręcają – bez prowokacji z naszej strony, bo przecież są właśnie debilami. Po czym ja, żeby nie milczeć jak na cudzym pogrzebie, opowiedziałem historyjkę o pradziadku.
Pradziadek mój – nie ten, który zginął w Polsce, tylko ten, co nigdzie nie zginął i doczekał się prawnuka – przetrwał obie wojny światowe. Podczas pierwszej był żołnierzem armii austriackiej i trafił do carskiej niewoli, gdzie nauczył się języka rosyjskiego. W okresie międzywojennym wieś znalazła się na terytorium Rumunii, więc musiał nauczyć się też rumuńskiego. Na drugą wojnę światową wyruszył zmobilizowany już przez Sowietów i trafił w niewolę do Niemców, których język i tak od dawna znał. Z niemieckiej niewoli pradziadek wracał długo – piechotą – więc prócz tyfusu po drodze podłapał jeszcze po sto słów ze słowników kilku przygodnych narodów.
Mając takie doświadczenie życiowe, pradziadek wyrobił sobie światopogląd pacyfistyczny. Szczególnie gdy pytano go, jak podczas tego wszystkiego udało mu się przeżyć, odpowiadał, że on dobrze wie jedno: żołnierz na wojnie musi strzelać, ale nawet na wojnie i nawet żołnierz nie musi nikogo zabijać. Dlatego on, pradziadek, zawsze podczas walki strzelał do góry.
– Ech, tato – dokuczał mojemu pradziadkowi mój dziadek – a gdyby wszyscy tak walczyli jak wy?
– Gdyby wszyscy – odpowiadał pradziadek – to nikt by nie walczył.
W jego opowieściach o wojnie nigdy nie było miejsca dla wielkich czynów. Za to była jedna dziwna przerwa na papierosa. Zdarzenie to wygląda na tak literackie, że nie bardzo chce się w nie wierzyć. A może pradziadek rzeczywiście je wymyślił. Krótko mówiąc, pewnego razu przed natarciem „nasi”, jak należy, zrobili przygotowanie artyleryjskie. I jak to nierzadko bywało z naszymi artyleryjskimi przygotowaniami, nakryli nim i obcych, i swoich. Przeczekawszy trzęsienie ziemi i wybuch tysięcy wulkanów z odłamkami, pradziadek wygrzebał się z okopu i zobaczył, że do ataku nie ma już komu iść, ani też przeciw komu. Pokręciwszy się z godzinę pośród porozrzucanych dookoła rąk i nóg, wreszcie natknął się na jednego jedynego ocalałego Niemca. Obaj byli uzbrojeni, tyle że obu bardziej chciało się palić.
Niemiec poczęstował pradziadka papierosem, pradziadek wyciągnął do Niemca zapaloną zapałkę. Potem pogadali, powspominali żony i dzieci, które zostały w domach, trochę popłakali, uścisnęli sobie ręce – i rozeszli się w różne strony od linii frontu.
– Widzisz – powiedział pacyfista – opór bez przemocy jest dużo skuteczniejszy.
– Tak – zgodził się radykał – ale tylko w stosunku do Niemców i tylko po przygotowaniu artyleryjskim.
I nie zostało mi nic innego jak niezdecydowanie przyznać, że każdy z nich ma rację.
Stryjek i gable*
Żyjesz sobie, żyjesz, zaczynasz coś opowiadać – i nagle okazuje się, że są na świecie ludzie, którzy mylą stryjka z wujkiem, a grabie z gablami. Jak je można pomylić? Skoro nawet głupi widzi, że grabie to grabie, a gable to widły. W każdym razie na wsi, którą schodziłem w młodym wieku małymi bosymi nogami, wszyscy tak mówią: gable.
W tym mój stryjek. Co prawda w ścisłym rodzinnym tego słowa znaczeniu on w ogóle nie jest moim krewnym. Ale w znaczeniu prawnym – jest stryjkiem. Cóż, to długa historia. Rodzinne stosunki czasami bywają nie mniej poplątane niż wynik kołchozowego remanentu. Po prostu uwierzcie na słowo: stryjek.
Do tego ulubiony. I wyjątkowo oczytany. Czyta wszystko, co mu wpadnie w ręce. Jakieś dwadzieścia lat temu przeczytał moją pracę magisterską o transformacji sokratejskiego imperatywu kategorycznego w filozofii Kierkegaarda i Schopenhauera. Przy wielkim bożonarodzeniowym stole przemówił:
– Pisz. Nic nie jest tu jasne, ale to bardzo ciekawe. A ty – stryjek zwrócił się do mojego przyrodniego brata – nawet nie próbuj. Nie masz głowy do tego. Rób karierę w partii.
