Kształt ruin - Juan Gabriel Vásquez - ebook

Kształt ruin ebook

Juan Gabriel Vasquez

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„Teorie spiskowe są jak bluszcz, Vásquez, czepiają się czegokolwiek, by móc się rozrastać, i rozrastają się dopóki, dopóty nie usunie się tego, co je podtrzymuje”.

W środę 9 kwietnia 2014 roku podczas włamania do muzeum Jorge Eliecera Gaitana – kolumbijskiego męża stanu zamordowanego ponad pół wieku temu – zostaje ujęty mężczyzna. Tylko Juan Gabriel Vásquez wie, kim tak naprawdę jest zatrzymany Carlos Carballo: ogarniętym obsesją człowiekiem, który nie cofnie się przed niczym. I jednym z nielicznych, którzy znają prawdę na temat nie tylko śmierci Gaitana, lecz także morderstwa sprzed stu lat, które rozpędziło błędne koło kolumbijskiej przemocy.

Vásquez na przekór władzy, pamięci i faktom, odkrywa przed czytelnikami opowieść skrywaną w mrokach historii. Polityczne zbrodnie przeplatają się z okrutnym terrorem narcos, a rzeczywiste i urojone relacje łączą się ze sobą w skomplikowanym, wielowątkowym śledztwie. Kształt ruin to porywający thriller o poszukiwaniu prawdy, która zdaniem wielu powinna pozostać ukryta.

Juan Gabriel Vásquez– kolumbijski pisarz, dziennikarz i tłumacz urodzony w 1972 roku w Bogocie. Jego książki przetłumaczono na dwadzieścia sześć języków i wydano w czterdziestu krajach. Jest laureatem licznych wyróżnień literackich, m.in. English Pen Award 2012 za Hałas spadających rzeczy, nagrody Hiszpańskiej Akademii Królewskiej za Reputacje czy Nagrody Rogera Caillois, otrzymanej wcześniej przez m.in. Mario Vargasa Llosę, za całokształt twórczości. W 2019 roku Kształt ruin znalazł się w ścisłym finale Międzynarodowej Nagrody Bookera.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 622

Oceny
4,2 (90 ocen)
46
26
12
4
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
zanoki

Nie oderwiesz się od lektury

Od lat nie czytałem tak dobrej powieści. Kojarzyć się może z najlepszymi powieściami Llosy, choć Vasquez mówi własnym głosem. Autor ma świetny warsztat, oko do detalu, nie komplikuje formalnie swojej opowieści. Zarazem tworzy misterną konstrukcję bez prostych odpowiedzi. Ukłony dla tłumaczki.
10
brodie

Nie oderwiesz się od lektury

absolutne arcydzieło. przywodzi na myśl najlepsze powieści Llosy. Vasquez dostanie kiedyś Nobla. wspomnicie moje proroctwo
00
hesse

Całkiem niezła

Doceniam łatwość autora w kreowaniu fabuły oraz język, którym się posługuje. Jednak nie zachwyciła mnie ta powieść.
00
RenataPasiewicz

