A gdy obejrzysz się za siebie - Juan Gabriel Vásquez - ebook

A gdy obejrzysz się za siebie ebook

Juan Gabriel Vasquez

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Pomyślał, że wspomnienia są niewidzialne jak światło, i tak jak dym sprawia, że światło staje się widoczne, powinien istnieć sposób, żeby uwidocznić wspomnienia.

W październiku 2016 roku kolumbijski reżyser Sergio Cabrera uczestniczy w retrospektywie swojej twórczości w Barcelonie. To trudny moment: właśnie umarł jego ojciec, Fausto Cabrera, jego małżeństwo przechodzi kryzys, a jego kraj odrzucił porozumienia pokojowe, które mogłyby zakończyć toczącą się w nim od ponad pięćdziesięciu lat wojnę domową.

W trakcie tych pełnych refleksji dni Sergio wspomina wydarzenia, które naznaczyły życie jego i jego ojca: od hiszpańskiej wojny domowej, przez emigrację do Ameryki Łacińskiej, po Chiny z czasów Rewolucji Kulturalnej i partyzantkę lat sześćdziesiątych.

Po siedmiu latach pracy Vàsquez po raz kolejny bierze do ręki fakty i układa z nich poruszający portret rodziny, której historia wpłynęła na losy całego świata.

  • Laureat Premio Bienal De Novela Mario Vargas Llosa
  • Vásquez zastąpił Gabriela Garcíe Márqueza jako wielkiego mistrza literatury kolumbijskiej.

    “The New York Review of Books”

    Jedna z wielkich powieści napisanych po hiszpańsku.

    Mario Vargas Llosa, “El País”

    Kłuje, uderza, boli, błyszczy. Ta literatura walczy, by stać się życiem i walczy o życie, by opowiedzieć. Cóż za wspaniała książka!

    Manuel Rivas

    Juan Gabriel Vásquez – Kolumbijski pisarz, dziennikarz i tłumacz urodzony w 1973 roku w Bogocie. Studiował na paryskiej Sorbonie, przez ponad dziesięć lat mieszkał w Barcelonie. Międzynarodową sławę przyniosła mu obsypana nagrodami powieść Hałas spadających rzeczy. Jego książki przetłumaczono na dwadzieścia osiem języków i wydano w czterdziestu krajach. Jest laureatem licznych wyróżnień literackich, m.in. English Pen Award 2012, nagrody Hiszpańskiej Akademii Królewskiej czy nagrody Rogera Caillois za całokształt twórczości, którą wcześniej otrzymał m.in. Mario Vargas Llosa. W 2019 roku Kształt ruin znalazł się w ścisłym finale Międzynarodowej Nagrody Bookera.

    Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

    Androidzie
    iOS
    czytnikach certyfikowanych
    przez Legimi
    czytnikach Kindle™
    (dla wybranych pakietów)

    Liczba stron: 526

    Oceny
    4,3 (47 ocen)
    24
    16
    5
    1
    1
    Więcej informacji
    Więcej informacji
    Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
    Sortuj według:
    ss77ar75

    Nie oderwiesz się od lektury

    świetnie napisana książka. koleś pisze z taką manierą, nie wiem jak to wytłumaczyć, potrafi długo ciągnąć jakiś wątek, a potem w jednym zdaniu napisać tyle ile nie działo się przez ostanie kartki. jakoś tak ten czas traktuje jak harmonijkę. i są perełki, ale trudno zacytować tak samo z siebie, takie smaczki w zdaniach, jakbyś coś jadł i nagle wyczuwasz na ułamek chwili to coś , co przeminie bezpowrotnie, ale ty to złapałeś, ten błogostan, pasję
    10
    MagdaLewczuk

    Nie polecam

    Nie da się słuchać tego automatu
    00
    KateLost

    Nie oderwiesz się od lektury

    prawdziwe, uniwersalne i interesujące
    00
    paniKKa

    Dobrze spędzony czas

    Bogata, wymagająca "interpretacja życia", dobra literatura dla ciekawych życia w czasach rewolucji w Kolumbii i Chinach.
    00
    Dzazik

    Nie oderwiesz się od lektury

    świetnie poprowadzona fabuła z elementami rodzinnej sagi
    00

    Popularność




    Część pierwsza

    Spotkanie w Barcelonie

    I

    Sergio Cabrera, jak sam mi opowiedział, był od trzech dni w Lizbonie, kiedy dowiedział się o wypadku ojca. Telefon zaskoczył go naprzeciwko ogrodu na Plaça do Império, parku o szerokich brukowanych ścieżkach, gdzie jego córka Amalia, wówczas pięcioletnia, próbowała ujarzmić nieposłuszny rower, który właśnie dostała w prezencie. Sergio siedział obok Silvii na kamiennej ławce, ale w tym momencie musiał oddalić się w kierunku wejścia do parku, jakby bliskość innej osoby nie pozwalała mu się skoncentrować na szczegółach tego, co się stało. Usłyszał, że Fausto Cabrera czytał gazetę na kanapie w swoim mieszkaniu w Bogocie i przyszło mu do głowy, że drzwi nie są zabezpieczone zasuwką, i kiedy gwałtownie wstał, zrobiło mu się słabo. Nayibe, jego druga żona, która poszła za nim, żeby powiedzieć mu, by usiadł na krześle i o nic się nie martwił, bo drzwi są zamknięte, złapała go w ramiona i tylko dzięki temu nie upadł na podłogę. Potem zadzwoniła do ich córki Liny, która była na kilkudniowym wyjeździe w Madrycie, i to ona właśnie przekazywała teraz wiadomość Sergiowi.

    „Zaraz przyjedzie karetka”, powiedziała. „Co robimy?”

    „Czekamy”, powiedział Sergio. „Wszystko będzie dobrze”.

    Ale tak naprawdę w to nie wierzył. Chociaż Fausto zawsze się cieszył godnym pozazdroszczenia zdrowiem i siłą fizyczną kogoś młodszego o dwie dekady, prawdą było, że skończył właśnie dziewięćdziesiąt dwa intensywnie przeżyte lata, a w tym wieku wszystko staje się poważne: choroby są groźniejsze, wypadki bardziej niebezpieczne. Wciąż wstawał o piątej nad ranem na sesje tai-chi chuan, ale miał coraz mniej energii i pozwalał sobie na coraz większe ustępstwa wobec zmęczonego ciała. Jako że nie stracił ani krzty ze swojej przytomności umysłu, niesamowicie go to irytowało. Dzielenie z nim życia, Sergio wiedział o tym tylko z opowieści, stało się pełne napięć i trudne, dlatego nikt nie oponował, kiedy ogłosił, że wybiera się w podróż do Pekinu i Szanghaju. Przez trzy miesiące odwiedzał miejsca, w których zawsze był szczęśliwy i gdzie jego dawni uczniowie z Instytutu Języków Obcych zorganizowali kilka uroczystości na jego cześć: czy coś mogło pójść nie tak? Owszem, równie długa podróż w tak zaawansowanym wieku nie wydawała się najrozsądniejsza, ale nikt nigdy nie zdołał przekonać Fausta Cabrery, by nie robił czegoś, co wbił sobie do głowy. Pojechał więc do Chin, wysłuchał pochwalnych słów i wrócił do Kolumbii gotów świętować swoje urodziny. A teraz, kilka tygodni po powrocie z drugiego końca świata, uległ wypadkowi w domu, w przestrzeni oddzielącej kanapę od drzwi wejściowych, i starał się kurczowo uczepić życia.

    Trzeba podkreślić, że było to nie byle jakie życie. Fausto Cabrera był postacią, o której ludzie teatru (ale także telewizji i kina) mówili z szacunkiem, jaki budzą pionierzy, mimo że zawsze należał do osób kontrowersyjnych i miał tyluż przyjaciół, co wrogów. Jako pierwszy zaczął stosować metodę Stanisławskiego, deklamując wiersze, a nie tylko do budowania postaci dramatu; założył szkoły teatru eksperymentalnego w Medellín i Bogocie, a raz odważył się nawet wystawić sztukę Moliera na arenie walki byków Santamaría. Pod koniec lat czterdziestych był autorem audycji radiowych, które zmieniły sposób, w jaki słuchacze postrzegali poezję, a potem, kiedy do Kolumbii zawitała telewizja, był jednym z pierwszych reżyserów teatru telewizji i jednym z jego najbardziej rozpoznawalnych aktorów. Później, gdy czasy zrobiły się niespokojne, korzystał ze swojej reputacji artysty scenicznego jako fasady pozwalającej mu działać w komunistycznym podziemiu, czym zapracował sobie na nienawiść wielu trwającą dopóty, dopóki owe czasy nie odeszły w zapomnienie. Młodsze pokolenia pamiętały go szczególnie za rolę w Strategii ślimaka, najbardziej znanym filmie Sergia i być może tym, który przyniósł mu największą satysfakcję; Fausto zagrał w nim Jacinta, hiszpańskiego anarchistę przewodzącego małej rewolucji ludowej w samym sercu Bogoty. Wcielił się w niego z taką naturalnością i widać było od razu, że czuje się tak znakomicie w skórze swojego bohatera, że Sergio, mówiąc o filmie, z upodobaniem podkreślał:

    „Po prostu zagrał samego siebie”.

    Teraz, po wyjściu z ogrodów, idąc razem z Sylvią między klasztorem Hieronimitów a wodami Tagu i śledząc uważnie Amalię, która z przodu walczyła z kierownicą rowerka, Sergio zastanawiał się, czy nie mógł odwiedzać go częściej w ostatnich dniach. Nie byłoby to jednak łatwe, gdyż w jego własnym życiu wydarzyły się dwie rzeczy pochłaniające czas i uwagę, i nie pozostawiały miejsca na inne zmartwienia. Z jednej strony serial telewizyjny, z drugiej próba ratowania małżeństwa. Serial opowiadał o życiu Jaimego Garzóna, przyjaciela i kolegi z pracy, którego błyskotliwa kariera satyryka politycznego zakończyła się w 1999 roku, kiedy zginął podziurawiony kulami skrajnie prawicowych sicarios, czekając w swojej furgonetce na zielone światło. Małżeństwo natomiast wykolejało się z przyczyn niejasnych tak dla Sergia, jak dla jego żony. Silvia była Portugalką dwadzieścia sześć lat od niego młodszą. Poznali się w 2007 roku w Madrycie i przez wiele lat żyli szczęśliwie w Bogocie, aż do czasu, gdy coś przestało działać tak, jak powinno. Ale co to było? Chociaż nie udało im się poznać przyczyny, separacja wydała się najlepszym rozwiązaniem, a może najmniej bolesnym, i Silvia wyjechała do Lizbony, ale nie tak, jakby wracała do swojego kraju i języka, tylko jakby przyjechała z wizytą, uciekając przed burzą.

    Sergio starał się znosić nieobecność jej i córki, ale miał pewność, że ta separacja sprawiała mu większy ból, niż był skłonny przyznać. Wówczas pojawiła się okazja, na którą czekał, sam o tym nie wiedząc: Filmoteka Katalońska zorganizowała retrospektywę jego filmów, a organizatorzy wydarzenia zaprosili go na długi weekend od czwartku, 13 października, do niedzieli. Najpierw miało się odbyć uroczyste otwarcie, jedna z tych ceremonii z kieliszkiem cavy i muzyką na żywo, pełna uścisków dłoni i szczodrych pochwał, tak niepasujących do jego wrodzonej nieśmiałości.Sergio nigdy nie odrzucał jednak zaproszeń na podobne imprezy, bo uważał, że nawet wielka nieśmiałość nie upoważnia do bycia niewdzięcznym. A potem przez trzy dni Sergio miał uczestniczyć w pokazach swoich filmów i rozmawiać o nich z zainteresowaną i obeznaną z kinem publicznością. Okazja była doskonała. Zdecydował natychmiast, że skorzysta z zaproszenia do Barcelony, żeby spędzić też kilka dni w Lizbonie, w towarzystwie żony i córki, i spróbować scalić rodzinę, która się rozpadła, albo przynajmniej zrozumieć przyczyny tego rozpadu. Filmoteka kupiła mu bilety tak, by mógł zrealizować swój plan.

