Wcale mi nie zależy - Mira Białkowska - ebook + audiobook + książka

Wcale mi nie zależy ebook i audiobook

Białkowska Mira

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Czy życie musi płynąć samotnie, nawet jeśli to, co w nim najlepsze już nas spotkało, a potem przeminęło? Czy miłość życia może się przytrafiać tylko nastolatkom? Skąd! Dojrzałe kobiety są jak wino! I wiedzą czego chcą! Nawet jeśli się jest typem księżniczki, której na niczym nie zależy... to czasem zdążyć się może, że korona spodnie pod naporem zwykłych spraw, a wtedy... może właśnie zjawi się książę, chociaż bez konia i w bojówkach lub ze stetoskopem na szyi. Czasem dla odczarowania rzeczywistości przyda się miotła z czerwoną kokardą. Czasem wystarczy uśmiech.  „Wcale mi nie zależy” to pełna wigoru, humorystyczna opowieść o życiu i stosunkach damsko-męskich, przy której można się i wzruszyć i setnie ubawić. 

***

„Zabawna opowieść o tym, co w życiu najważniejsze. Śmiech, wzruszenie, przyjaźń i... miłość”

Anita Scharmach, pisarka

 

„Wcale mi nie zależy to powieść ukazująca codzienność w niezwykle optymistyczny sposób. Jest taka delikatna, subtelna, a zarazem bardzo życiowa. Jest to historia przedstawiona w sposób dojrzały i przemyślany, z solidną dawką poczucia humoru. Z pewnością zawładnie sercami Czytelników. Gorąco polecam!”

Anna Kasiuk, pisarka

 

„Ciepła, wciągająca powieść z realistycznie wykreowanymi bohaterami. Momentami można uśmiać się do łez. Dla nas, kobiet, które często unosimy się honorem, płynie z tej historii taka nauka: czasem warto schować przysłowiową koronę do kieszeni, bo ona przeszkadza w spełnianiu marzeń i odnajdowaniu miłości. Co za tym idzie – szczęścia w życiu. Książka pozostawiła po sobie wiele miłych wrażeń, żałuję, że tak szybko się skończyła. Idealny prezent dla ukochanej kobiety”.

Natalia Świerczyńska, www.madrepisanie.pl

 

„Emerytura wcale nie oznacza siedzenia w fotelu z ciepłymi kapciami na stopach. Najlepszym tego dowodem są dwie bohaterki najnowszej powieści Miry Białkowskiej. Aktywne seniorki chłoną życie niczym gąbka, swoją charyzmą i aktywnością zawstydzając niejednego młodego człowieka. Wesoła, momentami skoczna, ale też refleksyjna i nietypowa opowieść o prawdziwych, nieskrywanych uczuciach oraz o tym, że na miłość nigdy nie jest za późno. Można się pośmiać i powzruszać. Mira autentycznie pisze o życiu, nie zacierając przy tym jego śladów, skrzętnie obdarzając swoje bohaterki swoimi talentami. Szczerze polecam!”

Agnieszka Krizel, blogerka

 

„W świecie, gdzie wiek bywa dla kobiety wyrokiem i skazuje ją często na swoistą niewidzialność, bohaterka książki Miry Białkowskiej pokazuje, że nie tylko trzeba, ale i można walczyć o siebie, o marzenia i o samorealizację. Monika to jednak nie taka znowu miła „starsza pani”, to osoba z charakterem, marzeniami i pomysłem na siebie, choć czasami wzbudza skrajne emocje. Powieść dla kobiet młodych, które myślą, że jeszcze mają czas na wszystko i niczego im się nie chce, oraz dla starszych, które wiedzą, że czasu już prawie nie mają i dlatego, jakby na przekór, potrafią się bawić, kochać i tworzyć.”

Iwona Banach pisarka, felietonistka w magazynie „Życie i pasje”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 397

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 40 min

Lektor: Mira Bialkowska
Oceny
4,4 (5 ocen)
3
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Warmia55

Całkiem niezła

Wielką wartością tej książki jest zwrócenie uwagi, by nie przyjmować za pewnik tego, co nam się wydaje lub co ktoś, niedoinformowany lub niekoniecznie życzliwy, przekaże nam jako prawdę. Np. nie uważać, że jeśli ktoś po pierwszym dzwonku nie odebrał telefonu, to na pewno nie chce z nami rozmawiać. Bo kto wie co się faktycznie stało? Nie czepiać się, po otrzymaniu talonu do fryzjera, że ofiarodawcy nie podoba się co najmniej nasza fryzura. Itd., itp. Sprawdzać! Pytać o wszystko! Wyjaśniać!
00
NataliaCieslak

Nie oderwiesz się od lektury

Super ! 🙂
00

Popularność




Copyright © by W. L. Białe Pióro & Mira Białkowska

Projekt okładki: Agnieszka Kazała

Zdjęcie na okładkę: Mira Białkowska

Grafiki: Anna Skórczyńska, Agnieszka Kazała

Skład i łamanie: WLBP

Korekta: Elżbieta Rogucka, Maja Szkolniak

Wydawnictwo Literackie Białe Pióro

www.wydawnictwobialepioro.pl

Wydanie: II, Warszawa 2023

Patronat:

Dźwigar – Bogumiła Składanek

Recenzje Agi – nietypowerecenzje.blogspot.com

Miłość do czytania – blog

Mądre Pisanie – blog

Zaczytana Do Samego Rana – blog

ISBN:978-83-66945-60-9

Moim dzieciakom, rodzicom moich wspaniałych wnuczek

– dedykuję.

Wszystkim, którzy mieli choćby najmniejszy udział w tym, że powieść „Wcale mi nie zależy” trafiła do rąk czytelników, najserdeczniej dziękuję.

Szczególne podziękowania kieruję do Agnieszki Kazały z WLBP za zaangażowanie i dbałość o szczegóły, Ani Skórczyńskiej za rysunki, Agnieszki Krizel za pozytywnego „kopniaka”, przyjaciół (Ali Rydlińskiej!) za wsparcie duchowe, sponsorów (zwłaszcza firmy „Dźwigar”) za wsparcie finansowe.

Wszystkim, którzy sięgną po książkę życzę miłej lektury, dziękując za zainteresowanie – wiadomo przecież, że bez czytelników pisarz nie istnieje.

Autorka

Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest oczywiście zupełnie przypadkowe i niezamierzone.

„W miłości...

Najgorsze są wątpliwości”.

Jan Sztaudynger

Najchętniej poddałabym się hibernacji.

Dobrze byłoby w nieświadomości słodkiej przeczekać całe to zawirowanie. A zważywszy, że podczas hibernacji „zwierzę nie odżywia się, tylko zużywa zapasy pokarmu zgromadzone w organizmie”, uwzględniając moje zapasy, snem słodkim mogłabym spać, spać i spać, a wszelkie zmiany niechby się dokonywały poza mną. Ja wstałabym na gotowe. Piękna perspektywa, ale… niestety. Urodziłam się za wcześnie. O wiele za wcześnie. „Nie ma takiej opcji”, jak brzmi powszechnie nadużywane stwierdzenie. Hibernacja to pieśń dalekiej przyszłości, a problemy trzeba rozwiązać już.

Asia stoi przede mną wyprostowana, z głową lekko zadartą do góry, co chwila odrzuca do tyłu grzywkę i przekonuje do tego, pożal się Boże, pomysłu.

Ona chyba oszalała! Kompletnie oszalała!

Patrzę na nią, na jej dość energiczną gestykulację i nie wiem, co powiedzieć, by zabrzmiało przekonująco, ale nie nazbyt krytycznie. Chcąc zyskać na czasie, ponownie sięgam po filiżankę z gorącą kawą. Ostrożnie próbuję siorbnąć mały łyczek. Kawa parzy moje usta, więc pośpiesznie, nazbyt energicznie odstawiam filiżankę. Czarny płyn lekko wychlapuje się na spodek.

Nie cierpię gorących napojów.

Aśka podaje mi serwetkę i ciężko siada na kanapie. Podkładam papierowy kwadracik pod filiżankę i przyglądam się, jak napój z talerzyka weń wsiąka. Myślę intensywnie. Czy i jak mogę im, a i sobie także, pomóc?

Ciasno im. Nawet to rozumiem. Oczekiwania naszych dzieci znacznie różnią się od tych, które my mieliśmy w ich wieku. Czasy się zmieniły. I to jeszcze jak?! My po ślubie zamieszkaliśmy z moją mamą. Moja siostra, jako że po mnie wychodziła za mąż, już tej możliwości nie miała i po ślubie zamieszkała u swojej teściowej. A nasze dzieci? Mieszkanie mają samodzielne. Małe, to prawda. Zwłaszcza gdy pojawiło się dziecko. Pokój z kuchnią nie jest na pewno szczytem marzeń, ale mieszkają osobno i czynsz płacą niewielki. To dobrze, że chcą poprawiać swoje warunki, ale na litość boską, nie w ten sposób. Kawalerka, w której mieszkają, jest własnością jej teściów, więc sami nie mogą decydować. Nawet zamiana nie wchodzi w grę. Moje oszczędności są mizerne. Nie za wielka pensja plus renta na dzieci po ich zmarłym ojcu – nie było z czego odkładać. Zwłaszcza przez ostatnie lata, gdy dzieci studiowały. Ja brałam wszelkie dodatkowe zajęcia, one w miarę możliwości też dorabiały w czasie studiów, ale liczne potrzeby zawsze były. To prawda, że niedawno dostałam odprawę emerytalną i ekwiwalent za urlop. Jak dla mnie sporo tego, jednak nie jest to kwota, za którą można by kupić choćby najmniejszą i najbardziej obskurną kawalerkę.

