Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
To już ostatnia część trylogii, którą łączy postać sypiącej fraszkami starszej pani. Tym razem Mira Białkowska pokazuje nam, że zakochać się i to całkiem głupio można w każdym wieku. Czy bohaterom uda się pomóc koleżance z dawnych lat? Jak trudno jest wyciągnąć do kogoś pomocną dłoń i jak niełatwo czasem ją przyjąć.
***
Spotkanie po latach odkurza zatarte wspomnienia, pokazuje, co czas zabrał, co zmienił. Mira Białkowska zaprasza nas w sentymentalną podróż. Zjazd absolwentów pozwala bohaterom przyjrzeć się ich życiu, składa jego odłamki niczym w kalejdoskopie w kolorowy obraz. Jednak... czy prawdziwy? Nareszcie z górki uświadamia nam, że życie to „niespodziewane, nieprzewidywalne zmiany”, a nasze marzenia, ambicje i plany to „mieszanina nieustannie zmieniających się barw”. Autorka funduje nam emocjonującą wyprawę w głąb własnego JA, byśmy mogli uświadomić sobie, co w naszym życiu jest już za nami, a co jeszcze przed. I że warto o coś jeszcze zawalczyć. W powieści, jak w życiu, będzie się działo.
Tomasz Kosik, blog Czyt-NIK
Poszukiwanie drugiej połówki wcale nie jest domeną młodości. Tak samo jak wiek i doświadczenie to żaden patent na bezbłędne decyzje. Historia grupy przyjaciół 50+, która spotyka się na zjeździe absolwentów, za sprawą Miry Białkowskiej w książce Nareszcie z górki bawi, wzrusza i uświadamia czytelnikowi, że na zmiany w życiu nigdy nie jest za późno. Ta książka przypomina o sile przyjaźni, o tym, jak ważne jest zaufanie i szczera rozmowa. Pokazuje też, jak bardzo można mylić się w ocenie drugiego człowieka. I jak to u Miry, dodajcie tu szczyptę wyśmienitego humoru, garść świetnych fraszek i ze dwie chusteczki... na wszelki wypadek.
Agnieszka Caban-Pusz, blog Papierowe strony
Nareszcie z górki to poruszająca i pełna emocji powieść, którą czytałam jednym tchem i z uśmiechem na twarzy. Polecam!
Natalia Tyczyńska, blog To lubię czytać
Mira znowu mądrze pisze o życiu. Bez ukrywania afektów, bez przypudrowanych masek. Szczerze, refleksyjnie i emocjonalnie. Prawdziwe do bólu, aż momentami chce się płakać, śmiać, ale i dać poruszyć refleksjom. I nieważne, czy autorka pisze z perspektywy mężczyzny, czy kobiety. Jej bohaterowie mają tylko chwilę na wytchnienie. Płyną wraz z tym, co dla nich nakreśliła. Takie historie lubię!
Agnieszka Krizel, blogerka
Historia o miłości, skrywanych uczuciach, żalu, zatraceniu, przebaczeniu i nadziei. Historia opisana słowami, które mają w sobie magię pozwalającą nam czuć to, co czują bohaterowie książki, myśleć, cierpieć i kochać tak jak oni.
Aneta Bartos, blog Książki małe i duże
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 277
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by W. L. Białe Pióro & Mira Białkowska
Projekt okładki: Agnieszka Kazała
Zdjęcie na okładkę: Mira Białkowska
Grafiki: Anna Skórczyńska, Agnieszka Kazała
Skład i łamanie: WLBP
Korekta: Maja Szkolniak
Wydawnictwo Literackie Białe Pióro
www.wydawnictwobialepioro.pl
Wydanie: II, Warszawa 2023
Patronat:
Dźwigar – Bogumiła Składanek
Warszawska Kulturalna
Recenzje Agi – nietypowerecenzje.blogspot.com
Miłość do czytania – blog
Z fascynacją o książkach – blog
Czyt-Nik – blog
Natalia Tyczyńska – To Lubię Czytać – blog
Papierowe strony – blog
ISBN:978-83-66945-25-8
Dobrze, że są wspomnienia –
bez miłych wspomnień bieda,
gdy brak jest przyjaciela,
to całkiem żyć się nie da.
M. Białkowska
Przyjaciołom –
tym bliskim, których wsparcie odczuwam na co dzień,
tym dalszym, którzy wspierają mnie z oddali
i tym anonimowym, o których istnieniu nawet nie wiem –
DEDYKUJĘ
Drodzy Czytelnicy
Oddaję w Wasze ręce kolejną powieść. Cieszę się, że jest, że się udało. Nie byłoby to możliwe, gdyby nie grupa osób życzliwych, o wielkim sercu, z gestem. Nie żałowali swojego czasu, energii i grosza. To Oni przyczynili się do powstania powieści, ja ją tylko napisałam.
Agnieszka Kazała z Wydawnictwa Literackiego Białe Pióro najpierw w specyficzny sposób mnie do wydania tej powieści zmotywowała, później wykonała okładkę, grafiki i zadbała o każdy szczegół, by książka Wam się spodobała. Ania Skórczyńska nadal udostępnia swoje grafiki, nie oczekując należnego jej wynagrodzenia. Drogie Panie, dziękuję Wam za możliwość korzystania z Waszego talentu, za Waszą pracę i poświęcony czas.
Serdeczne podziękowania składam: sponsorom Pani Bogumile Skladanek z firmy „Dźwigar”, Państwu Halinie i Jerzemu Plackowskim, Marii i Arturowi Dymek oraz Panu Jackowi Kowalskiemu, a także blogerkom i blogerom za poświęcony czas i promocję książki.
Wszystkim, których nie wymieniłam, a na których mogę liczyć, za każde, nawet najmniejsze wsparcie, za każde dobre słowo i każdą pomoc – serdecznie Wam, drodzy Przyjaciele, tą drogą dziękuję.
Wdzięczna – Mira Białkowska
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest
oczywiście
zupełnie przypadkowe i niezamierzone.
Nie ma leku na cierpienie duszy,
gdy ono jest – boleć musi.
M. Białkowska
Marek
Zamykam oczy. Wydaje mi się, że im dokładniej je zacisnę, tym lepiej widzę: włosy spięte w koński ogon i ten ujmujący, dziewczęcy uśmiech. Gdy się śmiała, marszczyła nos, a jej oczy zamieniały się w wąskie szparki. Uśmiechała się „całą twarzą”, ale tak jakoś bardziej na jedną stronę. Ktoś mógłby powiedzieć, że uśmiechała się krzywo. Dla mnie był to uśmiech bardziej na… zaraz, zaraz… na którą stronę uśmiechała się bardziej? Na prawą? Tak. Na prawą. Chociaż… nie jestem pewien.
