Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wzruszająca opowieść o tym, że cyniczny los, niespodziewanie, może okazać się łaskawy. Musisz tylko unikać niedomówień.
Agnieszka Kazała – graficzka, pisarka
W życiu przytrafiają się nam lepsze i gorsze chwile, a przeżycia kształtują charakter i podejście do ludzi.
Anecie los zaserwował zbyt wiele bolesnych ciosów. Straciła wszystko i znalazła się na życiowym rozdrożu bez pomysłu dokąd iść. Zamknęła się na uczucia, choć gdzieś w głębi poranionej duszy wie, że lekiem na wszelkie zło, może być tylko miłość.
Czy bohaterowie poradzą sobie z demonami przeszłości? Czy skrzywdzeni boleśnie potrafią jeszcze zaufać i kochać?
Powieść obyczajowa wzmocniona tajemnicą, utkana z nitek psychologicznych, romantycznych i humorystycznych, w której niejedną scenę puentuje fraszka
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 303
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Książka, którą bierzecie do rąk nie powstałaby, gdyby nie osoby, które nie zaakceptowały mojej „pisarskiej emerytury”. Gdy na pewien czas odłożyłam pióro, grupa Czytelników, a także Blogerów (Agnieszka Caban-Pusz) motywowała mnie do napisania nowej powieści.
A dokąd to?! dedykuję wszystkim, którzy na tę powieść czekali i dopingowali mnie do pracy. Jeśli polubiliście mój styl pisarski, humor i wzbudzanie czytelniczych emocji, powinniście być usatysfakcjonowani.
Wasza Mira
Podziękowania
W książce znajdziecie zabawne wydarzenia. Niektórych byłam naocznym świadkiem, inne mi opowiedziano. Za podzielenie się nimi i zgodę na ich wykorzystanie dziękuję Helence Peszyńskiej, Zosi Kurkowskiej, Dagmarze Lewandowskiej i Marzenie Dobraczyńskiej.
Za zdjęcia na okładkę podarowane mi na zachętę do skończenia powieści serdecznie dziękuję Bożenie Mei.
Za ustawiczne wsparcie i wiarę w moje pióro gorące podziękowanie kieruję do Pani Bogusi Składanek (firma Dźwigar).
Wyrażam nadzieję, że A dokąd to?! spodoba się Wam i nie pożałujecie dobrego słowa o książce na swoich blogach, w bibliotekach, na stronie lubimyczytac.pl, wśród znajomych… Za każdą formę reklamy z góry serdecznie dziękuję. Cóż! Takie czasy – nie można reklamy nie doceniać.
Autorka
Nadzieja
Jadę Wielkim Wozem,
biegnę Mleczną Drogą.
Cel gubi się w mroku,
niech gwiazdy pomogą.
Szalem się otulam
z nadziei utkanym,
na obłoku lotnym
przysiądę nad ranem.
Obłok rwie do przodu,
odsapnąć nie daje.
W mroku szal zielony
szarym się wydaje.
Lecz gdy noc odejdzie…
Stała skulona, trzymając się za brzuch. Po jej twarzy płynęły łzy, a po nogach czerwona strużka. Jak by się zachował, gdyby mógł to zobaczyć? Czy poczułby ulgę?
– Dziecko?! Jakie dziecko?! Aneta, co ty do mnie mówisz!? – krzyczał, wymachując rękoma. – Zwariowałaś!? Mamy kredyt do spłacenia, musimy pracować, a nie – zawahał się, ręce opuścił wzdłuż ciała – bawić w rodzicielstwo – dodał ciszej.
Bawić się? Bawić w rodzicielstwo? Przecież dziecko to nie lalka do zabawy.
Kiedyś opowiedział jej o swoim smutnym dzieciństwie. Z trudem mówił o tym, co bolesną zadrą wciąż w nim tkwiło i zapewniał, że zrobi wszystko, by jego dzieci miały szczęśliwy dom i kochających rodziców.
– Ale przecież mówiłeś… – I przypomniała mu jego wcześniejsze zapewnienia, że zrobi wszystko, by dzieci, które powoła na ten świat, nie zaznały głodu miłości. Zaskoczyła go. Zamilkł, ale na krótko. Szybko odzyskał chwilową utratę pewności siebie.
– To nie jest właściwy moment na pojawienie się dziecka. Nie, nie teraz, bo co my aktualnie możemy mu dać? Liczenie każdego grosza, bo kredyt jak miecz tego, no… Damoklesa wisi nad naszą głową? Kompletny brak czasu, bo trzeba pracować od świtu do nocy, żeby wyjść na prostą? Naszemu dziecku damy całe mnóstwo miłości wtedy, gdy będziemy gotowi na rodzicielstwo – mówił już spokojniej. Wydawał się zaskoczony własną reakcją na to, co od niej usłyszał.
Boże, jakie to było egoistyczne i obłudne! Spodziewała się, że może nie być zadowolony, gdy mu powie, że jest w ciąży, ale żeby aż tak!? On się po prostu wściekł. Nie panował nad słowami, a każde, które wypluwał w złości, boleśnie ją raniło.
Popłynęły pierwsze łzy. Na ich widok nieco się opanował.
– Musimy ten problem rozwiązać – powiedział ciszej i łagodniej, ale sens nadal był ten sam. Nie mogła uwierzyć w to, co słyszy. Nie poznawała go. Gdzie się nagle podziały wszystkie zapewnienia o miłości, o szczęśliwej rodzinie, ich wspólne plany, marzenia? Czy tego już nie będzie, bo pojawił się „problem”?
– Ja tego nie planowałam – tłumaczyła się przez łzy. Właśnie tak. Tłumaczyła się, jakby to wyłącznie ona była odpowiedzialna za tę sytuację. – Tak się stało, to się zdarza. – Chlipała.
– To bez znaczenia. Problem jest i trzeba się go pozbyć – oznajmił zdecydowanie.
Jak to pozbyć?
Jej ciałem wstrząsnął szloch.
Trzaśnięcie drzwiami
i szyba w oknie
zaśmiała się
szyderczo
rozbiegły się wspomnienia.
w szczelinach
w panice
kryją się przysięgi
obietnice
– nasze „MY”
A tam gdzieś w kącie
połyskuje… nadzieja?
Nie! To moje łzy.
Nie wyraziła zgody na sugerowane przez niego „pozbycie się problemu”, więc straciła to, na czym jej tak zależało: miłość, pracę, którą lubiła, środki do życia i widoki na lepszą przyszłość. Poświęciła wszystko dla tego maleństwa i co teraz?