Nie oderwiesz się od lektury

Każdy naród nosi w sobie „kształt ruin”
00

Popularność




I

Mężczyzna, który opowiadał o nieszczęśliwych datach

Kiedy widzia­łem go po raz ostatni, Car­los Car­ballo gra­mo­lił się do poli­cyj­nej fur­go­netki. Ręce miał skute kaj­dan­kami na ple­cach, głowę zato­pioną w ramio­nach, a napis na dole ekranu infor­mo­wał o powo­dach jego aresz­to­wa­nia; pró­bo­wał ukraść gar­ni­tur sukienny zamor­do­wa­nego poli­tyka. Był to ulotny obraz wyło­wiony przy­pad­kiem z wie­czor­nego wyda­nia wia­do­mo­ści, pomię­dzy nachal­nym gadul­stwem reklam a nie­długo przed wia­do­mo­ściami spor­to­wymi, i pamię­tam, że pomy­śla­łem wów­czas o milio­nach tele­wi­dzów, któ­rzy oglą­dają ze mną tę scenę, ale spo­śród nich wszyst­kich tylko ja mogłem, nie kła­miąc, powie­dzieć, że nie jestem zasko­czony. Wszystko roze­grało się w sta­rym domu Jorge Elie­cera Gaitana, zamie­nio­nym obec­nie w muzeum, do któ­rego co roku piel­grzy­mują tłumy odwie­dza­ją­cych, żeby cho­ciaż przez krótką chwilę zetknąć się pośred­nio z naj­słyn­niej­szą zbrod­nią poli­tyczną w kolum­bij­skiej histo­rii. Ten gar­ni­tur z sukna Gaitán miał na sobie 9 kwiet­nia 1948 roku, gdy Juan Roa Sierra, sym­pa­ty­zu­jący z nazi­zmem młody męż­czy­zna, który flir­to­wał nie­gdyś z sek­tami różo­krzy­żow­ców i miał w zwy­czaju roz­ma­wiać z Dzie­wicą Maryją, cze­kał na niego przy wyj­ściu z kan­ce­la­rii i z odle­gło­ści kilku metrów oddał cztery strzały na środku uczęsz­cza­nej ulicy, w peł­nym słońcu bogo­tań­skiego połu­dnia. Kule prze­szyły mary­narkę i kami­zelkę, a ludzie, któ­rzy o tym wie­dzą, odwie­dzają muzeum tylko po to, żeby zoba­czyć ciemne dziury pustki. Car­los Car­ballo, można by pomy­śleć, był jed­nym z tych odwie­dza­ją­cych.

Wyda­rzyło się to w drugą środę kwiet­nia 2014 roku. Ponoć Car­ballo wszedł do muzeum około jede­na­stej rano, przez wiele godzin snuł się po nim jak pogrą­żony w reli­gij­nym tran­sie albo przy­sta­wał przed tomami kodeksu kar­nego z prze­chy­loną głową, albo oglą­dał film doku­men­talny uka­zu­jący pło­nące tram­waje i wzbu­rzo­nych ludzi z macze­tami, pusz­czany wciąż od nowa w godzi­nach otwar­cia dla zwie­dza­ją­cych. Zacze­kał na odej­ście ostat­nich uczniów w mun­dur­kach, żeby wejść na dru­gie pię­tro, gdzie w wysta­wio­nej na publiczny widok witry­nie prze­cho­wy­wano gar­ni­tur, który miał na sobie Gaitán w dniu śmierci, i zaczął walić w grube szkło ręką uzbro­joną w kastet. Udało mu się poło­żyć dłoń na ramie­niu mary­narki gra­na­to­wej jak noc, ale nie miał czasu na nic wię­cej, bo straż­nik pil­nu­jący porządku na dru­gim pię­trze, zaalar­mo­wany hała­sem, już celo­wał do niego z pisto­letu. Car­ballo zauwa­żył wów­czas, że poka­le­czył się odłam­kami szkła z witryny, i zaczął obli­zy­wać sobie knyk­cie jak bez­pań­ski pies. Ale nie wyda­wał się szcze­gól­nie zmar­twiony. W tele­wi­zji młoda spi­kerka w bia­łej bluzce i spód­niczce w szkocką kratę pod­su­mo­wała to tak:

„Jakby przy­ła­pano go na malo­wa­niu po murach”.

