Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kolejna po "Wcale mi nie zależy" powieść miry białkowskiej, w której przewija się postać dowcipnej starszej pani, sprawnie władającej ciętą fraszkową ripostą, choć nie ona tym razem jest tu główną bohaterką. Tym razem prym wiodą studenci. Ela, Rysio, Rozalia, muzyka i śpiewanie w chórze, pierwsze randki, miłosne rozterki i niespodziewana tragedia. Opowieść o przyjaźni podad wszystko.
***
„O co Ci chodzi?” – to powieść pełna humoru i refleksji, w której nie brakuje również elementów tragicznych. W postaciach bohaterów byli studenci mogą odnaleźć siebie i swoje życie studenckie (w tym „nietrafione” pierwsze miłości), przyszli zaś poczuć smak czekającej ich przygody. Pozostali czytelnicy też nie będą rozczarowani – Mira Białkowska z właściwym sobie humorem i dystansem pisze po prostu o codziennym życiu, okraszając je od czasu do czasu trafnymi fraszkami.
Beata Grzywacz (pisarka, redaktor magazynu „Życie i pasje”)
Mira Białkowska znów ukazuje nam świat w ciepłych, choć nieco ironicznych barwach. Udowadnia przy tym, że choć postrzeganie rzeczywistości zależy od wieku patrzącego, to jednak w głębi duszy wszyscy jesteśmy do siebie podobni. Obawy, marzenia, ambicje i niepewność tkwią w nas przez cały czas i ilość przeżytych lat nie ma na wpływu. „O co ci chodzi” to piękna, tchnąca optymizmem opowieść o nie zawsze łatwej codzienności, gdzie czerń miesza się z bielą, a gorycz ze słodyczą. Tak jak w prawdziwym życiu. O co mi chodzi? Tylko o to, że koniecznie musicie przeczytać tę książkę.
Hanna Greń, pisarka
Mira Białkowska po raz wtóry kupuje nas zabawą i poczuciem humoru. Jeśli o to Wam chodzi, to świetnie trafiliście. Autorka doskonale wie „O co ci chodzi?”. Śpiew, muzyka i tańce pobudzą każdego z nas, a treść książki – niczym nuty na pięciolinii – sprawi, że czas z nią wyśmienicie nam minie. Ta powieść, niczym barwny motyl, przyciąga wachlarzem emocji. Zatem wejdź w tę przygodę, przecież o to nam chodzi! Prawda? Prawda! Przeczytałem, poznałem i się uśmiałem – i o to chodzi!!!
Tomasz Kosik (blog Czyt-NIK)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 230
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by W. L. Białe Pióro & Mira Białkowska
Projekt okładki: Agnieszka Kazała
Zdjęcie na okładkę: Mira Białkowska
Grafiki: Anna Skórczyńska, Agnieszka Kazała
Skład i łamanie: WLBP
Korekta: Aleksandra Sitkiewicz, Maja Szkolniak
Wydawnictwo Literackie Białe Pióro
www.wydawnictwobialepioro.pl
Wydanie II, Warszawa 2023
Patronat:
Dźwigar – Bogumiła Składanek
Miłość do czytania – blog
Z fascynacją o książkach – blog
Czyt-Nik – blog
Magazyn Życie i Pasje
ISBN:978-83-66945-27-2
Pamięci tych,
którzy swym krótkim istnieniem
wywarli ogromny wpływ na moje życie.
„Przyjaźń jest najpiękniejszym
ze wszystkich prezentów,
jakimi możemy zostać obdarowani,
aby szczęśliwie ukształtować swoje życie.”
Epikur
Niezmiennie na swej drodze spotykam LUDZI, których wsparcie, dobre słowo oraz konkretne działania pomagają mi „szczęśliwie ukształtować swoje życie”. Tą drogą wszystkim z głębi serca dziękuję. Dajecie mi wiarę, że to, co robię, ma sens i motywujecie do dalszej pracy.
Szczególne podziękowania kieruję do Agnieszki Kazały z Wydawnictwa Literackiego Białe Pióro, która najlepiej znając moje lęki i słabości, nigdy we mnie nie zwątpiła.
Ogromną pomoc, a także osobiste zaangażowanie w wydanie tej powieści wnieśli: Pani Bogumiła Składanek oraz Państwo Halina i Jerzy Plackowscy. Życzliwość tych osób to naprawdę niezwykła, wielka sprawa. Swój udział w wydaniu powieści mają też Państwo Maria i Artur Dymek oraz Alicja Nojszewska-Rydlińska, którym pragnę wyrazić swoją wdzięczność. Pani Hannie Greń, Beacie Grzywacz oraz blogerkom i blogerom dziękuję za poświęcony czas i przedpremierowe recenzje.
Do wszystkich, którzy mnie wspierali, bez względu na to, czy mieszkają na Kurpiach, Mazowszu, pod Rzeszowem, w Holandii, Niemczech… kieruję podziękowania i wyrazy wdzięczności.
Autorka
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest oczywiście zupełnie przypadkowe i niezamierzone.
Trwał egzamin z lektoratu.