Pora teraz wspomnieć, że za młodu stryjek sam przez jakiś czas był członkiem jedynej w tamtym czasie partii. Ale przedtem w jego legendarnej biografii trafił się, w dosłownym tego znaczeniu, epizod filmowy, który sprawił, że jego biografia zaczęła stawać się właśnie legendarna. Bo nie wiem, jak to było z mieszkańcami innych wsi, ale z naszej w filmie Jerzego Kawalerowicza Faraon występował tylko on jeden. Środkowoazjatycka pustynia Kyzył-kum gra tam piaszczyste okolice Nilu, a zmobilizowany w szeregi sowieckiej armii stryjek – staroegipskiego piechocińca. Rozpoznać go w scenach masowych nie jest łatwo, ale fotografie w domu pozostały. Stoi sobie taki: w jednej ręce spisa, w drugiej – tarcza, na głowie jakieś gniazdo, czy to wełniany hełm czy czapka z dredów. Współtowarzysz Ramzesa, jednym słowem.
Zachęcony zwycięstwem ucharakteryzowanego Turkiestańskiego Okręgu Wojskowego nad dawnymi Libijczykami, stryjek tamże, w wojsku, wstąpił do partii. Został zdemobilizowany. Pobalował. Pojechał do miasta. Ożenił się. Zaczął pracować w fabryce. Jak to z hegemonami bywa, po zmianie zaczął zaglądać do kieliszka. Rozwiódł się. Powrócił do rodzinnej wsi. Musiał pójść do kołchozu, bo inaczej – paragraf za „pasożytnictwo”. Akurat zaczęły się sianokosy. Stryjka skierowano do układania stogów.
Montaż. Następny kadr: drogą prowadzącą od wiejskiego sklepu do siedziby kierownictwa kołchozu jedzie na motocyklu „Ural” sekretarz kołchozowej organizacji partyjnej. Jedzie i nagle widzi, że mój stryjek, zamiast wykonywać i przekraczać normę z planu sianokosów, siedzi rozluźniony z butelką piwa na trawce pod knajpą „Zacisze”. Sekretarz, rzecz jasna, strasznie oburzony: jak to tak, jesteście komunistą, powinniście dawać przykład, oto pióro i papier, piszcie wyjaśnienie.
– No dobra – odpowiada stryjek. I pisze oświadczenie o wystąpieniu z partii.
Tylko że na tym nie koniec. Nie taka to była partia, żeby każdy, kto zechce, mógł z niej tak sobie występować wedle własnego widzimisię. Po jakimś tygodniu wezwano stryjka na posiedzenie biura rejkomu, czy jak to się tam wtedy nazywało. I dopiero teraz w fabule jego życia nastąpił kulminacyjny moment:
– Z jakiego powodu? – powtórzył pytanie stryjek. – A z takiego, że wstąpiłem do partii, żeby chodzić sobie czyściutki i z aktówką. Ale w fabryce mi powiedziano, że na aktówkę jestem jeszcze za młody i postawiono mnie za obrabiarką. No dobrze, pomyślałem, na wsi partyjnych jest mniej, może chociaż tam się poszczęści. Gdzie tam! Wszystkie aktówki już porozchwytywane, a mnie dali gable. To wiecie co? Pieprzę taką partię, w której trzeba gablami machać!
Riazań nasz
Nie wiem, według jakiego klucza dobierano te braterskie miasta, ale naszym był Riazań. U nas, w Czerniowcach, nawet główny – i w tamtych czasach jedyny – supersam nazywał się „Riazań”.
– Ano – mówiła któraś matka któremuś z synów – biegnij do Riazania i kup kostkę mydła dla dzieci i spodenki dla taty rozmiar 54.
– A nie za duże będą?
– Mniejszych i tak nie ma.
I to właśnie z powodu tego miejskiego braterstwa riazańscy pionierzy przyjeżdżali latem na wypoczynek do nas, na Bukowinę, a czerniowieccy w ramach wymiany jeździli do obozów na Riazańszczyznę. Po zakończeniu szóstej klasy pojechałem także i ja. Czytaliście Kraj mieszczorski? To mniej więcej tam. Piękno – niewymowne. Sosny, brzózki, czerwonawa woda Jeziora Łaskawego. Cicho płynie równiną, gdzie wpada do Oki, rzeczka Sołotcza. Jednym słowem „bogaci my w lasy i wody, są pastwiska, są pola...”.No i jest muzeum we wsi Konstantynowo ze wspomnianą Oką w malowniczej perspektywie. Annę Snieginę czytaliście? To też tam. Nie mówiąc o Riazańskiej Szkole Powietrzno-Desantowej, gdzie zawieziono i nas na wycieczkę.