Wszyst­kie gazety następ­nego dnia infor­mo­wały o nie­do­szłej kra­dzieży. Ludzie dzi­wili się, pełni hipo­kry­zji, że mit Gaitana budzi podobne emo­cje sie­dem­dzie­siąt sześć lat po jego śmierci, nie­któ­rzy nawet po raz n-ty porów­nali to zabój­stwo z zabój­stwem Ken­nedy’ego sprzed ponad pięć­dzie­się­ciu lat, które wciąż nie prze­sta­wało fascy­no­wać. Przy­po­mi­nali, jakby była potrzeba, nie­prze­wi­dziane kon­se­kwen­cje mor­der­stwa: mia­sto pło­nące od ludo­wych pro­te­stów, snaj­pe­rzy roz­miesz­czeni na dachach, strze­la­jący do wszyst­kich jak leci, kraj pogrą­żony w woj­nie przez kilka kolej­nych lat. Te same infor­ma­cje powta­rzały się wszę­dzie, mniej lub bar­dziej szcze­gó­łowo, mniej lub bar­dziej melo­dra­ma­tycz­nie, mniej lub bar­dziej okra­szone obra­zami, na przy­kład zdję­ciami tłumu, który wła­śnie zlin­czo­wał mor­dercę i cią­gnie jego pół­na­gie ciało Siódmą Aleją w kie­runku Pałacu Pre­zy­denc­kiego, ale żadne medium nie odwa­żyło się na spe­ku­la­cję, choćby nawet cał­ko­wi­cie pozba­wioną pod­staw, na temat praw­dzi­wych powo­dów, które przy­wio­dły męż­czy­znę nie­bę­dą­cego sza­leń­cem do próby kra­dzieży podziu­ra­wio­nego ubra­nia słyn­nej ofiary zabój­stwa. Nikt nie zadał sobie tego trudu, a potem dzien­ni­ka­rze zaczęli powoli zapo­mi­nać o Car­lo­sie Car­ballu. Kolum­bij­czycy przy­tło­czeni codzienną prze­mocą, nad którą nie mają nawet czasu się zafra­so­wać, pozwo­lili, żeby ten nie­groźny w grun­cie rze­czy czło­wiek roz­pły­nął się jak cień w wie­czor­nym mroku. Nikt wię­cej o nim nie myślał.

To mię­dzy innymi jego histo­rię chcę opo­wie­dzieć. Nie twier­dzę, że dobrze go zna­łem, ale osią­gnę­li­śmy pewien poziom zaży­ło­ści, jaki osią­gają jedy­nie ci, któ­rzy pra­gną się nawza­jem oszu­kać. Aby zacząć swoją opo­wieść (jak prze­czu­wam, i prze­ga­daną, i nie­kom­pletną), muszę wspo­mnieć o czło­wieku, który nas sobie przed­sta­wił, gdyż to, co spo­tkało mnie póź­niej, nabie­rze sensu dopiero, kiedy zre­la­cjo­nuję, w jakich oko­licz­no­ściach poja­wił się w moim życiu Fran­ci­sco Bena­vi­des. Wczo­raj spa­ce­ru­jąc po cen­trum Bogoty – tu roze­grała się część opi­sy­wa­nych przeze mnie wyda­rzeń – i pró­bu­jąc upew­nić się raz jesz­cze, że nic mi nie umknęło pod­czas bole­snej rekon­struk­cji, nagle zda­łem sobie sprawę, że zapy­tuję na głos, w jaki spo­sób dowie­dzia­łem się tych rze­czy, bez któ­rych być może byłoby mi lepiej; jak to się stało, że spę­dzi­łem tyle czasu, myśląc o tam­tych umar­łych, z nimi dzie­ląc życie, roz­ma­wia­jąc, słu­cha­jąc ich lamen­tów i samemu lamen­tu­jąc, że nie mogę zro­bić nic, żeby ulżyć im w cier­pie­niu. I ku swo­jemu zdu­mie­niu stwier­dzi­łem, że wszystko zaczęło się od pew­nych słów, rzu­co­nych lekko przez dok­tora Bena­vi­desa, kiedy zapra­szał mnie do swo­jego domu. W tam­tej chwili sądzi­łem, że godzę się dla­tego, bo nie wypada ską­pić czasu oso­bie, która swój poświę­ciła mi w trud­nym momen­cie; spo­dzie­wa­łem się, że wizyta będzie czystko kur­tu­azyjna, okaże się jedną z tak wielu życio­wych bła­ho­stek. Nie mogłem wie­dzieć, jak bar­dzo się mylę, tej nocy bowiem została wpra­wiona w ruch machina prze­ra­że­nia, a zatrzy­mać ją miała dopiero ta książka; książka napi­sana jako próba oczysz­cze­nia się ze zbrodni, któ­rych wpraw­dzie nie popeł­ni­łem, ale które odzie­dzi­czy­łem.