Przy stole egzaminacyjnym siedziała Ela i próbowała odpowiadać. Słowo „próbowała” to najlepsze określenie dla jej starań. A starała się, bidula, jak mogła. Egzaminatorka poprawiła się na krześle i zadała kolejne, dodatkowe pytanie. Jeszcze raz wykazała dobrą wolę i zapewne liczyła na to, że pomoże niedouczonej studentce. Niestety. Elcia i tym razem, jak to miała w zwyczaju, mówiła wszystko, co wie, ale niekoniecznie na temat. A że wiedziała niewiele, wychodził z tego niezły bełkot. Mrugała przy tym swoimi wydłużonymi rzęsami i raz po raz spuszczała wzrok.
Spokój opuścił egzaminującą, a jego miejsce zajęło zniecierpliwienie. Była wyraźnie poirytowana. Wykonała gest ręką, jakby chciała uderzyć w blat biurka. Powstrzymała się jednak. Jej dłoń znieruchomiała, szczęki zwarły się, wywołując na twarzy niesympatyczny grymas. Trwało to krótką chwilę, po czym ręka spokojnie opadła na biurko, szczęki rozluźniły się. Opanowała irytację, ale nie zamierzała kontynuować tej kompromitującej sceny.
– Proszę pani! Mówi pani, co wie, ale nie wie pani, co mówi. Proszę o indeks.
Elcia zareagowała, a i owszem, ale nie w taki sposób, jakiego się należało spodziewać. Poprawiła się nerwowo na krześle, zamrugała tymi swoimi długimi czarnymi rzęsami, wydęła pucołowate policzki i cichutkim głosikiem powiedziała, niepewnie, ale – zważywszy okoliczności – bardzo odważnie.
– Nie dam. – Zrobiła przy tym minkę dziecka, które wie, że narozrabiało, ale liczy na wyrozumiałość rodziców.
Stateczna pani doktor, choć przywykła (niewątpliwie) do pomysłowości studentów, zdjęła okulary i przez moment przyglądała się z niedowierzaniem siedzącej przed nią studentce.
– Poproszę… panią… o indeks – powtórzyła, kładąc nacisk na każde słowo.
– Nie, pani doktor – głos Elci tym razem zabrzmiał głośniej, bardziej zdecydowanie i bardziej płaczliwie.
Egzaminująca założyła okulary, po czym je natychmiast zdjęła i położyła na blacie biurka.
– Czy pani nie rozumie? Proszę o indeks! – I wyciągnęła rękę po dokument.
Elcia wysunęła do przodu dłoń z indeksem, ale natychmiast ją cofnęła.
– Nie, pani doktor, nie dam. – Pochyliła nisko głowę, brodę oparła na piersi i tylko tymi swoimi czarnymi oczkami zerkała na egzaminującą z nadzieją. – Bo mi pani postawi ocenę niedostateczną – dodała takim tonem, jakby resztkami sił powstrzymywała płacz.
Ręka wyczekująca na indeks wysunęła się jeszcze bardziej do przodu i zastygła w oczekiwaniu. Ręka z indeksem tkwiła nieruchomo w bezpiecznej odległości.
Struchlałam.
A niech to świnia powącha! Co ona wyprawia?
Dłoń egzaminującej zrezygnowana opadła na biurko i sięgnęła po długopis. Drżała.
Egzamin przeprowadzała lubiana przez studentów pani doktor. Miła, uśmiechnięta, wyrozumiała i sprawiedliwa. Nade wszystko sprawiedliwa. Oczywiście zdarzało się, że ktoś się nie przygotował i egzaminu nie zdał. Wówczas pani doktor wstawiała ocenę niedostateczną, zachęcała do większego wysiłku i zapraszała na egzamin poprawkowy. Nie słyszano, by ktoś wyprowadził ją z równowagi. Elci się udało.
Na sali panowała taka cisza, że słyszałam łomot własnego serca. Bałam się poruszyć, by w najmniejszym stopniu nie zwrócić na siebie uwagi. Nie zmieniając położenia głowy, przesunęłam wzrokiem po pozostałych. Siedzieli sztywno, a przerażenie widać było w ich szeroko otwartych oczach. Co by nie mówić, był to poważny egzamin, na poważnej uczelni. Za chwilę lektorka wścieknie się i Bóg raczy wiedzieć, jak to się skończy. Elka niewątpliwie wyleci z „lufą” za drzwi, a zdenerwowanie egzaminującej może w pozostałych uderzyć rykoszetem. Trzeba być zdrowo stukniętym, żeby świadomie rozsierdzić egzaminatora w czasie egzaminu.
Niespodziewanie dla wszystkich całe zdarzenie miało taki finał, jakiego pragnęła Elcia – pani doktor ustąpiła. Kręcąc głową z irytacją i niedowierzaniem, poleciła niesfornej studentce przyjść w następnym terminie. Ta, gdy tylko to usłyszała, natychmiast poderwała się z krzesła, zawołała radośnie: „dziękuję, do widzenia” i wybiegła, ba! – wyfrunęła z sali niczym zwiewny motyl. Chociaż, wziąwszy pod uwagę kształty, bliżej jej było do bożej krówki niż do motyla.
Przyszła kolej na mnie. Powoli, na sztywnych nogach podeszłam do stolika.
– Proszę usiąść – łagodnym tonem zwróciła się do mnie pani doktor. – Zanim przystąpi pani do egzaminu, poproszę panią o indeks.
Usiadłam.
Podałam indeks i zaczęłam odpowiadać.