Otwieram oczy. Jest. Siedzi pod oknem. Krótko ostrzyżone, bardzo jasne, farbowane włosy rozświetlają promienie słoneczne wpadające przez szybę. Nos jakby mniej zadarty, znajome oczy. Uśmiecha się. Z oczu robią się wąskie szparki, wokół których powstaje wachlarzyk zmarszczek, a prawy kącik ust wędruje wyżej.
– Czy podać coś jeszcze? – z zamyślenia wyrywa mnie damski głos. Kelnerka sięga po stojącą przede mną pustą szklankę. Nie zauważyłem, kiedy sprzątnęła talerz.
– Nie, dziękuję. Albo tak – decyduję się nagle.
Przecież nie będę siedział przy pustym stoliku, a wychodzić jeszcze nie zamierzałem.
– To co podać?
– Może… wodę mineralną, poproszę.
– Z gazem czy bez?
– Tak – mówię bez sensu.
– To znaczy?
– Wodę gazowaną – odpowiadam szybko, zerkając w kierunku okna. – Z cytryną – mówię jeszcze do odchodzącej kelnerki.
Kelnerka oddala się, a ja mogę powrócić do swoich obserwacji i wspomnień.
Kobieta siedząca pod oknem nie ma końskiego ogona. Ale ten… znajomy, niesymetryczny uśmiech, bardziej na prawo niż na lewo… jest. Rozgląda się po sali. Czyżby wyczuła, że jest obserwowana? Jej wzrok prześlizgnął się po mnie. Nie poznała mnie. Nic dziwnego, przecież to już… trzydzieści lat. Zagłębiam się we wspomnieniach.
Ciekawe, czy się domyślała. Nigdy nie starczyło mi odwagi, by jej o tym powiedzieć. A gdy wreszcie zebrałem się w sobie i wydawało mi się, że wreszcie jej powiem, wtedy właśnie okazało się…
Czy miałem żal do Wojtka? Początkowo na pewno tak. Wiedział przecież, że mi na niej zależy. Chociaż nigdy nie powiedziałem mu, jak bardzo. A ja kochałem ją jak wariat. A potem jeszcze ( O zgrozo!) poprosił mnie, bym był świadkiem na ich ślubie. „Jesteś przecież moim najlepszym przyjacielem”.Wiele trudu kosztowało mnie, by się nie dać w tę rolę wmiksować.
Nie miałem powodu, by im źle życzyć. Pretensję mogłem mieć wyłącznie do siebie, że jej nie powiedziałem, że zabrakło mi odwagi, że zwlekałem tak długo, aż Wojtek mnie uprzedził. Ale na ślub nie poszedłem. To było dla mnie za trudne. Czułem się trochę jak Wołodyjowski, którego narzeczona odchodzi z jego najlepszym przyjacielem. Tylko że Joanna moją narzeczoną nie była. Może by i była, gdybym jej powiedział. Wtedy wydawało mi się, że ona czuje to samo. A potem szok! Jednak ja, w przeciwieństwie do Wołodyjowskiego, nie zamierzałem wstępować do klasztoru. Wręcz przeciwnie – próbowałem zapomnieć inaczej. Uznałem, że jeśli nie Joanna, to może być każda inna, wszystko jedno która.
To cud, że wtedy nie dorobiłem się dziecka. Chociaż… czy mogę mieć pewność?
Widzę ruch przy stoliku pod oknem. Kobieta i towarzyszący jej młody mężczyzna wstają. Moje leniwie płynące myśli nabierają szalonego przyśpieszenia. Pozwolić jej odejść?
Nie! Jeden walkower wystarczy!
Anna
Stoję przed lustrem i krytycznie przyglądam się swemu odbiciu. Lewy profil, potem prawy, jeszcze raz lewy, odwracam się tyłem...
Wyginam swoje ciało, wyginam swoje ciało – śpiewam sobie. Cieszę się z tego spotkania, ale tremę mam jak diabli. Już sama nie wiem, czy bardziej się cieszę, czy bardziej boję.
Po raz trzeci zmieniam bluzkę i ponownie staję przed lustrem. Poprzednia wersja, chyba, była lepsza. Najchętniej poszłabym w spodniach, ale to nie wchodzi w grę. Niby to nie randka, niby mamy porozmawiać na temat zjazdu absolwentów, ale było nie było, muszę wyglądać elegancko. Do tej bluzki najlepsza będzie zielona garsonka, moja ulubiona. Tak, ta wersja będzie najlepsza. I wtedy zauważam, że tył spódnicy jest dziwnie dłuższy od przodu. Dociekam przyczyny. No tak, na pewnej długości odpruło się podwinięcie dołu. Strzał okiem na zegar. Jeszcze zdążę. Jest igła, nitka i do roboty.
Nie widzieliśmy się tyle lat. Wczoraj zadzwonił i poprosił o spotkanie.
– Na kawę? A co to za falstart? Przecież niedługo spotkamy się na zjeździe.
– Obiecałaś, że będziesz do dyspozycji i pod ręką. Tymczasem jesteś pod ręką, a co z obiecaną dyspozycją?
Teraz wyginam się przed lustrem, z dezaprobatą patrzę na tę górę ciuchów pokrywających oba fotele i wersalkę. Zobaczy starą babę (tego nie uda mi się zmienić), ale muszę się chociaż postarać, by wyglądać możliwie najlepiej. Szczęście, że ostatnio ufarbowałam włosy. Ten słomkowy blond ładnie wyszedł. Wyjątkowo się mojej fryzjerce udał. A co z fryzurą? Najwygodniej mi, gdy zwiążę je w kucyk, ale może dziś je rozpuścić? No to powinnam je jeszcze choć trochę podkręcić lokówką, żeby się ładnie układały.
– Cholera jasna! – wołam, zerkając na zegar.
Ciekawe… jak on wygląda po tylu latach? Utył? Wyłysiał?
Kiedyś jego czarna, bujna czupryna przyciągała wzrok wielu dziewczyn. On zdawał się tego nie zauważać. Wpatrzony był w Joannę, która wyszła za jego przyjaciela – Wojtka.
Po ślubie Joanny i Wojtka Marek zmieniał panienki jak przysłowiowe rękawiczki. Nawet ktoś, chyba Monika, wymyśliła o nim taką rymowankę, która bardzo się wszystkim spodobała:
Dla wszystkich muzyczek
najcenniejszy – jego smyczek.
Ciekawe, czy o niej wiedział.