Czy je od pierwszej chwili pokochała? Tak wypadałoby powiedzieć, ale czy to, co czuła, było miłością macierzyńską? Skąd mogła to wiedzieć? Czuła, że jest za nie odpowiedzialna. Tak, odpowiedzialna i musiała je chronić. Nadaremnie. Los zadał jej podwójny cios. Straciła mężczyznę, którego tak bardzo kochała, i dziecko, którego jeszcze pokochać nie zdążyła.
Ze szpitala wyszła nie tylko z pustką w brzuchu i sercu, ale i w głowie, bo bez pomysłu na dalsze swoje życie. Brakowało jej wszystkiego. Przede wszystkim dachu nad głową i pracy, a plany i marzenia diabli wzięli. Dobrze, że Alicja zabrała ją do siebie. Zaopiekowała się nią, zapewniała, że może u niej zostać tak długo, jak będzie trzeba, ale co to znaczy „tak długo, jak będzie trzeba”? Pół roku? Rok? Więcej? Musi stanąć na własnych nogach możliwie najprędzej. Ale jak to zrobić, gdy grunt zniknął? Na czym się wesprzeć? Nie ma ani jednego, pewnego podparcia.
Czuła się tak, jakby balansowała na linie, a pod nią tylko przepaść.
– Ty przestań tak mówić! Jak to nic nie masz?! – Alicja starała się zebrać ją do kupy. – Masz piękny zawód i smykałkę do tego, co robisz, wykorzystaj to.
– Taaa. Sama nie wierzysz w to, co mówisz. Praca jest dla wybitnych, tych z doświadczeniem albo takich, co to mają ostre łokcie i potrafią z nich robić użytek. I jeszcze dla takich, co potrafią wziąć los w swoje ręce, jak Robert. Pozostali lądują na kasie w Biedronce. – Aneta wewnętrzny brzeg dłoni oparła na czole, zasłaniając oczy. Bardzo się zmieniła w ostatnim czasie. Uciekała wzrokiem, była smutna i zamyślona. Miała dużo czasu na myślenie i tej czynności oddawała się nazbyt chętnie. Nie mogła zapomnieć sceny, która tak bardzo nią wstrząsnęła. Czy człowiek, który wypowiedział te straszne słowa, to na pewno ten sam, którego pokochała? Jak to możliwe, że obiecywaną dziecku miłość chciał zamienić na aborcję?
Byli ze sobą ponad rok, gdy po raz pierwszy zdecydował się opowiedzieć jej o swoim dzieciństwie. Zwierzenia rozpoczął od wydarzeń poprzedzających jego narodzenie, zasłyszanych od babci Zosi, która go wychowywała.
Los wyjątkowo ciężko ją doświadczał. Wcześnie została wdową z czwórką dzieci: trzema synami i córką. Prowadziła niewielkie gospodarstwo rolne w małej wsi, niedaleko Płocka. Dzieci od najmłodszych lat pomagały w pracach gospodarskich. Zwłaszcza chłopcy, bo najmłodszą, Ewę, bracia oszczędzali. Była ich oczkiem w głowie – nie dość, że najmłodsza i jedyna dziewczynka, to jeszcze delikatna, słabego zdrowia i wyjątkowej urody. Z błękitnymi oczami i jasnymi lokami wyglądała jak laleczka. Nie pasowała ani do pracy w polu, ani w oborze.
Gdy zaczęła dorastać, kręcili się wokół ich chałupy chłopcy z bliższego i dalszego sąsiedztwa, ale bracia byli czujni. Żadnemu z potencjalnych kawalerów nie pozwalali zbliżyć się do siostry.
W połowie lat osiemdziesiątych los zadał Zofii niewyobrażalny cios.
Upalny, czerwcowy dzień miał się ku końcowi. Słońce straciło na intensywności i zbliżało się do horyzontu. Ziemia łapała oddech. Zielona trawa i liście gniecione upałem za dnia, prostowały się. Od strony rzeki dochodziło kumkanie żab. Nad łąką unosił się zapach świeżego siana. Świat w wiosennej krasie wydawał się taki przyjazny. Nic nie zapowiadało tragedii. Synowie Zofii przez kilka godzin pracowali na łące przy grabieniu siana. Po skończonej pracy ich zmęczone, spocone ciała domagały się odpoczynku i kąpieli. Któryś z chłopców zaproponował, by poszli popływać. Był dopiero początek czerwca. Na wsi mówiło się, że z kąpielą w rzece i jeziorze należy poczekać do Św. Jana, by „ochrzcił wodę”, lecz oni nie przywiązywali wagi do takich rzeczy. Wisła nie była rzeką bezpieczną. Wychowywani nad nią od dziecka, znali jej brzeg i najdogodniejsze zejście do wody za piaszczystą łachą. Tam nurt sunął wolno, niemal stał.
Umieli dobrze pływać i choć nie odczuwali lęku przed tym żywiołem, mieli przed nim respekt. Byli bardzo ostrożni. Tak im się przynajmniej wydawało. Nigdy nie szli tam w pojedynkę – gdy jeden pływał, drugi miał go „na oku”. Pierwszy wszedł do rzeki Romek. Odpłynął od brzegu i po chwili poszedł pod wodę. Na pomoc pośpieszył mu Lucek i zaczęli tonąć obaj. Trzeci z braci, Marian, rzucił się im na ratunek, ale nie dał rady. Wisła zabrała trzech młodych chłopców. Najpierw wyłowiono dwóch i pochowano ich. Z pogrzebem trzeciego trzeba było czekać. Jego ciało odnaleziono dopiero po kilku dniach. Co czuła matka, stojąc nad dwiema trumnami swoich synów, oczekując na trzecią? Tego nawet nie sposób sobie wyobrazić.
Została na gospodarstwie z Ewą, ale na nią nie za bardzo mogła liczyć. Zofia była pracowita i lubiana we wsi. Po tej tragedii sąsiedzi rzucili się z pomocą. Obrabiając swoje pola, przy okazji wykonywali niektóre prace także u niej, jednak wraz z upływem czasu zdarzało się to coraz rzadziej. Nie odmawiano, gdy o coś prosiła, ale była ambitna i nie chciała nadużywać ich życzliwości. Każdy przecież miał dość własnych zajęć. W tej samej wsi mieszkał brat Zofii. Pomagał jej, jak mógł, ale on też miał własne gospodarstwo, rodzinę i żonę, która na to jego angażowanie się w sprawy siostry krzywo patrzyła.