Fran­ci­sco Bena­vi­des nale­żał do grona cie­szą­cych się naj­lep­szą repu­ta­cją chi­rur­gów w naszym kraju, był miło­śni­kiem whi­sky sin­gle malt i zapa­lo­nym czy­tel­ni­kiem, acz­kol­wiek ni­gdy nie omiesz­kał zazna­czać, że bar­dziej inte­re­suje go histo­ria niż fik­cja, i jeśli prze­czy­tał któ­rąś z moich powie­ści, to tylko ze względu na sen­ty­ment, jaki żywi dla swo­ich pacjen­tów. Ja, ści­śle rzecz ujmu­jąc, nie byłem jego pacjen­tem, ale skon­tak­to­wa­li­śmy się po raz pierw­szy wła­śnie z powodu moich pro­ble­mów zdro­wot­nych. Pew­nej nocy w 1996 roku, kilka tygo­dni po prze­pro­wadzce do Paryża, pró­bo­wa­łem roz­szy­fro­wać esej Geo­r­ges’a Pereca, kiedy poczu­łem jakieś dziwne zgru­bie­nie pod prawą kością szczę­kową. Przy­po­mi­nała kulkę pod skórą. Przez następ­nych kilka dni kulka uro­sła, ale ja byłem tak sku­piony na zmia­nie w moim życiu, na zgłę­bia­niu reguł nowego mia­sta i pró­bach zna­le­zie­nia w nim swo­jego miej­sca, że nie zwra­ca­łem na to uwagi. Minęło kilka kolej­nych dni, a ja mia­łem tak spuch­niętą śli­niankę, że znie­kształ­cała mi twarz; ludzie na ulicy patrzyli na mnie współ­czu­jąco, a jedna kole­żanka z roku prze­stała odpo­wia­dać mi na dzień dobry z obawy przed zara­że­niem się jakąś nie­znaną cho­robą. Zaczęły się bada­nia, cały legion pary­skich leka­rzy nie zdo­łał posta­wić traf­nej dia­gnozy, jeden z nich, któ­rego nazwi­ska nie chcę sobie przy­po­mnieć, odwa­żył się nawet zasu­ge­ro­wać chło­niaka. Wtedy moja rodzina zwró­ciła się do Bena­vi­desa, żeby zapy­tać, czy to moż­liwe. Nie był on wpraw­dzie spe­cja­li­stą od onko­lo­gii, ale przez ostat­nie lata zaj­mo­wał się cho­rymi w sta­dium ter­mi­nal­nym, robił to po godzi­nach i za darmo. I cho­ciaż nie­zbyt odpo­wie­dzialne było dia­gno­zo­wać kogoś, kto zna­lazł się po dru­giej stro­nie oce­anu, szcze­gól­nie w epoce, kiedy tele­fony nie prze­sy­łały zdjęć, a kom­pu­tery nie miały wbu­do­wa­nych kamer, to jed­nak Bena­vi­des nie poża­ło­wał swego czasu, wie­dzy i intu­icji, a jego trans­oce­aniczne wspar­cie pomo­gło mi tak bar­dzo jak osta­teczna dia­gnoza. „Gdyby miał pan to, czego szu­kają”, powie­dział mi przez tele­fon, „już dawno by to zna­leźli”. Pokrętna logika tego zda­nia była dla mnie jak koło ratun­kowe rzu­cone toną­cemu; ten, kto się go chwyta, nie zasta­na­wia się, czy aby nie jest dziu­rawe.