Mój Boże! Po tylu latach nasze drogi ponownie się schodzą. Joanna i Marek organizują zjazd absolwentów roku.
Po otrzymaniu zaproszenia dzwonię do Marka.
– Miło cię słyszeć – wita mnie.
– I vice versa. To wspaniale, że wpadliście na pomysł zorganizowania spotkania po latach.
– Najpierw wpadliśmy na siebie, potem wpadliśmy na pomysł – żartuje. – Uznaliśmy, że ponad ćwierć wieku to dobra okazja.
– Jeśli mogłabym pomóc w zorganizowaniu przedsięwzięcia…
– Chcesz dołączyć do komitetu organizacyjnego? – przerywa mi. – A jak ty, z tego swojego Poznania, możesz pomóc? Poradzimy sobie, a jakby co, to inni są na miejscu, pod ręką.
Persona non grata? Robi mi się „nie halo”.
– Nie zamierzałam wdzierać się w szeregi komitetu organizacyjnego, ale wybieram się na dłużej do Szczecina i gdybym się mogła przydać, to jestem do dyspozycji. Będę pod ręką! – kładę nacisk na ostatnie zdanie.
– Aaaa… to „insza inszość”. W takim razie odezwę się na pewno.
No i zadzwonił.
No i się z nim umówiłam.
*
Idziemy Wałami Chrobrego i wspominamy dawne czasy. Wspomnienia wprowadzają nas w dobry nastrój. Mój towarzysz jest swobodny i dowcipny. Wydarzenia z przeszłości komentuje w taki sposób, że co chwila prowokuje mnie do śmiechu. Śmiech zawsze przychodził mi łatwo. Marek jest mniej spontaniczny, taki… dystyngowany. Oszczędniej, ale śmieje się także.
Przyłapany na przyglądaniu mi się, kieruje pod moim adresem kilka komplementów. Brzmią przekonująco.
Przyglądam mu się także. Robię to bardzo, bardzo dyskretnie, bo w razie zdemaskowania nie będę mu przecież prawić komplementów.
Lekko zaokrąglony brzuszek, ale bez przesady, może być. Typowa figura mężczyzny w tym wieku. Zachował bujną czuprynę, która niestety nie zachowała koloru. Ale w tej siwiźnie bardzo mu do twarzy. Przystojny, jesienny pan. Nadal ma bardzo ładne ręce. Pamiętam, że te jego szczupłe, chłopięce dłonie, o wyjątkowo długich palcach, przyciągały mój wzrok. Dzisiaj są bardziej masywne, męskie. Na pewno podobają się kobietom i to nie tylko jego ręce. Wspomniał, że pędzi życie w pojedynkę. Akurat! Z jego wyglądem?
Mijamy Szkołę Morską (teraz to się nazywa Akademia Morska) i dochodzimy do Urzędu Wojewódzkiego. Wszystkie znajdujące się tu ławeczki niestety zajęte. Szkoda. Taki piękny stąd widok na Odrę i Starą Rzeźnię na Łasztowni.
Marek zatrzymuje się niespodziewanie, zwraca twarzą do mnie i wspomina kolejne zdarzenie. Stoi tak vis a vis i teraz mogę mu się dokładnie przyjrzeć. Błękitne jeansy, błękitna, nienagannie wyprasowana, koszula i lekka popielata marynarka. Wszystko to fantastycznie gra ze srebrem jego czupryny.
– A pamiętasz, jak po tańcach w „Kontrastach” poszliśmy w miasto i doczłapaliśmy aż tutaj? I napatoczył się polic... milicjant? – wspomina rozbawiony.
Pamiętam tamtą sytuację i uczucie ogromnej ulgi, gdy wyswobodziłam nogi z ciasnych butów i położyłam się na twardej ławce. Boże! Jakżeż mnie te moje nogi nieludzko bolały. Nagle pojawił się milicjant i zwrócił mi uwagę, że „tu spać nie wolno”. Powiedziałam wtedy coś, co wprawiło młodziutkiego (chyba w naszym wieku) milicjanta w króciutkie osłupienie, a gdy tylko odzyskał władzę w nogach, bardzo szybko się oddalił.
– Jak to było? – Marek próbuje sobie przypomnieć moje słowa – „Tu mi dobrze, tu się rozmnożę”, czy jakoś tak.
– Myślałam, że nie zdołam z tej ławki wstać i pozostanę na niej do rana.
– Rano to już było, gdy tu przyszliśmy.
– No tak… Miałam nowe „niedotarte” buty, a diabeł mnie podkusił, by jeszcze z wami łazikować. Kilka godzin na parkiecie, potem spacer gigant... Gdy tu przybyliśmy, padłam. Mój „chłopek”, z wielkim poświęceniem, doholował mnie do domu.
Tak. Tamtego zdarzenia nie sposób zapomnieć. W drodze do domu co jakiś czas zdejmowałam buty, pokonywałam pewien odcinek na bosaka, po czym, osłaniając otarte miejsca zerwanymi listkami, zaciskając zęby, ponownie wciskałam stopy w pantofle. Całą drogę zarzekałam się, że na tańce długo nikt mnie nie namówi, ale po tygodniu znów wirowałam na parkiecie. A moje „tu mi dobrze, tu się rozmnożę” zyskało niezwykłą popularność i było chętnie cytowane przez naszą studencką brać. To były czasy...
Na temat zjazdu rozmawiamy niewiele. Tyle tylko wiadomo, że się odbędzie. Większość z nas potwierdziła swój udział. Nie udało się dotrzeć do trzech osób, a Danka i Adam nie żyją.
– Komitet organizacyjny spotka się u Witka Kowalskiego w Walimiu, by omówić szczegóły – informuje mnie Marek.
W Walimiu będą omawiać szczegóły? Akurat!
Szczegóły można omówić na miejscu w Szczecinie, ale Witek mieszka w bardzo atrakcyjnym miejscu u podnóża Gór Sowich. Prowadzi tam jakąś kapelę i gospodarstwo agroturystyczne. Zaprosił, więc szkoda nie skorzystać z zaproszenia.
– Zaproponował nawet, by zjazd zorganizować u niego – kontynuuje Marek. – Ale uznaliśmy, że zjazd musi się odbyć w Szczecinie. Chcemy go jednak odwiedzić. Czemu nie? Janusz już kiedyś u niego był i mówił, że okolica wyjątkowo urokliwa. Jest gdzie pochodzić i co zwiedzać. Jakieś podziemne korytarze, wybudowane jeszcze przez Niemców… Może słyszałaś? – przerywa swoje wywody i patrzy na mnie wyczekująco. Przecząco kręcę głową. – Zabawimy się w odkrywców – śmieje się. – Sztolnie Walimskie to ogromne, ale nie jedyne atrakcje turystyczne tamtego rejonu. Zabytkowa zapora, średniowieczny zamek i inne obiekty, że nie wspomnę o perle Dolnego Śląska, Zamku Książ. Jedziemy w sobotę na cały weekend. Może do nas dołączysz? Mamy wolne miejsce w samochodzie – proponuje niespodziewanie.