Tak bardzo brak mi Stefana. To on w naszym duecie był od podejmowania ważnych decyzji i załatwiania trudnych spraw. Gdy pojawiał się jakiś problem, ja wpadałam w panikę, a on na moje „O Boże! Co my teraz zrobimy?”, uspokajał mnie zawsze w ten sam sposób: „Co się martwisz, coś tam wymyślę”. I rzeczywiście wymyślał. Z biegiem lat przyzwyczaił mnie do tego i – przynajmniej w tym względzie – nigdy mnie nie zawiódł. Wiedziałam, że w każdej sytuacji „coś tam wymyśli”. Był kreatywny, nie bał się ryzyka i dobrze na tym wychodził. Z dziwną łatwością znajdował najprostsze i najwłaściwsze rozwiązania. Obdarzony wyjątkową charyzmą miał dużo szczęścia w życiu, zwłaszcza do ludzi. Gdy go zabrakło, musiałam o wszystko zatroszczyć się sama, a co gorsza, nie potrafiłam tego robić. Byłam jakby nieprzystosowana do życia. Wiele musiałam się nauczyć i wiele się nauczyłam, ale wciąż zdarzają się sytuacje takie jak ta, gdy nie wiem, co mam zrobić, jak powinnam postąpić. On by wiedział, może nawet zaryzykował i odważnie przystąpił do wykonywania zadania.

Co by zrobił, gdyby tu był?

– Czemu nic nie mówisz? – Joasia przerywa moje rozmyślania. Podnosi się z kanapy i podchodzi do okna.

– Czy ty wiesz, ile was będzie kosztowało wynajmowanie mieszkania? Miesiąc w miesiąc będziecie pchać pieniądze do czyjejś kieszeni przez rok, dwa, trzy… i co dalej? – wypaliłam, nie mogąc zapanować nad emocjami. Joaśka odwrócona do mnie plecami milczy, z wielką uwagą obserwując ukwieconą gałązkę storczyka. – To do niczego dobrego nie prowadzi. Wy będziecie płacić za wynajem, Filip chce mieszkać z dziewczyną, więc już płaci za wynajem, a ja sama będę mieszkać w tym wielkim mieszkaniu? Przecież to nonsens. Trzeba to rozwiązać inaczej.

– To co proponujesz? – Wolno odwraca się w moją stronę i chyba traci dotychczasową pewność siebie.

– Jeszcze nie wiem – odpowiadam zgodnie z prawdą, bo pojęcia najmniejszego nie mam, co powinniśmy zrobić. – Musimy to wspólnie, dokładnie przemyśleć. Na pewno wynajęcie mieszkania jest rozwiązaniem najgorszym. To już lepiej spłacać kredyt do banku – sumuję, a moje własne słowa mnie przerażają.

Kreeedyt? Czy to aby na pewno nie koniec świata?

Raz jeden, przed laty, wzięłam kredyt. Na samochód. A tak gwoli ścisłości to, można by rzec, że „na jego część”. Kwotę nie za wielką i na krótko, tylko do czasu sprzedania starego auta. Szybko trafił się kupiec i dwie trzecie kredytu spłaciłam niemal od ręki, ale i tak pamiętam „stresa”, który mi towarzyszył przy zaciąganiu tej pożyczki. Na kupno mieszkania kredyt musiałby być nieporównywalnie większy, spłata ciągnęłaby się przez wiele lat, a sprzedaż „starego” mieszkania nie wchodziła przecież w grę. Nie. Tych dwu sytuacji nie dało się porównać.

Rozglądałam się po mieszkaniu po raz „niewiadomoktóry”, dogłębnie analizując wszelkie jego niedoskonałości wynikające z wieloletniego użytkowania. Ściany domagały się odnowienia. Mosiężny żyrandol (wykonany jeszcze przez Stefana w czasach PRL-u), dziś już niemodny, powinien ustąpić miejsca nowemu. Łazienka do generalnego remontu, okna do wymiany, drzwi... też by się przydało. Lista jest długa, a prace z tej listy niełatwe, bardzo kosztowne i dość pilne. Po śmierci Stefana niewiele robiłam w tym mieszkaniu. Brakowało czasu, pieniędzy, a nade wszystko motywacji. Męczyło mnie to, ale modernizacja uwzględniająca mój gust i upodobania była bez sensu. Ja uwielbiam długie moczenie się, a nawet czytanie książek w wannie. Młodzi woleliby kabinę prysznicową, jakieś inne unowocześnienia, które niekoniecznie zyskałyby moją aprobatę. Nie sposób zadowolić wszystkich, a na obecnym etapie trudno było przewidzieć, jak się sprawy potoczą i kto docelowo pozostanie w tym mieszkaniu. Jedno było pewne, dla mnie samej mieszkanie było za duże. Należało zdecydować się na jakieś radykalne zmiany, podjąć ważne decyzje i właśnie ta chwila nadeszła.

Biłam się z myślami przez kolejny tydzień. Aż wreszcie uznałam, że nie ma na co czekać, że problem sam się nie rozwiąże, że trzeba podjąć jakieś konkretne działania i zwołałam naradę rodzinną. Przeanalizowaliśmy wszystkie, bardziej i mniej nierealne, warianty i podjęliśmy pewne ustalenia. Wspólnymi siłami kupimy małe mieszkanie dla mnie. Ja na ten cel wyłożę wszystkie swoje oszczędności, ale zaciągnięty kredyt, którego nie da się uniknąć, będziemy spłacać solidarnie. Joasia ze swoją rodziną zamieszka w moim M-5 i spłaci Filipa, który wspaniałomyślnie oświadczył, że na razie ślubu nie planuje i spłaty w najbliższym czasie nie oczekuje.

Generalnie boję się zmian, a to, co mnie czekało w najbliższym czasie, wręcz przerażało totalnie. Niestety. Hibernacja, „strusia polityka” ni temuż podobne, nie wchodziły w grę. Musiałam zapomnieć o niechęci, obawach, wszelkich oporach i zmierzyć się z rzeczywistością.

Plan na najbliższą przyszłość był taki, by poszukać mieszkania dla mnie. Zaczęłam chodzić koło sprawy. Obejrzałam kilka mieszkań, dałam kilka ogłoszeń, rozpowiedziałam bliższym i dalszym znajomym, że chcę kupić małe, tanie mieszkanie. No i znalazłam. Mieszkanie do generalnego remontu. Odpowiadały mi warunki, lokalizacja i cena, ale to, co przeżyłam w trakcie załatwiania formalności, powaliłoby dorodnego niedźwiedzia. „Musi co, diabeł ogonem w sprawie mieszał”.

Zaczęło się 13 czerwca, w piątek. Czternastego wyjeżdżałam do sanatorium i przed wyjazdem chciałam spisać umowę przedwstępną. Obdzwoniłam wszystkie notariaty w okolicy. Niestety! Trzeba być szaleńcem, by w piątek trzynastego zawierać poważne transakcje. Najwyraźniej do takiego wniosku doszli notariusze, bowiem pozamykali biura i urządzili sobie jakąś konferencję. Musiałam ulec – wyjechałam, nie załatwiwszy zaplanowanej sprawy.

Podróży do Iwonicza-Zdroju nie będę miło wspominać. Najpierw nocny, zatłoczony pociąg. W przedziale czterech żołnierzy służby czynnej, którzy głośnym, wulgarnym zachowaniem narzucili swój styl i spowodowali, że pozostali pasażerowie bali się oddychać. Zestresowana, zmęczona dotarłam do Krosna. Następnie dojazd do Iwonicza, gdzie na przystanku autobusowym czekał na kuracjuszy busik dowożący do budynku sanatoryjnego. Po męczącej podróży jeszcze załatwienie formalności związanych z przyjęciem do sanatorium, a to wiązało się z oczekiwaniem w długiej kolejce. Gdy wreszcie skonana postawiłam walizkę w przydzielonym mi pokoju, rozległ się dzwonek mojego telefonu.

– Mamo! Tylko się nie denerwuj – usłyszałam głos mojej córki. – Dzwoniła babcia ze Szczecina. Powiedziała, że zdecydowała się na operację kolana. Operacja za kilka dni. Będzie po niej unieruchomiona przez parę tygodni. Oczekuje, że do niej przyjedziesz i się nią zaopiekujesz. Była zdziwiona, że jesteś na przeciwległym krańcu Polski.

Usiadłam z wrażenia. Niespodzianka w stylu mojej mamy. Mieszka sama, ale terminu operacji nie uznała za stosowne z nami uzgodnić. Pominę fakt, że mówiłam jej o wyjeździe do sanatorium. Mogła zapomnieć albo pomylić daty.

Mam zrezygnować z sanatorium? Na skierowanie czekałam dwa lata.

Byłam w ogromnej rozterce. Biłam się z myślami, szarpały mną wyrzuty sumienia, ale postanowiłam zostać. Trudno. Na razie moja mama nie może na mnie liczyć. W Szczecinie jest jej siostra Ala i moja siostra. Ja dojadę najszybciej jak będę mogła. Starałam się nie myśleć o kolanie mojej mamy. Nawet moja kuracja schodziła na drugi plan. W pierwszej kolejności musiałam załatwić notarialne upoważnienie dla Joasi, by pod moją nieobecność mogła decydować w sprawach związanych z kupnem mieszkania.