    Kiedy więc Sergio przyjechał na lotnisko w Bogocie 6 października, miał już zarezerwowane połączenie do Lizbony na następny dzień. Z poczekalni zadzwonił do ojca, nigdy w życiu nie wyjechał z kraju, nie pożegnawszy się z nim przez telefon. „Kiedy wracasz?”, zapytał Fausto. „Za piętnaście dni, tato”, odrzekł Sergio. „No dobrze”, powiedział Fausto. „Zobaczymy się, jak wrócisz”. „Tak, do zobaczenia po powrocie”, odparł Sergio, myśląc, że powtarzają te same zdania, które mówili sobie tysiące razy, i że te proste słowa nie były już tym, czym były kiedyś: straciły wartość, jak monety wycofane z obiegu. Na lotnisku Prat czekał na niego jeden z organizatorów retrospektywy, Sergio zgodził się bowiem przywieźć w bagażu podręcznym wszystkie potrzebne materiały: twarde dyski, na których zachowano oczywiście filmy, ale także fotosy z planu, a nawet oryginalne scenariusze, które Filmoteka miała wystawić w swoich witrynach. Organizator był szczupłym brodaczem w okularach w grubych oprawkach z czarnego plastiku i w koszuli więźnia z karykatury, wziął od niego walizkę i z wyrazem niezmąconego spokoju i zapytał Sergia o osobę towarzyszącą. „Żeby zarezerwować pokój dwuosobowy”, wyjaśnił. „Jeśli to potrzebne”.

    „Przyjedzie mój syn”, odparł Sergio. „Ma na imię Raúl. Ale w Filmotece już o tym wiedzą”.

    Sergio podjął decyzję kilka dni temu. Silvia nie mogłaby mu towarzyszyć, nawet gdyby wszystko się między nimi układało, i to nie tylko z powodu swojej pracy, z której nie mogła się zwolnić, ale także dlatego, że Amalia miała właśnie pójść do nowej szkoły. Najnaturalniejszą rzeczą na świecie wydało się więc Sergiowi zaproszenie Raúla, jedynego syna z poprzedniego małżeństwa, który zaczął ostatnią klasę szkoły średniej i w każdym mejlu pytał, kiedy się znowu zobaczą. Nie widzieli się od dwóch lat, bo Raúl mieszkał z matką w Marbelli, a Sergiowi nie było to po drodze. Syn miał wsiąść w samolot o czwartej po południu, kiedy skończy lekcje, i przylecieć do Barcelony, tak żeby zdążyć na ceremonię inauguracji i spędzić prawie trzy dni z ojcem, oglądając filmy, których jeszcze nie widział, i przypominając sobie te znane, ale tym razem na dużym ekranie. Jakby powodów było mało, Raúl nigdy dotąd nie był w Barcelonie i Sergiowi wydała się kusząca myśl, że pokaże synowi miasto i jednocześnie swoje filmy. O tym myślał Sergio, gdy lądował w Lizbonie przed dziewiątą wieczór, a kiedy przy wyjściu zobaczył twarz Silvii i jej promienny uśmiech, ogarnęło go złudzenie, że nie przyjechał z wizytą, tylko wrócił do domu. Wtedy zauważył, że Amalia też wyszła mu na powitanie, i chociaż dla niej było już późno, miała dość siły, żeby rozłożyć ramiona i uwiesić mu się na szyi, a Sergio zrozumiał, że warto było tu przyjechać.

    Spotkanie było tak piękne, że nawet nie przejęli się zagubieniem walizki przez linie lotnicze. Z trzech, które Sergio oddał na bagaż w Bogocie, tylko jedna dotarła nieuszkodzona do celu, a kobieta za żółtą ladą powiedziała, że muszą wrócić na lotnisko w poniedziałek rano. Ale żaden problem ani niedogodność nie mogły zmącić Sergiowi szczęścia z powodu wizyty u rodziny. W sobotę, o wiele wcześniej niż sugerowałaby to różnica czasu, pozwolił, by Amalia wzięła go za rękę i pokazała mu dzielnicę Benfica, która ograniczała się dla niej do ulicy Manuela Ferreiry de Andrade i jej najważniejszego lokalu: cukierni Califa. Kupił jej ulubione ciastka, zaprowadził na urodziny przyjaciółki, wysłuchał, jak śpiewa portugalskie piosenki, i próbował śpiewać razem z nią; potem spędził niedzielę z córką i z Silvią. W nocy powiedział Silvii: „Jestem bardzo zadowolony, że przyjechałem”. I była to najszczersza prawda.

    Po telefonie od przyrodniej siostry Liny poczuł się tak, jakby oberwał w twarz od bezczelnej rzeczywistości. Tego ranka odebrali z Silvią z lotniska zagubione walizki, a wracając, kupili Amalii zbyt różowy rower, ze światełkiem na baterie na kierownicy i fotelikiem dla lalki z tyłu, i jeszcze kask pod kolor roweru; a potem poszli do ogrodu na Praça do Império naprzeciwko klasztoru Hieronimitów, by go wypróbować, i tam właśnie zastała ich wiadomość. Tego dnia niebo było przejrzyste, wody Tagu połyskiwały bielą, a kamienny bruk lśnił tak bardzo, że Sergia rozbolały oczy i musiał włożyć ciemne okulary, żeby dojść tam, gdzie zaparkowali samochód Silvii.

    Była siódma wieczorem, gdy dotarli na ulicę Manuela Ferreiry de Andrade. Pod numerem dziewiętnastym Sergio wyjął z bagażnika dwie ciężkie walizki i pociągnął je do korytarza, a Silvia szukała miejsca do zaparkowania. I wtedy znów zawibrował jego telefon w kieszeni, a na ekranie ukazał się ten sam numer co wcześniej. Odbierając, Sergio wiedział już, co powie mu głos Liny, domyślił się wszystkich słów, bo nie ma ich zbyt wielu, by wyrazić to, co miała powiedzieć. Kiedy dołączyły do niego żona i córka, wciąż stał w korytarzu na marmurowej posadzce, pomiędzy kolumnami wyłożonymi zielonymi płytkami, zastygły w bezruchu, chociaż przeciąg smagał go po twarzy, ze smutnymi walizkami czekającymi obok jak kanapowe pieski; czuł jednak, że mimo wszystko los okazał się łaskawy, bo nie chciałby usłyszeć tej wiadomości w żadnym innym miejscu na świecie, w żadnym innym towarzystwie. Wziął Silvię za rękę, patrząc, jak Amalia odjeżdża na rowerze, i powiedział:

    „Przed chwilą umarł”.

    Pierwsze, co zrobił, kiedy znaleźli się już w mieszkaniu, to zamknął się w pokoju Silvii, żeby zadzwonić do siostry Marianelli. Przez długie telefoniczne sekundy płakali razem, nie mając potrzeby mówienia czegokolwiek, jedynie dzieląc przerażające poczucie, że całe życie – nie tylko życie Fausta Cabrery – właśnie się zamknęło. Marianella była od Sergia dwa lata młodsza, ale z powodów, których nigdy nie próbowali wyjaśnić, ta różnica miała w sobie zawsze coś nierealnego albo arbitralnego, być może dlatego, że kompensowały ją cechy osobowości – młodsza siostra była zawsze odważniejsza, bardziej zbuntowana, pyskata, a starszy brat urodził się obdarzony wadą niepewności i skłonnością do wahania się. Ale przeżyli razem tyle rzeczy, tak różnych od tych, które powinni byli przeżyć, że od wczesnej młodości byli wobec siebie w szczególny sposób lojalni, jak osoby wiedzące, że ich życie pozostanie niezrozumiałe dla innych i jedynym sposobem, by być szczęśliwym, to pokornie przyjąć to do wiadomości. Sergio próbował z daleka złagodzić smutek siostry i nie przyszło mu do głowy nic lepszego, niż opowiedzieć jej wszystko, co wiedział o śmierci ojca. Opowiedział o kanapie, na której czytał gazetę, o uporze, z jakim wstał, by zamknąć na zasuwkę zamknięte wcześniej drzwi, jak osunął się w ramiona żony. Opowiedział, że Fausto nawet nie zdążył trafić do karetki, bo kiedy dotarli ratownicy, jego czynności życiowe ustały. Akt zgonu wypisano na miejscu, a teraz czekano na pracowników zakładu pogrzebowego. Tego wszystkiego dowiedział się od Liny, która zakończyła zdaniem nieco tajemniczym i pompatycznym:

    „Umarł, stojąc, Sergio. Tak jak żył”.

    Był poniedziałek 10 lipca 2016 roku. Ceremonia inauguracji w Filmotece miała się odbyć 13, w czwartek o wpół do ósmej wieczorem. Sergio skończył rozmawiać z Marianellą i zaczął kalkulować w głowie, sumować czas lotu i przesiadek, porównując przed komputerem możliwe rozkłady połączeń pomiędzy Hiszpanią a Kolumbią. Chociaż różnica czasu mu nie sprzyjała, zrozumiał, że nie było to niemożliwe. O ile by się pospieszył, mógł polecieć do Bogoty, zobaczyć po raz ostatni twarz swojego ojca, złożyć kondolencje Naibe i uściskać Marianellę, i dotrzeć do Barcelony z jednodniowym opóźnieniem, żeby wziąć udział w reszcie pokazów, obejrzeć filmy i odpowiedzieć na pytania publiczności. Ale w nocy, po kolacji z Silvią i Amalią, Sergio położył się na szarej kanapie przed wyłączonym telewizorem i nie wiedział, w której dokładnie chwili zaczął czuć coś, czego nie czuł nigdy wcześniej. To tu, w obcym mieszkaniu o drewnianych podłogach, była jego rodzina, rodzina, która już raz mu uciekła; jakby tego było mało, w Barcelonie miał czekać na niego Raúl i nagle ta podróż nabrała dla niego posmaku ponownego spotkania. Być może Sergio myślał właśnie o tym, kiedy podjął decyzję, która nie wydała mu się wówczas tak dziwna, jak wyda mu się później.

    „Nie pojadę”, powiedział Silvii.

    Nie pojedzie do Bogoty, nie pójdzie na pogrzeb ojca. Zobowiązania, jakie miał wobec Filmoteki, wyjaśni tym, którzy zażądają wyjaśnień, nie dawały mu czasu na to, by pojechać i wrócić, a nie chciał przecież wzgardzić pracą i pieniędzmi, które organizatorzy poświęcili, by przygotować retrospektywę jego twórczości. Tak, to było właściwe rozwiązanie. „Bardzo mi przykro”, powie żonie ojca, i mówiąc to, nie skłamie. Utrzymywał z nią dobre stosunki, ale nigdy, przez tyle lat, nie stali się sobie naprawdę bliscy. Ona nie zatęskni za obecnością Sergia, on, z powodów, których nie umiał ująć we właściwe słowa, nie poczułby się do końca serdecznie witany w Bogocie.

    „Jesteś pewien?”, zapytała Silvia.

    „Najzupełniej”, odparł Sergio. „Długo się nad tym zastanawiałem. I moje miejsce jest wśród żywych, nie wśród zmarłych”.