Jednak przede wszystkim – pionierki. Zwłaszcza z pierwszego zastępu. Wszystkie już w stanikach, niektóre być może nawet w maminych. To w takiej jednej się zakochałem. O imię nie pytajcie: tę tajemnicę przysiągłem zabrać ze sobą do grobu. I chyba zabiorę – bo zabijcie, nie pamiętam już, jak się naprawdę nazywała, czarniawa taka, z grubymi warkoczami.
Jednak pojawił się problem. Mianowicie: zakochać się, owszem zwyczajnie się zakochałem, ale co dalej z tym robić – nie miałem najmniejszego pionierskiego pojęcia. Chociaż czułem, patrząc na nią ukradkiem, że zawsze „jestem gotów”. Próbowałem opowiadać jej o Paustowskim – na próżno. Tradycyjne nocne mazanie pastą do zębów spodziewanego rezultatu też nie przyniosło. Wszystko to przez jednego niegodziwca z gitarą. Bo czegokolwiek bym w głębiach rozpaczy nie wymyślił, wystarczało, że ten pryszczaty Blackmore brzęknął jakieś d-moll, a moja czarnobrewa obsesja kierowała całą uwagę na niego.
Ja ten patent, nawiasem mówiąc, po latach też wykorzystywałem. Już w czasach studenckich nauczyłem się kilku akordów i snułem się z nimi po akademiku, wąchając, skąd smaczniej pachnie. Wtedy pukałem do wybranych drzwi, wchodziłem do pokoju i pytałem:
– No jak tam gaździnki? Chcecie, żebym wam zaśpiewał, czy dacie jeść po dobroci?
Ale to inna historia. W tej, riazańskiej, to ja najlepiej w naszym zastępie grałem w piłkę. Do tego stopnia, że z ich – starszym – zastępem wygraliśmy w stosunku 3:1. Przy czym dwie bramki to ja zdobyłem. Tymczasem rachityczny gitarzysta w ogóle nie odróżniał piłki od hokeja. Myślicie, że mi to cokolwiek pomogło? Ona w ogóle nie spojrzała na moje goleadorskie sukcesy.
Trzeba też wspomnieć o tym, jak poszliśmy nad Sołotczę na ryby. Rozbiliśmy namioty, dziewczęta zaczęły kroić ogórki, pomidory. Chłopcy zarzucili wędki – nie biorą. Patrzę, przy przeciwległym brzegu przywiązana jest łódka.
– A jakby tak – mówię – z łódki połowić?
– Dobrze by było – chytrze uśmiecha się gitarzysta. – Gorzej, że my na tym brzegu, a łódka na tamtym.
I jak myślicie, kto skoczył po tych słowach do wody, przepłynął rzekę i ukradł łódkę? W porządku. Sołotcza to nie Dniepr, każdy może. Ale jednak. Tymczasem wieczorem przy ognisku gitarzysta znowu zabeczał coś lirycznego – i dziewczyna w białej narzutce łaskawie powiedziała mi: „nie”.
Oto do czego zmierzam: w te rocznicowe dni wszyscy wokół zajmują się tylko jednym – przypominają sobie, jak to im kiedyś dobrze bywało na Krymie i żalą się, jak źle im będzie bez naszego Krymu. A ja swoje pierwsze najsłodsze przygody duszy przeżyłem w Obwodzie Riazańskim, który wtedy też uważało się za nasz. Więc dopóki wy nie oddacie mi mojego Riazania, odczepcie się ode mnie z waszym Krymem.
Kumowie
Teraz może jest inaczej, ale ćwierć wieku temu w mojej wsi mówiono „chodzić na dziewczyny”. Dla nas to wyrażenie żadnych burdelowych skojarzeń w sobie nie zawierało, wprost przeciwnie. Chodzić „na dziewczyny” znaczyło nie tyle szukać samych dziewcząt, co przygód dla swego niedojrzałego jeszcze ciała i takiejż duszy. Podejrzewam nawet, że tego „na dziewczyny” używaliśmy z premedytacją, żeby zamydlić oczy rodzicom. Że niby nie myślcie sobie, jestem już dorosły, to idę na koniec wsi, zajdę do Maryjki, zapytam się, co jest na jutro zadane z algebry i początków analizy.
– Aha, zwłaszcza o analizie nie zapomnij – wołali za nami rodzice, pamiętając co nieco z własnej młodości.