Zdałam na czwórkę, ale sam egzamin nie wywołał we mnie nawet połowy emocji, których dostarczyło mi przedstawienie urządzone przez koleżankę. Po wyjściu z sali ręce mi drżały i czułam suchość w ustach. Miałam ogromną ochotę udusić tę małpę gołymi rękami.
– Zwariowałaś?! Chyba całkiem cię pogięło!! – zaatakowałam Elkę na korytarzu. – Przez ciebie o mało nie wyzionęłam ducha. Co ci strzeliło do głowy?!
– A co niby miałam do stracenia? Miałam dać indeks, żeby mi lufę wstawiła? – powiedziała zadziornie, bo jej płaczliwy, dziecięcy głosik zniknął bezpowrotnie. – A tak poduczę się i przyjdę jeszcze raz.
To była cała ona. Nie za bardzo ambitna, ale niezwykle dowcipna i pomysłowa. Swym humorem i błyskotliwością systematycznie bawiła całą naszą grupę. Nawet jej okazała tusza była dla niej samej niezawodnym tematem żartów. Podziwiałam ją. Każda z nas dbała o figurę i przejmowała się nadprogramowymi kilogramami. Każda, tylko nie Elcia. Takie przynajmniej stwarzała pozory. Chociaż miała dużą nadwagę, nigdy nie mówiła o odchudzaniu, aerobikach, basenach i takich tam. Na temat swojej tuszy wypowiadała się dość często, ale wyłącznie z humorem.
– Elkaaaa! Chodź tu do mnie! Coś ci powiem – Hela stała na wyższym piętrze naszej Alma Mater i wołała koleżankę. Ta wychyliła się przez poręcz schodów i wymownie pukając w czoło palcem wskazującym, odkrzyknęła obojętnym tonem:
– A co ty myślisz, że ja mam dwanaście lat i ważę dwadzieścia kilo, żeby pomykać po piętrach?! Przyjdź ty, jak masz do mnie interes. – I rozsiadła się wygodnie na jednej z ciężkich, masywnych ław stojących na korytarzu.
Elcia i Helcia, jak je nazywaliśmy, stanowiły niezwykle zgrany duet. Ela narzucała styl, zaś Hela w lot łapała dowcip i idealnie dostosowywała się do sytuacji. Potrafiły zwalić z nóg największego ponuraka. Obie lubiły chodzić do kina. Oglądały wszystkie filmowe nowości, ale nie tylko. Wybierały też stare filmy, a potem bawiły nas relacjami. Do historii przejdą te ich przedstawienia. Nie jakieś tam streszczenia, lecz oryginalne, komiczne parodie niektórych scen. Wcielały się w bohaterów opowiadanej historii, niekiedy nawet przyjmowały na siebie dwie role jednocześnie i dawały swoisty popis. Po obejrzeniu Shreka zrobiły takie show, że płakaliśmy ze śmiechu.
– Wiecie!? Wczoraj byłyśmy na Shreku. Chcecie posłuchać? Hela, pokażemy im relację z filmu? – Elcia rzuciła pytanie i nie czekając na odpowiedź, strzeliła następne i następne. – Kto będzie Shrekiem? – zapytała, chociaż nikt nie miał cienia wątpliwości, że ta rola jest zarezerwowana dla niej. – No dooobra, to ja będę Shrekiem, a ty będziesz Fioną – odpowiedziała sama sobie niemal natychmiast. – A kto będzie Osłem? – Zrobiła krótką pauzę dla wywołania właściwej atmosfery i dodała: – No to ja będę Shrekiem i Osłem.
I rozpoczął się spektakl, z którego byliby dumni twórcy najlepszych kabaretów.
Dziewczyny rzucały cytatami z filmu, uzupełniały dowcipnymi komentarzami, robiły komiczne miny. Kwiczeliśmy z uciechy. Aż dziw, że nie wpadły na pomysł, by przedstawić nam relację po obejrzeniu filmu o życiu Wisłockiej. A może lepiej nie wywoływać wilka z lasu?
Do niedawna wszędzie chodziły razem. Do niedawna, bo odkąd Helka zaczęła spotykać się z Wojtkiem, dla przyjaciółki miała znacznie mniej czasu.
– No co się wygłupiasz? – Hela stanęła obok Eli i pieszczotliwie poklepała ją po pucołowatym policzku. – Zwolniłam dziś Wojtka, bo muszę wybrać się na zakupy. Potrzebny mi biustonosz, a przecież nie będę grzebała w cyckonoszach z Wojtkiem u boku. Pójdziesz ze mną?
– Tac czjemu nie, Kaźmierz? – swoim zwyczajem żartowała Ela.
– No to spadajmy. Roza, idziesz z nami? – Hela zwróciła się do mnie.
Nie lubiłam tej formy swojego imienia. Roza. To coś jakby gorsza wersja Róży, a nikt przecież nie chce być gorszą wersją czegokolwiek. Niektórzy nazywali mnie Różą. To też nie wydawało mi się w porządku, bo przecież Róża to zupełnie inne imię. Część zwracała się do mnie Rozi. Rozi wydawała mi się wersją zbyt wyszukaną, pretensjonalną, też jej nie lubiłam. Najlepszą i najprostszą formą była dla mnie po prostu Rozalia i pojąć nie mogłam, dlaczego niektórzy ludzie mieli z moim imieniem jakiś problem.
– Idę. Na zakupy zawsze – zdecydowałam natychmiast.