    Wszystkie media w Kolumbii poinformowały o śmierci Fausta Cabrery. Kiedy Sergio dotarł do Barcelony, zasnuty ołowianymi chmurami poranek chylił się ku końcowi, a poranną prasę kolumbijską zdążyły już zalać wspominki o życiu ojca. Czytając wiadomości z tych dni, ma się wrażenie, że nie było w całym kraju aktora, który nie chodziłby razem z nim na zajęcia do mistrza Sekiego Sano, ani teatromana nieobecnego na arenie walki z bykami podczas spektaklu Chory z urojenia, ani kolegi, który nie zadzwoniłby z gratulacjami, kiedy dostał nagrodę od Ministerstwa Kultury za całokształt twórczości. Rozgłośnie radiowe sięgnęły po stare audycje, w których Fausto Cabrera recytował wiersze Josego Asuncióna Silvy albo Leona de Greiffa, a w jakimś zakątku internetu wypłynął ponownie artykuł napisany przez Sergia wiele lat wcześniej dla madryckiego „ABC”. „Prawdziwym nacjonalistą – napisał wówczas – nie jest ten, kto przez całe życie usiłuje udowodnić, że jego kraj jest najlepszy, jest nim ten, kto próbuje uczynić lepszym kraj, który go przyjął, gdyż to najwspanialszy sposób uczczenia tego, w którym przyszedł na świat”. A portale społecznościowe zareagowały jak zwykle, z ich szamba wychynęły postacie o dumnie brzmiących pseudonimach – Patriota, Obrońca Flagi, Wielki Kolumbijczyk – które przypomniały działalność komunistyczną Fausta Cabrery, jego związki z maoistyczną partyzantką, i obwieszczały, że dobry komunista to martwy komunista. Telefon Sergia ciągle dzwonił, wyświetlając ukryte albo nieznajome numery, a jego WhatsApp wypełnił się prośbami i pytaniami, na które usiłował nie odpowiadać z całą kurtuazją, na jaką było go stać. Wiedział, że nie może ukrywać się w nieskończoność, ale przez kilka godzin, im dłużej, tym lepiej, chciał zachować dla siebie pamięć o ojcu, wspomnienia – te dobre i te inne – które już zaczynały go prześladować.

    Filmoteka Katalońska ulokowała go w luksusowym hotelu przy Rambli del Raval, w jednym z tych miejsc, gdzie wszystkie ściany są oknami, a wszystkie światła są kolorowe, ale nie miał czasu, żeby nacieszyć się pokojem; organizatorzy zabrali go od razu na powitalny lunch do pobliskiej restauracji. Chociaż nikt nie mówił o tym głośno, Sergio zorientował się natychmiast, że wszyscy wiedzieli już o tym, co się stało, ich twarze zdradzały napięcie, jakby próbowali wybadać, na ile sympatii mogą sobie pozwolić i czy serdeczny uśmiech będzie przekroczeniem granicy. Zanim podano deser, dyrektor programowy, miły człowiek o dużych oczach i w okularach bez oprawek, którego brwi unosiły się niemal z czułością, kiedy mówił o kinie, przerwał rozmowę, żeby podziękować Sergiowi za jego obecność, oświadczył dobitnie, że bardzo się cieszą z jego przyjazdu do Barcelony, ale nie obrażą się ani trochę, jeśli uzna, że wolałby jednak pojechać do Kolumbii; retrospektywa została zaplanowana, filmy znalazły się w Filmotece, wystawa była gotowa, ale jeśli Sergio chciałby jednak zrezygnować z udziału w uroczystościach, żeby towarzyszyć rodzinie i pochować ojca, doskonale to zrozumieją. Sergio zdążył już go ocenić: Octavi Martí zrobił wiele filmów dla kina i telewizji i mówił o wielkich reżyserach w sposób tak osobisty, jak potrafią tylko ci, którzy naprawdę ich zrozumieli. Czasem wydawało się, że obejrzał wszystkie filmy świata, a czasem, że jako krytyk wszystkie je zrecenzował. Sergio polubił go natychmiast, ale nie tylko z tego powodu odpowiedział, jak odpowiedział:

    „Nie, zostanę”, odparł.

    „Jeśli chcesz, mógłbyś pojechać i wrócić na zamknięcie. Podamy kieliszek wina na zakończenie, porozmawiasz z widzami i już”.

    „Dziękuję”, powiedział Sergio. „Ale lubię dotrzymywać obietnic”.

    Kiedy lunch dobiegał końca, na krześle na prawo od Sergia, które opustoszało w tajemniczy sposób, kiedy przyszła kolej na kawę, usiadła młoda dziewczyna z teczką i jej zawartość – kilka stron starannie uporządkowanych informacji – wyjaśniała mu monotonnym głosem nauczycielki. Wymieniła każdy wywiad, którego miał udzielić w najbliższych dniach, długa lista dziennikarzy prasowych i radiowych, i telewizyjnych na bieli kartki wydała się rwącą rzeką, którą Sergio będzie musiał przepłynąć, jakby znalazł się z powrotem w innych czasach, na szkoleniu wojskowym. Z teczki wyłonił się też program retrospektywy.

    Dzień 13. Todos se van (2015). Rozmowa z reżyserem i pytania od publiczności.

    Dzień 14. Golpe de estadio (1998). Rozmowa z reżyserem i pytania od publiczności.

    Dzień 15. Strategia ślimaka (1992). Rozmowa z reżyserem i pytania od publiczności.

    Dzień 16–19. Sztuka przegrywania (2004), Ilona llega con la lluvia (1996), Pojedynek (1989) i Águilas no cazan moscas (1994). Projekcje bez udziału Sergia Cabrery.

    Sergio pomyślał, że mógłby dodać jeszcze: Projekcje na świecie, na którym nie ma już mojego ojca. Pomysł przeraził go, bo duch Fausta Cabrery był obecny w każdym z tych filmów, a w wielu z nich nie był to duch, ale obecność z krwi i kości: hiszpański anarchista, portier w hotelu dla marynarzy, ksiądz odprawiający ceremonie pogrzebowe. Nigdy, od swojego pierwszego krótkiego metrażu – opowiadającego o epizodzie z podróży Alexandra von Humboldta przez Kolumbię – nie zakończył filmu, nie zastanowiwszy się najpierw, czy spodobałby się on ojcu, nigdy nie zastanawiał się też, jak to będzie oglądać jego filmy w tym nowym, osieroconym świecie ani czy filmy mogą się zmienić, gdy świat zewnętrzny, ten świat niesfilmowany, zmienił się w tak gwałtowny sposób; czy ujęcia i dialogi stają się inne, kiedy znika osoba, bez której na wiele sposobów nie mogłyby powstać. Teraz, kiedy rozmawiał o programie z młodą dziewczyną, podszedł do niego Octavi Martí i chciał go o coś zapytać. Zauważył, że trzy pierwsze filmy, te, które miały zostać wyświetlone w obecności Sergia, ułożono w kolejności odwrotnej do chronologicznej, od najmłodszego do najstarszego. Czy to było celowe?

    „Nie, ale tak jest dobrze”, powiedział Sergio z uśmiechem. „Mieliśmy spojrzeć wstecz, prawda? W końcu okazało się, że będzie to prawdziwa retrospektywa”.

    Po wyjściu z restauracji poszedł od razu do swojego pokoju. To barcelońskie popołudnie było kolumbijskim porankiem: porankiem, kiedy miało odbyć się czuwanie przy zmarłym. Chciał porozmawiać z Marianellą, która przechodziła trudny moment. W ostatnim czasie, po serii niemożliwych do rozstrzygnięcia kłótni, kontakty z ojcem popsuły się, a w końcu zupełnie urwały. Dlatego kiedy odebrała telefon, w jej płaczu pobrzmiewała wściekłość, bo teraz, po tym bolesnym oddaleniu, też chciałaby uczestniczyć w śmierci ojca. Ale nikt nie uprzedził jej w porę, choćby tylko po to, by miała prawo się martwić, nie zaproszono jej też do domu ojca, żeby towarzyszyła mu w rytuałach pożegnania. „Nie powiadomili mnie”, skarżyła się Marianella. „Mówią, że opuściłam tatę w jego ostatnich latach, że na starość zostawiłam go samego… Nie rozumieją, Sergio, nic nie wiedzą i nic nie rozumieją”. Ukryte albo nigdy niewyrażone urazy, istniejące w każdej rodzinie, nieporozumienia, słowa, których się nie mówi albo które się wypowiada w złym momencie, fałszywe wyobrażenie o tym, co dzieje się w duszy albo w głowie drugiej osoby, ta skomplikowana sieć przemilczeń działała teraz na niekorzyść spokojnego dialogu i pogrążona w swoim smutku Marianella mówiła Sergiowi, że ona też nie pójdzie na pogrzeb.

    „Nie, nie możesz tego zrobić”, uznał Sergio. „Ty jesteś na miejscu, musisz iść”.

    „A ty?”, zapytała. „Dlaczego ciebie tu nie ma?”

    Sergio nie potrafił odpowiedzieć. Tłumaczył się mętnie, nalegał, w końcu udało mu się przekonać siostrę, że teraz, gdy ich matka nie żyła od dziewięciu lat, a Sergio przebywał za granicą, ona była rodziną, musiała reprezentować rodzinę.

    Tego popołudnia w hallu hotelowym udzielił pierwszego wywiadu. Dziennikarka wyjaśniła, że ukaże się on w specjalnym miejscu – na tylnej okładce „La Vanguardii” – a format zmuszał ją do rozpoczęcia od krótkiego inwentarza danych biograficznych, tak więc Sergio poczuł się, jakby wypełniano jego policyjną kartotekę: miał sześćdziesiąt sześć lat, był trzykrotnie żonaty, miał czworo dzieci, urodził się w Medellín, mieszkał kiedyś w Chinach, pracował w Hiszpanii; był ateistą. Nie zaskoczyło go, że pierwsza kwestia, jaka padła po tym przesłuchaniu, nie była pytaniem, ale kondolencjami: „Współczuję z powodu ojca”. Jego własna odpowiedź natomiast go zdziwiła, nie tylko dlatego, że sam jej nie oczekiwał, ale dlatego, że doznał nagle przykrego wrażenia, że powiedział za dużo, że kogoś zdradził.

    „Dziękuję”, odparł. „Dzisiaj umarł, a ja nie będę na jego pogrzebie”.

    Było to oczywiście kłamstwo, jakby umyślnie chciał zgubić dwadzieścia cztery godziny, i nie miało znaczenia tutaj, na jaskrawej kanapie w hallu, mało prawdopodobne, by dziennikarka zwróciła na to uwagę, a jeśli nawet by zwróciła, przypisałaby to pewnie zagubieniu spowodowanemu przez ból, dezorientację kogoś, kto właśnie stracił ukochaną osobę. Ale dlaczego? Dlaczego właściwie skłamał? Zastanawiał się, czy to możliwe, że zawstydził się poniewczasie swojej decyzji, by nie jechać na pogrzeb, jakby wstyd był towarzyszem podróży, który wyruszył z opóźnieniem, ale w końcu nas dopada. Dziennikarka chciała dowiedzieć się więcej o jego ojcu pochodzącym z rodziny wojskowych, którzy nie poparli zamachu stanu Franco, republikańskim emigrancie w Kolumbii, a Sergio odpowiadał rozsądnie na pytania, chociaż to, że zdradził się z własnych emocji, wciąż go uwierało.

    „Ach, więc mieszkał tutaj?”, zapytała dziennikarka. „W samej Barcelonie?”

    „Niedługo, ale tak”, odparł Sergio.

    „A gdzie dokładnie?”

    „Tego nie wiem”, wyjaśnił Sergio. „Nigdy mi nie mówił. Nie sądzę, by pamiętał”.