Kiedyś, gdy Zofia wracała z miasta, w autobusie zagadnęła ją nieznajoma kobieta. Spytała, czy na wsi ktoś hoduje kozy i robi sery z koziego mleka, bo jej wnuczka jest uczulona na mleko krowie. Rozmowa z tą kobietą miała istotne następstwa. Zofia kupiła kilka kóz i zajęła się produkcją kozich serów. Warunki ku temu były dobre, bo łąk nad Wisłą nie brakowało. Gdy tylko trawa się zazieleniła, wypędzała kózki na łąkę i ruszała z domowym przetwórstwem. Początkowo podśmiewano się z tej jej produkcji, bo w tamtych czasach nabiał kozi miał więcej przeciwników niż zwolenników, ale Zofia brała te swoje wyroby, jeździła do okolicznych urzędów, śmierdzący ser zachwalała i podtykała pod nos pracującym tam paniom. W ten sposób pozyskała pierwszych klientów. Miejscowy ksiądz okazał się ogromnym smakoszem koziego nabiału i został stałym odbiorcą specjałów Zofii, a że cieszył się dużym autorytetem wśród parafian, inni zaczęli go naśladować. Ewa pomagała przy kozach i produkcji, ale przede wszystkim okazała się idealnym dostawcą. W tej roli sprawdzała się doskonale. Uśmiechem i wdziękiem zjednywała sobie ludzi i klientów. Kokosów z tego nie było, ale od wiosny do jesieni interes kręcił się i sukcesywnie rozwijał. Później kupujący sami do ich domu przyjeżdżali, a nawet sery zamawiali wcześniej, by dla nich wystarczyło.
Pewnej wiosny ruszyła przebudowa drogi biegnącej przez wieś. Jeden z pracowników poszukiwał kwatery na czas robót. Ciepło już było, więc Zofia wynajęła mu niewielkie, nieogrzewane pomieszczenie na strychu. On wymagań zbyt wielkich nie miał („Ot byleby się było gdzie umyć i przespać, bo dzień cały i tak spędzam w robocie”), a im nadarzyła się okazja zarobienia dodatkowych pieniędzy. Na strychu stała stara szafa i kozetka, jeszcze po chłopcach. Wyniesiono zmagazynowane tam graty, posprzątano, wstawiono nieduży stół i jedno krzesło, i robotnik w tym pomieszczeniu zamieszkał, chociaż określenie zamieszkał nie jest precyzyjne – on tam tylko nocował. Cały tydzień pracował do późna, a na niedzielę jeździł do rodziny.
Prace drogowe zakończono, robotnik wyjechał, słuch po nim zaginął, ale pozostawił po sobie niezwykłą pamiątkę. Sześć miesięcy po tym, gdy definitywnie opuścił ich strych, urodził się Robert.
– Matki takiej „tylko dla mnie” nie pamiętam. Dwa lata po moich narodzinach wyszła za mąż, a jej mąż nigdy nie zaakceptował mojego istnienia. – Robert przerwał opowieść, głos mu się załamał, wziął głęboki wdech, ale po chwili wrócił do zwierzeń. Aneta siedziała jak skamieniała. Łowiła każde jego słowo, ale nie odzywała się i nie poruszała, by go nie rozpraszać i tego bolesnego wyznania nie utrudniać.– Matka wyprowadziła się do swojego męża i urodziła mu dwoje dzieci – kontynuował. – Dzieliła nas odległość około czterdziestu kilometrów. Czasem nas odwiedzała, ale nie za często. Miała przecież nowe dzieci i rodzinę, do której ja nie miałem wstępu. Zawsze przyjeżdżała sama. Pamiętam jak kurczowo trzymałem jej spódnicę i krzyczałem rozpaczliwie, żeby mnie zabrała ze sobą. A ona wyszarpywała tę umazaną moimi łzami i gilami kieckę, uciekała do samochodu i odjeżdżała, pozostawiając po sobie zapach słodkich perfum. Ja zostawałem z babcią i kozami. Moje przyrodnie rodzeństwo miało pachnącą mamę, ja – śmierdzące kozy. Często chowałem się wśród nich i beczałem, a one mi wtórowały, jakby rozumiały moją rozpacz. Teraz myślę, przynajmniej mam taką nadzieję, że mojej matce też łatwo nie było, ale czy to wystarczy, by ją usprawiedliwić? Gdy podrosłem unikałem spotkań z nią. Nie to, żebym za nią nie tęsknił, pod tym względem niewiele się zmieniło, ale żeby sobie zaoszczędzić bólu kolejnego porzucenia. Tak to odbierałem. Za każdym razem, gdy odjeżdżała, porzucała mnie, więc gdy widziałem jej samochód skręcający z asfaltu w naszą drogę, uciekałem z domu. Kiedyś jej powiedziałem, że lepiej by było, gdyby wcale nie przyjeżdżała. Odjechała z płaczem. Pod koniec podstawówki… – urwał. Chyba zastanawiał się jak wyartykułować to, co przez tyle lat przechowywał na dnie zbolałej duszy. – Nie chcę cię przerazić i pominę szczegóły. – Podniósł głowę, szybko, niepewnie zerknął na nią i ponownie się pochylił. – Powiem tylko, że niewiele brakowało bym skończył w Zakładzie Wychowawczym, a później, najpewniej, w więzieniu – powiedział cicho. – Wtedy najważniejsi byli kumple, zabawa, alkohol. W szkole ledwie ciągnąłem. W naszych okolicach pojawiły się domki letniskowe. Właściciele bywali w sezonie letnim, później wyjeżdżali i nikt tego nie pilnował. Koledzy chwalili się, że jedną daczę „skroili”, sprawców nie wykryto i sprawa przyschła. Rozzuchwaleni bezkarnością przygotowywali się do wejścia (tak nazywali włamanie) do drugiego domku. Miałem pójść z nimi i stać na czatach. Nie wziąłem udziału w tym włamaniu, bo zachorowałem. Nie wiem, czy to była grypa żołądkowa, czy biegunka spowodowana strachem, dość, że kumple poszli beze mnie. Tym razem wpadli. Za niepowodzenie obwiniali mnie, bo przecież miałem stać na czatach. Była policja, śledztwo i któryś się wygadał, że ja miałem brać
w tym udział. Miałem brać, ale nie brałem, więc ukarać mnie nie mogli, ale szkolna pedagog, wzięła mnie w obroty. Lubiliśmy ją. Broniła nas, ale za wszelkie wybryki sprawiedliwie rozliczała. Zaprosiła mnie na rozmowę lecz nic nie wskórała. Ona swoje, a ja swoje, udawałem twardziela i najlepiej wychodziło mi wzruszanie ramionami. Zaprosiła mnie na drugą rozmowę, która przebiegała podobnie do czasu, gdy zadała mi pytanie:
– Robert, powiedz mi, czy babcia ciebie kocha?