Przed chwilą zdałam ostatni egzamin. Już nie muszę się śpieszyć, nie muszę zakuwać. Mam dużo wolnego czasu, z którym się jeszcze nie oswoiłam. Miło będzie z dowcipnymi koleżankami pobuszować po sklepach. Z nimi nie można się było nudzić. Za cztery dni mieliśmy wyjechać z chórem na obóz. Może i ja przy okazji kupię sobie coś nowego? Może jakąś nową bieliznę? Czemu nie.
Wyszłyśmy z uczelni. Moje koleżanki przez cały czas pajacowały niemiłosiernie. Ela zwracała się do Heli „Kaźmierz”, zaś Hela do Eli „Wladik” i naśladowały mowę ludzi ze wschodu. Taki sobie wypracowały „styl”. Przyzwyczailiśmy się do tego i nawet już to nas za bardzo nie śmieszyło, ale towarzyszące tym dialogom sceny – owszem.
Dotarłyśmy do pobliskiego supermarketu i stanęłyśmy przy wieszakach z bielizną.
– Patrzaj, Wladik, czy ten będzie dobry? – Helka sięgnęła po biustonosz i przyłożyła go do swoich piersi.
– Tać mnie się bardziej podobuje ten. Idź, przymierz ten, Kaźmierz.
Hela wzięła biustonosz wskazany przez koleżankę i przyglądała mu się uważnie.
– No nie wiem, Wladik. Mówisz, że ten? – Podniosła biustonosz wyżej, zmrużyła oczy i przechyliła głowę raz w lewą, raz w prawą stronę. Następnie podniosła przedmiot ewentualnego zakupu pod nos i z uwagą analizowała deseń materiału. Przeciągnęła palcem wskazującym prawej ręki po koronkowym obszyciu i ponownie odsunęła biustonosz, by przyjrzeć mu się z pewnej odległości. Zastanawiała się. Myślała tak intensywnie, jakby decydowała o kupnie nowego, drogiego samochodu, a nie kawałka materiału, którym za chwilę przykryje swoje dorodne piersi i schowa go pod bluzką.
Nie uczestniczyłam w tym dziwnym dialogu.
Moją uwagę zwrócił pewien starszy elegancki pan z laseczką, który do pewnego momentu oglądał skarpety. Teraz swoje zainteresowanie przeniósł ze skarpet na moje koleżanki i obserwował je z wielkim zaciekawieniem. Jego czoło i nos marszczyły się dziwnie, a krzaczaste brwi zbliżały do siebie coraz bardziej, by połączyć w jedną nastroszoną krechę. W pewnej chwili trząchnął się zniecierpliwiony, energicznie stuknął laseczką w podłogę i dziarsko ruszył w stronę moich zaskoczonych koleżanek.
– A fe! Panie są pederastki. A fe! Co to się wyprawia na tym świecie? – grzmiał zgorszony, wymachując laską. Potem kilkakrotnie nerwowo stuknął laską w podłogę, wyprostował się jak struna i pomstując pod nosem, oddalił się.
Stałam obok i nie mogłam opanować śmiechu. Moje koleżanki na widok rozeźlonego starszego pana machającego im laską przed nosem przytuliły się do siebie i przestraszone stały oniemiałe.
– A temu co się porobiło? – wydukała Elka, gdy staruszek zniknął z pola widzenia, a ona odzyskała głos.
Rozpoczęła się przerwa międzysemestralna. Studenci normalnych uczelni mają wtedy wolne. My w tym czasie wyjeżdżaliśmy na obóz kondycyjny chóru. Chór mieliśmy na wysokim poziomie. To była duma naszej uczelni i oczko w głowie rektora. Dlatego nie brakowało funduszy na dodatkowe godziny zajęć i wyjazdy, podczas których opracowywaliśmy nowy repertuar.
„Obóz kondycyjny chóru” – nazwa wydała mi się śmieszna do momentu wyjazdu i zapoznania się z rozkładem dnia.
8.00 – 8.30 – śniadanie
9.00 – 13.00 – próba z podziałem na głosy
14.00 – 15.00 – obiad
15.00 – 17.00 – czas wolny
17.30 – kolacja
18.00 – 21.00 – próba całego chóru
22.00 – 7.00 – cisza nocna
Wszystko podporządkowane śpiewaniu. Ciężka praca i brak wolnej chwili. Po całym dniu siedzenia w dusznych salach odczuwaliśmy niedosyt świeżego powietrza i czasu na jakieś małe pranko, nie mówiąc o studenckim życiu towarzyskim. Ku naszemu niezadowoleniu wszystko było dokładnie przemyślane. Dyrygent wywiózł nas do małej miejscowości nadmorskiej, gdzie poza sezonem nic się kompletnie nie działo. Jakby tego było mało, by nam zaoszczędzić pokus (student to zdolna bestia i poradzi sobie w najbardziej ekstremalnej sytuacji) pilnował nas niczym Cerber. Stosował różne zabiegi, byśmy po godzinie dwudziestej drugiej byli w swoich pokojach: prosił, przekonywał, sprawdzał, żartował… Wiedział przecież, że jeżeli dłużej posiedzimy przy piwku, to wieczorem niestraszne nam będą kolejne godziny śpiewania, za to rano wręcz przeciwnie. Biedny Gil (tak nazywał się nasz dyrygent) dwoił się i troił, byśmy na czas i w dobrej kondycji przybywali na poranną próbę. Pewnie gdyby mógł, każdego z osobna utuliłby do snu. Dobry był z niego chłopina. Za to my (niewdzięczni!!!) uciekaliśmy się do najróżniejszych sposobów, by spod jego kurateli umknąć. Co by nie mówić, te jego zabiegi zmuszały nas do wytężonej pracy i przynosiły konkretne korzyści – byliśmy jednym z najlepszych chórów akademickich w Polsce.