    Udzielił jeszcze dwóch wywiadów, a potem przeprosił Filmotekę; był zmęczony, chciał sam zjeść kolację i pójść spać. „Jasne, tak będzie lepiej”, powiedzieli, „jutro czeka nas sporo roboty”. Wszedł do pokoju, w którym grube szyby w oknach tłumiły wrzawę grupek pijących pod palmami, chciał się położyć, zamknąć oczy i chwilę odpocząć. Ale mu się nie udało. Myślał o pytaniach, które mu zadano, i o tym, jak z nich wybrnął, nieodmiennie przekonany, że rozmowa o kinie to jedna z najtrudniejszych rzeczy na świecie, bo słowa wszystko komplikują i prowadzą wyłącznie do nieporozumień. Teraz jednak był wdzięczny za ten obowiązek, który odrywał go od bólu i utrzymywał na dystans smutek. Wychwalał zekranizowaną przez siebie powieść Wendy Guerry, opowiedział też o filmie Golpe de estadio, komedii, w której partyzanci i żołnierze ogłaszają zawieszenie broni, by obejrzeć mecz piłki nożnej, a także o Sztuce przegrywania i o swojej przyjaźni z powieściopisarzem Ernestem Gamboą; i tysiąc razy, odpowiadając na pytania o Strategię ślimaka, musiał wspominać pokrótce o swoim ojcu, który przeżył wojnę domową właśnie tu, w Barcelonie, zanim wyruszył na wygnanie, czy też zaczął się błąkać, by w końcu trafić do Kolumbii. Ale gdzie, w jakiej części miasta mieszkał? Ojciec nigdy o tym nie mówił, a może to Sergio zapomniał.

    Nie udało mu się zasnąć, zmęczenie, jeśli kiedykolwiek naprawdę istniało, jakby wyparowało mu z oczu. Być może chodziło o zmianę czasu, bo nie minęło nawet pięć dni od wyjazdu z Kolumbii, a może o elektryczność płynącą po jego bezsennym ciele, tak czy siak, Sergio nie zdołał wytrzymać w łóżku. Włożył marynarkę, bo temperatura gwałtowanie spadła, obejrzał znalezione w pokoju ulotki, jedno ze zdjęć reklamowych mu się spodobało, i kilka minut później wchodził już na taras hotelu, szukał wolnego miejsca i siadał, żeby popatrzeć na świeżą noc, na noc starego miasta, rozciągającą się stamtąd aż do morza. Niebo rozchmurzyło się, a bryza marszczyła serwetki. Siedział przy szklanym stoliku na wysokim krześle, które sprawiało wrażenie, jakby miało zaraz spaść na ulicę. Nie miał pojęcia, co pojawiło się wcześniej: kieliszek czerwonego wina przyniesiony przez kelnerkę czy też niewygodne pytanie, które jednak znów go dręczyło: co by na nie odpowiedział, dlaczego zdecydował, że nie pojedzie do Bogoty, nie zobaczy twarzy ojca po raz ostatni? Że chciał być z Silvią i Amalią, to oczywiste, że chciał się spotkać tu, w Barcelonie, z synem Raúlem. Dobrze, ale czy to już wszystko? Czy było coś jeszcze?

    W dole błyszczały zaczynające się zapalać okoliczne światła, linia latarni przy Ramblach przyciągała wzrok i prowadziła go do portu, ku niewidocznemu pomnikowi Kolumba. Na niebie widać było światła samolotów zniżających się nad lotnisko Prat. Wyjął telefon – białe światło rozdarło wygodny półmrok baru i zwróciło uwagę sąsiadów – i sprawdził WhatsApp. Zdążył naliczyć dwadzieścia siedem wiadomości z kondolencjami, zanim dotarł do linijki od Silvii: Jak się masz? Odpisał: Dobrze. Nie będę przed Tobą ukrywał, że myślę o Tobie. Chciałbym, żeby między nami się ułożyło. Ona: Teraz najważniejsze, żebyś myślał o tacie. Myślisz o nim? On: Tak, przypominają mi się różne rzeczy. Ale były to wspomnienia zniekształcone, nie można było zobaczyć ich wyraźnie albo nie chciały się pokazać, nieprzyjemne wspomnienia wypływające połowicznie pośród spokojnej nocy, w samotności, która już jutro, gdy przyjedzie Raúl, będzie nie do odzyskania. Tyle konfliktów, napisał Sergio. Zrobiliśmy razem tyle rzeczy, w Chinach, w partyzantce, w kinie, w telewizji, a jednak zbiór wspomnień, mimo że staram się je osłodzić, wcale nie jest pozytywny. Uniósł wzrok, zobaczył kolejny samolot, tym razem musiał być niżej, bo hałas dał się słyszeć już z daleka. A mimo wszystko wiem i powtarzam to, kiedy tylko mogę, że jestem uczniem swojego ojca. Nigdy nie mógłbym robić tego, co robiłem, gdybym nie dorastał w jego świecie. Odłożył telefon i spojrzał w górę, bo samolot wciąż sunął po głębokim niebie, lecąc na południe, na lotnisko albo tam, gdzie Sergio wyobrażał sobie lotnisko. W tym momencie aparat zawibrował (pewnie odpowiedziała mu Silvia), ale nie spojrzał na ekran, bo jego wzrok, utkwiony wcześniej w samolocie albo jego maleńkich światłach, objął potem miasto o niskiej zabudowie, a teraz natrafił na coś innego: na sylwetkę góry spoczywającej na horyzoncie jak śpiące zwierzę, a na sylwetce na błysk świateł zamku. Poczuł, że coś szarpie go w piersi, był bowiem pewny, że nie był nigdy na tym tarasie ani na żadnym podobnym w Barcelonie, ale musiał istnieć jakiś powód dla tego niespodziewanego uczucia, które ogarnęło go w tym momencie, kiedy zrozumiał, że stamtąd, z hotelowego tarasu, widać było Montjuic.

    II

    Z tarasu widać było Montjuic. Fausto, wówczas trzynastoletni, lubił wychodzić na niego razem z bratem Maurem, żeby patrzeć na niebo i na odległe morze, a na niebie na samoloty Franco przelatujące nad stawiającym opór miastem. Wojna domowa oznaczała wiele rzeczy: księdza, który z dzwonnicy pobliskiego kościoła strzela do bezbronnego tłumu, ale również pomruk przypominający kotkę w rui, wydawany przez bombę, zanim dotknie ziemi, a także wstrząs wybuchu odczuwany w żołądku jak poważna niestrawność. Dla obu braci wojna była chowaniem się pod stołem w jadalni, kiedy niebieskie niebo przecinała sylwetka nieprzyjacielskiego junkersa. Potem nauczyli się biec do schronu, gdy tylko rozlegały się syreny, ale kiedy wycie syren stało się rutyną, szybko porzucili ten zwyczaj, w pewnym momencie tylko Pilón, ich wilczur, schodził do schronu. Fausto słuchał bomb, które spadały gdzie indziej – bliżej lub dalej, ale wciąż gdzie indziej – a potem od dorosłych dowiadywał się, że samoloty przylatywały z Balearów, które już należały do Franco, ale zaraz słyszał też uspokajającą wiadomość, że Barcelona nigdy nie wpadnie w ręce faszystów. Czemu nie? Bo tak mówił ojciec.

    Nazywał się Domingo Cabrera. Kiedy wybuchła wojna, mógł pochwalić się atletycznym ciałem, w dodatku był poetą amatorem i gitarzystą o twarzy filmowego amanta, obdarzonym dobrym głosem. Lubił przygody; mając szesnaście lat, spakował swój niewielki dobytek, zmęczony prowincjonalnym życiem na Wyspach Kanaryjskich, i wsiadł na pierwszy lepszy statek płynący do Ameryki. Ledwo udało mu się zgromadzić dość pieniędzy, by pozwolono mu wejść na pokład, resztę spłacił własnym wysiłkiem i potem, co w tym wypadku nie było wcale przenośnią, bo ku oburzeniu i zachwytowi pasażerów umówił się z kolegą na urządzanie pokazów lucha libre. Podczas tej awanturniczej podróży odwiedził Kubę, pracował na polu w Argentynie i zarządzał hacjendą w Gwatemali, kilka kilometrów od Antigui. Tam poznał hiszpańskiego pułkownika Antonia Díaza Benza, któremu sam król we własnej osobie powierzył zadanie utworzenia szkoły wojskowej. I to zmieniło mu życie.

    Był bohaterem wojny na Kubie, na jego galowym mundurze nie mieściły się wszystkie medale. Nikt nie mógł przewidzieć tego, co się stało – Domingo, awanturniczy młokos, zakochał się w Julii, córce żołnierza; co gorsza, córka żołnierza również zakochała się w awanturniczym młokosie. Julia Díaz Sandino była madrycką arystokratką, zaprzysięgłą monarchistką; ten związek mógłby się wydawać czymś najbardziej nieprawdopodobnym na świecie, póki nie dowiemy się, że monarchistka była także wyrobioną czytelniczką hiszpańskiej poezji i recytowała Lopego, pod warunkiem, że wiersz nie był obsceniczny, i opowiadała Gwatemalczykom o Rubenie Daríu, jakby ten ostatni był madrytczykiem. Nowożeńcy wrócili do Las Palmas. Tam, w domu przy ulicy Triana, z którego rozciągał się widok na ocean, w pokoju, z którego okien pod wpływem soli łuszczyła się farba, urodziły się ich dzieci – Olga, Mauro i Fausto, i tam mieszkaliby pewnie do końca życia, gdyby życie bez uprzedzenia nie zmieniło kursu.

    Pewnej nocy, gdy położyła już spać małego Fausta, Julia po raz pierwszy poskarżyła się na ból gardła. Przypisali to nadejściu jesieni – pewnie coś złapała, powiedzieli – ale z upływem dni ból stawał się coraz silniejszy, aż w końcu był nie do zniesienia. Kilka tygodni później lekarz rozpoznał bardzo agresywnego raka i całkiem uczciwie poradził, by pojechali do stolicy, tam bowiem wynaleziono nową terapię.

    „A co to właściwie za terapia?”, zapytał Domingo.

    Lekarz odpowiedział dość enigmatycznie.

    „Kuracja nerwu trójdzielnego”, rzekł. „Nawet nazwa ładnie brzmi”.

    Dotarli do Madrytu w trudnym czasie. Panowaniu Alfonsa XIII już od wielu miesięcy zagrażały duchy republiki i chociaż udało mu się je odstraszyć, to dla wszystkich było jasne, że w Hiszpanii coś się zmienia. Doña Julia cierpiała podobnie jak jej król, bo nad jej rodziną ciążył cień bohaterskiego pułkownika, broniącego podczas wojny kubańskiej terytoriów Korony, a cierpiała podwójnie z powodu tego, co działo się z jej bratem. Felipe Díaz Sandino, wspaniały pilot hiszpański, komendant Lotnictwa Sił Powietrznych Katalonii, był jedną z tych osób, które wydają się mieć herb rodu wytatuowany na piersi, a na herbie tej rodziny wypisano jedenaście górnolotnych słów: Życie swe przeżyj szczęśliwie, by nawet w śmierci było żywe. Julia byłaby z niego dumna i przekazałaby tę dumę swojej rodzinie, gdyby wuj Felipe, który odwiedzał dom Cabrerów co drugi dzień, nie miał trzech wad: po pierwsze, był z przekonania republikaninem, po drugie, nie spiskował, żeby obalić króla; po trzecie, nie przekonał Dominga, by dołączył do spiskowców.

    Pewnego wieczoru 1930 roku Domingo, który zazwyczaj wracał wcześnie, żeby zająć się chorą na raka żoną, nie zjawił się w domu. Nikt nie wiedział, gdzie się podział, nikt nie widział go w ciągu dnia, nikt nie słyszał, by przytrafiło mu się coś niezwykłego. W Madrycie przewrót wisiał w powietrzu, a w takim mieście mogły bez niczyjej wiedzy wydarzyć się poważne rzeczy. Położyli się więc do łóżek – i Fausto będzie wspominał później, że byli doskonale świadomi tego, iż rodzice ich okłamują, mówiąc, że nie, nic takiego się nie dzieje, że to sprawy dorosłych – i przespali może dwie godziny, kiedy obudziło ich łomotanie do drzwi kolbami karabinów. Byli to trzej agenci bezpieczeństwa, którzy nie zdjęli kapeluszy ani nie schowali broni, wkroczyli do środka siłą, jak wkracza się do domu przestępcy, i zapytali o Felipe Díaza Sandina, otwierając drzwi do pokoi kopniakami i zaglądając pod łóżka. Kiedy przekonali się, że wuja Felipe tam nie ma, zapytali o gospodarza domu. Julia otaksowała wzrokiem każdego z nich.