Szukałam notariusza w Iwoniczu. Nie było. Najbliższy w Krośnie. W poniedziałek zrezygnowałam z pierwszych zabiegów, by autobusem dotrzeć do Krosna. Młoda, sympatyczna dziewczyna wytłumaczyła mi, gdzie znajdę najbliższe biuro notarialne i wskazała drogę na skróty przez duży, niezabudowany plac. Gdy znalazłam się na środku tego placu, nagle i niespodziewanie zerwał się okropny wiatr, a z nieba lunęły strugi wody. Zjawisko dość częste w naszym klimacie, ale jego skala była niezwykła. Prawdziwa nawałnica. Rzeka wody z nieba, wiatr gotów łamać drzewa, a wokół pusta przestrzeń i zero schronienia. Złożyłam parasol, który w zaistniałej sytuacji był kompletnie nieprzydatny i z niemałym trudem udało mi się dotrzeć do celu. Moje pojawienie się w biurze notarialnym wywołało sporą sensację. Od progu zaproponowano mi gorącą herbatę i zwój papierowych ręczników, bym mogła nieco się osuszyć. Wyglądałam jak najgorsza wersja miss mokrego podkoszulka: ociekająca wodą spódnica przywierała do moich ud, mokra bluzka w sposób nie najszczęśliwszy uwydatniała każdą zbędną fałdkę, a mokre, rozczochrane włosy odebrały resztki urody. Sfatygowany parasol, niczym wymowny atrybut zaistniałych przejść, dopełniał reszty. Nie wiem, czy to za sprawą wzbudzającego litość mojego, pożałowania godnego, wyglądu, czy zwykłego szczęścia, dość, że sprawę pełnomocnictwa załatwiłam pozytywnie i w miarę szybko. Jeszcze tylko poczta i stosowny dokument wyruszył do Joasi – mały kroczek w sprawie został postawiony. Na razie niczego więcej nie dało się zrobić.

Kolejne trzy tygodnie wypełniła mi bieganinka z zabiegu na zabieg, ewentualnie popołudniowy spacer po deptaku, bądź najbliższej okolicy. Z niemałym trudem usiłowałam skoncentrować się na swoim zdrowiu, bo głowa moja zaprzątnięta była czym innym. Sprawy mieszkania nadzorowałam telefonicznie.

– Mamo! Ta kobieta znów podniosła cenę. Mówi, że ma kupca, który daje jej o pięć tysięcy więcej.

– Powiedz jej, że cena już była uzgodniona.

– Powiedziałam jej, że jest niepoważna, kolejny raz podnosząc cenę, to się na mnie obraziła – relacjonowała moja córka.

Masz ci los. Jeszcze mi tego brakowało.

I tak było przez cały mój pobyt. Moje ciało doświadczało pewnego „remontu”, zaś myśli zdominowały problemy mieszkaniowe, urozmaicane wysłuchiwaniem telefonicznych skarg mojej mamy.

Po powrocie z sanatorium udało mi się wreszcie spisać notarialną umowę przedwstępną i wpłaciłam zaliczkę. Wydawać by się mogło, że od tej chwili sprawy ruszą z kopyta. Niestety. Później to już było przekładanie terminów z dnia na dzień, a w końcu z godziny na godzinę.

Konieczna była wycena mieszkania. Pierwszy rzeczoznawca dwukrotnie nie zjawił się na umówione spotkanie, nie uprzedzając i nie podając przyczyny nieobecności. Poprosiliśmy więc drugiego. Spotkanie z drugim rzeczoznawcą raz nie doszło do skutku z winy sprzedającej i kilkakrotnie z jego winy. Nie przyjechał, bo: zaczęła rodzić jego córka, złamała nogę teściowa, rozszalała się burza, aż wreszcie musiał odwieźć córkę na obóz, na Mazury (chyba nie tę będącą w połogu?). Każdy dwu-, trzydniowy „zastój w sprawie” wykorzystywałam na podróże do Szczecina.

Gdy wreszcie załatwiliśmy sprawę z rzeczoznawcą, zaczęły się następne „schody”. Przed spisaniem umowy notarialnej zbywająca mieszkanie musiała odnaleźć swojego eksmęża, który onegdaj poszedł w siną dal. W przeciwnym razie kupiłabym sobie mieszkanie z jej byłym, a na taki „bonusik” zdecydowanie nie byłam chętna. Sprawy tak bardzo się komplikowały, że najpierw jeden, potem drugi notariusz poszedł na urlop przed sfinalizowaniem transakcji. Niektóre dokumenty straciły ważność i trzeba było załatwiać nowe. Kolejny, trzeci już notariusz, nie mniejszy pechowiec od rzeczoznawcy, wielokrotnie zmieniał terminy spotkań.

– Nie wyrabiam – żaliłam się Krysi. – Czy ktoś to zaczarował, czy jak?

– To spróbuj to odczarować. Tak na wszelki wypadek.

Przyjrzałam się jej z niedowierzaniem. Uważnie zlustrowałam jej twarz, ale nie dostrzegłam tam ni kpiny, ni żartu. Nic z tych rzeczy. Patrzyła na mnie odważnie i tylko uśmiechała się lekko, niepewnie.

– Co ty bredzisz?

– Słyszałam, że dobrze jest postawić miotłę blisko głównego wejścia. Chroni przed urokami, czy coś takiego.

Zwariow... A właściwie, co mi może zaszkodzić miotła? Tylko skąd ją wziąć?

– Jutro piątek, jedziemy na targ! – zawołałam zdesperowana.

Ale zdobycie miotły okazało się nie takie oczywiste. Obleciałyśmy obszerne targowisko wzdłuż i wszerz, zajrzałyśmy niemal w każdy kąt i gdy straciłam już nadzieję na pozbycie się sił nieczystych, Krystyna zawołała uradowana: – Jeeest!!!

Obok wiklinowych cudów, cudeńków oparta o samochód stała miotła, przedmiot moich pragnień. By po nią sięgnąć, musiałam pokonać pewien odcinek, dość szczelnie zastawiony wiklinowymi wyrobami. Krocząc jak nadpobudliwy bocian, ostrożnie, ale pośpiesznie wsuwałam stopy między wiklinowe przedmioty i kicałam w kierunku miotły. Tuż przed osiągnięciem celu zachwiałam się niebezpiecznie, ale szczęśliwie odzyskałam równowagę, dotarłam na upatrzone miejsce i chwyciłam za miotłę.

No!!! Już cię nie puszczę. A jeśli nie jest na sprzedaż? – przemknęło mi przez myśl.

Zaskoczony sprzedawca, który usunął mi się z drogi, stał teraz z boku z szeroko otwartymi oczami, rozchylonymi ustami i wciągniętym brzuchem.

– Kupuję tę miotłę!!! – stanowczo za głośno zawołałam do sprzedawcy. – Za każde pieniądze i może być wielokrotnie używana – dodałam w duchu.

Kilkoro kupujących przyjrzało mi się z wyraźnym zainteresowaniem, ale co tam? Było mi wszystko jedno.

– Ale mam tylko tę jedną – wyjąkał sprzedawca, zerkając na moją przyjaciółkę.

Patrzcie go, jaki dowcipny!

– Jedna wystarczy. Koleżankę wezmę na bagażnik – żartowałam uszczęśliwiona.

I tym oto sposobem w moim przedpokoju zamieszkała miotła. W wysokim glinianym wazonie rozparła się wygodnie, zadomowiła, ale… nie zamierzała pracować. Pech nadal mnie prześladował. Patrzyłam na miotłę z niemym wyrzutem.

– No rusz się, idiotko! – przemówiłam do niej, gdy kolejny termin upadł. – Bo cię wyniosę na śmietnik – groziłam.

Miotła stała niewzruszona.

– Chyba znów pojedziemy na targ – poinformowałam Krysię już od progu. – Reklamować miotłę – biadoliłam załamana.

Krysia mechanicznie podsunęła mi kuchenny taboret, a sama oparta o lodówkę milczała przez chwilę. Zamyśliła się i, jak to miała w zwyczaju, prawą brew gładziła wskazującym palcem – A czerwoną wstążeczkę zawiązałaś? – przypomniała sobie.

– O wstążeczce nie mówiłaś?!

– No to mówię. Zawiąż czerwoną wstążeczkę – powiedziała wolno, kładąc nacisk na każde słowo. – I znam jeszcze drugi sposób chroniący przed pechem. – Jej głos był cichy, niepewny, a mówiąc to, przyglądała mi się uważnie, chcąc wybadać reakcję na tę niezwykłą propozycję.

– Matko „Rozmaita”! A coś ty taka czarownica?! Może jeszcze wysuszony śluz żaby albo sproszkowaną skórę węża ukrywasz gdzieś w zanadrzu?

– Mogę nie mówić. – Naburmuszyła się, usiadła, założyła nogę na nogę i w wymownym geście przykryła dłonią usta.

– Gadaj! – zażądałam. – Może drugi sposób będzie bardziej skuteczny. Zgadzam się w ciemno. Pod warunkiem, że nie każesz mi o północy iść na cmentarz – zastrzegłam.