Czy kocha? Zapytała o coś, czego tak bardzo mi brakowało. Spytała o miłość, której w moim przekonaniu nie miałem. Nie miałem od matki, od ojca, ale babcia? Straciłem dotychczasową pewność i już mniej pewnie, ale znów wzruszyłem ramionami.
– No odpowiedz – poprosiła łagodnym głosem.
– Nie wiem? – burknąłem.
– Jak to nie wiesz? – ciągnęła dalej. – Nie wiesz, czym jest miłość? To ja ci powiem. Miłość to troska o drugą osobę, przywiązanie do niej. Jeśli się kogoś kocha, to się robi wszystko, by ta osoba była szczęśliwa. Wspiera się ją w trudnych chwilach i chroni. Cieszą nas jej sukcesy i martwią niepowodzenia.(Położyła nacisk na „martwią niepowodzenia”). No więc jak? Czy babcia ciebie kocha? – powtórzyła pytanie. – Czy potrafisz mi już odpowiedzieć?
Nie potrafiłem i nie dlatego, że nie znałem odpowiedzi, ale po prostu nie byłem w stanie. Ta kobieta uświadomiła mi ile miłości dawała mi babcia Zofia, a ja odpłacałem jej… Poryczałem się jak mały chłopiec. Jak wtedy gdy biegałem do kóz, by ich beczenie zagłuszało moje. Pani pedagog wstała, podeszła do mnie i położyła rękę na moim ramieniu.
– No to już znam twoją odpowiedź – powiedziała. – A teraz odpowiedz sam sobie, czy ty kochasz swoją babcię, bo jeśli tak, to już wiesz, jak należy traktować kogoś, kogo się kocha. Umyj twarz zimną wodą, zanim pójdziesz do klasy.
Po tych słowach wyszła. Zostałem sam. Dała mi czas na dojście do siebie. W pokoju była umywalka. Moczyłem twarz zimną wodą, by kumple nie zorientowali się, że płakałem.
Po tej rozmowie wiele się zmieniło. Unikałem kolegów i nawet nie było to takie trudne, bo oni obrazili się na mnie za to, że ich wystawiłem, a ja na nich, że niepotrzebnie mnie wsypali. Innymi słowy mieliśmy ze sobą na pieńku.
Pani pedagog do końca podstawówki, nie mam pewności czy nie dłużej, miała mnie na oku. Doradziła mi wybór szkoły średniej, a tam trafiłem na wuefistę, wielkiego pasjonata sportu. Przyciągał chłopaków i zarażał tą swoją pasją. Zaraziłem się i ja. Byłem sprawny, miałem niezłe osiągnięcia i przekonał mnie, żebym zdawał na Akademię Wychowania Fizycznego. Nie wierzyłem, że mi się uda.
Gdzie ja tam, taki biedny chłopak ze wsi – myślałem, ale udało się. Gdy zobaczyłem swoje nazwisko na liście przyjętych, cieszyłem się jak wariat i przyrzekłem sobie, że nie zmarnuję tej szansy. Babcia ze łzami w oczach błogosławiła mnie, gdy wyjeżdżałem na uczelnię.
Łatwo nie było. Brakowało mi kasy, więc dorabiałem gdzie się dało, orałem jak wół, ale, jak wiesz, studia skończyłem. Bez najmniejszej przesady mogę powiedzieć, że zawdzięczam to pani pedagog i nauczycielowi WF-u. Kiedyś widziałem ich razem. Wyglądali, jakby byli parą. A może mi się tylko wydawało, że to była ona? – zastanowił się.
*
Robert studiował w Warszawie, sto kilometrów od domu. Specjalnie daleko nie było, ale zajęć mu nie brakowało. Do domu starał się jeździć jak najczęściej, a i tak miał poczucie winy, że za rzadko, że babcia tam sama. Ewa o matce nie zapominała, ale niewiele mogła, mieszkając tak daleko.
Największą pomoc staruszka otrzymywała od miejscowych. Większość ziemi wydzierżawiła bratankowi, Tomaszowi, który prowadził gospodarstwo razem z rodzicami. Był kawalerem, nawet dziewczyny nie miał. Dobry, pracowity chłopak, tylko w miłości mu się nie wiodło. Na niego Zofia najbardziej mogła liczyć. Odwiedzał ją prawie codziennie i zadawał zawsze to samo pytanie: „Co słychać, cioteczko?”
Robert po studiach wrócił na wieś i zatrudnił się w miejscowej szkole – prowadził lekcje WF-u i zajęcia sportowe. Na wiosnę Zofia zmarła, a on stał się jedynym właścicielem tego, co po niej zostało, bo Ewa zrzekła się wszelkich praw na rzecz syna. Gospodarstwa rolnego prowadzić nie planował, ale i sprzedawać nie zamierzał. Zamarzyła mu się stadnina. Warunki, by ją stworzyć, miał doskonałe. Część zabudowań gospodarczych dało się adaptować, miejsca na wybudowanie nowych nie brakowało, a nadwiślańskie tereny zachęcały do przejażdżek. Kochał konie i chętnie jeździł wierzchem. Na uczelni poznał Anetę – studentkę weterynarii, instruktorkę jazdy konnej, która skradła jego serce i odwzajemniła miłość. Była idealną kandydatką nie tylko na partnerkę życiową, ale i biznesową.
Dziewczyna skończyła studia i zamieszkała z Robertem. Wiedziała, że podejmując tę decyzję, narazi się na okrutny gniew ojca. Miała jednak cichą nadzieję, że może chociaż matka okaże jej minimum zrozumienia, ale niestety. Ojciec Anety, Piotr Dąbrowski, wychowywany był przez siostry zakonne, bo rodzice skupieni na własnych karierach nie mieli czasu dla syna jedynaka. W swoim przekonaniu zapewniali mu najlepszą opiekę, która uchronić go powinna przed zgubnymi pokusami tego świata. Trzeba przyznać, że to im się udało. Piotr nigdy nie palił, nie sięgał po alkohol, nie mówiąc o narkotykach. Zdobył staranne wykształcenie, a nauczony dyscypliny i pracy nad sobą znalazł dobrze płatne stanowisko. Ożenił się i miał dwie córki: Alicję i Anetę. Rodzinie zapewnił dobrobyt materialny i terror moralny. Stworzył dom ze wszech miar katolicki. Wprowadził w nim zasady wpojone mu za młodu, a uwzględniając fakt, że wychowuje córki, duży nacisk kładł na to, by wyposażyć je w cnoty, które powinny cechować każdą porządną niewiastę: skromność i posłuszeństwo.