Wspomnienia studenckich przeżyć i (nie da się ukryć) miły, szarmancki, dowcipny towarzysz, wprawiają mnie w cudowny nastrój.
O matko! Wieki całe tak dobrze się nie czułam!
Marek
– Wyjedźmy bardzo wcześnie rano, tak koło czwartej – proponuję. – Rano drogi puste, szybko dolecimy do tego Walimia.
– O czwartej powiadasz... To środek nocy – Janusz zasta-nawia się głośno. – Anna nie jedzie. Aśka z Małgośką będą mogły kimać na tylnym siedzeniu. Niech będzie – akceptuje godzinę wyjazdu. – Mnie tam wszystko jedno, ale moja małżonka zachwycona nie będzie. Wczesnego wstawania bardzo nie lubi. Ustalmy jeszcze trasę.
– Myślałem, że trasę to ty znasz. Przecież jeździłeś do Witka.
– Byłem raz, to po pierwsze. Wiesz przecież, że wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, to po drugie, a do Walimia ze Szczecina można pojechać na przykład przez Niemcy.
Na pewno można, ale nie wiem, czy Janusz mówi serio, czy sobie żartuje. To dobry chłop, ale ma taki irytująco-żartobliwy sposób bycia.
– A przez Rosję się nie da? – pozwalam sobie na żart w jego stylu.
– Mówię poważnie. Przez Niemcy jest trochę dalej, ale za to świetna droga.
– Zdaję się na ciebie. Będziesz pilotował – ucinam temat.
Szczecin opuszczamy o 4:30. Mamy do przejechania ponad czterysta kilometrów. Około siedmiu godzin jazdy. Pierwszy za kierownicą siadam ja, później Janusz mnie podmieni. Droga pusta, widno, lubię takie wczesne poranki. Panie ulokowały się na tylnym siedzeniu i drzemią. Zauważam, że Janusza również zaczyna morzyć sen.
– Dziewczyny śpią, ty także się prześpij – proponuję koledze. – Będziesz mniej zmęczony, gdy mnie podmienisz.
– A nie uśniesz?
– Spokojna głowa. Jak się poczuję zmęczony, to cię obudzę.
Po chwili cała trójka śpi, a ja „grzeję” pustą szosą. Mijamy Gorzów Wielkopolski i wjeżdżamy na trasę w kierunku Zielonej Góry. Przejeżdżamy kolejne sto kilometrów i dojeżdżamy do Zielonej. Umawialiśmy się, że tutaj będzie zmiana kierowcy. Spoglądam na śpiącego kolegę. Niech śpi.
Za Legnicą Janusz poprawia się, otwiera oczy i rozmasowuje ścierpniętą rękę.
– Gdzie jesteśmy? – pyta rozespany.
– Minęliśmy Legnicę.
– Co ty powiesz? Dlaczego mnie nie obudziłeś? – Prostuje się i energicznie przeciera twarz, strząsając resztki snu.
– Nie było takiej potrzeby. Dobrze się czuję, ale teraz, jak chcesz, możesz poprowadzić.
Na tylnym siedzeniu poruszenie. Nasza rozmowa obudziła śpiące kobiety, które proszą o postój na siku. Krótki postój, zmiana kierowcy i ruszamy dalej.
Na miejsce dojeżdżamy wcześniej, niż zaplanowaliśmy.
Przyglądam się gospodarzowi. No cóż, lata zrobiły swoje. Wiedziałem, że go tu spotkam, więc nie było problemu z „identyfikacją”, ale gdybym go przypadkowo spotkał na ulicy… No nie wiem.
Padamy sobie w objęcia. Pytania na temat podróży, krótka relacja, a potem Witek odciąga mnie na bok.
– Przygotowałem dla was trzy pokoje. Janusz z Gośką wiadomo, małżeństwo. A co z tobą i Joaśką? Anna nie przyjechała, więc dla ciebie i Joanny mogą być dwa albo jeden. Chcecie razem czy oddzielnie?
– Co tam spiskujecie, chłopaki? – Joanna niespodziewanie pojawia się przy nas.
Wróciła z łazienki. Wyciąga z torebki krem do rąk i wciera go w dłonie.
– Witek pyta, jak nas rozlokować – mówię i wyczekuję na jej decyzję.
– No właśnie. Chcecie jeden pokój czy dwa? – Witek tym razem kieruje pytanie do Joanny.
– Może być jeden – odpowiada i odchodzi.
Rozlokowujemy się, biorę szybki prysznic i wychodzę przed budynek na krótki odpoczynek. Rozpakuję się później. Joanna rozlokowała swoje rzeczy w szafie i zostaje w pokoju, by wziąć prysznic.
Rozglądam się wokoło. Ładnie to kolega urządził. Dom okala dość rozległy teren. Jest przestrzeń, są trzy kąciki do odpoczynku w ustronnych miejscach, ze stolikiem, krzesełkami i możliwością rozłożenia ogrodowego parasola. Idealne warunki, by w ciszy poczytać, wypić kawę, podumać. Stoliki zrobiono z nóg starych żeliwnych maszyn do szycia, a ich blaty z grubych dech drewnianych. Krzesła w podobnym stylu – widać rękę kowala. W pobliżu ogrodzenia porośniętego bluszczem ustawiono duży drewniany stół z sześcioma masywnymi krzesłami ogrodowymi wykonanymi również z ciężkiego drewna. Stół z krzesłami przysłania zadaszenie namiotowe, dające nie tylko ochronę przed deszczem, ale też poczucie odosobnienia, by nie powiedzieć – intymności. Jest miejsce na ognisko z zapasem drewna, metalowymi drutami do pieczenia kiełbasy i miejscami do siedzenia, oraz mały plac zabaw dla dzieci. Z boku, pomiędzy drzewami zawieszono hamak, a w innych miejscach dwie bujane ławeczki. Trawka krótko przycięta, z której tu i ówdzie wyrastają kępki kwiatów. Obok urokliwych kamiennych schodków pnących się na maleńki pagórek ładnie prowadzony skalniak, a u podnóża pagórka kilka krzaczków borówki amerykańskiej. Borówka ma liczne owoce, ale jeszcze zielone. Wszystko urządzono z gustem i dbałością o szczegóły. Siadam na jednej z bujanych ławeczek i morzy mnie sen. Odpływam. Joanna budzi mnie na wczesny obiad. Zaraz po obiedzie udajemy się na zwiedzanie. Nie zabawimy tu długo, więc trzeba wykorzystać każdą chwilę. Witek porzucił swoje obowiązki i pełni rolę przewodnika. Pokazuje nam osiemnastowieczne kamieniczki i kościół św. Barbary z XVI wieku, z ogromną kwadratową wieżą.