Popatrzyła na mnie niepewnie, ale zdecydowała się mówić:

– Moja cioteczna bratowa…

– … kto taki? – przerwałam jej.

– Mniejsza z tym. Pewna Ukrainka powiedziała mi jeszcze o agrafce. – Wstała, podeszła do wiszącej szafki, wyjęła z szuflady agrafkę i zawahała się. – Muszę ci tę agrafkę przypiąć do biustonosza – powiedziała, a na skutek braku wyraźnych protestów wtargnęła dłońmi za mój dekolt i przypięła mi tę agrafkę do wewnętrznej strony biustonosza. Przestrzegła jeszcze, by agrafki nie odpinać (nawet do prania) i się z nią nie rozstawać. – Musi być zapięta, zawsze przy tobie i… ważne! – Uniosła palec wskazujący – Agrafkę musi ci zapiąć ktoś. Nie możesz tego zrobić sama.

Z jej wywodów można było wyciągnąć wnioski, że w biustonoszu powinnam nawet spać, ale zdesperowana wielce, nie przejęłam się zbytnio tą informacją i nie dopraszałam o szczegóły.

Jak szaleć, to szaleć! – Wypięłam pierś do przodu i przyjaźnie pogłaskałam agrafkę przez bluzkę.

Po powrocie do domu przyozdobiłam miotłę wielką, czerwoną kokardą i prawie natychmiast otrzymałam złą wiadomość.

Nie pomogło!

A może z miotłą, podobnie jak z agrafką, nie powinnam się rozstawać? Może z miotłą powinnam ganiać po urzędach i przełamywać opory urzędników?

I to był chyba strzał w dziesiątkę. Bo kto mi odmówi (nieważne czego), gdy wtargnę do niego z miotłą? Nooo, ja bym nie odmówiła.

Zrobiłam sobie kawę, rozsiadłam z podwiniętymi nogami w fotelu i popadłam w zadumę.

Jestem zdesperowana, to fakt, ale nie aż tak, by z miotłą latać po urzędach.

Dumałam… i wydumałam. Z mojej niepracującej miotły odłamałam pęczek patyków, przewiązałam je czerwoną wstążeczką, schowałam do torebki i… niech czary zaczną wreszcie działać.

Ze dwa razy, szukając w torebce dzwoniącej komórki, najpierw znajdowałam tę mini miotełkę, której patyk wbijał mi się pod paznokieć. Trudno. Nie wyrzucę!!!

Po dwóch miesiącach od rozpoczęcia załatwiania sprawy, 14 sierpnia o godzinie 17.00, notariusz zaprosił nas wreszcie do swego biura. Sprawdził naszą tożsamość, a następnie poprosił sprzedającą o dokument dla sprawy najważniejszy, to jest stwierdzający jej prawo do zbywanego lokalu. Po tym, co w odpowiedzi usłyszałam, bliziutko mi było do ataku histerii, zawału lub wszystkiego naraz. Ona tego dokumentu nie zabrała z domu. Byłam pewna, że to już koniec. Zajrzałam do torebki. Jest.

No i co ty na to, mały nygusie?!

Sytuację uratowała Krysia. Przez cały czas była przy mnie, wspierała mnie i teraz też znalazła wyjście. Zaproponowała, by po brakujący dokument pojechać. Notariusz, który wcześniej zapewnił mnie, że czternastego to już na pewno sprawę załatwimy, na tę propozycję (o dziwo!) przystał. Szczęśliwie dokument dowieziono i mogliśmy przystąpić do spisania aktu.

Od notariusza wyszliśmy przed godziną 20.00, a ja długo jeszcze nie mogłam uwierzyć, że nareszcie mam to wszystko za sobą.

I tak oto, wkrótce po przejściu na wcześniejszą emeryturę, do cna wyzbyłam się oszczędności, zaciągnęłam znaczne długi i przeprowadziłam do mieszkania, w którym właściwie należało wymienić wszystko. Na wykonanie solidnego remontu nie miałam ani czasu, ani pieniędzy. Zamieszkałam w swoim nowym mieszkaniu, które – pomimo wielu mankamentów – od razu polubiłam. Ręcznik w łazience wisiał na kiju od, opartej o ścianę, szczotki, betonową podłogę przykrywał kawałek wykładziny PCV (przed wprowadzeniem się kazałam zbić starą, odpadającą glazurę i terakotę), a drzwi balkonowe strach było otwierać, gdyż nie było pewności, czy uda się je potem domknąć. W fatalnym stanie były też drzwi wejściowe.

– Te drzwi (mowa o drzwiach wejściowych) powinnaś wymienić – poradził Lolo (Mądrala!) podczas pierwszej wizyty w moim nowym mieszkaniu – bo jak się ktoś o nie oprze, to wpadnie do środka.

– To się nie opieraj! – zagroziłam natychmiast, a Krysia z naganą spojrzała na męża.

Debet na koncie, pożyczka i kredyt do spłacenia oraz wieczne dylematy w stylu: czy kupić zmiotkę z szufelką, czy suszarkę do naczyń? Czułam się jak młoda mężatka na dorobku i na przekór wszystkiemu byłam szczęśliwa! Ciułałam pieniążki i cieszyłam się, że moje długi pomaleńku maleją. Na całe szczęście, oprócz emerytury, miałam zatrudnienie. W niepełnym wymiarze, ale dla emeryta to prawdziwy luksus.

Tak upływało mi życie w nowym mieszkaniu.

Prace remontowe posuwały się w tempie żółwim, ale do przodu. Brakowało mi pieniędzy, jednak zapału miałam w nadmiarze. Rodzina i przyjaciele mieli z kolei rozwiązany problem z kupowaniem dla mnie prezentów i to na pewien czas. Zamiast wyszukanych perfum – proste, mało wyszukane rolety przeciwsłoneczne. Zamiast biżuterii – krzesełko ratanowe do sypialni. Zamiast czegoś tam – żyrandol. Pomimo wsparcia wielu życzliwych osób bywały dni gorsze, gdy wszystko szło pod górę, że tylko siąść i płakać. W tamtym czasie pewnej nocy miałam sen. Rzadko pamiętam swoje sny, ale ten był wyjątkowy. Wywarł na mnie ogromne wrażenie, dodał nadziei i pewnie zapamiętam go na długo. Prowadził mnie koń, za rękę. Tak. Koń trzymał mnie za rękę. Był potężny, wielokrotnie wyższy ode mnie, sięgał niemal do nieba. Z góry, tak „z wysokości”, podał mi jedną ze swoich przednich nóg, a ja trzymałam się tej silnej nogi powyżej kopyta i z ufnością patrzyłam na niego z dołu do góry wysoko, wysoko w kierunku nieba. Jego wielki koński łeb wraz z klatką piersiową na tle czystego, pogodnego błękitu wyglądał imponująco. Był monumentalny, niezwykły, ale nie bałam się go. Wręcz przeciwnie, czułam się bardzo bezpieczna. Najcenniejsze było to poczucie bezpieczeństwa i spokoju, z którym się obudziłam.

– Widzisz… – skomentowała Krystyna, gdy podzieliłam się wrażeniami, jakie wywołał u mnie ten niezwykły sen. – Nadal czuwa nad tobą. – Nie musiała dodawać kto.

Pomimo trudności finansowo-remontowych miałam też wiele powodów do zadowolenia. Miałam ciszę, spokój i całe mieszkanie wyłącznie do mojej dyspozycji. Po wypełnieniu obowiązków zawodowych i rodzinnych (sporadyczna opieka nad wnukami) uciekałam do swojej przystani bardzo chętnie i z radością napawałam się wytęsknioną samotnością. Z czasem samotność spowszedniała, a nadmiar wolnego czasu stracił na swej atrakcyjności. Zastanawiałam się, jak ten nadmiar wolnego czasu zagospodarować i... dopadła mnie wena.

Przechodziłam obok trawnika, na którym rosły ukryte w zielonych źdźbłach, niepozorne rumianki. Tylko ich środki żółciły się zaczepnie. Takie małe, skromne, tylko ten wyrazisty środek – pomyślałam, a po powrocie do domu zapisałam:

„Rumianek”

Biały, skromny,

w gęstej trawie,

ale jego oczko

patrzy na mnie ciekawie.

Potem była „Palma”

Nasz klimat jej nie sprzyja?

Jak to? Przecież odbija!

A potem... potem było wiele innych.

W moim garażu stał stary zdezelowany komputer. Kupiłam go Filipowi za bajońską (jak dla mnie) sumę, gdy studiował. Po ukończeniu politechniki Filip podjął pracę i kupił sobie nowy. Stary, kupiony przeze mnie, zainstalował w pracy. Tam każdy z nim robił, co chciał. Po pewnym czasie mój syn zmienił pracę i komputer wstawił do mojego garażu. Kazałam „se” go przynieść i zaczęłam traktować jak maszynę do pisania. Rozpisałam się i to bardzo. Kiedyś przez jeden weekend napisałam dwadzieścia dwie fraszki. Dostałam takiego amoku, że bez jedzenia i bez picia spędzałam przy komputerze wiele godzin. Gdy to sobie uświadomiłam, napisałam:

Nie jem, nie piję – tworzę.

Ale komu to potrzebne?

Czy to komuś w czymś pomoże?