No nie, w teorii celem rzeczywiście były „dziewczyny”, ale w praktyce, ze względu na mizerne efekty, wartością były raczej próby same w sobie. Pokonać płot; zorientować się na miejscu; ustalić właściwe okno; postukać; zrozumieć, że jednak się pomyliłeś; starać się uciec przed psem; zrozumieć, że jednak nie uciekłeś; długo zapewniać gospodarza, że jego kur, które zniknęły bez śladu w poprzednim tygodniu, na oczy nie widziałeś; po drodze do domu natknąć się na obcych; rano wyjaśniać swoim, że te sińce pod oczami to od algebry. W skrajnym przypadku – od początków analizy.
No dobra. Ale ile takich przygód można przeżyć w ciągu jednego wieczora? Najwyżej jedną. Jeśli się poszczęści. A szczęściło się znacznie rzadziej, niż się chciało. Stąd wniosek: nie ma niczego gorszego na świecie, niż chodzić na dziewczyny piechotą. I nie było niczego piękniejszego, niż jeździć na nie na motocyklu Jawa 350.
Pierwszy z nas wyżebrał u rodziców Jawę Ihor, potem ja, a na końcu Wasyl. Dwudziestolitrowy kanister benzyny na stacji benzynowej kosztował wtedy sześć rubli, ale z szoferami kołchozowych „gazonów” można było dogadać się na pięć. I to wystarczało, żebyśmy – drei kameraden – wzbudzając popłoch w przygodnych wsiach i podrywając w przydrożnych dyskotekach dziewczyny, przez noc zdążyli oblecieć całą kulę ziemską – od Czerniowców do Chocimia i z powrotem.
A potem, porozwoziwszy rozgrzane pasażerki i doprowadziwszy do szaleństwa kilka ukrytych w krzakach ekip milicji drogowej, zbieraliśmy się na Łysym Wzgórzu, żeby przywitać słońce i złożyć swe muszkieterskie przysięgi. Tego „jeden za wszystkich...”, i tak dalej, oczywiście nie wykrzykiwaliśmy, ale w myślach ślubowaliśmy zachować pamięć o naszej żelaznej kawalerii aż do śmierci, ja jeszcze obiecałem, że kiedyś w przyszłości wezmę obu easy riderów na kumów. I wyobraźcie sobie, wziąłem. Czy trzeba dodawać, że na mojej niemal bałkańskiej Bukowinie kum to świętość?
Potem różnie się nam jechało. Kum Wasyl trafił na dalekobieżne trasy, kum Ihor otworzył budkę na bazarze. Ja tymczasem gapię się w monitor i zastanawiam się nad perspektywami walki z korupcją. Między innymi myślę tak: czy kum Ihor, gdyby nagle został ministrem handlu, nie znalazłby kilku tysięcy wiecznie zielonych na wydanie mojej książki? A kum Wasyl, gdyby nagle został ministrem transportu, czy nie zorganizowałby mi jakiegoś parszywego dokumentu podróży na wszechukraińskie promocyjne tournée? I czy ja sam, gdybym został prezydentem, nie zrobiłbym kuma Wasyla ministrem transportu, a kuma Ihora ministrem handlu? Jacy z nas byliby kumowie?
Na szczęście wszystko, co dzisiaj może zrobić dla mnie kum Wasyl, to podwieźć swoim kamazem do rynku, gdzie handluje kum Ihor. A wszystko, co dzisiaj może zrobić dla mnie kum Ihor, to sprzedać butelkę oleju po hurtowej cenie. O mnie lepiej w ogóle nie wspominać, wszystko, co mogę dla nich obu zrobić, to – korzystając z okazji – przekazać pozdrowienia.
Rozgrzeszenie
Spotkałem przyjaciela. No może nie do końca przyjaciela. Trudno przecież utrzymywać przyjacielskie stosunki z kimś, kogo ostatnio widziało się dwadzieścia lat temu i od tamtej pory nie zamieniło z nim słowa ani w mowie, ani w piśmie. No i nasze zawodowe osiągnięcia, mówiąc zupełnie szczerze, dzisiaj wyglądają całkowicie odmiennie. Żeby nie być gołosłownym: mnie na przykład nikt i nigdy na świecie – nawet żona i córka – nie nazwał swoim naczelnikiem. Przed nim natomiast co rano staje na baczność cały oddział straży pożarnej w jednym z hałyckich miast rejonowych.