Tego dnia po południu zaczął padać śnieg. Duże, lepkie płatki wesoło tańczyły w powietrzu, nim opadły na ziemię. Świat stawał się coraz piękniejszy, a nasze młode serca wypełniały się radością. Po wieczornej próbie, gdy Gil wyrecytował swoją codzienną regułkę „życzę państwu przyjemnej nocy”, natychmiast popędziliśmy nad morze. Wpadliśmy na plażę jak chmara nieradzących sobie z emocjami przedszkolaków. Nasza młodzieńcza energia, przez wiele godzin tłumiona bezlitośnie, teraz dawała o sobie znać. Była wojna na śnieżki, turlanie się po świeżym śniegu i niewiele brakowało, a co odważniejsi kąpaliby się w morzu. Zwłaszcza że energię wzmocnili wypitym po drodze piwem.
Pierwsze szaleństwo mijało.
Towarzystwo stopniowo wyciszało się. Wolno wędrowaliśmy wzdłuż wybrzeża. Pokrzykiwania, głośne śmiechy ustępowały miejsca przyciszonym rozmowom w mniejszych grupkach. Było wśród nas kilka par, które coraz bardziej zostawały w tyle. Zapewne liczyły na to, że nie zechcemy na nich czekać. Atmosfera z zabawowej przerodziła się w romantyczną. Idący tuż obok mnie Robert, kolega z mojego roku i mojej grupy, wyraźnie ulegał urokowi chwili. Na co dzień sympatyczny, dziś był nie do zniesienia. Obejmował mnie i usiłował pocałować, a że po drodze raczył się piwem, stawał się coraz bardziej natarczywy.
– Zostaw mnie wreszcie! – powiedziałam i wyrwałam się z niechcianych objęć, ale on był głuchy na moje prośby i niezrażony próbował ponownie.
– Odczep się, nie rozumiesz?!
Nie reagował.
– Słyszałeś? Zostaw ją! – usłyszeliśmy za sobą spokojny bas Ryśka z trzeciego roku.
– A ty co? O co ci chodzi? – Robert zrobił się zadziorny.
– Ja? Nic takiego. Widzę tylko, że nie dociera do ciebie to, o co cię ona bezskutecznie prosi.
– Akurat! To tylko takie babskie sztuczki, żeby faceta bardziej wzięło. – Robert zaśmiał się chrapliwie.
– Nie wydaje mi się – głos Ryszarda brzmiał spokojnie, ale zdecydowanie.
Przyglądałam się tej scenie zaniepokojona. Awantura wisiała w powietrzu. Idący przed nami zatrzymali się i przez chwilę obserwowali zajście, po czym Elka wzięła Roberta pod pachę i ze słowami: „chodź, mój Robciu kochany” poprowadziła go do przodu. On próbował się opierać, ale niezbyt zdecydowanie. Elcia coś mu tam trajlowała i uwieszona na jego ramieniu zgrabnie go odciągnęła. Pozostali natychmiast ruszyli za nimi. Stałam jeszcze przez chwilę. Stał też Rysiek.
– Finita la commedia1 – powiedział po chwili. – Chodźmy. – I niczym dostojnej damie podał mi ramię.
– Plaudite, eives2 – odpowiedziałam, wsuwając rękę pod jego pachę.
Popatrzył na mnie zaskoczony.
– Braw nie oczekiwałem.
– Ale zasłużyłeś na nie.
Uśmiechnął się zadowolony.
– A ty skąd znasz takie mądre słowa? – zainteresował się. – Gdy zdarza mi się użyć jakiegoś cytatu, ludzie najczęściej nie rozumieją, co do nich mówię.
– Aaaa, to tak…? Rozumiem. Chciałeś zaimponować – stwierdziłam domyślnie.
– Już nie. Jeszcze w szkole średniej faktycznie wkuwałem słownik wyrazów obcych, by imponować. Teraz już nie, ale wiedza pozostała. I nie dbam o to, czy ktoś to rozumie, czy nie. Jeżeli ktoś w obcym języku zna wyłącznie wulgaryzmy z filmów anglojęzycznych, to jego problem.
– Naprawdę uczyłeś się słownika wyrazów obcych na pamięć?
– Naprawdę. Ale dość szybko straciłem zapał. No… a czego się nauczyłem, to moje. – Roześmiał się.
Przez krótką chwilę szliśmy w milczeniu.
– Rozalia… – powiedział wolno, z namysłem. – Masz piękne imię, wiesz? Skąd się wzięło? Jest jakaś historia?
– Odziedziczyłam je po mojej babci.
– To podobnie jak ja. Ja też mam imię...
– …po babci? – Roześmiałam się.
– A żebyś wiedziała. Moja babcia miała na imię Ryszarda. Była niesamowita i bardzo kochana. Opiekowała się mną, gdy byłem mały.