Pisanie sprawiało mi wielką frajdę i wypełniało wolny czas. W najbardziej płodnym okresie napisanie fraszki przychodziło mi tak łatwo, że czasami pojawiały się wątpliwości: moje czy nie moje? Wymyśliłam to sama, czy może wygrzebałam z zakamarków pamięci coś, co już gdzieś, kiedyś słyszałam? Takie wątpliwości były inspiracją do kolejnej fraszki:

Mistrzu Sztaudyngerze!

Tak zawładnąłeś mą duszą całą,

że już nie wiem:

Czy to są moje myśli, czy twoje?

Wszystko mi się pomieszało.

Pisałam też wiersze. Długo nikt z mojej rodziny, ani ze znajomych nie wiedział, jak starsza pani zabawia się w wolnym czasie. Fraszek przybywało, więc by je uporządkować, pogrupowałam tematycznie. Gdy liczba napisanych fraszek dochodziła do stu, odważyłam się pokazać je Krysi – polonistka było nie było. Jej opinia dodała mi skrzydeł. Nie tylko nadal pisałam, ale przełamałam opory i zaczęłam je po trochu pokazywać.

Moja nowa pasja miała też wady – zamknęłam się w domu. Niestety, w kontaktach towarzyskich dominuje sprzężenie zwrotne. Przestałam odwiedzać znajomych, oni coraz rzadziej odwiedzali mnie. W moje życie wkradała się...

„Samotność”

We mnie, przy mnie, zawsze ona.

Wierna, niezawodna aż do mdłości.

Odejdź!

Nie płosz mi, proszę, innych gości.

Był piękny sierpniowy dzień. Końcówka wakacji – żal. Lato szykowało się do odwrotu – jeszcze bardziej żal. Dziwne, ale dla mnie rok bardziej kończy się wraz z końcem wakacji i lata niż w grudniu. Kończące się lato zawsze napawa mnie niewyobrażalnym smutkiem.

Wracałam do domu. Właśnie podpisałam umowę o pracę na kolejny rok. Zatrzymałam samochód przed przejściem dla pieszych. Po pasach szła Krystyna w towarzystwie trzech nieznanych mi pań. Ze spuszczonymi głowami, powoli (jak ten żołnierz z niemieckiej niewoli) dochodziły do domu Krystyny. Przyjaciółka pomachała mi na powitanie:

– Przyjdź zaraz do mnie! – wpadło do mnie przez otwarte okno samochodu. – Słyszysz? Przyjdź koniecznie!

Pokiwałam głową zamaszyście na znak, że słyszę i przyjdę. Wstawiłam samochód do garażu i pognałam do przyjaciółki. Już na klatce schodowej dopadły mnie smakowite zapachy dochodzące, niewątpliwie, z mieszkania Krystyny, które uświadomiły mi po pierwsze, że Krysia jest w swoim żywiole, a po drugie, że od śniadania upłynęło sporo godzin.

Zadzwoniłam, weszłam i zajrzałam do krzątającej się w kuchni gospodyni.

– Co to za okazja? – spytałam, by upewnić się, czy o czymś nie zapomniałam. Krystyna wyjmowała z garnka gołąbki, a w piekarniku skwierczało jakieś mięso.

– Ziemniaczane? – Wskazałam głową gołąbki i przełknęłam ślinę.

– Są ziemniaczane, ale są też z mięsem – poinformowała mnie, wynosząc półmisek z gołąbkami do pokoju. Podążyłam za nią. – To są moje koleżanki z pracy, to znaczy z mojej dotychczasowej pracy – przedstawiła panie zajadające z apetytem zupę pomidorową (znałam tę pomidorową na indyczej szyi i gołąbki ziemniaczane, które nie miały sobie równych). – Właśnie dowiedziałyśmy się, że w tym roku pracy dla emerytów już nie będzie. Od teraz emerytura całą gębą – westchnęła.

Dosiadłam się do stołu, a Krysia wręczyła mi okazałą miseczkę pomidorowej.

Atmosfera przy stole nie była zbyt radosna, by nie powiedzieć smętna.

Po raz pierwszy od pół wieku, pierwszego września nie pójdę do szkoły – narzekała elegancka, zgrabna „wuefistka”, Grażyna.

– Musim przywyknąć – odezwała się Jola (polonistka).

– Cieszcie się, że mogłyście skorzystać z wcześniejszej emerytury, bo nasi następcy będą pracować… no właśnie, wiecie, jak długo będą musieli pracować? – Krystyna zatrzymała się i odwlekała postawienie koszyczka z pieczywem na stole. Z filuterną miną czekała, aż panie popiszą się znajomością przepisów. Panie chórem odpowiedziały na pytanie.

– Nieee! – sprostowała, zdawałoby się poprawną, odpowiedź koleżanek. – Tak długo, jak długo zdołają utrzymać kredę i mocz – oznajmiła zadowolona i podsunęła koszyk z chlebem pod nos najbliżej siedzącej.

No i posypały się dowcipy, wspomnienia i rozważania nad przyszłością. Zrobiło się weselej.

– Czym ja wypełnię ten wolny czas? Chyba nauczę się robić na drutach, jak na emerytkę przystało – marudziła Grażyna.

– I jeszcze mi powiedz, że zrobisz sobie beret z moherkowej wełenki – zakpiła Krystyna. – Kogo jak kogo, ale ciebie to ja z drutami nie widzę.

Niewiele się odzywałam, ale wyjątkowo dobrze czułam się w tym nowym towarzystwie. Panie, pomimo okoliczności, były pogodne i dowcipne. Szczególnie do serca przypadła mi Kasia i jak to zwykle bywa, z wzajemnością. Używając wyświechtanego określenia – nadawałyśmy na tych samych falach. Miałyśmy podobne spojrzenie na wiele spraw i podobne przeżycia (także wdowa). Była ode mnie nieco niższa (nareszcie ktoś, nie licząc mało wyrośniętej dzieciarni, nie patrzył na mnie z góry), ale zdecydowanie szczuplejsza. Twierdziła dowcipnie, że nos i biust odziedziczyła po tatusiu. Posiadała niepospolite poczucie humoru i wyjątkową łatwość doszukiwania się śmieszności w przeróżnych, także mało zabawnych zdarzeniach. Błyskotliwie je komentowała i nader chętnie śmiała się, zarażając swym śmiechem innych. Z tą kobietą nie można się było nudzić.

Kilka dni później spotkałam Kasię przypadkowo w pobliżu osiedlowej cukierni. Ucieszyłyśmy się z tego nieoczekiwanego spotkania i najbliższą godzinę spędziłyśmy w cukierni przy kawie i ptysiach. Później jeszcze spotkałyśmy się ze trzy razy, wymieniłyśmy książkami do poczytania, a w listopadzie zaprosiła mnie na swoje imieniny.

Gdy wydawało się już, że za biesiadnym stołem nie uda się upchnąć nawet krasnoludka, dzwonek zapowiedział jeszcze jednego gościa. Katarzyna poszła otworzyć i po chwili… zamurowało mnie – w progu stanął „Dziad”.

Miałam wyjątkową nieprzyjemność poznać tego gościa jakieś trzy, cztery miesiące wcześniej. Nie zapomnę tamtego zdarzenia.

Wybiegłam z poczty i wsiadłam do samochodu. Śpieszyłam się. Zawsze się śpieszę. Przed moim samochodem stał, zbyt blisko, zaparkowany inny samochód. By wyjechać, musiałam cofnąć. Spojrzałam w boczne lusterko, włączyłam wsteczny bieg i ruszyłam. Na dźwięk głośnego klaksonu, który rozległ się tuż za mną, natychmiast wcisnęłam hamulec i odwróciłam się. Za mną stał samochód, z którego wyskoczył zdenerwowany kierowca. Podbiegł do mnie i zaczął krzyczeć:

– Co pani wyprawia, do cholery!?

Pytanie, które padło, z całą pewnością nie należało do pytań uprzejmych. A ton jego głosu, zmarszczone gniewnie brwi i agresywna postawa sprowokowały mnie.

– Co się pan drzesz, do cholery!? – odpowiedziałam w podobnym tonie i równie uprzejmie.

– Co za bezmyślność! Pani oczy służą, chyba… wyłącznie do malowania! – grzmiał poirytowany.

– ???

Co za bezczelny furiat… Gdybym nagle zobaczyła pianę na jego pysku (pardon – twarzy), nie zdziwiłabym się.

– O czym pani myśli?! Jak pani jeździ?! – nie przestawał mnie atakować.

Jeżeli mnie jeszcze zapyta, kto mi dał prawo jazdy ...

– Kto pani dał prawo jazdy?!

No tak. Jeszcze jeden z tych, co to wszystko wiedzą, nie popełniają błędów, kobiety prowadzaliby na krótkiej smyczy, że o kagańcach nie wspomnę. A już na pewno kobietom odmówiliby prawa prowadzenia pojazdów, bo baba za kółkiem… wiadomo. Przegiął. Normalnie przegiął. Prawo jazdy mam od ponad ćwierć wieku, ale zdarza mi się, jak każdemu człowiekowi, czasami popełnić błąd. On niby taki nieomylny?

Nabrałam powietrza i słodko wycedziłam przez zęby:

– Moje oczy służą mi przede wszystkim do patrzenia i dzięki nim widzę, że: po pierwsze, nie ma pan powodu wydzierać się na mnie, bo nic się nie stało...

– Ale zabrakło trzech centymetrów!!! – przerwał moją wypowiedź.

Na dodatek wydaje mu się, że ma centymetr w oczach.