A ja jeszcze pamiętam czasy, kiedy razem z Woweczką – tak go wówczas wszyscy nazywaliśmy – mieszkaliśmy w jednym pokoju w akademiku i wspólnymi siłami szturmowaliśmy szczyty filologii rosyjskiej na Uniwersytecie Czerniowieckim. Niedługo. W znaczeniu: niedługo wspólnymi siłami. Bo już w zimie za pijaństwo i niewłaściwe zachowanie wyrzucili go i wzięli do wojska. Na szczęście rodzice nie porzucili syna w militarnej biedzie, przetarli sprawę w komendzie uzupełnień i Woweczka dostał przydział do jednostki w Czerniowcach. Starym dobrym zwyczajem wpadał więc do akademika, zostawiał na recepcji u dobrodusznej babci atrapę kałasznikowa, znów pił i niewłaściwie się zachowywał, wzbudzając we mnie ciężkie wyrzuty sumienia.
Rzecz w tym, że od początku Woweczka, zdaje się, miał inne plany na przyszłość. Na przykład 1 września, po pierwszych wstępnych wykładach – zamiast wrzucić trzy ruble do wspólnej kasy i uczcić z grupą początek studenckiego życia – dumnie pomaszerował do czytelni konspektować podyktowane przez wykładowców źródła. W pierwszy dzień nauki! Postronni ludzie mogliby się pośmiać i zapomnieć, ale mnie, przypominam, przyszło mieszkać z tym monstrum w jednym pokoju. Monstrum, bo jak inaczej nazwać studenta, który nie pije, nie pali i zupełnie na poważnie bierze znane żarty wykładowców o tym, że uczyć się trzeba nie w czasie sesji, a w ciągu całego semestru.
Krótko mówiąc, musiałem użyć jakichś wychowawczych środków. I użyłem ich. Pomogła mi gitara. Jak się okazało, Woweczka sam grać nie umiał, ale bardzo lubił słuchać. Przychodzi, zdarzało się, wieczorem z biblioteki i zaczyna jęczeć:
– Stary, może byś zagrał.
– Na trzeźwo?
– Już biegnę. Co ci przynieść?
– Nie mnie, a nam. I nie zapomnij o paczce „Filtrów”.
Nie wiedziałem, że Woweczka jest aż tak bezkompromisowym monogamistą, że nie potrafi pogodzić dwóch namiętności: albo biblioteka, albo monopolowy. A więc już chyba w grudniu ostatecznie położył lagę na zajęcia – całymi dniami leżał na kołdrze na łóżku, pociągając z butelki i strząsając popiół do puszki po konserwie, którą miał na piersiach, jednocześnie rozmyślając o marności nad marnościami podejmowania walki z poszczególnymi przedmiotami. Kiedyś przy tym zajęciu zastała go opiekunka roku, znienacka wdarłszy się do naszego od dawna niezamiatanego pokoju. Odbył się między nimi taki dialog:
– Wołodia, co z panem? Czemu pan nie chodzi na zajęcia?
– Nie ciągnie mnie.
– Ale dlaczego? Może nie podoba się panu grupa?
– Grupa jak grupa. Mnie nie podobają się opiekunowie, którzy bez zaproszenia zwalają się w gości.
Co było potem, wiecie: relegacja, armia, demobilizacja, powrót do rodzinnej Hałyczyny, oddział straży pożarnej. I przypadkowe spotkanie.
– Słuchaj – zapytałem go, kiedy już dobrze się rozgadaliśmy – nie masz do mnie żalu, że ja ciebie... no, sprowadziłem, żeby tak powiedzieć z właściwej drogi?
– No co ty, stary! – odpowiedział radośnie. – Strażak – to przecież coś. Ratuję ludzi. A komu z tą filologią rosyjską byłbym teraz u nas potrzebny?
I rzeczywiście. Rosyjski Woweczka – przynajmniej w hałyckich miastach rejonowych – nie jest nikomu do niczego potrzebny.
Łaźnia na czarno
Tylko proszę mi tu nie udawać, że nie lubicie odnajdować własnych rysów u różnych wielkich ludzi. Lubicie. Ja też lubię. Albo znajdować paralele między swoimi życiowymi przygodami a ich. Bywa, położy się człowiek w rowie i myśli: „No popatrz. Całkiem jak Musorgski. Teraz jeszcze tylko by Chowańszczyznę napisać – i nie odróżnisz”. Albo znajdą u człowieka nadżerkę, a on od razu: „Jak u Joyce’a. Bierz i majstruj swojego Ulyssesa”.