– Jest tu co oglądać – mówi. – W Zagórzu Śląskim znajduje się jeden z najlepiej zachowanych średniowiecznych zamków śląskich z XIII wieku, zamek Grodno. Zapora na Jeziorze Bystrzyckim, a nade wszystko sztolnie, system podziemnych korytarzy. Wykonana przez Niemców budowla nie została dokończona. Jej pozostałością jest szereg podziemnych kompleksów i budowli naziemnych. Sztolnie owiane są atmosferą tajemniczości. Ściągają wielu badaczy i turystów. Tu, w Górach Sowich, Niemcy prowadzili na szeroką skalę i z ogromnym rozmachem prace budowlane pod wspólnym kryptonimem „Riese”, czyli olbrzym. Musicie to zobaczyć. Robi wrażenie. Do sztolni wybierzemy się jutro po śniadaniu. Dziś potraktuję was ulgowo, a wieczorkiem zrobimy ognisko. Musimy uczcić to spotkanie.
Zwiedzanie zabytków nigdy nie sprawiało mi frajdy. Dziś tym bardziej – jestem zmęczony. Co innego sztolnie, o których opowiada Witek. Spodziewam się, że jutro będzie coś dla mnie.
*
Lubię obserwować ogień. Płomienie wiją się, kulą, przykucają, by nagle wyprostować się, wystrzelić w górę. Raz wolne, jakby ospałe, lekko drżące, to znów szybkie i zaskakujące jak jęzor kameleona. Nie sposób przewidzieć, jak zachowa się ognisty, falujący język. Wypręży się i wybije w górę czy jeszcze bardziej skuli, przyczai? Nieustający ruch. Niespodziewane, nieprzewidywalne zmiany. Wspaniały, pełen gracji, barwny taniec. Kolorystyka też bogata. Niby monotonia i jednostajność, ale jak się tak dobrze przyjrzeć… mieszanina nieustannie zmieniających się barw. Od koloru lekko kremowego, niemal białego, poprzez różne odcienie żółtego, pomarańczowego, do czerwieni. Od czerwieni łagodnej do ognistej. Najbardziej nasycona barwa obecna jest w językach krótkich. Języki długie są jaśniejsze. No i to przemiłe ciepło, które daje ogień. Nic dziwnego, że od wieków ogień ludzi przyciągał i gromadził wokół siebie. Mógłbym tak siedzieć i gapić się bez końca. Mógłbym, ale nie dziś. Czuję zmęczenie. Nieprzespana noc, kilka godzin „za kółkiem” i wypity alkohol, wszystko daje o sobie znać.
Powieki nie słuchają mnie i same się zamykają. Muszę wstać.
– Idę spać – mówię do wszystkich, ale nie jestem pewien, czy ktokolwiek mnie słucha. – To był bardzo długi dzień – burczę pod nosem.
*
Pić. Otwieram oczy i przesuwam wzrok po obcych sprzętach. Powoli wracam do rzeczywistości. Aha. Jestem u Witka. Muszę koniecznie zorganizować coś do picia. Podnoszę swoją obolałą głowę i ponownie padam na poduszkę. Pierwsza próba nieudana. Obok mnie leży Joanna. Śpi. Próbuję sobie przypomnieć wczorajszy dzień. Zwiedzanie, później ognisko z wódeczką i piwem. Nie słyszałem, kiedy Joanna wróciła do pokoju. Wiem, że nie mogę mieszać alkoholi. Efekt można było przewidzieć. Czuję, że to nie będzie udany dzień. Pić.
Zwlekam się z łóżka i wchodzę do łazienki. Zimną wodą obmywam twarz i bardzo starannie szoruję zęby. Prysznic za chwilę, najpierw muszę zorganizować coś do picia. Gdy wychodzę z łazienki, Joanna już nie śpi. Siedzi na łóżku i palcami przeczesuje zmierzwione włosy.
– Zaspaliśmy na śniadanie. Musimy się pośpieszyć – stwierdza sucho i wnikliwie obserwuje swoje długie wypielęgnowane paznokcie. Lakier na jej paznokciach ma kolor czarny. Paskudztwo.
Kto wpadł na pomysł, by paznokcie lakierować na czarno? Dziwię się, że kobiety zaakceptowały tę ekstrawagancję.
– Dzień dobry – mówię w odpowiedzi.
W jadalni Janusz z Małgorzatą kończą śniadanie. Na nasze „dzień dobry” Janusz odpowiada śpiewem: „Taki chłop, jak on był, z nami gorzałę pił...”
– Przestań! – karci go małżonka.
Joanna prawie się nie odzywa. Gdyby znała język migowy, pewnie zrezygnowałaby z powszechnie przyjętego sposobu porozumiewania się. Muchy w nosie? Zła na mnie? Nie dopytuję, nie dociekam, nie zwracam uwagi. Kiepsko zaczął się ten dzień.
Monika
Wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna staje przed WC i próbuje otworzyć drzwi. Nie udało się.
Spróbuje jeszcze raz czy zrezygnuje?
Schyla się. Widzę jego szerokie plecy w szarym swetrze i domyślam się, że szuka pod klamką czerwonego koloru, informacji, że toaleta jest zamknięta od wewnątrz. Umownego znaku nie znalazł, więc ponawia próbę. Bezskutecznie. Swobodnie opiera się o ścianę wagonu. Znaczy: postanawia czekać.
No to uzbrój się w cierpliwość!
Siedzę w pociągu w wagonie bez przedziałów, na pierwszym siedzeniu, „z widokiem” na WC z zacinającymi się drzwiami. Chętni do skorzystania z toalety próbują je otworzyć, a kiedy im się to nie udaje, czekają, sądząc, że ktoś jest w środku. Po pewnym czasie próbują jeszcze raz. Niektórym druga próba powiodła się, inni stracili cierpliwość i przeszli do sąsiedniego wagonu.