    „Jego też nie ma”, powiedziała doña Julia. „I nie mam pojęcia, gdzie jest. Ale nawet gdybym wiedziała, nie powiedziałabym wam i tak”.

    „Proszę mu w takim razie powiedzieć, kiedy tylko pani go zobaczy”, powiedział jeden z agentów, „że czekamy na niego w komisariacie”.

    „A jeśli go nie zobaczę?”

    „Oczywiście, że pani go zobaczy”, zapewnił. „Oczywiście, że tak”.

    Zobaczyła go nad ranem. Domingo wszedł tak cicho, że mały Fausto zdał sobie sprawę z jego obecności dopiero wtedy, gdy usłyszał szloch matki. Wiadomości nie były dobre: policjanci ich śledzili, Dominga i wuja Felipe, i mimo że próbowali ich zgubić, klucząc przez długie godziny po domach i kawiarniach, w końcu ich dopadli. Domingowi udało się wymknąć, ale wuj Felipe został aresztowany, oskarżony o spiskowanie przeciwko królowi Alfonsowi XIII i osadzony w wojskowym więzieniu.

    „Dobrze, więc pójdziemy go odwiedzić”, oświadczyła doña Julia.

    „O czym ty mówisz?”, zaprotestował Domingo. „Przecież jesteś chora”.

    „Nie tak bardzo”, odparła. „Idziemy natychmiast. Wszyscy”.

    Fausto miał sześć lat, kiedy po raz pierwszy zobaczył więzienie. Dla Olgi i Maura było to tylko miejsce ciemne i brzydkie, dla Fausta natomiast okazało się przerażające, niebezpieczne, w nim wuj Felipe cierpiał za to, że był sprawiedliwy czy też walczył z niesprawiedliwością. To mijało się z prawdą: miejsce nie okazało się wcale przerażające, a korytarze nie były klaustrofobiczne, wuja Felipe zaś nie torturowano ani nawet nie traktowano źle. Więzienia wojskowe, zwłaszcza przeznaczone dla wojskowych z zasłużonych rodzin, z piersią obwieszoną medalami, należały do miejsc wygodnych. Ale nic z tego nie obchodziło Fausta, dni spędzone w więzieniu zrobiły z wuja Felipe jego bohatera. Rodzina odwiedzała go przez wszystkie tygodnie aresztu, a Fausto obejmował Felipe tak, jakby wuj właśnie wrócił z wojny. Julia błagała brata: „Powiedz mu, że wszystko będzie dobrze, dzieciak nie może oka zmrużyć. Powiedz mu, że nie torturują cię, że dobrze cię traktują i niedługo wyjdziesz”. Wuj Felipe na tym nie poprzestał: „Wyjdę już niedługo, Fausto, a kiedy wyjdę, Hiszpania będzie republiką”.

    Fausto przypomniał sobie tę rozmowę później, kiedy zobaczył, jak ludzie wychodzą na ulice świętować. Wuj Felipe niósł go na barana ulicami Madrytu, trzymając jedną ręką za nogę, a drugą powiewając trójkolorową flagą i wykrzykując słowa hymnu Riego, podczas gdy doña Julia płakała w pokoju i mówiła, że świat się kończy. Na całe miesiące rozmowy przy stole w jadalni stały się nie do wytrzymania, Julia była bowiem święcie przekonana, że rodzinę czeka piekło; potwierdzał to ksiądz, którego zapraszała, kiedy tylko mogła. Tymczasem Domingo i wuj Felipe stworzyli sojusz przypominający wręcz mafię. Dzięki Felipe Domingo znalazł pracę na pół etatu w delegaturze rządu, ale nocami stawał się zupełnie kimś innym, tajnym agentem Urzędu Bezpieczeństwa. Faustowi i jego rodzeństwu przykazano nie wspominać o tym słowem, bo jak im powiedziano, ściany mają uszy.

    Tego dnia, kiedy ojciec przyszedł, by przekazać mu wiadomość, Fausto spędził cały dzień sam w domu, snuł się po pokojach i w którymś momencie stanął przed szafą z rzeczami Dominga. Jakimś cudem nie zamknięto jej na klucz. Fausto nie mógł przepuścić takiej okazji: znalazł blachę detektywa, znalazł broń bez magazynka i wyjął ją z kabury, i właśnie gładził, wyobrażając sobie niebezpieczne sceny pełne przemocy, kiedy ojciec gwałtownie otworzył drzwi. Jego twarz pełna była emocji i głosem, którego Fausto nigdy wcześniej nie słyszał, wydał polecenie zdające się raczej błaganiem: „Chodź się pożegnać”. Zaprowadził go do innego pokoju. Fausto zobaczył ciało leżące na łóżku i twarz przykrytą białą tkaniną, która pozwalała dostrzec tylko zamknięte oczy. Ucałował materiał; potem miał myśleć, że to, iż nie dotknął ustami zimnej twarzy matki, nie było żadnym pocieszeniem, lecz utraconą okazją, której zawsze będzie żałować.

    Śmierć matki była zapowiedzią kolejnych nieszczęść. Kilka lat później, kiedy wybuchła wojna, Fausto nie mógł się zdecydować, czy to lepiej, że matka tego nie dożyła, miał natomiast smutną pewność, że wojna byłaby dla niego inna, mniej przerażająca i mniej samotna, gdyby mógł liczyć na matczyną obecność. W tym okresie zaczął już szukać pocieszenia w książkach, które po sobie zostawiła, jedne były tak zaczytane, że się rozpadały, inne z kolei nie miały nawet porozcinanych kartek. Tak odkrył Bécquera (rozpadał się) i Pedra Salinasa (nietkniętego), Garcíę Lorcę (nietkniętego) i Manuela Reinę (rozpadał się). Domingo nie sprzeciwiał się temu, sam wręcz zaczął mu wręczać od czasu do czasu nowe egzemplarze, każdy sposób wydawał mu się bowiem dobry, by złagodzić odczuwany przez syna ból. Tak Fausto poznał tomik wierszy Las islas invitadas, w którym Manuel Altolaguirre dedykuje wiersz zmarłej matce. W tych wersach, które mogły wydawać się alarmujące, znalazł jednak coś podobnego do spokoju.

    Wolałbym być

    Sierotą w śmierci

    Żeby tęsknić za tobą

    Tam, wśród tajemnic

    Nie tu, wśród tego, co znane.

    Tymczasem członkowie rodziny Cabrerów zaczęli się zaliczać do osób non grata. Wuj Felipe, który poznał Franco, który walczył razem z nim w Afryce i otrzymywał odznaczenia, który w Afryce zasłynął tym, że, jak powiadano, wyszedł z okopów, nie zważając na kule nieprzyjaciela, teraz pozostał wierny Republice, o którą niegdyś walczył. W owych dniach, kiedy lwia część wojska przeszła na stronę buntowników, ta wierność mogła okazać się samobójstwem. „Twój wuj jest odważny”, powtarzał Faustowi ojciec. „Naprawdę trzeba być odważnym, żeby nie zrobić czegoś, co wszyscy wybaczyliby po jakimś czasie”. Ale życie rodziny w Madrycie robiło się coraz trudniejsze. Po śmierci Julii, której sama obecność wystarczała, by złagodzić wrogość monarchistów, dom Cabrerów był już tylko gniazdem wywrotowców i wojskowi lojalni wobec króla i popierający bunt Franco zaczęli ich prześladować bez żadnych skrupułów. Sytuacja szybko stała się nieznośna. Pewnego wieczoru, kiedy Domingo jadł w domu kolację z dziećmi, niespodziewanie zjawił się wuj Felipe i oświadczył:

    „Wyjeżdżamy. Dla bezpieczeństwa wszystkich”.

    „Dokąd?”, zapytał Domingo.

    „Do Barcelony, mam tam przyjaciół”, odparł Felipe. „A potem zobaczymy”.

    Tydzień później Fausto pierwszy raz w życiu wsiadał do samolotu. Był to junkers G24 lotnictwa Republiki, za którego sterami zasiadł Felipe Díaz Sandino – jego ukochany wuj, odważny wuj, ich wybawiciel – i na którego dziewięciu siedzeniach zmieściła się bez problemu cała rodzina. Wuj Felipe wiedział, że ciąży na nim wyrok, bo wojskowi odwracający się od Franco trafiali od razu na czarną listę i byli prześladowani z większą zaciętością niż komuniści, postanowił więc zadbać o bezpieczeństwo bliskich, by potem walczyć dalej w swojej wojnie. Domingo został awansowany na szefa jego ochrony; bezpieczeństwo wuja Felipe, który stał się niewygodną postacią dla zbuntowanych, nie mogło znaleźć się w lepszych rękach. Na pytanie Olgi, czym zajmuje się jej ojciec, Felipe wyjaśnił: „Czuwa nad tym, by mnie nie zabili”.

    „A jeśli to jego zabiją?”, zapytała.

    Wuj nie wiedział, co odpowiedzieć.

    Cabrerowie ulokowali się w domu z widokiem na morze, z ogromnymi oknami od podłogi do sufitu, z tarasu rozpościerał się widok na Montjuic. Rodzina starała się normalnie żyć w bombardowanej Barcelonie: Fausto chodził do szkoły i odkrywał, że lubi lekcje, ale odkrywał też frustrację, bo nie mógł pochwalić się tym, że jest siostrzeńcem Felipe Díaza Sandina, republikańskiego bohatera, który zarządził bombardowanie frankistowskich koszarów w Saragossie. Wiele lat później Fausto miał się dowiedzieć, co działo się w tych dniach: wuj Felipe pokłócił się ze swoimi politycznymi zwierzchnikami, poszło o strategie prowadzenia kampanii (trudno się dziwić w przypadku kampanii tak nieszczęsnej jak ta, gdy czasem najgorszymi wrogami republikanów byli sami republikanie); konflikt stał się na tyle zażarty, że jedynym sposobem na ostudzenie go stały się posunięcia polityczne, a wuj Felipe zgodził się objąć stanowisko dyplomatyczne w Paryżu, mając nadzieję, że zdobędzie poparcie innych krajów europejskich dla sprawy Republiki. Z okazji tej nominacji robotnicze związki zawodowe zrobiły mu niespodziewany prezent, hispano-suizę T56, wyprodukowaną w dzielnicy La Sagrera, mogącą pomieścić pięciu pasażerów i o mocy silnika 46 koni mechanicznych. Kiedy przyjechał pokazać go w domu Cabrerów, powiedział, że to marnotrawstwo mieć tyle koni; żeby dotrzeć do Paryża, potrzebował tylko trzech.