– ... a po drugie – kontynuowałam niezrażona – dzięki moim oczom widzę, że mam przed sobą faceta, który cierpi na uwiąd starczy. A jeśli pan nie wie, na czym ta dolegliwość polega, to niech pan sobie trochę książek poczyta. Oczywiście, jeśli posiadł pan tę umiejętność, bo wygląda na to, że ćwiczył się pan wyłącznie w głośnym mówieniu.

Poskutkowało. Zaniemówił. Stał z otwartą gębą, a ja wsiadłam do samochodu i odjechałam. Zerknęłam w lusterko wsteczne – stał wciąż w tej samej pozycji.

Co za cholerny „stary dziad”?! – Dygotałam ze złości.

Niewątpliwie miał facet rację co do jednego: przed cofaniem powinnam spojrzeć nie tylko w lusterko boczne, ale także wsteczne. Wówczas zobaczyłabym samochód, który idealnie „schował się” za moim. Gotowa byłam bić się w piersi, gdyby nie zachował się jak cham.

Teraz stał przede mną w charakterze współbiesiadnika i w ramach zapoznania burknął swoje nazwisko. Usłyszałam tylko imię: Krzyś. Nie Krzysztof, nie Krzysiek, tylko Krzyś.

Zarozumialec.

Ja burknęłam swoje. Pozostało nam jeszcze znieść swoją obecność przy wspólnym stole.

Zauważyłam z niechęcią, że nieeleganckie maniery tego pana szły w parze z jego niedbałym strojem. Idąc na imieniny, nie musiał przyodziewać fraka, ale nieelegancka kraciasta koszula i sportowa kamizelka...?

Wystroił się jak na grzybobranie. Tylko mu koszyczka na grzybki brak – myślałam mściwie.

„Dziad” usiadł naburmuszony, ale to mnie specjalnie nie dziwiło. No bo z takim charakterem, a właściwie charakterkiem… Wciąż miałam przed oczami gniewnie zmarszczone brwi i wykrzywioną złością twarz.

Kasia podała mu nakrycie i poszła do kuchni podgrzewać ciepłe danie. Panowie napełnili kieliszki i zaczęli przywoływać gospodynię, domagając się kolejnego toastu. Żartom, dowcipom nie było końca. Co chwila towarzystwo wybuchało serdecznym śmiechem. Ktoś zaintonował „Sto lat”. Reszta ochoczo dołączyła. Gromki śpiew opuścił mieszkanie Kasi i poszybował między osiedlowymi blokami. Gdy zakończono „Sto lat”, rozochocona Krysia zaśpiewała weselną przyśpiewkę „Gorzka wódka”. Co odważniejsi podchwycili i „poleciała” weselna wiązanka. „Nie pijemy wódki, pocałunek był za krótki”, „Ona temu winna”, „A pan młody nie w lesie”... Nikomu nie brakowało młodej pary, weselne przyśpiewki rozbrzmiewały w najlepsze. Towarzystwo kwiczało z uciechy. Siedziałam spięta, uśmiechając się i udając, że bawię się równie dobrze.

– No to sąsiedzi mają niezłą zagwozdkę, słysząc taki repertuar – przytomnie zauważył jeden z gości.

– Teraz cię będą bacznie obserwować i wypatrywać świeżo poślubionego męża u twego boku – zwróciła się do Kasi rozbawiona Krystyna.

Towarzystwo wyciszyło się. Śpiewy i śmiechy, a nawet rozmowy umilkły. Zaległa cisza. Gospodyni wyszła do kuchni i przyniosła pieczone udka. Po chwili podała jeszcze pieczonego bakłażana i zasiadła za stołem. Goście zajęli się konsumpcją.

– Moniko, a jak twoje fraszki? Piszesz? – przerwała ciszę, mąconą pobrzękiwaniem sztućców, Kasia.

– Trochę. – Nie byłam zadowolona, że porusza ten temat. Swoje utwory pokazywałam nielicznym, najbardziej zaufanym osobom. Nie byłam gotowa na dzielenie się nimi z szerszą publicznością. Krępowało mnie to.

– Bo musicie wiedzieć, że Monika pisze fraszki – ciągnęła dalej. – Fraszki i wiersze – dodała. – Może powiesz nam jakiś swój wiersz… albo fraszkę… – zwróciła się do mnie.

Byłam zła. Próbowałam dać jej sygnał, by zaniechała reklamy mojej osoby, ale nie zwracała na mnie uwagi. Nie powiem, krępowało, ale i cieszyło mnie uznanie znajomych, to przecież normalne. Napisałam nawet kiedyś:

„Znów pochlebstwa”

Wypada powiedzieć: „Dziękuję, nie chcę”,

ale to tak przyjemnie mą pychę łechce.

Ale dziś była sytuacja wyjątkowa. Nie znałam ludzi, a już na pewno nie miałam ochoty mówić o tym, co mi w duszy gra temu… prostakowi. A on siedział sztywny i pewnie kombinował jakby wyrównać zaległe rachunki.

– Nie. Nie dzisiaj – broniłam się.

– Ależ, bardzo prosimy – poparł Kasię pan siedzący obok mnie, ale pewnie zrobił to wyłącznie z grzeczności. Powszechnie przecież wiadomo, co sądzą ludzie o tych wszystkich poetach, którzy popisują się swoją twórczością w towarzystwie, zanudzając przypadkowych słuchaczy.

– Nie dzisiaj! – powtórzyłam zdecydowanie w nadziei, że zamknęłam niechciany temat.

– W takim razie pozwolisz, że ja przeczytam te, które od ciebie dostałam. – Nie dawała za wygraną Kasia. – Podarowałaś mi je, więc są poniekąd moją własnością.

Na nic się zdało moje wywracanie oczami. I miny mówiące: tylko spróbuj.

Podniosła się z krzesła, przechyliła do stojącej za nią szafki, sięgnęła do szuflady, wyjęła jakieś kartki i przeczytała „Konwalię”.

Dzwoni dzwoneczkiem konwalia.

Nikt jej nie słucha,

ale zapach ma taki, że trafia...

chociaż nie do ucha.

Potem przeczytała „Mole”.

Małe, niezbyt barwna ich oprawa,

ale gdy się pokażą – największe dostają brawa.

– Bardzo trafne – ktoś pochwalił.

Zerknęłam w stronę, z której spodziewałam się ataku. Z lekka jakby znudzony, bez większego entuzjazmu i (zdaje się) apetytu konsumował schabowego z kapustą. Podobny do Marka Kondrata, ale chyba wyższy. Może nie wyższy, ale na pewno potężniejszy. Gdyby nie ta znudzona mina i ten strój…

Pewnie zechce się teraz na mnie odegrać, a Kasia nieświadoma daje mu ekstra broń do ręki.

„Sroka” (czytała rozochocona gospodyni)

Garnitur masz elegancki,

lecz brzydko się zachowujesz.

Zamiast ładnie śpiewać

tylko wykrzykujesz.

– Kasiu, przeczytaj o puzonie – chichotała Krystyna.

O nie!!! Tylko nie to!

– Daj spokój! – sprzeciwiłam się ostro, ale małpa nie zareagowała. – Przestanę cię lubić – zagroziłam. A ona nabrała powietrza, zrobiła lekką pauzę, filuternym spojrzeniem przeleciała po twarzach wszystkich gości i wolno, ale bardzo dobitnie, wyrecytowała:

„Puzon”

Raz mały, raz duży…

Tym seksowniej śpiewa

im bardziej się wydłuży.

Czułam, że palą mnie policzki. W uszach dźwięczał śmiech gości. Zainteresowałam się oryginalnym upięciem firanki i studiowałam je wnikliwie.

Wzór firanki też niczego sobie.

– Dobre są te twoje fraszki – pochwaliła Jola. – Dużo ich napisałaś?

– Sporo – stwierdziłam lakonicznie, nie odrywając oczu od firanki.

– A ile to jest „sporo”? – dociekał mój sąsiad, starszy brat gospodyni.

– Ponad dwieście.

Usłyszałam czyjś delikatny, przeciągły gwizd.

– I wszystkie są takie dobre? – spytał Dziad, a ja wiele bym dała, by się dowiedzieć, czy wypowiedziane przez niego słowo dobre było w cudzysłowie, czy nie.

– Nie. Nie wszystkie – odpowiedziałam machinalnie.

A on, ku memu zaskoczeniu, zwrócił się do obecnych z pytaniem:

– Czy wiecie państwo, na czym polega uwiąd starczy?

Zdrętwiałam.

Co on kombinuje…?

– Czy to jakiś kawał, Zbyszku? – dopytywała Kasia.

– Nie. Pytam poważnie.

Uprzedzając ewentualny atak, przejęłam pałeczkę i nim zdążył powiedzieć coś więcej, wyrecytowałam głosem niepozbawionym satysfakcji:

„Na tym polega uwiąd starczy,

że zamiast mówić, człowiek warczy”.

Zdziwiony spojrzał na mnie, nawet się uśmiechnął.

– Sama to pani wymyśliła?

– Nie, proszę pana. To wymyślił Jan Sztaudynger.

Wysłałem do Basi dokumenty, na które czekała. Siedziałem w samochodzie i rozważałem sytuację. Czy przesyłka będzie na wtorek w Poznaniu? Pani na poczcie obiecała, pewności nie było. Jakie będą konsekwencje, gdy dokumenty nie dotrą na czas? Cała ta sytuacja przygnębiała mnie.