Mnie ostatnio wciąż Vaclav Havel prześladuje. Na jaką jego myśl bym nie natrafił – brzmi tak, jakby on słyszał moje wewnętrzne monologi. Na przykład o NATO. Naród u nas – mówił Havel – i tak był durnowaty, a przez lata komunizmu całkiem zdziczał. Dlatego o żadne NATO pytać go nie należy, on z tej euroatlantyckiej geografii i tak ni cholery nie kuma. Nasza sprawa – wstąpić tam jak najszybciej, a narodowi potem wyjaśnić, że to on sam tego chciał. No, może słowa Havla były trochę inne, ale idea – dokładnie ta. Jak u mnie.
Albo to – nie mniej ważne – o haniebnym amerykańskim zwyczaju popijania jedzenia coca-colą. „To dobry kraj – pisze Havel. – Biblioteki, muzea, skrzydlate rakiety. I politykę w niej robią porządni ludzie – nie to co nasz kretyn Zeman. Ale siadać do jedzenia bez kufla piwa czy kieliszka wina?”. To, przyznaje Havel, w głowie mu się nie mieści. Jak i mnie. A kiedy przeczytałem, że pierwszy prezydent nowych Czech i najwspanialszy polityk powojennej Europy pewnego razu o mało co nie udusił się w wiejskiej łaźni, wszystkie wątpliwości upadły: to znak losu.
Bo po zakończeniu pierwszego roku pojechałem latem na wyprawę etnograficzną. Do starowierów. Tych, co dotąd klną patriarchę Nikona, szanują protopopa Awwakuma i żegnają się dwoma palcami. Nie wiem, czy jest tak nadal, ale w tamtych czasach regularnie jeździły do nich grupy studentów, by zapisywać dawne pieśni. Nasza grupa, prócz mnie, składała się z dwudziestu dziewcząt i opiekunki. Czyli gdyby nie opiekunka i dawne pieśni, w zasadzie można było żyć.
Właściwie przeciwko samym pieśniom jako takim też nic nie miałem. Bieda tylko w tym, że w żaden sposób nie udawało mi się ich posłuchać. A wszystko przez to, że starowierzy, raczej starowierki po prostu nie chciały śpiewać. Wy też byście nie chcieli, gdyby co dnia ktoś przychodził i jęczał: „Babciu, taż zaśpiewajcie”. A kiedy kosić? Drew narąbać? Krowę oporządzić? Tak mniej więcej starowierki odpowiadały na nasze prośby. Dziewczęta pełnymi szczerych obietnic oczami patrzyły zatem na mnie. Więc brałem kosę, siekierę czy wiadra – i przystępowałem do roboty, a udobruchana babcia prowadziła młode etnografki do domu i dzieliła się z nimi skarbami ludowej twórczości.
Aż poszczęściło się w końcu i mnie. Nazywał się Sierioha i był wnukiem jednej z tych babć, które interesowały ekspedycję. Zobaczywszy mnie z siekierą w ręce, Sierioha powiedział:
– Zostaw, drew u nas od groma. Spirytus pijasz? Idziemy do łaźni.
Oprócz spirytusu Sierioha miał w kieszeni przedziurawioną puszkę skondensowanego mleka.
– Dawaj – powiedział – w prykusku.
Potem rozpalił w bani. Komina w niej, tak jak trzeba, nie było, dym walił spod dachu i przez wszystkie szczeliny w ścianach, leżeliśmy w burzanach i czekaliśmy.
Po jakiejś godzinie Sierioha powiedział, że już można. Weszliśmy do środka, rozejrzeliśmy się, on chlusnął na kupę rozgrzanych kamieni kwaterkę wody i zaczął smagać mnie witkami, podśpiewując kuplety z repertuaru babci. Gdzieś przy trzeciej piosence poczułem, że umieram i rzuciłem się do drzwi, które – jak się okazało – były zamknięte z zewnątrz. Subtelne poczucie humoru – za to zawsze najbardziej ceniłem koleżanki z grupy. Resztką sił wywaliliśmy z Seriohą te przeklęte drzwi i w akompaniamencie szczęśliwego rechotu dziewcząt pomknęliśmy do bajora na końcu ogrodu.
Dzisiaj, wiedząc, że podobna przygoda spotkała kiedyś również Vaclava Havla, myślę: czy i ja przy jakiejś okazji nie powinien pójść w prezydenty? Ech, gdyby jeszcze tylko rozstrzygnąć, czy to był znak dla mnie, czy dla Sieriohy?
„Ładunek 200”
Jak na Hałyczanina Stiopa był człowiekiem trochę dziwnym, mimo że miał kilka złotych zębów. Większość znanych mi hałyckich Stepanów, przedstawiając się, mówiła „Sztefko”, dwóch „Stepan” i tylko Stiopa powiedział „Stiopa”. Najpierw pedantycznie postawił swoją wielką walizę przy wolnym łóżku. I w ten oto sposób w pokoju akademika znaleźliśmy się wszyscy czterej: on, ja, Mykoła i Wołodia.