Od trzech godzin przyglądam się tym zmaganiom. Początkowo informowałam ludzi o problemie z drzwiami, ale nikt z pozostałych pasażerów nie próbował mnie wspomóc i gdy uświadomiłam sobie, że gadam jak funkcjonująca przed laty telefoniczna zegarynka, dałam spokój. Obserwuję każdą próbę wejścia do toalety i zastanawiam się, na jak długo kolejnym pasażerom wystarczy cierpliwości. Ten, który aktualnie czeka na korytarzu, młody mężczyzna, wygląda na silnego.
Chyba za bardzo cierpliwy to on nie jest – monotonię podróży urozmaicam sobie podobnymi rozważaniami.
Natura daje o sobie znać. Mój pęcherz wysyła pierwsze, wyraźne sygnały, a świadomość prawdopodobnych trudności potęguje potrzebę skorzystania z toalety. Czas mija. Sygnały są coraz wyraźniejsze. Obserwuję mężczyznę stojącego na korytarzu.
Taki wielki, a taki potulny. Kto by pomyślał?
Kobieta, która była przed nim, wyglądała subtelnie, a ku mojemu zaskoczeniu, sama otworzyła nieszczęsne drzwi.
„Gościu” uparcie czeka, a ja coraz bardziej się niecierpliwię. Muszę do WC, a teraz mi jakoś głupio. Mam wstać i jakby nigdy nic poinformować pana, że od dłuższego czasu stoi jak parasol w słoneczny dzień przed wolną toaletą? A może po prostu zaprzeć się, otworzyć drzwi i pokazać jaka to ze mnie „słaba płeć”? Już to widzę. Podchodzę, naprężam się, nie bez wysiłku, ale skutecznie pokonuję przeszkodę, a facet? A facet kuca z wrażenia. I tak źle, i tak niedobrze!
Przenoszę swój wzrok za okno i podziwiam kolejną żółciutką połać. Znów rzepak. Wszędzie rzepak. Wiadomo – biopaliwo. Przez jakiś czas podziwiam widoki za oknem.
Gdy ponownie przenoszę swój wzrok na korytarz, faceta nie ma. Całe szczęście! Nie zauważyłam, kiedy zrezygnował i odszedł. Teraz mogę pójść ja. Podnoszę się z miejsca i podchodzę do upartych drzwi. Wiem, że z nimi nie można delikatnie. Obserwowałam je wystarczająco długo. Nabieram powietrza, napinam mięśnie i podejmuję pierwszą próbę. Niestety! Zdesperowana maksymalnie zbieram się w sobie i lewym biodrem uderzam tak mocno, jak tylko to możliwe. Drzwi ustępują, a ja z impetem wpadam do środka i nosem walę w plecy przyodziane w szary sweterek. Facet leci na przeciwległą ścianę i obiema dłońmi opiera się o nią. Jego ręce lądują po bokach odrapanego lustra. Ja kurczowo trzymam się jego pleców, bo przecież czegoś muszę.
– Co pani wyprawia?! – słyszę męski głos i czuję, że umieram ze wstydu.
Nie wiem, na jakim był etapie wykonywania wiadomej czynności i czy przypadkiem, za moją przyczyną, jego spodnie (a może i buty) nie ucierpiały. Nawet nie byłam w stanie go przeprosić. Zwiałam stamtąd najszybciej jak to było możliwe i schowałam się w Warsie, gdzie spędziłam resztę podróży.
A co by było, gdyby facet w tym WC nie stał tylko siedział?
*
– Naprawdę nie chcesz nic do jedzenia? Może chociaż herbaty ci zrobię? – Moja siostra stara się być gościnna.
Nie wie, że ostatnie kilka godzin spędziłam w wagonie restauracyjnym, gdzie z konieczności musiałam coś jeść lub pić, by nie siedzieć przy pustym stoliku.
– Naprawdę.
– Jak minęła podróż? – Gabrysia zadaje rutynowe pytanie. Może kiedyś jej opowiem, jak wdarłam się do zajętej (i to przez faceta!) toalety.
Może. Kiedyś.
Na razie jest to niemożliwe. Jeszcze nie całkiem ochłonęłam.
– Czy pociąg był przepełniony? – próbuje podtrzymać rozmowę i przełamać moją niechęć do wypowiadania się.
Usiadła naprzeciwko, wypytuje o przebieg podróży i bacznie mi się przygląda. No tak, nie widujemy się za często, a czas robi swoje.
– Nie za bardzo. Siedziałam w Warsie – odpowiadam.
Przygląda mi się zdziwiona.
Niepotrzebnie wyskoczyłam z tym Warsem.
Widzę, że ma ochotę jeszcze o coś spytać.
Co jej powiem? Jak wyjaśnię, co takiego zrobiłam, że potem ze wstydu uciekłam do wagonu restauracyjnego?
– To gdzie macie ten zjazd? – na szczęście zmienia temat.
– W jakimś klubie na Bohaterów Warszawy.
– Na Bohaterów…? – zastanawia się głośno.
– Tak, na Bohaterów. Mam zapisany adres.
– Umówiłam cię z moją fryzjerką. Na szesnastą – informuje mnie. – Rano możesz dłużej pospać. Musisz być piękna i wypoczęta.
Łatwo powiedzieć. Mam ogromną tremę przed tym spotkaniem. Wczoraj obejrzałam swoje zdjęcia z okresu studiów, a potem dokładnie przyjrzałam się swojemu odbiciu w lustrze i ogarnęła mnie panika. Trzydzieści lat i dwadzieścia kilo więcej. Nigdy wcześniej, aż tak, nie zdawałam sobie sprawy z upływającego czasu.
– Widzę, że jesteś zmęczona – docierają do mnie słowa mojej siostry. – Chodźmy spać! Dochodzi dwudziesta trzecia.
– Zmęczona? Nie. Nie za bardzo. Tylko usposobiona tak… refleksyjnie. Było nie było, to szmat czasu – tłumaczę się. – Muszę jeszcze zadzwonić do Zbyszka. Z tego wszystkiego zapomniałam, że on tam czeka na wiadomość.
– Z jakiego „wszystkiego”? – Gabrysia wzrusza ramionami. – Nie przesadzaj.
Delikatnie gładzę się po nosie.
A jak do jutra zasinieje? O cholera!!!
Ogarnia mnie panika.
By ładnie wyglądać, zamówiłam sobie fryzjera, a tu, kto wie, może chirurg być potrzebny. Ładnie bym wyglądała z opatrunkiem na nosie i zasinionymi oczami, bo przy stłuczeniu nosa oczy zasinieją jak nic. Czas przez trzydzieści lat nie zrobił ze mnie takiej maszkary, jaką ja sama mogłam zrobić z siebie w jednej chwili. Szkoda, że nie został przyłożony lód.
– Tu Krzyś do Krzysia – rozpoczynam rozmowę z mężem.