Po kilku tygo­dniach (spę­dzi­łem je zawie­szony w jakimś bez­cza­sie, roz­my­śla­jąc cią­gle o bar­dzo kon­kret­nej moż­li­wo­ści, że moje życie dobie­gnie końca po zale­d­wie dwu­dzie­stu trzech latach, a jed­no­cze­śnie tak ogłu­szony tym cio­sem, że nie zdo­ła­łem poczuć praw­dzi­wego stra­chu ani praw­dzi­wego smutku) pewien inter­ni­sta – przy­pad­kiem pozna­łem go w Bel­gii – czło­nek Leka­rzy bez Gra­nic, świeżo po powro­cie z ogar­nię­tego kosz­ma­rem Afga­ni­stanu, rzu­cił okiem i roz­po­znał u mnie postać gruź­licy ata­ku­ją­cej węzły chłonne, nie­wy­stę­pu­jącą już w Euro­pie, ale wciąż spo­ty­kaną (jak mi powie­dziano bez cudzy­słowu, któ­rego użyję teraz) w „trze­cim świe­cie”. Przy­jęto mnie do szpi­tala w Liege, zamknięto w ciem­nej sali, zro­biono bada­nie, od któ­rego paliła mnie krew, znie­czu­lono mnie, otwo­rzono prawą stronę twa­rzy pod kością szczę­kową, żeby pobrać próbkę węzła chłon­nego i zosta­wić do hodowli; po tygo­dniu labo­ra­to­rium potwier­dziło dia­gnozę, którą przy­były z Afga­ni­stanu lekarz posta­wił bez tak kosz­tow­nych badań. Przez dzie­więć mie­sięcy przyj­mo­wa­łem trzy anty­bio­tyki, które bar­wiły mój mocz na kolor jaskra­wo­po­ma­rań­czowy; opuch­nięty węzeł powoli się zmniej­szał, aż pew­nego ranka poczu­łem wil­goć na poduszce i uświa­do­mi­łem sobie, że guz pękł. Potem rysy mojej twa­rzy powró­ciły do nor­mal­no­ści (z wyjąt­kiem dwóch blizn, jed­nej dys­kret­nej i tej po zabiegu chi­rur­gicz­nym, bar­dziej rzu­ca­ją­cej się w oczy) i w końcu mogłem zosta­wić ten epi­zod za sobą, cho­ciaż przez wszyst­kie minione lata nie zdo­ła­łem zapo­mnieć o nim cał­ko­wi­cie, gdyż bli­zny nie­ustan­nie każą mi wra­cać do niego pamię­cią. Poczu­cie wdzięcz­no­ści dla dok­tora Bena­vi­desa towa­rzy­szyło mi od tam­tej pory. A kiedy dzie­więć lat póź­niej spo­tka­li­śmy się po raz pierw­szy, od razu przy­szło mi do głowy, że nie podzię­ko­wa­łem mu tak, jak powi­nie­nem. Być może z tego powodu tak szybko zaak­cep­to­wa­łem jego poja­wie­nie się w moim życiu.

Spo­tka­li­śmy się przy­pad­kiem w kawiarni kli­niki Santa Fe. Moja żona leżała tu od pięt­na­stu dni, sta­ra­li­śmy się sta­wić czoło oko­licz­no­ściom, które zmu­siły nas do prze­dłu­że­nia pobytu w Bogo­cie. Wylą­do­wa­li­śmy w sto­licy na początku lipca, dzień po Świę­cie Nie­pod­le­gło­ści, z zamia­rem spę­dze­nia euro­pej­skich let­nich waka­cji z rodzi­nami i powrotu do Bar­ce­lony odpo­wied­nio wcze­śnie przed prze­wi­dzianą datą porodu. Ciąża do dwu­dzie­stego czwar­tego tygo­dnia prze­bie­gała pod­ręcz­ni­kowo, za co byli­śmy wdzięczni każ­dego dnia; wie­dzie­li­śmy bowiem, że ciąża bliź­nia­cza z defi­ni­cji przy­pi­sy­wana jest do kate­go­rii wyso­kiego ryzyka. Ta nor­mal­ność skoń­czyła się pew­nej nie­dzieli, kiedy po nocy dziw­nych dole­gli­wo­ści i bólów odwie­dzi­li­śmy dok­tora Ricarda Ruedę, spe­cja­li­stę od lecze­nia nie­płod­no­ści, który poma­gał nam od początku. Po dokład­nym bada­niu USG prze­ka­zał nam wia­do­mość.

„Niech pan poje­dzie do domu po rze­czy”, powie­dział. „Pań­ska żona na razie tu zostaje”.