    W ten sposób Fausto dowiedział się, że wuj Felipe zabierze ze sobą w podróż jego i brata Maura, reszta rodziny zaś zostanie w Barcelonie. Nigdy nie powiedziano mu, kto tak zadecydował ani czy podróż zaplanowano z pomocą ojca czy też tylko za jego zgodą, ale później, kiedy przekraczali Pireneje hispano-suizą, Fausto zauważył, z jakim szacunkiem żandarm ogląda papiery dyplomaty Republiki, i przez resztę podróży czuł się tak bezpiecznie jak nigdy wcześniej. Wydawało się, że przed wujem Felipe cały świat stoi otworem. Podczas pierwszych dni w Paryżu zabierał ich do najlepszych restauracji, żeby Fausto i jego brat skosztowali wszystkiego, czego nie pozwoliła im jeść wojna, a potem załatwił, by przyjęto ich do liceum Pothier, szkoły z internatem dla dobrze sytuowanych rodzin w Orleanie. Dla Fausta, już nastolatka, były to dni szokującego zderzenia z Francuzami, którzy nie wiedzieć czemu patrzyli na niego spode łba; dni odkrywania seksu czy raczej fantazjowania o seksie z piętnastolatkami odwiedzającymi go w nocy, by uczyć się hiszpańskiego. Fausto wsłuchiwał się w recytowane przez nie wiersze Paula Géraldy’ego i odwdzięczał się całymi wierszami Bécquera, których nauczył się na pamięć, sięgając do biblioteczki matki, wersami obdarzonymi zaraźliwą muzyką, w których wszystkie oczy były niesamowicie zielone i wszyscy kochankowie zastanawiali się, co oddaliby za jeden pocałunek. Tymczasem Felipe Díaz Sandino w wywiadach dla francuskiej prasy przyznawał, że jego strona także dopuszczała się nadużyć, ale wielkim moralnym błędem było porównywanie ich do nadużyć strony zbuntowanej, na przykład do nazistowskich samolotów, które siały spustoszenie w bezbronnych wioskach, podczas gdy demokratyczne państwa odwracały wzrok, nieświadome tego, że klęska Republiki okaże się w dłuższej perspektywie ich własną klęską.

    Misja dyplomatyczna szybko się skończyła. Z Hiszpanii dochodziły przygnębiające wieści, a francuski rząd, pogrążony w rozwiązywaniu poważnego kryzysu gospodarczego i pod presją nacjonalistów z La Cagoule, którzy zabijali związkowców i planowali zamach stanu, nie miał czasu ani cierpliwości, by wysłuchiwać żądań wuja Felipe. Lepiej było walczyć w Hiszpanii. Kiedy wrócili do Barcelony, wuj Felipe odkrył, że frankistowskie gazety podały wiadomość o jego ucieczce i pojmaniu. Doświadczył czegoś, co było udziałem bardzo niewielu: zobaczył w prasie swojego kraju zdjęcie swojego trupa i przeczytał wiadomość o tym, że został rozstrzelany. Patrząc na zdjęcia własnej egzekucji na placu Cataluña, odrzucony jako zdrajca i jako czerwony, wuj Felipe po raz pierwszy doświadczył pewności, że przegrają tę wojnę.

    Fausto i Mauro też zastali nową sytuację: Domingo poznał nową kobietę. Pewnego wieczoru oświadczył swoim trojgu dzieciom, że zamierza się ożenić. Josefina Bosch była o wiele młodszą od niego Katalonką, która pochylała się zbytnio nad jego dziećmi, jakby myślała, że nie rozumieją jej lokalnego akcentu, słów pełnych dźwięcznych „l” i wydawała się czuć swobodniej w towarzystwie psów. Miała tak trudny charakter, że Fausto zaczął żałować, że nie mógł zostać we Francji, i po raz pierwszy poczuł złość na wuja Felipe, nie fair było zrobić coś takiego chłopakowi budzącemu się do życia, nie fair było przywozić go z powrotem do ogarniętego wojną kraju, do miasta bombardowanego przez samoloty, które nawet nie były hiszpańskie, do rodziny posklejanej jak rozbita porcelana.

    Po ślubie Dominga i Josefiny Cabrerowie przenieśli się do dużego domu niedaleko placu Cataluña. Syreny wyły kilka razy dziennie, ale w nowym domu nie dało się wyjść na taras, żeby popatrzeć na samoloty. Miasto żyło w strachu, Fausto widział go na twarzy Josefiny i rozmawiał o nim z rodzeństwem, i wyczuwał go w powietrzu za każdym razem, kiedy ojciec zabierał ich do domu ciotki Teresy. Nie upłynął tydzień od przeprowadzki, kiedy syreny zawyły tak samo jak zwykle, teraz jednak rodzina, która przy stole jadła obiad, nie miała czasu, by się ukryć. Wybuch zatrząsł domem i wybił jedną z szyb, był tak mocny, że zupa wytrysnęła z talerzy, a Fausto spadł z krzesła. „Pod stół!”, krzyknął Domingo. Mimo że był to bezużyteczny środek ostrożności, wszyscy usłuchali. Olga uczepiła się ramienia ojca, a Josefina, która przeżuwała jeszcze kawałek chleba, objęła Fausta i Maura krzyczących z przerażenia. „Zobacz, czy nie są ranni”, powiedział Domingo do Josefiny, a ona uniosła ich ubranie, pomacała po brzuchach, piersi i plecach, to samo zrobił Domingo z Olgą. „Dobrze, już dobrze”, próbował ich uspokoić Domingo. „Zostańcie tutaj, ja zaraz wrócę”. I kilka minut później przyniósł wiadomości: przeleciały nad nimi włoskie samoloty, które wyładowały swą furię na Barcelonie, a jedna z bomb spadła przypadkowo na ciężarówkę wyładowaną dynamitem, zaparkowaną za rogiem. Josefina wysłuchała tego cierpliwie, potem wygramoliła się spod stołu, otrzepując sukienkę.

    „No dobrze, to już wszystko wiemy”, powiedziała. „Skończmy więc obiad, zostało jeszcze trochę zupy”.

    Kilka dni później rodzina zebrała się, aby omówić sytuację. Wszystko wskazywało na to, że wojna zostanie przegrana, a Barcelona była ulubionym celem faszystów. Włosi na pokładach bombowców Savoia nie przestaną rujnować miasta. Wuj Felipe podjął decyzję za wszystkich: „Najwyższy czas, byście wyjechali z Hiszpanii. Tu nie będę mógł was chronić”. Spakowali więc swoje manatki do hispano-suizy i pewnego ranka wyruszyli w kierunku granicy francuskiej. W czasie podróży Fausto ściśnięty ze swoim rodzeństwem w samochodzie zaprojektowanym dla mniejszej liczby pasażerów myślał o wielu sprawach; o zmarłej matce, o wierszach Bécquera i Géraldy’ego, piętnastoletnich Francuzkach, ale też o ojcu, który został w Barcelonie, żeby chronić wuja Felipe. Głównie jednak myślał o wuju, pułkowniku Felipe Díazie Sandinie, republikaninie, spiskowcu i bohaterze wojennym. Od tej chwili Fausto, patrząc na swego wuja, myślał pewnie: ja też będę taki jak on. Myślał pewnie: chcę być taki, kiedy dorosnę. Myślał pewnie: Życie swe przeżyj szczęśliwie, by nawet w śmierci było żywe.

    Scena przypominała scenografię jakiejś złej sztuki teatralnej: szosa, kilka drzew, słońce nadające rzeczom białego połysku. W takiej oto przeciętnej dekoracji znaleźli się Josefina i Cabrerowie, w hispano-suizie, pięć kilometrów od granicy francuskiej, pośród niczego. Ale nie byli sami, oprócz nich wielu innych pasażerów innych samochodów i inni mężczyźni i kobiety, którzy dotarli tu pieszo, dźwigając na ramionach kufry, wszyscy czekali na to samo. Uciekali od wojny; zostawili za sobą swoje domy, a przede wszystkim zostawili za sobą swoich zmarłych, z tą odwagą albo desperacją, które pozwalają nawet najbardziej tchórzliwym rzucić się w niepewność wygnania. Granica była zamknięta i nie mieli innego wyjścia, jak czekać, ale gdy tak czekali, próbując jakoś zabić czas pierwszego dnia, a potem drugiego, zaczęło im się kończyć jedzenie, a kobiety robiły się coraz bardziej zdenerwowane, może zdawały sobie sprawę z czegoś, o czym nie wiedziały ich dzieci. Czekanie bywa straszne, kiedy nie ma przewidywalnego końca, kiedy nie widzą go władze zdolne położyć mu kres albo zrobić coś, co wreszcie wprawi świat w ruch: na przykład żeby władze – ale kim one są, gdzie one są? – wydały rozkaz otwarcia granicy. I właśnie to próbowali ustalić Fausto i jego brat Mauro, zastanawiali się, kto mógłby wydać taki rozkaz i dlaczego do tej pory tego nie zrobił, kiedy w powietrzu rozległ się pomruk, który potem zmienił się w ryk, i zanim rodzina zdała sobie z tego sprawę, nad jej głowami leciał już myśliwiec, strzelając z karabinów maszynowych.

    „Schowajcie się”, krzyknął ktoś.

    Ale nie było gdzie. Fausto schronił się za hispano-suizą, ale zaraz po przelocie samolotu przeczuł, że atak się nie skończył, i zdał sobie sprawę, że to, co jest tyłem samochodu, kiedy samolot leci w jedną stronę, będzie jego przodem, kiedy samolot nadleci z przeciwka. I tak się właśnie stało: samolot zawrócił w powietrzu. Fausto schował się wówczas pod hispano-suizę i tam, z czołem przyciśniętym do ziemi, czując na twarzy kamienie, znów usłyszał huk karabinów maszynowych, a także krzyk Josefiny, krzyk strachu i wściekłości: „Skurwysyny!”, a potem znów zapadła cisza. Podczas ataku nikt nie zginął, ale wokół pełno było przerażonych twarzy, płaczących kobiet, dzieci leżących pod kołami samochodów, dziur po kulach – czarnych oczu, które na nas patrzą – w niektórych karoseriach. Ale nie było zabitych. Ani rannych. To zdawało się nieprawdopodobne.

    „Ale przecież nic nie zrobiliśmy”, powiedział Fausto. „Dlaczego do nas strzelają?”

    Josefina odparła: „Bo to faszyści”.

    Tej nocy usnęli w strachu przed kolejnym atakiem. Fausto najzwyczajniej się bał, chociaż był to inny strach, bo znajdowali się pod gołym niebem. Następnego dnia zdecydowali, że najgorszą decyzją jest bezczynność, pojechali więc wzdłuż granicy, od jednej budki strażników do kolejnej, aż w końcu zauważyli ruch w tłumie, ten charakterystyczny ruch będący przeciwieństwem rozpaczy i klęski: bo widać w nim uparte dążenie, by dalej żyć. Ktoś z rodziny zapytał, co się dzieje, i usłyszeli odpowiedź, którą mieli nadzieję usłyszeć:

    „Właśnie otworzyli granicę”.

    „Otworzyli granicę”, powtórzył Fausto.

    „Tak, otworzyli”, przytaknęła Josefina.

    I wtedy zobaczyli, z jakim problemem przyjdzie im się zmierzyć. Żandarmi otworzyli, owszem, przejście, ale oddzielali mężczyzn od kobiet i dzieci.

    „Co się dzieje?”, zapytał Fausto. „Dokąd ich zabierają?”

    „Do obozów koncentracyjnych”, odrzekła Josefina. „Pieprzone żabojady”.

    Poprosiła wówczas Fausta, żeby do niej podszedł. Mówiła, patrząc w powietrze i unosząc brwi, a Fausto zrozumiał, że nie powinien spoglądać jej w oczy, ale na jej ręce, ręce, które wręczały mu portfel, jakby powierzały jakiś sekret.

    „Spróbuj z nimi porozmawiać”, powiedziała.

    „Z kim?”

    „Z żandarmami. Mówisz po francusku, prawda? No więc do dzieła”.

    Fausto i Mauro przecisnęli się przez tłum i znaleźli wejście do biur straży granicznej. Próbowali tam się dostać, myśląc słusznie, że po drugiej stronie drzwi udziela się zezwoleń, których potrzebowali, ale żandarmi obcesowo ich wyrzucili. „Traktują nas jak trędowatych”, powiedział Mauro. „Skurwiele”. Fausto zauważył wówczas eleganckiego mężczyznę, który przechadzał się z kapeluszem w ręku, a sposób, w jaki go trzymał, wskazywał na to, że ma władzę. Fausto wziął brata za ramię i ruszyli za mężczyzną w kapeluszu, bardzo blisko jego butów, tak że prawie deptali mu po piętach. Dwóch żandarmów próbowało ich zatrzymać. „Dokąd się wybieracie?” Fausto odpowiedział nienaganną francuszczyzną:

    „Jak to dokąd? Tam, gdzie mój wuj”.