Kontakty towarzyskie żony i córek ograniczały się do niezbędnych. To samo dotyczyło rozrywek. Kino czy teatr owszem (jeśli repertuar był odpowiedni), ale zabawy z tańcami, nawet dyskoteki szkolne, to już niekoniecznie. W niedzielę msza święta (najlepiej wspólne uczestnictwo), a później wspólny obiad. Rodzina w komplecie przy stole to było coś, o czym jako dzieciak i młodzieniec marzył, a co jako dorosły mężczyzna mógł nareszcie mieć. Dlatego tak dużą wagę przykładał to tego, by jak najwięcej rzeczy robili wspólnie.
Pierwsza z tego rodzinnego piekiełka uciekła Alicja. Dostała się na medycynę i wyprowadziła z domu do Szczecina. Zamieszkała w akademiku, na co ojciec się nie zgadzał „bo wiadomo, jakie rozwiązłe życie prowadzą studenci”.
Nalegał dotąd, aż dopiął swego – przeniosła się do Warszawy, a on załatwił jej pokój u pewnej starszej, zaprzyjaźnionej pani Anny, która obiecała mieć na nią oko. Alicja dogadywała się ze swoją gospodynią, a że rozwiązłego, studenckiego życia wieść nie zamierzała, mieszkało jej się tam całkiem dobrze.
Później maturę zdała Aneta. Ona także chciała zostać lekarzem, choć pragnęła leczyć zwierzęta. Na wymarzone studia dostała się i zamieszkała razem z siostrą. Ich ojciec nie brał innej możliwości pod uwagę, bo przecież „rodzina powinna trzymać się razem”. Słowo „razem” w ich domu pojawiało się bardzo często i odmieniane było na wszelkie możliwe sposoby. Na studia córek łożył i wymagał, żeby się uczyły, a nie bawiły, bo zabawa do niczego dobrego nie prowadzi. Aneta kochała zwierzęta, a najbardziej konie. Jej zainteresowania jeździectwem początkowo też traktował jak niepotrzebną zabawę, ale żona przekonała go, że lepsze zainteresowanie końmi niż chłopakami i nawet pieniądze na kurs instruktora jazdy konnej dał. Córka odpowiednie szkolenie przeszła, egzamin zdała i otrzymała stosowne zaświadczenie. Została instruktorem rekreacji ruchowej o specjalności jazda konna. Miłość do koni nie uchroniła jej od miłości do mężczyzny. Oczywiście z tym ojciec musiał się liczyć i brał pod uwagę, ale wszystko miało być we właściwym czasie i w należytej kolejności: najpierw studia, później ślub i dopiero wtedy wspólne mieszkanie, spanie i prowadzenie domu. O zamieszkaniu córki z chłopakiem przed ślubem nie mogło być mowy. Robert był innego zdania, a ona poszła za głosem serca. Taką podjęła decyzję i musiała poinformować rodziców, że po studiach do domu nie wróci, bo przeprowadza się do ukochanego. Wiedziała, że to będzie trudna rozmowa. Bała się jej, bo rozwód starszej córki, Alicji, ojciec bardzo ciężko przeżył i nie zaakceptował, pomimo upływu czasu i niepodważalnych argumentów, że nie dało się żyć z hazardzistą. Miała nadzieję, że chociaż mama będzie tym buforem, który złagodzi zderzenie między nią i ojcem, ale ta siedziała ze spuszczoną głową i nie odzywała się.
– Chcesz żyć na kocią łapę?! Skoro tak, to radź sobie sama! – Ojciec dosłownie wypluł te słowa zdenerwowany. Ręką otarł usta i kontynuował: – Od tej chwili nie dostaniesz ode mnie ani złotówki, bezbożnico! I nie pokazuj mi się więcej na oczy! – krzyczał. – Zobaczysz, jak to się skończy! Bez Boga ani do proga! Zapamiętaj to sobie – zakończył nieco ciszej, ale wyłącznie dlatego, że opuściły go siły, nie zdenerwowanie, bo wciąż aż dygotał poirytowany.
Matka bała się odezwać. Patrzyła tylko na męża z największym niepokojem, co rusz rzucając córce pełne wyrzutu spojrzenie.
W taki sposób Aneta straciła rodziców i prawo wstępu do rodzinnego domu. Była zdruzgotana i rozdarta. Kochała Roberta i kochała rodziców, a pogodzić tych dwóch miłości nie potrafiła. Zamieszkała z ukochanym. Wierzyła, że ojciec nie ma racji, że im się uda. Utrzymywali się z jednej nauczycielskiej pensji. Wzięli kredyt i marzenia o stadninie zaczęli powoli realizować. Wyremontowali starą oborę i przerobili na stajnię. Urządzili w niej cztery boksy wyposażone w poidła i żłoby. W budynku gospodarczym powstała nowoczesna siodlarnia z miejscem na czapraki, siodła, z wieszakami na wodze, kantary oraz schowki na drobniejsze akcesoria typu kopystki czy zgrzebła. Wszystko, co w stajni potrzebne, znalazło swoje miejsce. Wiele prac, zwłaszcza przy urządzaniu siodlarni, Robert wykonał sam, z pomocą miejscowego stolarza. Pracował ciężko. Każdą chwilę wolną od obowiązków zawodowych wypełniały mu zajęcia przy urządzaniu stadniny. Miejsca mieli sporo, więc z przygotowaniem ujeżdżalni był tylko jeden problem – przed sprowadzeniem koni, teren musieli ogrodzić, by zwierzęta nie uciekały, a to wymagało dużych nakładów finansowych.
Na początku mieli tylko jedną klacz rasy konik polski. Robertowi marzyły się konie lipicańskie, ale Aneta przekonała go, by przy konikach polskich pozostać. Przynajmniej na razie.
– Są mądre, z charakterem i wytrzymałe. Doskonale nadają się i do jazdy, i do hipoterapii. Gdy się dorobimy i stać nas będzie, to będziesz mógł te swoje upragnione lipicany sprowadzać ze Słowenii czy Austrii, ale na początek koniki polskie to najlepszy wybór – przekonywała.
Posłuchał. Dokupili ogiera i na razie musiało im to wystarczyć.
Pewnego dnia zaszedł do nich Tomasz. Za życia Zofii zaglądał tutaj codziennie, ale gdy zmarła i gospodarstwem zajął się Robert, nie było powodów do częstych odwiedzin. Obaj mężczyźni lubili się. Młody gospodarz mógł liczyć na pomoc i dobrą radę starszego, doświadczonego i życzliwego krewnego, który kibicował im we wszystkich poczynaniach związanych z tworzeniem stadniny. Tego dnia przyszedł niezapowiedziany, postawił dwie puszki piwa na kuchennym stole i rozsiadł się na krześle pod oknem.
– Stało się coś? – spytał Robert.