Co kierowało Stiopą, że wstąpił na filologię – nie wiedziałem i już nigdy się nie dowiem. Przypominam sobie pierwszy rok, kolokwium z fonetyki. Przychodzi kolej na Stiopę. Siada przed wykładowcą, podaje numer kartki z pytaniami, które wylosował i zaczyna dzielić się tajemną wiedzą. „Moim zdaniem – Stiopa wytrzymuje umyślną pauzę – dźwięki dzielą się – znowu pauza – na samogłoski i spółgłoski”. Wykładowca, stary konserwatysta, nie uwierzył i wlepił mu ocenę niedostateczną. Intuicja językowa Stiopy wcale nie przeszkadzała nam się z nim przyjaźnić. Przeszkadzało jego chorobliwe zamiłowanie do czystości i porządku. W maniakalnych fantazjach Stiopa dochodził nawet do tego, że chciał nauczyć nas, mnie, Mykołę i Wołodię, byśmy codziennie ścielili łóżka, a raz w tygodniu jeszcze dodatkowo zamiatali podłogę. Źle trafił. „Nie po to Gorbaczow – wyjaśnialiśmy Stiopie – wziął kurs na demokrację i głasnost, żebyś ty tutaj wprowadzał swój totalitarny reżym”. W odróżnieniu od niego – zdemobilizowanego sierżanta sowieckiej armii – byliśmy dopiero co po szkole i uważaliśmy się za przedstawicieli nowego myślenia.
Oczywiście każdemu z nas w pojedynkę Stiopa mógł urządzić taką „unitarkę”, że i Gorbczow by nas nie uratował, ale we wszystkim, co odnosiło się do niepisanego regulaminu wewnątrzpokojowej służby, we trzech występowaliśmy jednolitym frontem.
W końcu Stiopa się poddał i tylko od czasu do czasu burczał: „Ech, koty-koty, nie wiecie, co to «ładunek 200». Stamtąd, gdzie byłem, z taką dyscypliną raz dwa by was takim «ładunkiem» do domu odesłali”. Tu się mylił. Bo chociaż do wejścia na ekrany filmu Bałabanowa pozostało więcej lat, niż myśmy wtedy mieli, już wtedy wiedzieliśmy, co to jest „ładunek 200”. Albo na przykład „czarny tulipan”. Czysto teoretycznie, rzecz jasna. Po prostu jakoś nie mogliśmy uwierzyć, że nasz Stiopa – to „afganiec”. Był jakiś taki niepokiereszowany, czy co? Jednym słowem, prawie normalny.
No i mieliśmy rację. Bo tak naprawdę Stiopa służył w batalionie budowlanym w Moskwie. Byliśmy mu potem za to bardzo wdzięczni – kiedy wyjechaliśmy razem na północ na zarobek. Niewiele byśmy tam bez niego zdziałali.Być może z wdzięczności w drodze powrotnej dałem mu zapalić. Ściślej mówiąc, kiedy przelatywaliśmy mniej więcej nad Jakuckiem, przylepiłem śpiącemu Stiopie do dolnej wargi zapalony papieros i wcisnąłem umieszczony nad jego głową guzik przywołujący stewardessę. Śmiechu było na cały „Ił 62”.
Ostatni raz widziałem Stiopę na wręczaniu dyplomów. W znaczeniu – rzeczywiście ostatni raz. Niedawno wpadli do mnie bez zapowiedzi koledzy z roku. Nie wszyscy – kilku. I jak to zawsze na spotkaniach absolwentów, kto i gdzie, i z kim, i... A może by tak skoczyć po jeszcze jedną butelkę? Jeden dyrektoruje w szkole, drugi po zawale odszedł na emeryturę w stopniu podpułkownika milicji, trzeci odsiedział rok w niemieckim więzieniu – przyjaciele jak przyjaciele.
– A pamiętacie – pytam – Stiopę?
– Stiopę? – oni do mnie. – A ty co, o niczym nie słyszałeś? Nie ma już Stiopy. Pracował gdzieś w Moskwie w budownictwie – i zabili go.
Zabójców oczywiście nie znaleziono, jeżeli w ogóle ich szukano. Dobrze, że przynajmniej ciało udało się sprowadzić do rodzinnej Hałyczyny. Tam, skąd go transportowano, to nadal nazywa się „ładunek 200”.