– Że też się wam nie znudzi – mruczy Gabrysia i znów kręci głową.
Zawsze tak rozpoczynamy nasze rozmowy przez telefon. Moja siostra odbiera to jak jakieś dziwactwo. Nie dbam o to. Dla mnie ważne jest, jak to odbiera Zbyszek.
Wychodząc za niego, nie zrezygnowałam ze swojego nazwiska, tylko dodałam jego – Krzyś. Wiem, że sprawiam mu radość, gdy podkreślam, jak bardzo lubię to nazwisko. Staram się nie przepuszczać żadnej okazji, by robić mu takie drobne przyjemności.
Informuję męża, że szczęśliwie dotarłam do celu. Najważniejsze wydarzenie minionej podróży pomijam milczeniem.
*
Stoję na przystanku i niecierpliwię się. Nie z powodu spóźnienia czy braku czasu, ale z przyzwyczajenia. Taka moja natura. Nie cierpię czekać. Zawsze i wszędzie śpieszę się. Dziś oprócz zniecierpliwienia towarzyszy mi zdenerwowanie. Za chwilę zobaczę moich kolegów. Nie widzieliśmy się tyle czasu. Po studiach wyszłam za mąż i wyjechałam ze Szczecina. Z nikim nie utrzymywałam kontaktów i nigdy nikogo nie spotkałam, nawet przypadkowo.
Początkowo bardzo cieszyłam się na to spotkanie, ale
potem ogarnęła mnie trema. Im bliżej, tym jest gorzej. Właściwie nie jestem pewna, czy to jeszcze trema, czy może już panika. Sama się sobie dziwię, że tak bardzo to przeżywam. Zawsze wydawało mi się, że w pełni akceptuję swój wiek i wszelkie jego skutki, a tu raptem taka historia.
Podjeżdża tramwaj. Wchodzę i przesuwam się do środka.
– Chodź, chodź, Lisku! – słyszę damski głos i swoją studencką ksywę.
– Boże! Anka! – wołam (zbyt głośno) zaskoczona. – Nie od razu cię poznałam. – I nie bacząc na zainteresowanie współpasażerów, padamy sobie w objęcia.
Tramwaj wchodzi w zakręt. Tracimy równowagę i obie uderzamy w siedzącego, starszego pana.
– Mogłybyście, panie, bardziej uważać – burczy zgorszony i poprawia przesunięty kapelusz.
Po co mu kapelusz w taki piękny, ciepły dzień?
Przepraszająco uśmiecham się do staruszka.Nagle robi mi się bardzo wesoło, a nagana, jakiej udzielił nam starszy pan, sprawia, że czuję się jak jakaś skarcona małolata. Powracają, znane mi przed laty, młodzieńcza radość i beztroska.
– Nie poznałaś mnie? A ja ciebie dojrzałam już jak stałaś na przystanku – mówi Anka.
– To nie to, że cię nie poznałam, tylko cię nie zauważyłam – tłumaczę swoją wcześniejszą, nieszczęsną uwagę. – Wcale się nie zmieniłaś, tylko ten kolor włosów… – kłamię bezczelnie, wpatrując się w zmarszczki na jej twarzy.
– Ano… zmieniłam. Przed paru laty dość gwałtownie osiwiałam. Pozostawanie przy ciemnym kolorze było bardzo kłopotliwe ze względu na odrosty. Tak jest wygodniej – śmieje się.
Może gdyby nie była taka chuda…Na mojej okrągłej buzi zmarszczek prawie nie ma. A może są, tylko ja ich nie dostrzegam?
I znów powraca do mnie odwieczny problem: czy lepiej wyglądać szczupło i staro, czy grubo i młodziej. Oj, życie!!!
– Jak tam twój „chłopek”? – pytam. – Nie zabrałaś go ze sobą?
Anka wyszła za Olka jeszcze na studiach. Nie studiował z nami, ale często przychodził po nią po zajęciach. Uczestniczył też w naszych imprezach i bardzo się z nami zżył.
„Mój chłopek” – tak go nazywała ona, a z czasem tak go nazywaliśmy wszyscy. „Pytał o ciebie twój chłopek…”, „Idzie jej chłopek”.
Anka poważnieje.
– Aleksander nie żyje – mówi cicho.
Mój dobry nastrój pryska. Taka wiadomość w zderzeniu z moim wesolutkim określeniem. Czuję się niezręcznie.
Nie pamiętam, by kiedykolwiek nazwała go Aleksandrem.
*
Dochodzimy do restauracji. Przed wejściem, ustawiona w półkole, czeka grupa ludzi. Na moment zatrzymujemy się. Z ogromnym zainteresowaniem i niepokojem przyglądam się stojącym tam osobom. Wydają się obcy. Czy uda mi się ich rozpoznać? Dzieląca nas odległość utrudnia sytuację.
– Chodźmy się przywitać – mówi Anka i rusza przodem.
Niepewnie podążam za nią. Zawsze była bardziej przebojowa ode mnie. Z bliska sytuacja wygląda znacznie lepiej. Jednych udaje mi się „zidentyfikować” bez problemu, z innymi jest trochę gorzej. Trudno bowiem w brzuchatym, z przerzedzonym włosem, jegomościu rozpoznać Krzysia, amanta tamtych czasów. A w tej puszystej pani, Danusi, naszej najlepszej lekkoatletki. Większe kłopoty mam z przypomnieniem sobie imion, ale w miarę gładko, nie popełniając większej gafy, witam kolejne osoby. Nagle staję naprzeciw bardzo eleganckiej, zgrabnej kobiety i pojęcia nie mam, kim ona jest.
Czy to na pewno ktoś od nas?
Ale ona sprawia wrażenie, jakby mnie znała. Na potwierdzenie tego zwraca się do mnie po imieniu, a widząc moje zakłopotanie – uśmiecha się. Nie tylko nie zamierza mi pomóc, ale wręcz bawi się moim kosztem. Przegapiłam moment jej powitania z Anką, z którego być może wyczytałabym jakąś podpowiedź.
– Widzę, Moniko, że mnie nie poznajesz. Jestem Marysia. Kiedyś Kruk, obecnie Kruk-Malinowski – przychodzi mi po chwili z pomocą.
– Rzeczywiście! Tobie te lata wyszły wyłącznie na korzyść.
No bo jak w tej zgrabnej, eleganckiej, zadbanej damie rozpoznać tamtą Marysię, biednie ubraną, z nadwagą, z przetłuszczonymi włosami i koszmarnym trądzikiem? Była zakompleksionym, brzydkim kaczątkiem naszej grupy. Z nikim się nie przyjaźniła, wręcz stroniła od nas, a my dziwiliśmy się, że tak o siebie nie dba. Teraz też się wyróżnia i to jeszcze jak!!!