    Zmieszany żandarm popatrzył na kolegę.

    „Jeśli są razem z monsieur…”, powiedział ten drugi.

    Fausto przyspieszył w stronę mężczyzny w kapeluszu, ale nie przejął się tym, że stracili go z oczu, kiedy już pokonali przeszkodę. „I co teraz?”, zapytał Mauro. „Teraz poszukamy jakiegoś biura”, odparł Fausto. Nie było to trudne: ludzki gwar, ruchy ciał falujących w głębi budynku. Jedno miało mundur: był to korpulentny mężczyzna z białymi włosami i wąsami mniej białymi niż włosy, i to do niego zwrócił się Fausto: „Powiedziano nam”, zapewnił tonem tak poważnym, na jaki było stać jego nastoletni głos, „żebyśmy z panem porozmawiali ”. Opowiedział mu swój przypadek.

    Opowiedział o wuju, bohaterze antyfrankistowskiego oporu. Opowiedział o swojej republikańskiej rodzinie desperacko próbującej uciec z kraju, w którym faszyści bombardują kobiety i dzieci. Opowiedział, że uczył się w Paryżu i wartości Republiki są jego wartościami. „Nie możemy robić wyjątków”, odparł oficer. Po tych słowach, których jedynym efektem były wejście do jakiegoś gabinetu i króciutka rozmowa z urzędnikiem, Fausto wyjął z kieszeni portfel Josefiny, a z portfela plik banknotów. Położył go na wyciągniętej dłoni. Oficer spojrzał na urzędnika.

    „Zrobimy wyjątek”, powiedział.

    Fausto wręczył pieniądze i w zamian otrzymał pozwolenie na przejście na stację kolejową. Po kilku minutach wszyscy stali już przy kasie, pytając z uśmiechem, dokąd odchodzi następny pociąg. Josefina zapłaciła za bilety.

    „Dokąd jedziemy?”, zapytał Josefinę Fausto. „Dokąd jedzie ten pociąg?”

    „Dla mnie może jechać nawet na Syberię”, odrzekła.

    Ale nie jechał na Syberię, tylko do Perpignan. Fausto nie zachowa żadnego wspomnienia z tego miasta, gdyż tam dni upłynęły im na ukrywaniu się w podłym hotelu i oczekiwaniu z niepokojem na wieści od Dominga i wuja Felipe. Nie mogli zrobić nic więcej, jak przekazać wiadomość o swoim miejscu pobytu. Umówili się wcześniej, że użyją adresu z Orleanu, domu rodziny, którą poznali, kiedy Fausto uczył się w liceum Pothier, jako adresu do korespondencji. Wiele dni później nadeszły wieści: mężczyźni zostali uwięzieni w obozie koncentracyjnym Argèles-sur-Mer, ale wuj Felipe, wykorzystując kontakty z czasów, kiedy był attaché wojskowym w Paryżu, zdołał ich uwolnić. W liście wuj Felipe dawał bliskim wskazówki co do spotkania w Bordeaux. Tam połączone dwie rodziny miały podjąć decyzję, co dalej.

    I zrobili to, co wszyscy, którzy mogli sobie na to pozwolić: uciekli z Europy. Tym razem nie była to decyzja Felipe, bo on wierzył niezłomnie, że Hitler przegra wojnę, i miał nadzieję, że Franco prędzej czy później upadnie. Pozostali nie zgadzali się z nim, może byli pesymistami, a może większymi realistami albo po prostu bardziej się bali. Nieważne dlaczego, ale tym razem się uparli. I w ten sposób Fausto znów był razem z ojcem, po miesiącach, które zdawały się całymi wiekami, a rodzina ohydnych czerwonych zaczęła krążyć po ulicach Bordeaux w poszukiwaniu państwa, które ich przyjmie. Odwiedzili wszystkie latynoamerykańskie konsulaty i znieśli odmowę za odmową, aż w końcu kraj, o którym wiedzieli mało, otworzył przed nimi drzwi i kilka dni później zjawili się w porcie na estuarium i pozowali do zdjęcia z tłumkiem nieznajomych pasażerów pokładowemu fotografowi, niziutkiemu wąsatemu człowieczkowi, który sprzeda im zdjęcie przed końcem rejsu. Z przodu, bliżej kamery, stoją kobiety i dzieci, ale też uśmiechnięty ksiądz i mężczyzna w mundurze. Z tyłu, w ostatnich rzędach, w zapiętej sztruksowej marynarce, opierając rękę na statku, pozuje Fausto Cabrera, zadowolony z tego, że znalazł się wśród mężczyzn, wielu z nich, podobnie jak on, to Hiszpanie żegnający swój kraj z nadzieją na rychły powrót, dyskutujący o wiadomościach z Europy, w której za chwilę rozszaleje się wojenna zawierucha, dziękujący losowi za to, że uniknęli śmierci, i zastanawiający się w dzień i w nocy, w kajutach i na pokładzie, jak będzie wyglądać życie, nowe życie w Republice Dominikany.

    III

    Wszystko było dziwne w Ciudad Trujillo, tak brzmiała nowa nazwa starego Santo Domingo. Fausto był białym Hiszpanem ubranym w sukienne bermudy, a pracownicy portowi, patrząc, jak schodzi ze statku, zaczęli krzyczeć w jego kierunku: „Żyd! Żyd!”. Dziwne też było, że oni, czerwoni prześladowani przez Franco, uciekinierzy z obozów koncentracyjnych Francji kolaborującej z faszystami, zostali przyjęci przez dyktaturę wojskową. Nie wiedzieli tego w tamtej chwili, ale Franklin Delano Roosevelt poprosił o przysługę generała Rafaela Leonidasa Trujilla: miał on przyjąć uchodźców, których w tamtym czasie europejska wojna produkowała na pęczki. I Trujillo tak właśnie zrobił, dla jego reżimu, przynajmniej w tamtej chwili, życzenia Stanów Zjednoczonych były rozkazem. Domingo czuł zadowolenie, podejrzewał bowiem, że dobrze przybyć do kraju z nieustalonymi jeszcze regułami gry. Miał rację. Wuj Felipe, zbadawszy dokładnie miasto, poznał galisyjskiego rybaka, który zaproponował mu spółkę, i kilka tygodni później zaczął rozkręcać interes.

    Spółka nazywała się Sklepy Rybne Karaiby. Żaglówka, sieci olśniewająco białe na początku, które przybrudziły się z czasem, pikap załadowany połyskującymi rybami i lokal na starym mieście: za pomocą tych właśnie narzędzi wuj Felipe zamierzał zapewnić byt rodzinie. Fausto wstawał codziennie przed świtem, młodzieniec bez koszulki wiózł go pikapem do wioski rybackiej, tam, na nabrzeżu, czekała na niego należąca do rodziny łódź i Fausto ciężką taczką ładował towar do samochodu, a potem w drodze powrotnej zatrzymywali się w każdej wiosce, reklamując połów. Fausto docierał do Ciudad Trujillo ze zmęczonymi ramionami i srebrnymi łuskami oblepiającymi skórę, ale kiedy kąpał się w morzu, kiedy patrzył z fal na nabrzeże i wyobrażał sobie znajdujący się dalej park Ramfis, a za nim duży dom, w którym mieszkali, robił to z satysfakcją osoby przyczyniającej się do wyjścia całej rodziny na prostą. I przez jakiś czas wydawało się, że im się uda, że rodzina wygnańców znalazła swoje miejsce na świecie.

    Pewnego ranka w sklepie rybnym zjawił się mężczyzna w jasnym garniturze, pod krawatem, z jedwabną poszetką w brustaszy, i oświadczył, że chciałby się widzieć z Felipem Díazem Sandinem. Polecono mu przekazać propozycję generała Arismendy’ego Trujilla, brata dyktatora, który chciał zostać wspólnikiem Hiszpanów; jego wsparcie i nazwisko gwarantowałoby sukces Sklepów Rybnych Karaiby. Wuj Felipe odprawił go z całą kurtuazją, zapewniając, że spółka nie potrzebuje nowych wspólników. Ale już wtedy był pewien, że sprawa na tym się nie skończy, i opowiedział o tym rodzinie. Po kilku dniach elegancki mężczyzna wrócił, napompowany nowymi argumentami, z jego ust płynęły zapewnienia o tym, że nowa spółka przyniesie zyski sklepowi rybnemu i całemu krajowi, wyrecytował też korzyści, które przybysz z zagranicy mógłby czerpać, prowadząc wspólny interes z najważniejszą rodziną Republiki Dominikany. Wuj Felipe znowu odmówił. Następne spotkanie miało się odbyć w gabinecie generała Trujilla.

    „Powiedziano mi, że jest pan wojskowym”, zaczął Trujillo.

    „Tak jest, zawodowym”, odparł wuj Felipe. „Mam stopień pułkownika”.

    Generał Trujillo uśmiechnął się: „Taki zawód, pułkowniku, często przynosi zawód”.

    Potem powiedział, że chce mu pomóc, że lubi wojskowych i potrafi się z nimi dogadać, że rybołówstwo to przyszłość republiki i że Sklepy Rybne Karaiby są najbardziej obiecującą firmą w branży. Od tej chwili, obwieścił generał Trujillo, będziemy wspólnikami. Obwieścił to z uśmiechem i lekko pochylając ciało nad biurkiem z litego drewna, a wuj Felipe zrozumiał, że jego ponowny sprzeciw nie tylko nie ma sensu, ale jest też niebezpieczny. Podczas spotkania nie rozmawiano o warunkach umowy spółki, bo nie było to konieczne. Okazały się bardzo proste: Karaiby miały miesięcznie płacić generałowi Trujillo szczodrą sumę, a generał Trujillo nie oferował niczego w zamian. W ciągu kilku następnych miesięcy rodzina dyktatora przejęła Sklepy Rybne Karaiby. Wuj Felipe przedstawił sytuację w czterech słowach, których Fausto zdążył już nauczyć się na pamięć: „Ratuj się, kto może”.

    Kilka dni później wuj Felipe oświadczył, że wyjeżdża do Wenezueli. Olga, która nie znalazła pracy w Ciudad Trujillo, postanowiła wyjechać z nim, Fausto zaś zdecydował, że on zostanie z ojcem i z Maurem, wuj Felipe stał się nagle człowiekiem pokonanym. Tak, kiedyś był bohaterem, ale teraz wydawało się, że życie przejechało po nim walcem. Wyjeżdżał z wyspy bez żadnego dobytku, nie miał pieniędzy ani pomysłów, ani nadziei. Felipe Díaz Sandino był człowiekiem, którego zniszczyło wygnanie, los wygnańca. Fausto, tak bardzo podziwiający wuja jako dziecko, poczuł, że traci go na zawsze. Nie miał jednak czasu, żeby naprawdę za nim zatęsknić, gdyż Cabrerowie zanurkowali w nowe przedsięwzięcie, które miało zapewnić im utrzymanie na emigracji. Domingo oświadczył rodzinie:

    „Będziemy uprawiać orzechy ziemne”.

    Teren znajdował się w pobliżu granicy z Haiti: gęsta i wilgotna selwa, gdzie upał nigdy nie słabł, a nad każdą kałużą unosiła się gęsta chmura komarów. Dwadzieścia rodzin hiszpańskich uchodźców uprawiało ziemie, na których rząd dominikański chciał produkować własny olej, i każda z tych rodzin otrzymywała szczodrą dotację z Ministerstwa Rolnictwa: pług, dwa woły, muła i dwupokojowy dom, jeśli te szufladki przedzielone drewnianymi płytami, które groziły zawaleniem przy pierwszym silniejszym wietrze, można nazwać pokojami. Cabrerowie musieli zbudować swoje własne latryny. Fausto miał się potem szczycić satysfakcją, jaką przynosi każdemu widok odpowiednio skanalizowanego własnego gówna.