Jak ona sobie z tym wszystkim poradzi?

Najchętniej pojechałbym do Poznania, ale teraz nie mogłem wyrwać się z pracy. Wszystko spadło na biedną Basię. Jakby nie dość miała swoich problemów.

Nie zauważyłem, kiedy do samochodu stojącego przede mną wsiadł kierowca i ruszył na wstecznym wprost na mnie. To mnie wyrwało z zamyślenia. Desperacko wcisnąłem klakson. Zdążyłem.

Jakiś kolejny gówniarz – pomyślałem.

Zdenerwowany wysiadłem. Z tamtego samochodu wysiadła paniusia. Niezbyt wysoka, blond paniusia.

– Co pani wyprawia, do cholery?! – zawołałem mocno zdenerwowany.

A ona, zamiast przeprosić, odbiła pałeczkę:

– Co się pan drzesz, do cholery?! – przedrzeźniała mnie. Byłem rozdrażniony. W nerwach zareagowałem za ostro, to fakt, ale ona jeszcze dolała oliwy do ognia.

Na szczęście, nic się nie stało. Zdążyłem wcisnąć klakson, ona zdążyła zahamować, ale wywiązała się awantura.

Nie od razu zauważyłem, że miała sympatyczną buzię i ładne oczy. Szybko przekonałem się, że jest także bystra i niegłupia. Energicznie, bez zająknięcia wyrecytowała mi jakieś formułki i tyle ją widziałem. Zostawiła mnie osłupiałego na drodze i odjechała.

Przyznaję. Zachowałem się jak cham. Było mi wstyd. Targały mną sprzeczne uczucia: byłem na nią zły i – z trudem to przyznawałem – zaimponowała mi.

„Duchowi memu dała w pysk i poszła” – przypomniały mi się słowa Słowackiego.

Zaintrygowała mnie na tyle, że po tamtym nieszczęsnym spotkaniu próbowałem dociec, co miała na myśli, mówiąc o uwiądzie starczym. Zaparłem się. Szukałem i sam się sobie dziwiłem, dlaczego zadaję sobie tyle trudu.

Teraz siedziała wśród innych gości. Udawała, że mnie nie zna, ale zerkała na mnie nieprzyjaźnie.

Co za koszmarna sytuacja.

Przyszedłem tu dla świętego spokoju. Spróbowałbym nie przyjść…

Poza starym składem gości była ona. Od pewnego czasu nie czułem się dobrze w podobnych sytuacjach. Unikałem ludzi i nie lubiłem tego rodzaju imprez. Najchętniej zaszyłbym się w domu. Dotarło do mnie, że Kasia miała rację. Zbyt długo duszę się we własnym sosie – zdziwaczałem. Powinienem coś z tym zrobić. Już nie potrafię zachowywać się jak normalny człowiek. Nawrzeszczałem na kobietę, chociaż nic takiego nie zrobiła. Przestraszyła mnie tylko. Teraz miałem okazję naprawić swoje zachowanie, ale świadomość, co ona o mnie myśli, paraliżowała mnie. No i ta moja idiotyczna koszula. Odkąd ją zakładałem, skończyły się kretyńskie stwierdzenia pań typu: „jaka ładna koszula”, „jaki gustowny krawat”. Dziś kiepsko się czułem w tym nieeleganckim stroju. Siedziałem spięty. Do wizerunku chama dołożyłem sobie jeszcze gbura. Monika zaś okazała się osobą dowcipną i sympatyczną. Miałem wrażenie, że dokucza jej tam tylko moja obecność. Nie mogłem jej mieć tego za złe. Czułem się winny i szukałem sposobu, by ją za tamto zdarzenie przeprosić. Mogłem wstać i powiedzieć: – Proszę państwa, chciałem zakomunikować, że jestem osioł i kretyn… – wyobrażam sobie, jakie wrażenie na zebranych zrobiłoby takie wyznanie. Kombinowałem, że zaproponuję jej odwiezienie do domu i wówczas spróbuję się wytłumaczyć. Byłem pełen nadziei, gdy okazało się, że mieszka daleko. Niestety, ten plan też spalił na panewce – Kasia zaproponowała, by Monika została u niej na noc. Zgodziła się. Nie mogłem przecież powiedzieć: ja też.

Wróciłem do domu niepocieszony, że nijak zakończyło się to nasze niespodziewane spotkanie.

Następnego dnia zadzwoniła do mnie Kasia i zapytała: – Powiedz mi, Zbyszku, co jest między tobą a Moniką?

Bystra dziewczynka.

– Nic – odpowiedziałem. – A co miałoby być?

– Nie wierzę ci, ale jeśli nie chcesz powiedzieć, to zapytam Monikę.

Chryste Panie! To już wolę sporządzić samokrytykę. Kto wie, jak ta Monika przedstawi całe zajście i na jaki pozwoli sobie komentarz.

– No dobra – zgodziłem się niechętnie i zrelacjonowałem tamto wydarzenie, wzbogacając je szczerą samokrytyką.

– No tak… – westchnęła. – Szkoda, że tak się stało, ale to nie koniec świata. Monika to mądra kobieta i jestem pewna, że dojdziecie do porozumienia. Aha! I cieszę się, że mi o tym powiedziałeś, bo od Moniki nie udało mi się wczoraj nic wyciągnąć – zachichotała.

Ty żmijo!

Zbliżały się święta i należało pomyśleć o gwiazdkowych prezentach. Pogoda nie sprzyjała ani spacerom, ani wędrówkom po sklepach. Padał deszcz i odczuwało się nieprzyjemny jesienny ziąb. Najgorsza pora roku. Wracałam z pracy i marzyłam, by z kubkiem gorącej herbaty i dobrą książką zaszyć się w domowych pieleszach. Przedtem jednak, otulając się szczelnie własnoręcznie wydzierganym „kominem”, postanowiłam zajrzeć do kilku sklepów. Może upatrzę coś na gwiazdkowe prezenty, a przy okazji uzupełnię zapasy spożywcze. W ten sposób zafunduję sobie jutrzejszy dzień bez wychodzenia z domu. Lubiłam swój dom i niechętnie go opuszczałam, zwłaszcza w taką pogodę.

Przemykałam między sklepami, raz rozkładając parasol, innym razem rezygnując z jego osłony, jeśli odcinek do pokonania był niewielki. Po wyjściu z księgarni przystanęłam na schodach i zastanawiałam się, w którą stronę się udać: czy wejść jeszcze do Rossmanna, czy starczy na dziś tego kicania między kałużami, może iść do samochodu i jechać do domu? Wtedy ją zobaczyłam. Szła z jakimś facetem. Nie był to jej mąż, chociaż zachowywali się jak małżeństwo i to małżeństwo podczas miodowego miesiąca. Zaaferowana Grażyna nie była świadoma, że się im przyglądam. Może poczuła na sobie siłę mojego wzroku – dość, że spostrzegła mnie. Speszona, nie bacząc na deszcz, wyskoczyła spod parasola, którym ją ów jegomość osłaniał. Nastąpiła krótka konsternacja i zdziwienie (przede wszystkim jej towarzysza). Ponownie schowała się pod parasolem i oddalili się szybko. Teraz pewnie „pluje sobie w brodę” za swoje niekontrolowane zachowanie. Jedno jest pewne, nie zachowałaby się tak, gdyby miała czyste sumienie – pomyślałam zaskoczona tym, co widziałam, chociaż nie bardzo mnie to interesowało. Przy najbliższej okazji podzieliłam się z Krystyną tym, co widziałam na ulicy.

– No cóż, wcale mnie to nie dziwi – skomentowała krótko.

W listopadzie uznałam, że już się na tyle urządziłam, by zaprosić koleżanki. Pomyślałam, że w ramach parapetówki zorganizuję babski, andrzejkowy wieczór. Pogrzebałam, poszukałam i przygotowałam kilka tradycyjnych, andrzejkowych wróżb z laniem wosku w roli głównej. Zadbałam o odpowiednią dekorację i oświetlenie. Moja długa czarna sukienka oraz pożyczony kapelusz czarodzieja dopełniły reszty. Niespodzianką były nietypowe, bo fraszkowe wróżby. W dużej szklanej kuli (kupiłam taką w sklepie „Wszystko po 5 zł”) umieściłam zapisane na kartkach znane przysłowia i porzekadła. Gdy panie zadomowiły się już nieco i dopijały pierwszą lampkę wina, wyjęłam szklaną kulę i zachęciłam do zabawy. Odpowiedzią na każdą karteczkę z wróżbą była odpowiednia fraszka.

Pierwsza swoją dłoń w szklanej kuli zanurzyła Jola. Rozwinęła karteczkę i zbladła. Co rok prorok – brzmiała złowieszcza wróżba. Ale odpowiedzią na tę wróżbę była fraszka sugerująca jakże proste i skuteczne rozwiązanie:

Najskuteczniejszy środek antykoncepcyjny na świecie?

Migrena przecież!

Środek pewny i skuteczny, ale Jola nie wydawała się być zadowoloną. Pozostałe panie śmiały się, dowcipkowały, nawet „ubolewając” nad tym, co czeka biednego małżonka. Padła nawet jakaś propozycja zorganizowania „zastępstwa koleżeńskiego” za Jolę, gdy będzie ją bolała głowa. Zabawa trwała w najlepsze. Czekałam aż towarzystwo wyciszy się i ruszyłam ze szklaną kulą. Podsuwałam jednej i drugiej pod nos, ale odważnych brakowało.