– Nie. Tak wpadłem zobaczyć jak sobie radzicie i proponuję piwko przy sobocie po robocie. Coraz ładniej tu u was, a myślałem, że porywacie się z motyką na słońce. – Odchylił firankę i obserwował podwórze.
– Jeszcze nie wiadomo, jak to wypali. Łatwo nie jest. – Robert otworzył puszkę i uniósł ją do ust – Tyle jest jeszcze do zrobienia, a forsa się skończyła. Pierwsi klienci pojawili się, coś się niby zaczęło i „zdechło” – żalił się.
– A pomyślałeś o reklamie?
– Tak. Zamieściliśmy w internecie. Poza tym Aneta wydrukowała ulotki i zawiozła siostrze do przychodni, bo obiecała jej, że spróbuje nas rozreklamować. Liczymy na to, że znajdziemy chętnych na hipoterapię. Aneta, prócz nauki jazdy konnej, chce się tym zająć. Oby tylko chętni byli, bo pracy się nie boimy.
Panowie chwilę jeszcze porozmawiali i gość wyjawił prawdziwy cel swojej wizyty: pewien gospodarz zza Wisły ma starą klacz, którą chce oddać na rzeź. Tomasz, jako człowiek wrażliwy, nie mógł się z tym pogodzić.
– No jakże to tak? – mówił poruszony. – Jak już nieprzydatna w gospodarstwie, to ją na mięso? – I zaczął Roberta namawiać, by ratował starą kobyłkę i wziął ją do swojej stadniny. – Zobaczysz, nada ci się, a drogo za nią nie zapłacisz.
– Mowy nie ma – Robert bronił się, bo brak pieniędzy był ważną przeszkodą, ale do akcji wkroczyła Aneta. Skłócili się. Po raz pierwszy aż tak ostro. Aneta się popłakała nad losem biednej starej klaczy, Tomasz im pieniądze na kupno pożyczył i zapadła decyzja:
– Kupujemy.
– Teraz się módl – rzekł Robert do Anety – żeby ta twoja Figa (tak się nazywała owa staruszka) przyniosła nam szczęście. Żeby pojawili się klienci, bo w przeciwnym razie z tego naszego biznesu będzie wielka figa.
Wściekł się po raz drugi, gdy się okazało jak bardzo klacz jest zaniedbana. Kopyta miała w kiepskiej kondycji. Rozpoczął się nawet proces gnicia strzałki kopyta. Robert, gdy to zobaczył, chciał się z kupna wycofać. Rozpoczęło się ponowne przekonywanie, błaganie o litość dla zwierzęcia i ponowne łzy Anety. To była prawdziwa walka na śmierć i życie zakończona uratowaniem życia klaczy. Figa zajęła trzeci boks i Aneta rozpoczęła ratowanie jej chorych kopyt. Robiła wszystko, co tylko możliwe: czyściła, odkażała, smarowała… Bardzo się z nią zżyła i wiedziała ponad wszelką wątpliwość, że Figa pokochała ją tak, jak tylko wdzięczny koń może pokochać swojego wybawcę.
A potem musiała zostawić ją i odejść. To było bardzo trudne, ale nie miała wyjścia.
ALICJA
Wróciłam z pracy i zajrzałam do Anety. Siedziała na kanapie. Telewizor był wyłączony, obok nie zauważyłam żadnej książki, krzyżówki, igły… Niczego, co świadczyłoby o tym, że robiła coś jeszcze, prócz siedzenia na kanapie. Jednym słowem totalna bezczynność. Martwiłam się o nią. Namawiałam na wizytę u psychologa, ale nie chciała o tym słyszeć.
– Cześć. – Przyjrzałam się jej ze smutkiem. – Jest jakiś obiad?
– Jest. Ja już jadłam – powiedziała cicho, nie patrząc na mnie.
Poszłam do kuchni. Na kuchence stała patelnia z kotletami mielonymi i garnek z obranymi ziemniakami do ugotowania.
Ziemniak surowe, a ona już jadła? Akurat!
Włączyłam gaz pod garnkiem, ale się rozmyśliłam. Byłam bardzo głodna i nie chciało mi się czekać na ziemniaki. Na kuchennym blacie stała surówka z kapusty pekińskiej. Wyłączyłam gaz, zjadłam kotlety z furą surówki i ponownie zajrzałam do jej pokoju. Nadal siedziała na kanapie z odchyloną do tyłu głową. Wyglądała jakby spała, jednak oczy miała otwarte a wzrok utkwiony w jakiś punkt na suficie. Podążyłam za nim, spojrzałam w górę, ale niczego godnego uwagi tam nie zobaczyłam.
– Jak ci minął dzień?
– W stylu emeryckim. – Chyba usiłowała być dowcipna.
– To znaczy?
– Jak emerytowi. Wstałam, ubrałam się, przepraszam, wcześniej wzięłam prysznic, to mi zajęło kilkanaście minut. Później zrobiłam obiad i tak sobie siedzę bez celu, bo co niby miałabym robić? – Przygnębienie słychać było w każdym jej słowie. Wypowiadając je, nie poruszała się. Nawet bliżej nieokreślony obiekt jej obserwacji wciąż był ten sam.
– Widzę, że nie jesteś w najlepszej formie. Powinnaś skorzystać z pomocy psychologa – zasugerowałam nieśmiało enty raz.
– Już mi to mówiłaś. – Pokręciła głową zniecierpliwiona.
Wreszcie jakiś ruch.
– Wiem. Nie złość się. Chcę dla ciebie jak najlepiej. A wizyta u psychologa to żaden wstyd. – Milczała, patrząc w sufit. Przysiadłam przy niej. Odsunęła się nieznacznie, robiąc mi miejsce. – Znajdziesz pracę. Tego jestem pewna. Tylko musisz się pozbierać. Daj sobie czas. Powtarzam ci kolejny raz: masz piękny zawód, zdobyłaś już pewne doświadczenie, na pewno wiele się nauczyłaś. To prawda, że będzie ci trudniej bez Rober… – urwałam, bo chciałam palnąć gafę. Właściwie to już palnęłam i teraz gorączkowo rozmyślałam, jak z tego wybrnąć. – Noo… na początku będzie ci trudniej, ale nie ma tego złego – dokończyłam niepewnie. – Tak w życiu już jest. Mądrzy ludzie powiadają, że jeśli los poskąpił ci tego, na czym ci bardzo zależało, to pewnie Pan Bóg przygotował dla ciebie coś lepszego. I tego się trzymajmy.