A potem wspomniał jeszcze dziadka i tak ciepło o nich mówił, że mu tych wspomnień pozazdrościłam. Moja babcia mieszka daleko i widuję ją rzadko. Drugiej babci i obu dziadków nie pamiętam. Ryszard uświadomił mi, o ile uboższe było moje dzieciństwo pozbawione obecności dziadków. Nigdy nie miałam licznej rodziny. Byłam jedynaczką. Tata był kierowcą TIR-a. Dwa tygodnie był w trasie, dwa tygodnie w domu. Mama nie pracowała, zajmowała się domem. Miała jedną siostrę mieszkającą blisko nas, z którą była bardzo zżyta. Gdy tata był w trasie, przesiadywały u siebie nawzajem. Zdarzało się, że po powrocie z zajęć mamy nie zastawałam w domu, ale wiedziałam, gdzie jest. Wiele rzeczy robiły razem. Ciotka trochę szyła, więc gdy jedna kupiła firanki, za obszywanie zabierały się razem, no bo przecież łatwiej we dwie poradzić sobie z takim „metrażem”. U nas w domu razem robiły przetwory na zimę. Potem dzieliły się, ciotka pakowała swoje do samochodu i wywoziła do siebie.
Dziwiło mnie, że tak im się chce to wozić, ale przyznać musiałam, że stanowiły znakomity duet.
Zamyśliłam się.
– Hej, hej! Gdzie jesteś? – z zamyślenia wyrwał mnie głos Ryśka, a jego ciepły palec wskazujący delikatnie potarł mój nos.
Znałam tego chłopaka od kilku miesięcy. Spotykaliśmy się na próbach chóru, czasem na korytarzach uczelni. Świetnie grał na gitarze, ale na naszym kierunku to nie było niczym nadzwyczajnym. Małomówny, poważny, wydawał mi się jakiś taki… szary. Teraz zobaczyłam go zupełnie w innym świetle. To jego spokojne, ale zdecydowane „Słyszałeś? Zostaw ją!” brzmiało w mojej pamięci i dawało miłe poczucie bezpieczeństwa.
Zajęci sobą nie zauważyliśmy, że zostaliśmy sami. Ludzie z naszej paczki byli daleko przed lub za nami. W zasięgu wzroku i słuchu nie było nikogo. Być może zeszli już z plaży. Śnieg przestał padać, pojawił się księżyc, niebo upstrzyło się gwiazdami, a fale z łoskotem, monotonnie uderzały o brzeg. Ogarnął mnie dziwny nastrój. Zadarłam głowę do góry, by podziwiać rozgwieżdżone niebo. Czapka zsuwała mi się na czoło, więc oburącz podtrzymywałam ją. I gdy tak stałam przechylona do tyłu, z zadartą głową i obiema rękami na czole, zamajaczyła nade mną jego twarz. Wolno zbliżyła się do mojej. W lewym kąciku ust poczułam nieśmiały dotyk jego warg, delikatne muśnięcie i… cisza. Jakby subtelne pukanie i oczekiwanie na zaproszenie. Moje wargi wyszły im na spotkanie i nasze usta rozpoczęły pierwszy, nieśmiały proces poznawania się.
– Wygląda na to, że przepędziłem natrętnego amanta, by skorzystać z sytuacji i wskoczyć na jego miejsce. Przepraszam – powiedział i odsunął się ode mnie.
– Nie przepraszaj – byłam speszona, ale udało mi się odzyskać głos.
Uznał to, i słusznie, za przyzwolenie do dalszych poczynań. Podszedł do mnie bliziutko (bardziej się nie dało), przyciągnął do siebie (a jednak można było bliżej), objął mnie mocno, zdecydowanie i ponownie pochylił nade mną (był znacznie wyższy). Tym razem dotyk jego warg był pewny, silny, władczy, ale namiętny. Namiętny jak nie wiem co. O Boże!!!
Drętwiejący kark od wyciągniętej do granic możliwości szyi, utrudniony oddech (nos przyciśnięty jego policzkiem) i czapka opadająca na oczy, a mimo wszystko zapamiętam tę chwilę jako jedną z najpiękniejszych.
– Nie spodziewałem się, że to będzie taki miły spacer. Chociaż… przez moment było niesympatycznie – powiedział po dłuższej chwili.
„Miły spacer”. Dla niego to tylko miły spacer. Dla mnie takie określenie wydało się (hm!) zbyt oszczędne. Ale przecież nie mogłam mu tego powiedzieć.
– Można by rzec veni, vidi, vici3 – zacytowałam i zaczęliśmy się oboje śmiać. Głośno, serdecznie i tym sposobem pozbyliśmy się skrępowania, jakie wywołał u nas ten spontaniczny pocałunek.
Ruszyliśmy. Trzymaliśmy się za ręce i szliśmy w milczeniu. Tylko miarowy huk przewalających się fal i to niesamowicie rozgwieżdżone niebo nad nami. Pomyślałam nawet, że od tej chwili, ilekroć spojrzę w usiane gwiazdami niebo, przypomnę sobie tę noc. Ryszard jakby czytał w moich myślach.
– Piękna noc – powiedział. – „Ze wszystkich kobiet świata najpiękniejsza jest noc”.
Znałam ten tekst.
Gałczyński był moim ulubionym poetą, ale że facet zna Gałczyńskiego i jeszcze go cytuje?