– No dobra! Jeśli nie ma chętnych, to teraz ja – stwierdziłam i sięgnęłam po wróżbę.

– Koniec balu, panno Lalu – przeczytałam.

Patrzyły na mnie z zainteresowaniem, oczekując na fraszkę.

– Tylko nie kantuj! – uprzedziła Krystyna.

Opierała się długo.

Dziś, gdy chce, by jego wdzięki ją zdobyły…

on jest bez chęci, wdzięków i siły.

Przeczytałam wolno, analizując znaną mi treść i zastanawiając się, jak mam ją zinterpretować. Nie. Ta fraszka wydawała mi się całkiem nietrafiona i jakby na przekór, usłyszałam śmiech i komentarz Krystyny.

– Kurcze! Niby takie nic, niby śmichy-chichy, a zauważcie, jaka prawda z tego wyziera. Monika! Ja ci dobrze radzę, ty poważnie potraktuj tę wróżbę! – I podeszła do szklanej kuli.

Nie chciało mi się tego komentować. Bo niby, że ja się opieram? A niby któż tak na mnie napiera?

Pulchna dłoń Krystyny zanurkowała wewnątrz szklanej kuli i po dokładnym wymieszaniu karteczek wyjęła jedną. Nieświadoma tego, co ją czeka, przeczytała: Kobieta zmienną jest.

Nie mogłam uwierzyć, że właśnie Krysia, osoba największych gabarytów, wyciągnęła tę wróżbę. Zastanawiałam się nawet nad jakimś szachrajstwem, ale nic mi nie przychodziło do głowy i pod naciskiem rozochoconych pań wydukałam nieśmiało:

Nosiłem ją na rękach.

Potem niekiedy „na barana”

A dzisiaj?

Osiemdziesiąt kilo! Niech zasuwa sama.

Moment krępującej ciszy przerwał wesoły, beztroski głos Krysi, który rozładował napięcie:

– Więcej niż osiemdziesiąt, więcej!

Kolejna osoba wyciągnęła wróżbę Trzymaj język za zębami. Odpowiedzią była fraszka:

Gdy masz inne, niż twój przełożony zdanie,

by nie „beknąć” – siedź cicho, baranie.

Kolejne wróżby, kolejne fraszki… Panie bawiły się w najlepsze.

– Wszystkie już? Czy zaczynamy drugą kolejkę? – spytałam.

– Jeszcze Grażyna! – odpowiedziała któraś z obecnych.

Grażyna niechętnie sięgnęła do szklanej kuli i bez zbytnich ceregieli chwyciła pierwszą z brzegu karteczkę. Każdy orze jak może – przeczytała niechętnie. Poczułam, jak skóra cierpnie mi na karku i dreszcz rozchodzi się po moich plecach. Sama te „wróżby” układałam, wymyślałam i wiedziałam, co za chwilę miałam przeczytać. Drapałam się za uchem, przekładałam kartki, udając, że szukam „przypisanej” fraszki. Milczenie przedłużało się.

Trudno – myślę sobie. – Wytrzymała Krysia swoją „wróżbę”, ona też musi.

Zrobiła karierę.

Zbędny był talent, rozum i ręce.

Konieczny był biust i… coś więcej.

Przeczytałam jednym tchem.

Dziewczyny śmiały się. Najgłośniej Grażyna.

– Kto jak kto, ale Grażyna ma najlepsze warunki, by tym właśnie sposobem zrobić karierę – skwitowała Krysia, wyginając swoje pulchne ciało i pokazując miejsca najbardziej charakterystycznych kobiecych kształtów. Robiła to w sposób zabawny, ale bez złośliwości, co do tego nikt nie mógł mieć wątpliwości.

No a potem zaczęło się lanie wosku i komentowanie kształtów zakrzepłych na zimnej wodzie. Zabawa trwała w najlepsze.

Planując spotkanie, miałam obawy, czy panie nie wyśmieją mojego pomysłu z wróżbami. Niesłusznie. Starsze panie tak dokazywały, że momentami miałam wątpliwości skrajnie inne – co sobie pomyślą moi nowi sąsiedzi, słysząc te salwy śmiechu?

Gdy uprzątnęłyśmy miskę z wodą, garnek z woskiem i temu podobne akcesoria, Jola wyjęła z torebki księgę imion i zaczęła uświadamiać zebrane panie, jakie cechy charakteru przynosi imię, które im nadano. I tu się zaczęło niezłe zamieszanie. Każda rada była przyznać się do wspaniałych cech, jakie przynosi jej imię, oponowała zaś przypisywanym jej wadom. Zaczęło się od niewinnych żartów i przekomarzania, skończyło na dość ostrej dyskusji.

Twoje fraszki są jednak bezpieczniejsze – szepnęła mi na ucho Jola. – Przeczytaj coś jeszcze swojego, bo się zaraz pogryzą.

– Drogie panie! Drogie Ewy! – przerwałam arcyważną dyskusję na temat tego, czy właścicielkę imienia Katarzyna cechuje duma i pogarda, czy jest to jakiś nonsens. – Każdą z nas można nazwać Ewą – orzekłam i gwar ucichł. – A więc jeszcze mały bonus dla wszystkich.

„Ewa”

Pan Bóg ją z boku wyjął Adama.

Dzisiaj mu bokiem wychodzi… sama.

Atmosfera wróciła do normy. Zapanował pogodny spokój. I wtedy nie wiem, co mnie podkusiło. Ulegając sugestii, by zaprezentować jeszcze coś mojego, zrezygnowałam z fraszek i powiedziałam im swój ulubiony tren.

Zazdroszczę Penelopie

– ona mogła mieć nadzieję.

Ja jej nie mam,

mieć nie mogę.

Stamtąd, gdzie ty jesteś,

powrotu nie ma

– nie istnieje.

Zazdroszczę Penelopie.

Zaległa cisza. Nastrój znów się zmienił.

Niepotrzebnie powiedziałam im ten wiersz. Co za diabeł mnie podkusił?

– Bardzo smutny ten twój wiersz – przerwała ciszę Jola.

– Ale bardzo trafny – dodała zadumana Kasia.

Ta mnie przynajmniej rozumie.

– Treny zawsze są smutne – zauważyła Krystyna.

– Tak, ale ja bym wolała… bardziej optymistycznie. Choć troszkę. Ten wiersz jest taki… – przez chwilę szukała odpowiednich słów – taki bez nadziei. To jest bardzo dołujące.

– Taki ma być – skwitowała Katarzyna.

Zabawa miała się ku końcowi. Dochodziła dwudziesta druga. Panie powoli zaczęły zbierać się do wyjścia. Wyszły razem. Zamykałam za nimi drzwi, gdy Grażyna „przypomniała sobie” o pozostawionych rękawiczkach. Wróciła i korzystając z tego, że byłyśmy same, powiedziała:

– Wiesz, ja uważam, że gdy się umawiam z facetem na kawę, to jest to wyłącznie moja i jego sprawa. I nikogo nie powinno to interesować.

Tylko tyle i aż tyle.

Trzeba jej przyznać, że sprytnie zadbała o to, by nikt, poza mną, nie słyszał jej słów. Ździeblątko mnie przytkało. Przysiadłam w fotelu.

A to ci dopiero!!!

Nie zamierzałam z ozorem latać i rozgłaszać, co widziałam, ale w ten oto sposób zobowiązała mnie do zachowania tajemnicy. To tak, jakbym się stała jej wspólniczką. Nie czułam się z tym dobrze. Zdecydowanie.

Podniosłam się z fotela i zaczęłam znosić naczynia do kuchni.

Nie będę sobie zaprzątać głowy takimi sprawami. Nie dam się zwariować. To ona ma problem, nie ja.

Sprzątnęłam po gościach i usiadłam do komputera. Przypomniały mi się słowa Joli: smutne, dołujące… Zamyśliłam się.

A kiedy znowu się spotkamy…

Nie, nie w tym świecie, nie na tej ziemi.

Uściskom znów nie będzie końca

i wszystko sobie opowiemy.

Opowiem ci, jak żyją nasze dzieci,

że mamy śliczne, mądre wnusie,

jak ciężko jest mi tu bez ciebie

i jak ze wszystkim radzić sobie muszę.

Jak wiele, wiele się zmieniło

i w naszym kraju, i na świecie też…

A może nic ci nie opowiem,

bo może ty to wszystko wiesz?

Ostatnie mroźne i wyjątkowo wietrzne dni solidnie dały mi się we znaki. Kaloryfery poodkręcane na maksa, a ja marzłam. I to we własnym domu. Przez nieszczelne okna ziąb wdzierał się do mieszkania, jak fale tsunami w głąb lądu. Zrolowane ręczniki na parapetach, wata powtykana we wszystkie możliwe i dość liczne szpary, wełniane skarpety, gruby sweter – ratowałam się jak mogłam.

Dziś wreszcie wiatr ustał i w mieszkaniu od razu zrobiło się cieplej. Stałam przy zlewozmywaku i wykonywałam jedną z najpodlejszych kuchennych robót – zmywałam naczynia. Monotonię zajęcia urozmaicałam sobie rozważaniami na temat stojących przede mną zadań remontowych. Lista długa, możliwości finansowe bardzo ograniczone. Temat rozmyślań ani przyjemny, ani optymistyczny.