– Wierzysz w to, co mówisz? Przecież straciłam wszystko. Co z tego, że mam zawód, jeśli nie mam pracy. Gdybym miała kasę albo mogła wziąć kredyt, otworzyłabym przychodnię weterynaryjną, o jakiej kiedyś marzyłam, a tak? Jeszcze, żeby się nie okazało, że będę musiała spłacać kredyt zaciągnięty przez Robertaaa – zawyła przeraźliwie i zasłoniła twarz dłońmi.
Objęłam ją i przytuliłam.
– Przestań. Kredyt on będzie spłacał.
– A jak nie? Ja jestem pierwszym żyrantem – mówiła przez łzy.
– Oj! Daj spokój. Nie tragizuj. Dlaczego miałby nie spłacać? – Nie rycz. Nigdy nie jest tak źle, żeby gorzej być nie mogło.
– Masz jeszcze dla mnie coś podobnego na pocieszenie? – Otarła łzy, wydmuchnęła nos i zgniotła chusteczkę w dłoni.
– Tak. Kieliszek nalewki z głogu. Dostałam dzisiaj od pani Wandy. – Podniosłam się z kanapy i przyjrzałam tej zapłakanej, kochanej twarzy.
– Od tej waszej dowcipnej pielęgniarki? – Zużytą chusteczkę rzuciła na podłogę i wyjęła następną z pudełka stojącego przy jej prawym biodrze.
– Tak. Powiedziała, że musi „wyprowadzić z domu stare zapasy”, by zrobić miejsce na nowe naleweczki. Mieszka na wsi, głóg zbierała nad Wisłą, więc jest ekologiczny. – Poczochrałam pieszczotliwie krótkie, ciemne loki mojej siostrzyczki i wyszłam z pokoju. Wróciłam z dwoma kieliszkami wypełnionymi płynem koloru ciemnego bursztynu. – Głóg jest dobry na serce – palnęłam jak kulą w płot. Miałam nadzieję, że nieopatrznie wypowiedziane słowo, nie zostanie zauważone, ale niestety. Ona je wyłowiła i skomentowała po swojemu.
– Mojemu sercu żaden głóg nie pomoże – chlipnęła znowu.
Biedna ta moja mała (tak często nazywałam młodszą siostrę). Strata dziecka to dla kobiety duża trauma. Dobrze, jeśli ma wsparcie w swoim mężczyźnie. Bywa, że po takim przeżyciu rozpada się związek, że małżonkowie (albo nie małżonkowie, ale w każdym razie rodzice nienarodzonego dziecka) nie potrafią nadal być razem. A jak czuje się niedoszła matka, która najpierw doznała odrzucenia swojego dziecka przez jego ojca, a następnie je straciła? Biedna mała, powtarzałam w myśli. Tak bardzo chciałabym jej pomóc, ulżyć jakoś, ale jak?
– No to zdrowie pani Wandy. – Podniosłam kieliszek do góry. – Ona jest niemożliwa – próbowałam za wszelką cenę zmienić przygnębiający nastrój panujący w pokoju. – Wyobraź sobie. Wchodzę dziś do zabiegowego, a ona siedzi jakaś taka dziwna, zamyślona.
– Co się stało, pani Wando? Źle się pani czuje? – spytałam zaniepokojona.
– Źle? Nie, tylko przysiadłam na chwilkę i tak sobie myślę.
– A o czym, jeśli wolno wiedzieć?
– O życiu, pani doktor, o życiu. O tym, co było, co jest i co jeszcze może być.
– O! To jakieś wspomnieniowo-filozoficzne te pani rozmyślania.
– E tam. Jakie tam filozoficzne!? Pani mnie zaraz podejrzewa o jakieś naukowe wywody, a ja tak zwyczajnie. Pomyślałam, że… byłam młoda i szczupła. – Przejechała ręką po swych obfitych biodrach. – Jestem mądra – mówiąc te słowa podbródek podniosła możliwie najwyżej – a bogata mogę jeszcze być! – zakończyła z przymrużonymi oczami i takim tonem, że nie można się było nie roześmiać. – Śmieje się pani ze mnie – powiedziała z udawanym smutkiem.
– Nieee, skądże znowu. Doceniam pani humor. Jest pani niesamowita, a już się bałam, że coś pani dolega.
Skończyłam opowiadać i kolejny raz dyskretnie przyjrzałam się siostrze. Nie wyglądała dobrze. Na twarzy smutek, podkrążone oczy…
– Chodźmy na spacer – zaproponowałam. – Ładny dziś dzień, trzeba korzystać, bo jesień stoi już w progu. Za kilka dni oficjalnie przejmie dowodzenie i pokaże nam, na co ją stać. Wstawaj! Szykuj się! Za dziesięć minut wychodzimy.
ANETA
Przejmujący wiatr rozwiewał mi włosy. Dłonie marzły, jakby to był listopad, a nie połowa września. Czapka i rękawiczki w taką pogodę nie byłyby przesadą. Postawiłam kołnierz, głowę wtuliłam w ramiona, a ręce wciągnęłam w głąb rękawów.
Tylko niepotrzebnie telepałam się autobusem osiemnaście kilometrów w taki ziąb. Zaoszczędziłabym sobie tej „wycieczki”, gdyby odbierali telefony albo podali numer komórkowy na swojej stronie – myślałam, trzęsąc się z zimna i ze złości. Ziąb panował nie tylko na zewnątrz, ale i w głębi mej duszy. Ten wewnętrzny chód z dnia na dzień przerażał mnie coraz bardziej. Znikąd żadnego ciepełka, żadnego światełka tylko mrok i chłód. Wraz z torbą z zakupami dźwigałam ciężar kolejnej porażki, która ciążyła bardziej niż kupione kartofle, mięso i wszystkie pozostałe artykuły spożywcze. Kolejna nadzieja na pracę przepadła.
– Żałuję, bardzo mi przykro. Szkoda, że tak późno. – Wysoka, bardzo szczupła, krótko ostrzyżona kobieta, nawet nie poprosiła bym usiadła. Sprawę, gwoli ścisłości odmowę, załatwiła w progu swojego gabinetu. – Mieliśmy wakat. Niestety sprawa jest już nieaktualna. Wczoraj zatrudniliśmy pracownika. No i on ma duże doświadczenie – udawała, że jest jej przykro.
Praca z takimi dojazdami nie była szczytem moich marzeń, ale lepsza taka niż żadna. Rozwiązałaby przynajmniej część moich problemów. Zbyt małą, bym mogła na zadowalającym poziomie funkcjonować, ale rozczarowanie było. Świadomość kolejnej porażki bolała, a pytanie: co dalej? nadal pozostawało bez odpowiedzi.