– Lubisz Gałczyńskiego? – zdziwiłam się.
– Lubię Gałczyńskiego i wielu innych. Generalnie lubię poezję, chociaż to niemodne.
– Tak. To dość rzadkie upodobanie. A ja lubię ludzi, którzy doceniają poezję.
– I vice versa. – Ukłonił się zabawnie.
Kiedy przez okno znajdujące się w męskiej toalecie wchodziliśmy do naszego budynku, zbliżała się północ.
– No nareszcie – przywitała mnie Dorota, która dzieliła ze mną pokój. – Już dwa razy skradałam się do męskiej toalety i sprawdzałam, czy ktoś przypadkiem nie zamknął okienka i masz jak wrócić.
– Niepotrzebnie. Gdyby było zamknięte, zadzwoniłabym do ciebie na komórkę, ale dzięki za troskę.
Przemoczone kozaki postawiłam przy kaloryferze i nie spiesząc się, zaczęłam się rozbierać. Dorota leżała w swojej pościeli. Nie odzywała się, ale bacznie mnie obserwowała. Widziałam, że walczy ze sobą, by nie zasypać mnie pytaniami. Przysiadłam na swoim łóżku.
– No niech cię już nie skręca, było super – oględnie zaspokoiłam jej ciekawość.
– A gdzie wy byliście do tej pory? – nie wytrzymała. – Wszyscy wrócili ze dwie godziny temu.
– Spacerowaliśmy po plaży.
– Przez cały czas?
– Tak. Świetnie nam się gadało. Nie znałam Ryśka z tej strony. Okazuje się, że w ogóle go nie znałam. To świetny facet, zaimponował mi.
– Rysiek zaimponował dzisiaj nie tylko tobie. Ty to masz szczęście… – powiedziała rozmarzonym głosem i leniwie wyciągnęła się na łóżku. – Całe szczęście, że Elcia odciągnęła Roberta, bo Ryszard zrobiłby z niego miazgę.
– Nie przesadzaj.
– Nie przesadzam. – Dorota usiadła na łóżku. – Jak wracaliśmy ze spaceru, Radek żartował, że Elcia uratowała Robertowi życie. Rysiek trenował boks i jest w te klocki doskonały. Nabawił się jakiejś kontuzji błędnika i przestał trenować, ale cios mu pozostał. Ludzie z akademika mówią, że Rysiek zażegnał już niejedną awanturę. Jest nie tylko świetnym bokserem, ale też mediatorem. Nigdy nie uderza pierwszy, ale gdy już uderzy, to bardzo skutecznie. Robert o tym wie, ale dzisiaj wypił za dużo i niewiele brakowało, by poleciał do niego z łapami.
Gdy wyszłam z łazienki, Dorota już spała. Długo wsłuchiwałam się w jej równy oddech. Mój sen nie przychodził.
To ci dopiero facet... Jeden z lepszych gitarzystów na naszym wydziale, znawca oryginalnych cytatów, miłośnik poezji i jeszcze do tego boksujący mediator (cóż za połączenie).
Było już po dwudziestej drugiej i Gil „odtrąbił” capstrzyk. Nikt się tym jednak za bardzo nie przejął i w pokojach kwitło życie towarzyskie.
Pokój, który zajmowałyśmy z Dorotą, był malutki, a zebrało się w nim osiem osób. Chłopcy przynieśli gitarę. Radek pod okiem Ryśka ćwiczył jakieś skomplikowane chwyty. Wszyscy gadali jeden przez drugiego, co rusz wybuchając śmiechem.
Po pewnym czasie rozległo się pukanie do drzwi i do naszego grona dołączył Robert. Owacje na jego powitanie były tak gromkie, że nie dopuściliśmy go do głosu, chociaż wyraźnie usiłował zainteresować nas jakąś sprawą. Towarzystwo zakrzyczało go, nie dowiedziawszy się, z czym przyszedł.
– Siadaj, Robciu. – Elcia przycisnęła się do Doroty i próbowała zrobić mu miejsce na łóżku, na którym siedziały już trzy osoby.
– Patrz, stary, załapałem już to przejście – chwalił się Radek i demonstrował swoje nowo nabyte umiejętności.
Robertowi natychmiast zaświeciły się oczy. Jak przystało na wielkiego pasjonata gitary, z miejsca zainteresował się popisami Radka. Potem wziął od niego instrument i sam zaczął próbować.
Przyglądałam się Ryśkowi i Robertowi z pewnym niepokojem. Robert był zadziorny. Obawiałam się, że tak łatwo nie zapomni Ryśkowi lekcji udzielonej mu na plaży.
Moje obawy okazały się niepotrzebne.
Gitara, wspólna pasja chłopaków, okazała się sprzymierzeńcem w zażegnaniu konfliktu. Panowie zapomnieli o reszcie świata. Tylko ich trzech i ona – gitara.
– Rozalka, a ty grasz na gitarze? – usłyszałam głos Roberta.
– Nie. Na gitarze nie umiem.
– No to powinnaś się nauczyć.
– Mogę ci pokazać – Rysiek zaofiarował się natychmiast, ku zaskoczeniu Roberta (i nie tylko). Sięgnął po gitarę, którą Radek przed chwilą odłożył i podał mi ją. Usiadł na moim łóżku tuż za mną, przylgnął do moich pleców i objaśniał mi nazwy strun, po czym ujął mnie za rękę i przyjrzał się jej.