    Towarzystwo innych Hiszpanów było pocieszeniem. Jednym z nich był Pablo, Asturyjczyk. Opuścił Hiszpanię w tym samym berecie, w którym Fausto widywał go na co dzień, i utrzymywał, że nie zdejmie go, dopóki ten skurwiel Franco nie upadnie. Razem z nim w niedzielne poranki zwoływali innych na mityngi i często śpiewali El Ejército del Ebro. To był jedyny moment, kiedy Pablo zdejmował beret. Rzucał go w powietrze i krzyczał:

    „Śmierć Franco!”

    I wszyscy, szczególnie Fausto, odpowiadali:

    „Śmierć Franco!”

    To razem z nim albo na jego prośbę Fausto zaczął recytować wiersze. Lubił to od dziecka, czytał poezję z tomików matki i słyszał z ust ojca, ale przypadek zmienił tę rozrywkę w prawdziwe powołanie. Na statku, którym przypłynęli z Hiszpanii, w kajutach pierwszej klasy podróżował Alberto Paz y Mateos, jeden z najbardziej uznanych aktorów swoich czasów; wprowadził on w hiszpańskich szkołach teatralnych metodę Stanisławskiego i wywrócił do góry nogami panujące w kraju przekonania dotyczące interpretacji dramatycznej. Podczas rejsu Fausto prawie się z nim nie rozstawał. Szukał go, żeby rozmawiać o Lorce, którego wiersze znał na pamięć, i o Czechowie, którego nazwisko słyszał po raz pierwszy, a potem w Ciudad Trujillo widywali się od czasu do czasu. Dzięki radom Paza y Mateosa Fausto zaczął eksperymentować z głosem i gestami, żeby wykorzystać metodę Stanisławskiego na potrzeby poezji. Kolonia wygnańców w selwie, nieustannie chorująca na malarię, nie wydawała się najlepszym miejscem na wprowadzanie w życie tych umiejętności, ale Fausto się nie uląkł. Popołudniami, kiedy czarni z sąsiednich wiosek spotykali się, by śpiewać swoje piosenki, lubił wykorzystywać sporadyczne chwile ciszy i tam, przy ognisku, którego dym odstraszał komary, nie zważając na śmiertelne znudzenie innych, deklamował cały wiersz Machada albo Miguela Hernandeza. Na przykład piosenkę żonatego żołnierza:

    Dla syna będzie pokój, który chcę zbudować

    i w końcu w nieuniknionym kości oceanie

    moje serce i twoje utoną

    kobieta i mężczyzna zmęczeni pocałunkami.

    Pablowi, Asturyjczykowi, podobała się Matka Hiszpania:

    Kiedy mówię matka, myślę o ziemi, która mnie urodziła,

    mówię do zmarłych: bracia, powstańcie.

    Deklamację tych właśnie wersów ćwiczył Fausto rankiem w dniu wypadku. Przyzwyczaił się do recytowania podczas zbioru orzeszków ziemnych, miał wtedy iluzoryczne poczucie, że dobrze wykorzystuje czas, i tego popołudnia, kiedy chodził po polu, a słońce ciążyło mu na szyi, recytował w myślach: Ziemia, ziemia w ustach, w duszy, wszędzie. Później, kiedy opowiadał o tym dorosłym, okazało się, że jego nieszczęście po prostu ich śmieszyło, bo te słowa nie mogły być właściwsze. Tylko okrutny bóg żartowniś mógł wpaść na pomysł, by w chwili, gdy je wypowiadał, a także kolejny wers: Ziemia, którą jem powoli, a ona w końcu mnie połknie – zagapił się i wdepnął w ogromne mrowisko. Były to, jak dowiedział się później, mrówki karaibskie i wszyscy uznali, że Fausto miał szczęście: zażarte ukąszenia i intensywna trucizna sprawiły, że stracił przytomność, ale pamiętano przypadki ludzi, którzy nie przeżyli. Późno w nocy, kiedy z gorączką ocknął się z omdlenia, oświadczył natychmiast ojcu i swojemu bratu Maurowi, że chce stąd wiać.

    „Musimy zaczekać”, powiedział ojciec.

    „Jak długo?”, zapytał Fausto. „Jak długo jeszcze mam czekać? Zmarnuję sobie życie w tej selwie. Sądzisz, że chcę tu zostać na zawsze?”

    „A czego w takim razie chcesz?”

    Cichym głosem, wciąż mając dreszcze z gorączki, Fausto odparł: „Być aktorem. I tu nie widzę dla siebie przyszłości”.

    Powiedział to po raz pierwszy. Zamiast wyśmiewać się z niego albo wymyślać fałszywe pocieszenia, ojciec podał mu ręcznik zmoczony w zimnej wodzie i powiedział:

    „Jeszcze dwa zbiory. Potem wyjeżdżamy”.

    Nawet nie doczekali drugiego. Zima – to, co Dominikańczycy nazywają zimą – przyszła bez uprzedzenia ze swoimi ulewami i zmiennymi temperaturami i pewnej nocy Mauro obudził się w pościeli mokrej od potu i z płonącą twarzą. Chinina, którą zaczęli brać kilka tygodni wcześniej, nie okazała się wystarczająco skuteczna, a gorączka podskoczyła tak bardzo, że Mauro przestał rozpoznawać członków rodziny. Kiedy wyzdrowiał, Domingo wrócił pewnego wieczoru do domu, a jego młodszy syn pomylił go z magiem Madrakiem i zrozumieli, że muszą wracać do Ciudad Trujillo. Sprzedali tanio ostatnie zbiory i ścisnęli się wszyscy w pierwszej ciężarówce, która mogła wywieźć ich z dżungli, rozklekotanej bestii z drewnianymi barierkami na pace. Tak podróżował Fausto, leżąc na swoim dobytku i obserwując wyłaniające się na tle białych chmur chmary komarów roznoszących malarię.

    Przez kolejne miesiące spędzone w Ciudad Trujillo Fausto ciągle zmieniał pracę – najpierw zatrudnił się jako robotnik w drukarni, potem windziarz, a w końcu jako pomocnik w aptece – żeby jakoś przeżyć. Tymczasem, w skradzionych chwilach, odwiedzał Hiszpańskie Centrum Republikańskie. Podobne miejsca powstawały w całej Ameryce Łacińskiej, od Meksyku po Buenos Aires, co przyprawiało wielu o refleksję, że prawdziwymi zwycięzcami hiszpańskiej wojny domowej byli Latynosi; setki wojennych uchodźców – artystów i dziennikarzy, aktorów, wydawców i powieściopisarzy – przywiozło ze sobą swój talent i kontynent już nigdy nie miał być taki sam. W Centrum Republikańskim w Ciudad Trujillo Fausto spotkał ponownie Paza y Mateosa i tam, podczas wykładów i recitali, dyskusji o możliwym powrocie Republiki i czytaniu Poemas Humanos niejakiego Cesara Valleja, Fausto rozpoczął swe aktorskie studia, a może kontynuował proces, który zaczął bezwiednie sam. Pod opieką wygnańców odkrył nieznanych wcześniej poetów i nauczył się recytować ich wiersze w taki sposób, że słuchacze stwierdzali ze zdumieniem, że oni również odkrywają je na nowo. Nikt nie deklamował Lorki lepiej niż Fausto, chociaż deklamacja to zbyt słabe określenie na to, co działo się podczas tych sesji; Paz y Mateos zdał sobie sprawę, że Fausto, obdarzony pięknym barytonem i umięśnionym ciałem, wykorzystując kilka sztuczek przyswojonych podczas sobotnich warsztatów, był zdolny zmienić najbardziej pokojowy wers w wezwanie do buntu. Nazwisko Fausta Cabrery zaczęło pojawiać się coraz częściej na afiszach Centrum i po jednym z takich recitali ojciec Fausta podszedł przywitać się z Pazem y Mateosem i usłyszał, jak mówi:

    „O tym chłopaku jeszcze będzie głośno”.

    Fantazjowanie o karierze aktorskiej zajmowało w głowie Fausta coraz więcej miejsca. Praca w aptece, od świtu do nocy, stawała się kulą u nogi. Musiał sprzątać w środku, co mu nie przeszkadzało, ale musiał też myć witrynę, a to już niespecjalnie lubił; kiedy stał w roboczym ubraniu z wiadrem mydlin w jednej ręce i ścierką w drugiej i akurat przechodziły dziewczyny z pobliskiej szkoły, czuł się publicznie upokorzony. Zauważył, że nie przypadł do gustu kierownikowi, zgorzkniałemu Dominikańczykowi, przedwcześnie wyłysiałemu, z wielkim brzuchem, bo młody Hiszpan był dla niego największym zagrożeniem. Niestety zauważył to zbyt późno, kiedy już dał mu pretekst do wyrzucenia go z pracy.

    Popełniał swoje przestępstwo na raty. W głębi apteki stał szklany pojemnik po brzegi pełen przezroczystych kapsułek z tranem. Fausto zaczął podbierać jedną kapsułkę za każdym razem, kiedy przechodził obok. Przyniosło to natychmiastowy efekt: poczuł się ożywiony, bardziej skoncentrowany. W tych kapsułkach, pomyślał, tkwi rozwiązanie dla całej rodziny. Było bowiem prawdą, że Cabrerowie, po miesiącach wyrzeczeń i ciężkiej pracy na plantacji orzeszków ziemnych, przybyli do Ciudad Trujillo o kilka kilogramów chudsi, z przekonaniem, że są niedożywieni. Po wielu dniach bezkarnego podbierania po kapsułce wziął sporą garść i schował w kieszeni spodni. „Dali mi je w prezencie w aptece”, powiedział ojcu.

    „Świetnie”, odparł, biorąc bursztynową kapsułkę w dwa palce. „Bardzo nam się przydadzą. Kiedy będziesz mógł, przynieś więcej”.

    „Jasne”, obiecał Fausto. „Kiedy tylko będę mógł”.

    Ale nie mógł. Wkładał sobie właśnie sporą porcję kapsułek do kieszeni, nie martwiąc się nawet o to, że jedna spadła pod stół, kiedy uświadomił sobie, że administrator widział całą operację, stojąc za ladą przed klientką, która czekała na paczkę żyletek firmy Gillette. Mężczyzna pokazał Faustowi, jak podrzyna mu palcem gardło, ale zaczekał, aż klientka wyjdzie, i dopiero wtedy oznajmił Faustowi, że jest zwolniony. Fausto wstydził się tak bardzo, że nie miał nawet odwagi stawić się u właściciela. Tego samego wieczoru oświadczył przy kolacji: „Już nie pracuję w tej aptece”.

    „Ach, nie?”, zdziwił się ojciec. „A czym się zajmiesz?”

    „Nie wiem”, powiedział Fausto. „Już dłużej nie mogę, tato. Chcę czegoś innego”. Nagle twarz mu pojaśniała. „Chcę pojechać do Wenezueli”, powiedział. „Jak zrobił to Mateos. Podobno świetnie mu się powodzi”.

    Paz y Mateos wyjechał jakiś czas wcześniej do Caracas. Zostawił Centrum Republikańskie w rękach innego aktora, ale bez niego nie było już takie samo.

    „I co tam byś robił?”, zapytał Domingo.

    „To, co lubię”, odparł Fausto. „Poświęciłbym się aktorstwu, poświęcił tak naprawdę. Nie chcę więcej tracić czasu. Skoro inni Hiszpanie wyjechali, czemu ja nie mogę?”

    „Bo nie masz forsy”, odpowiedział ojciec. „Jeśli ją zdobędziesz, droga wolna. Nie wiem, jak to zrobisz bez pracy, ale to twój problem.