Różnica
Przyjacielska rada: jeśli do Magadanu będziecie dojeżdżać Trasą Kołymską, nie spieszcie się z tym dojeżdżaniem. W każdym razie w samym mieście niczego interesującego nie zobaczycie. Może teatr z jakimiś hutnikami nad głównym wejściem. Dlatego lepiej zatrzymać się gdzieś w rejonie przystanku Szósty kilometr. Albo nawet zajechać na Prodbazę nr 2, jeśli was tam wpuszczą. Ale jeszcze musi świecić słońce i ma to być latem, bo jeśli w Magadanie pada deszcz i jest jesień, to nie ma zasadniczej różnicy, gdzie się powiesić – na Szóstym kilometrze czy nad głównym wejściem. Jednak na Prodbazie nr 2, która wczepiła się dawnymi barakami w zbocza bezimiennego wzgórza, spróbujcie – jeśli świeci słońce i jest lato – gdzieś się wspiąć. Choćby na jeden z dawnych baraków. Baraki teraz nazywają się magazynami, prycze – kondygnacjami, i na nich, zamiast zeków, gnije kapusta. No, kapusta wam niepotrzebna, właźcie na dach. A z dachu możecie już popatrzeć na Magadan. Tylko patrzcie nie na prospekt Lenina, ale trochę w prawo. Tam – Zatoka Nagajewa. Wąziutka i głęboko wcięta w ląd. Dlatego nie ma na niej sztormów. Kiedy więźniowie w ładowniach przestawali odczuwać kołysanie, to znaczyło, że prawie już dopłynęli do miejsca przeznaczenia. Ci, którym dane było dopłynąć.
Tak więc patrzycie sobie na Zatokę Nagajewa. Dookoła jest słonecznie, z zatoki smużką ciągnie się w górę mgła i stopniowo zamienia się w chmury. I tutaj rodzi się w was obraz: Morze Ochockie kojarzy się wam z wielkim, na przykład, lisem polarnym, który wcisnął się zadkiem w zatokę, podniósł do góry puszysty ogon i wypróżnił się na brzeg przechylonymi budyneczkami. W jednym z nich mieszka dziadek – Iwan Pietrowicz. Dokładniej, mieszkał dwadzieścia pięć lat temu. Teraz to już wątpliwe. Zresztą może również Prodbaza nr 2 teraz wygląda inaczej, ja w niej od tamtej pory nie byłem. Z Pietrowiczem poznałem się, kiedy poszedłem rytualnie zamoczyć nogi w Zatoce Nagajewa. Moczyć czegokolwiek wyżej się nie odważyłem: Pietrowicz powiedział, że maksymalna zanotowana temperatura to – plus osiem. Zajmowaną przez siebie chałupę nazywał „czasówką”. A trzeba wiedzieć, że mieszkańcy Magadanu pół żartem dzielą siebie samych na tych, którzy odsiedzieli, tych, którzy siedzą, i tych, których jeszcze posadzą. Od chwili ogłoszenia wielkiej stalinowskiej amnestii Pietrowicz należał do pierwszej grupy i cały ten czas, czyli niemal pół stulecia, przeżył w „czasówce”, choć przez lata spędzone w stolicy Kołymskiego Kraju mógł zarobić na trzypiętrowy dom. Przynajmniej ja, w ogóle nic nie robiąc, dostawałem tam po dwa tysiące rubli miesięcznie i czytałem gazetę „Izwiestia”, w której dolar USA kosztował sześćdziesiąt siedem kopiejek. Ale Pietrowicz nie chciał. Po prostu nie chciał się wysilać i uważał, że dla takiego tymczasowego stworzenia, jakim jest człowiek, „czasówka – to właśnie jest to”.
Inaczej myślał mój dobry przyjaciel, który całe życie przeżył na bukowińskiej wsi i umarł tam niedawno temu. Umarł, jak szeptano na pogrzebie, „głupio”. Tak jakby umarłszy „mądrze”, na trzeci dzień by zmartwychwstał... Mój przyjaciel był po pięćdziesiątce i nie miał ani dzieci, ani chęci konkurowania z sąsiadami. Starego, jeszcze dziadkowego domu mogłoby mu wystarczyć do końca jego dni – i wystarczyło. Ale przez ostatnich kilka lat budował nowy dom i na moje „po co?” odpowiadał: „Bo człowiek ze wsi musi postawić swój”. Budował nowy dom, którego nie miał komu zostawić, i umarł niemal dosłownie w przededniu jego poświęcenia. Nie wiem, czy już ktoś w nim zamieszkał, w każdym razie ktoś ma już gdzie się wprowadzić.