– Masz za długie paznokcie – stwierdził. – Nie przeszkadzają ci, gdy grasz na pianinie? – zdziwił się.
– To je obetnę. – Sięgnęłam do nocnej szafki po nożyczki i zdecydowanym ruchem ciapnęłam pierwszy paznokieć.
– No nie! Ale poświęcenie! – ktoś zawołał, a reszta towarzystwa skomentowało to przeciągłym „uuuuuuuu”.
– I tak lada dzień musiałabym je obciąć. Już mi nie tylko stukały o klawiaturę, ale czasami wchodziły między klawisze. Chciałam je tylko przetrzymać przez ten wyjazd – tłumaczyłam się speszona. Wtedy Robert stanął na środku pokoju, przycisnął swe ręce do serca, zrobił zbolałą minę i zwracając się do mnie, zaczął śpiewać, zabawnie zniekształcając wyrazy:
Sze dlaczego mnie zdradziłaś
Sze dlaczego opuściłaś mnie
Sraniłaś serce moje, więc muszę odejść
Lecz przedtem zaśpiewam ci tak:
Sra – nio – ne serce
S ros – pa – czy dyndo
Czemu odeszłaś
O Rozalindo
Wskazując na Ryśka, śpiewał dalej:
Czemu Icek miał pierwszeństwo
On ci nie fundowił nawet chlebnyj kwas,
Ale ty wybrałaś jego,
Mojego kolegę,
Dlatego zaśpiewam ci tak:
Ty babskie zwierzę
Ja ciebie w życiu już nie wierzę,
Bo ty masz serce tam,
Gdzie wstydzę się pokazać sam
Plim plim
Plam plam
Piosenkę zakończył wymownym klepnięciem w pośladek.
Towarzystwo piało z uciechy. Przez gromki rechot, jaki roznosił się w naszym pokoju, zaczął się przebijać jakiś obcy, rytmiczny, zdecydowany dźwięk. To, że ktoś puka do drzwi, dotarło do nas w chwili, gdy pukania nie można już było nazwać delikatnym. Wyciszyliśmy się nieco. Na żadne „proszę” ani „wlazł” reakcji nie było, więc Dorota podniosła się i podeszła do drzwi. Otworzyła je, po czym bardzo szybko zatrzasnęła. Minę miała, jakby zobaczyła coś niesamowitego. Nagle w pokoju zaległa idealna cisza. Wszyscy patrzyli na Dorotę, która stała nieruchomo.
– Kto to był? – spytałam szeptem, by nie mącić zalegającej ciszy.
– Gil – wyjąkała słabo.
– To czemu zamknęłaś mu drzwi przed nosem?
– Nie wiem. Byłam zaskoczona.
– Kurde! To on cały czas czekał na mnie? – Robert poderwał się z kosza na śmieci, na którym siedział.
– ???
– Spotkałem go na korytarzu. Poprosił mnie, bym zajrzał do was i powiedział, żebyście udali się do swoich pokoi – wyjaśnił. – Nie daliście mi dojść do słowa, zagadaliście mnie i o nim zapomniałem.
Wojtek spojrzał na zegarek i podniósł się z krzesła.
– To było jakieś czterdzieści minut temu. Nie każmy mu dłużej czekać. Filcujemy się.
Towarzystwo zaczęło zbierać się do wyjścia. Rysiek podszedł do Roberta i wyciągnął do niego rękę.
– Chciałem ci, stary, pogratulować występu. Bardzo mi się podobało. Evviva l’arte!
– O co ci chodzi? – Robert wahał się krótką chwilę, po czym dodał niepewnym głosem: – Czy ty mnie czasem nie obrażasz? Co znaczy ta twoja vivajakośtam?
– Evviva l’arte to znaczy „niech żyje sztuka”. Nie ma w tym nic obraźliwego. Naprawdę. Zabawna była ta twoja piosenka. – I chłopcy uścisnęli swoje prawice.
Rozpoczął się następny semestr. Wykłady, ćwiczenia, indywidualne lekcje gry na instrumentach – normalka. Od nowego semestru dołożono nam dwie dodatkowe godziny chóru. W czwartki do południa mieliśmy próby w głosach, a próby całego chóru w poniedziałki i czwartki od dwudziestej. Kończyliśmy przed dwudziestą drugą. Większość studentów mieszkała w akademiku, więc po zajęciach wracali całą paczką. Tylko ja, Dorota i jeszcze kilka osób mieszkało poza akademikiem. Wszyscy razem szliśmy do przystanku, a potem nasze drogi się rozchodziły. Czasami do domu odprowadzał mnie Ryszard. Wtedy urządzaliśmy sobie długi, wieczorny spacer. Spacerowaliśmy godzinę, czasem dłużej. Dobrze nam się rozmawiało, dobrze też wspólnie milczało. To były bardzo miłe spacery, ale niepokoiłam się o jego samotne powroty do akademika. Ja mieszkałam w bezpiecznej okolicy, blisko nowoczesnego centrum handlowego, gdzie do późna kręciło się dużo ludzi. Akademik zaś znajdował się daleko od centrum, w dzielnicy znanej z szemranego towarzystwa. Zdarzały się pobicia studentów przez miejscowych żuli. Wieczorem lepiej było nie zapuszczać się samotnie w tamte okolice.