Na autobus powrotny czekałam trzydzieści minut. Na szczęście przyjechał punktualnie, bo już zdążyłam zmarznąć. Wysiadłam po drodze i ruszyłam do sklepów. Kupiłam ziemniaki i niezbyt duży kawałek łopatki na gulasz. Na obiad zaplanowałam placek po węgiersku albo po zbójnicku, jeśli ktoś woli bardziej rodzime nazwy. Alicja pracowała bardzo dużo, do domu wracała raczej późno, zazwyczaj bardzo zmęczona i głodna, a ja czekałam na nią z ciepłym obiadem. W taki sposób starałam się odwdzięczyć za jej gościnność i dobre serce. Niewiele, ale przynajmniej tyle. A placki ziemniaczane lubiła.
Spojrzałam na zegarek. Dochodziła trzynasta, nie musiałam się spieszyć. Siatki z zakupami nie ważyły dużo i gdyby była lepsza pogoda, poszłabym do domu pieszo, jednak w tej sytuacji udałam się na przystanek. Siedziały tam dwie młode kobiety, dziewczyny właściwie. Rozmawiały bardzo głośno. Każdy kto znalazł się w pobliżu, skazany był na wysłuchiwanie ich dialogu. Złościły mnie takie głośne rozmowy w miejscach publicznych, zarówno telefoniczne, jak i te bezpośrednie. Najchętniej pozostałabym z dala, ale wiatr zawiewał nieprzyjemnie, więc stanęłam pod przystankowym daszkiem i znalazłam się obok nich. Próbowałam nie słuchać, ale to nie było możliwe. Początkowe poirytowanie po chwili przeszło w zaciekawienie i zaczęłam się ich rozmowie przysłuchiwać.
– I wiesz… on szuka opiekunki do swojej córki, ale takiej, która musi być z nią cały czas, to znaczy dwadzieścia cztery godziny na dobę, bo on zapracowany jakiś, a sam wychowuje tą małą, więc opiekunka musiałaby z tą małą mieszkać. – Dziewczyna z dredami, wyrażająca się niezbyt poprawną polszczyzną, głośno wyrzucała z siebie długaśne zdania: – Ma dużą chałupę, więc jest to możliwe, ale mieszka na takim zadupiu na Podlasiu i oczekuje, że jakaś laska zechce być guwernantką dla jego córeczki i zaszyje się na tej wsi na amen. Zero życia osobistego, pojmujesz? Tylko od rana do nocy, co ja gadam: od rana do nocy, od rana do rana, w świątek, piątek opieka nad cudzym dzieckiem, a na dodatek ten tatuś to jakiś dziwak. Mówię ci jak on na mnie patrzył.
– Jak na ciebie patrzył? – chciała wiedzieć ta druga. – Może mu się spodobałaś? – zaśmiała się głośno.
– Nie, to nie to. Ja wiem, kiedy facet na mnie leci. To się wyczuwa, co nie? – Zawinęła pasemko włosów wokół palca. – A on parzył na mnie jakoś tak… hmm! Normalnie aż mi się tak jakoś nieprzyjemnie zrobiło. No mówię ci. Nie, to nie dla mnie.
Wsłuchiwałam się w tę rozmowę coraz bardziej zaciekawiona.
A gdyby tak?
– Przepraszam, ale panie tak głośno rozmawiają – zreflektowałam się, że to nie była mądra uwaga, więc poprawiłam się szybko: – chciałam powiedzieć, że usłyszałam przypadkowo i wnioskuję, że nie jest pani zainteresowana tą pracą. Znam kogoś, kto być może byłby zainteresowany. Czy zechce mi pani powiedzieć, gdzie jest potrzebna ta opiekunka?
Co mam do stracenia? Wszystko, co było dla mnie cenne, już straciłam. A gdyby tak zatrzasnąć za sobą drzwi, spalić wszystkie mosty i zacząć wszystko od zera? Kompletna tabula rasa.
*
Alicja znieruchomiała, zaniemówiła, wybałuszyła oczy, jakbym raptem zmieniła kolor skóry, doznała jakiejś deformacji twarzy albo stało się coś równie zaskakującego.
– Co tak patrzysz, jakbyś mnie nie rozpoznawała? – spytałam. Ręce schowałam w kieszeniach swetra, by ukryć ich niekontrolowane drżenie.
– Bo rzeczywiście z trudem cię rozpoznaję – odzyskała głos. – Czy ty wiesz, co chcesz zrobić? Odradzam. Położyła dłoń na moim ramieniu i pogłaskała je. – Słyszysz, siostrzyczko? Odradzam!
– Tamta dziewczyna na przystanku także mi odradzała. – Pokiwałam głową. – Powiedziała, że ten facet to jakiś dziwak, ale to była taka – zastanowiłam się, jak określić tę pannę – specyficzna osoba.
– Sama widzisz – pominęła moją uwagę na temat nieznajomej. – Nie pakuj się w to. Ja ci dobrze radzę. – Wstała, zebrała talerze, wstawiła do zmywarki i oparła się o kuchenny blat. – Pyszne było. Dziękuję.
– Dlaczego mam się nie pakować? – Unikałam jej przenikliwego wzroku. – To nie jest wyjazd zagranicę, gdzie mogą mi zabrać paszport, nafaszerować narkotykami i zmusić do pracy w burdelu, tylko na Podlasie.
– Gdzie mogą cię nafaszerować prochami, wywieźć za granicę i zmusić do pracy w burdelu – przerwała mi. – Czy ty wiesz przynajmniej jak się ten facet nazywa? – mówiła głośniej, wyraźnie podenerwowana.
– A wyobraź sobie, że nazywa się dokładnie tak samo jak ja i jak ty: Dąbrowski – powiedziałam takim tonem, jakby ta informacja mogła rozwiać wszelkie wątpliwości.
– Ciekawe czy to prawdziwe nazwisko? – burknęła pod nosem. – A poza tym, takie samo nazwisko jak nasze nosi wielu Polaków. To chyba nie jest wystarczający powód, by go obdarzyć zaufaniem. Wiesz o nim coś więcej? Trzeba go jakoś spróbować sprawdzić, ale łatwe to nie będzie, bo Dąbrowskich jak „mrówków”.
– Prowadzi jakieś interesy, bo często wyjeżdża – dodałam niezrażona, uświadamiając sobie nagle, że tą niejasną odpowiedzią dostarczyłam jej dodatkowych argumentów.
– No właśnie! Jakieś interesy! – Alicja zaśmiała się. – Czy ty słyszysz, co mówisz? A co z mamą dziewczynki?
– Nie wiem. Rozmawiałam z jej ojcem, o matkę nie pytałam. Nie obchodzi mnie.
– O matkę nie pytałam, nie obchodzi mnie. – Roześmiała się. – Daruj, siostro, ale wykazałaś się ogromną naiwnością.