– A dlaczego Malinowski, a nie Malinowska?
– Mieszkam w Niemczech – wyjaśnia krótko i w szerokim uśmiechu pokazuje bardzo ładne, zadbane zęby. Zęby zawsze miała ładne, ale jakoś ginęły w tych wszystkich jej niedoskonałościach. Teraz są wspaniałym uzupełnieniem jej wypielęgnowanej, opalonej twarzy.
No, no, kto by pomyślał, że z takiej Marysi…
Szczęśliwie docieram do końca tego kręgu. Jeszcze przez chwilę prowadzimy luźne rozmowy, po czym Marek i Joanna, inicjatorzy dzisiejszego spotkania, zapraszają nas do środka.
Marek
Tańcząc z Joanną, wtulam się w jej włosy. Czuję zapach lakieru i dymu papierosowego. W zasadzie nie lubię palaczy. Pamiętam, ile wysiłku kosztowało mnie rozstanie z nałogiem, ale opłaciło się. Po wyjściu z nałogu złapałem kilka nadprogramowych kilogramów i wtedy musiałem podjąć drugi etap walki (z nazbyt okazałym brzuszkiem), ale dziś mogę powiedzieć, że jestem wolnym człowiekiem. Wolnym w dwojakim znaczeniu. A ona? „Wojtek wymienił mnie na nowszy model. Mieszka ze swoją nową panią w Norwegii, ale rozwodu nie mamy.” A jakby się potoczyły jej… nasze losy, gdybym wtedy miał więcej odwagi i poinformował ją o swoim uczuciu. A może teraz spróbować zawalczyć o to, co kiedyś walkowerem oddałem? Lepszej okazji ku temu nie będzie. Za chwilę znów rozejdą się nasze drogi.
– Udało się nam to spotkanie – Joanna próbuje przekrzyczeć solistę, który koniecznie chce się dowiedzieć, „gdzie się podziały tamte prywatki”.
– Tak. Z całą pewnością. To był dobry pomysł – wołam do jej ucha, bo trudno się z tym stwierdzeniem nie zgodzić. Ludzie, początkowo dość skrępowani, przyglądali się sobie z niedowierzaniem, może z ciekawością, teraz bawią się doskonale. Pierwotne skrępowanie ulotniło się bezpowrotnie. Zapanowała swoboda, odżyły dawne więzi. Zaczęło się od tamtego spotkania w restauracji. Wówczas uświadomiliśmy sobie, że właśnie mija trzydzieści lat. Uczepiłem się tego pretekstu, by ją ponownie zobaczyć. Zgodziła się. Spotkaliśmy się, nawiązaliśmy kontakt z pozostałymi, a później u Witka w Walimiu zaplanowaliśmy resztę. Znakomita większość odpowiedziała na nasz apel. Dziś wszyscy świetnie się bawią i dziękują nam za stworzenie tej możliwości.
Muzyka cichnie. Wracamy na swoje miejsca.
– Aniu! Teraz kolej na ciebie. Co nam opowiesz o swojej rodzinie i o swojej pracy? – Joanna zaprasza Ankę do zwierzeń.
Anka wolno, jakby niechętnie, podnosi się. Opowiada pokrótce o dwójce swoich dzieci, o nagłej, przedwczesnej śmierci Olka, a potem mówi, gdzie pracowała, gdy została sama z dziećmi. Dużo tego. Wymienia kilka instytucji: tu etat, tam pół, jakieś ćwierć etatu i jeszcze jakieś chałtury w soboty i niedziele. Przyglądam się jej z niedowierzaniem i coraz większym zainteresowaniem. Spuszcza wzrok. Siada. Widać, że poruszyły ją te wspomnienia. Wszyscy na nią patrzą, ale nikt nic nie mówi, żadnych komentarzy, żadnych braw, jak to miało miejsce po wypowiedzi Marysi i Jacka. Cisza.
– Zostaliśmy tylko my. Udzielam pierwszeństwa damie – przerywam tę ciszę i wskazuję na Joannę.
– Mam dwoje dzieci, psa i męża. Kolejność nie jest przypadkowa – rozpoczyna swoją historię Aśka. – Mieszkam sama. Mój mąż z nową panią mieszka w Norwegii.
Przestaję słuchać. Znam już tę historię i to ze szczegółami. Myślę nawet, że nie o wszystkim, o czym mi opowiedziała, zechce teraz mówić.
Oddaję się rozważaniom. Komu się powiodło, a komu nie. Porównuję losy obecnych. Niewątpliwie największy sukces odniosła Marysia. No i Jacek, ale bardziej Marysia. Karierę zrobiła, to na pewno, ale czy to jest równoznaczne z sukcesem, takim życiowym? Przyznała przecież, że kariera źle wpływa na jej życie osobiste.
Z Jackiem zdarza mi się współpracować, więc jego sukcesy nie są dla mnie czymś nowym. Ale Marysia...
– …Pozostaje jeszcze sprawa rozwodu – kończy swoją wypowiedź Joanna.
Monika kręci głową i pointuje jej historię:
Jak to się dzieje, może ktoś odpowie,
że narzeczoną ma się w sercu, a żonę na głowie?
Po Joannie przychodzi kolej na mnie.
Opowiadam pokrótce o najważniejszych wydarzeniach ze swojego życia. Ślub, rozwód, zdecydowanie nie ma się czym chwalić. Nawet dzieci nie mam, którymi mógłbym się pochwalić. A życie zawodowe? Ech! Kariera nigdy mnie nie kręciła. Lubię swoją pracę i to mi wystarcza.
Przerwa na tańce. Wychodzę na powietrze. Przed restauracją stoją: Marysia, Joanna, Anka i Janusz. Przez chwilę rozmawiamy.
Janusz prosi Marysię do tańca, a po Joannę przychodzi Krzysiek. Wypada, bym ja poprosił Ankę. Mam wrażenie, że ona nawet na to czeka, ale ja wolałbym z nią porozmawiać. Tak dobrze nam się rozmawiało wtedy na Wałach Chrobrego. Dziś zaimponowała mi i chciałbym jej to powiedzieć. Nie wiem, jak mam zacząć. Nie chciałbym, by zabrzmiało jak jakieś grzecznościowe, niewiele znaczące komplementy. Milczymy. Anka robi ruch w kierunku sali.
– Zostań jeszcze. Chciałem ci coś powiedzieć.
– Słucham. – Patrzy na mnie zaskoczona.