Wyja­śnił nam, co się dzieje, tonem i sło­wami osoby, która ogła­sza wia­do­mość o poża­rze w sali kino­wej; nie może zlek­ce­wa­żyć powagi sytu­acji, ale musi zacho­wać umiar, żeby ludzie nie poza­bi­jali się, ucie­ka­jąc w popło­chu. Opo­wie­dział szcze­gó­łowo, na czym polega nie­wy­dol­ność szyjki macicy, zapy­tał M, czy miała skur­cze, a na koniec oznaj­mił, że konieczny będzie pilny zabieg, żeby opóź­nić nie­od­wra­calny pro­ces, który bez naszej wie­dzy już się roz­po­czął. Potem dodał – loka­li­zu­jąc ogień, sta­ra­jąc się zapo­biec wybu­chowi paniki – że musimy się pogo­dzić z per­spek­tywą przed­wcze­snego porodu; teraz cho­dziło o to, żeby w tej nie­ko­rzyst­nej sytu­acji opóź­nić go jak naj­bar­dziej, od tego, ile czasu uda się zyskać, zależą szanse na prze­ży­cie naszych córek. Jed­nym sło­wem zaczę­li­śmy wyścig z kalen­da­rzem, wie­dzie­li­śmy, że nie możemy go prze­grać, bo porażki tego kali­bru ruj­nują życie. Od tej chwili wszyst­kie dzia­ła­nia miały na celu opóź­nić poród. Kiedy nad­szedł wrze­sień, M spę­dziła już dwa mie­siące w sali na pierw­szym pię­trze kli­niki, miała zakaz wsta­wa­nia z łóżka i codzien­nie pod­da­wana była bada­niom, które wysta­wiały na próbę naszą wytrzy­ma­łość, odwagę i nasze nerwy.

Codzien­nym rytu­ałem stały się zastrzyki z kor­ty­zonu, mające przy­spie­szyć doj­rze­wa­nie płuc naszych nie­na­ro­dzo­nych córek, pobra­nia krwi tak czę­ste, że żona miała pokłute całe ręce, nie­koń­czące się USG, nie­kiedy nawet dwu­go­dzinne, mające usta­lić stan mózgów, krę­go­słu­pów, dwóch serc biją­cych szyb­ciutko, ale ni­gdy w jed­nym ryt­mie. Noce nie były spo­koj­niej­sze. Pie­lę­gniarki wcho­dziły co chwilę, noto­wały coś na kar­cie pacjenta, zada­wały pyta­nia, a cią­głe nie­wy­spa­nie i napię­cie, w któ­rym żyli­śmy, spra­wiały, że czu­li­śmy się nie­ustan­nie ziry­to­wani. M zaczęła mieć skur­cze, któ­rych jesz­cze nie czuła; żeby je zmniej­szyć (ni­gdy nie dowie­dzia­łem się, czy cho­dziło o ich czę­sto­tli­wość czy o siłę), poda­wano jej lek o nazwie Ada­lat, któ­rego dzia­ła­nie uboczne pole­gało na ude­rze­niach gorąca, zmu­sza­ją­cych mnie do otwie­ra­nia na oścież okna sali i spa­nia w lodo­wa­tym zim­nie bogo­tań­skich nocy. Cza­sami kiedy chłód albo cią­głe wizyty pie­lę­gnia­rek sku­tecz­nie prze­pła­szały sen, sze­dłem prze­spa­ce­ro­wać się po wylud­nio­nej kli­nice; jeśli znaj­do­wa­łem jakiś oświe­tlony kącik, czy­ta­łem kilka stron Lolity w wyda­niu, z któ­rego okładki patrzył na mnie Jeremy Irons, albo snu­łem się kory­ta­rzami pogrą­żo­nymi w pół­mroku – o tej porze gaszono połowę neo­no­wych lamp – sze­dłem z naszej sali na oddział neo­na­to­lo­gii, a potem do pocze­kalni na oddziale chi­rur­gii jed­nego dnia. Pod­czas tych noc­nych prze­cha­dzek bia­łymi kory­ta­rzami pró­bo­wa­łem sobie przy­po­mnieć ostat­nie wyja­śnie­nia leka­rzy i usta­lić ryzyko, na jakie nara­żone byłyby dziew­czynki, gdyby uro­dziły się w tej chwili; potem pró­bo­wa­łem poli­czyć, jak dużo przy­brały na wadze w ciągu ostat­nich dni i czas, w jakim osią­gną mini­malną wagę konieczną do prze­ży­cia, i dzi­wi­łem się, że mój stan ducha zależy wyłącz­nie od tych, pra­co­wi­cie zli­cza­nych, przy­by­wa­ją­cych gra­mów. Ni­gdy jed­nak nie odda­la­łem się zbyt­nio od sali żony i przez cały czas mia­łem tele­fon w ręku, nie w kie­szeni, żeby być pew­nym, że go usły­szę. I patrzy­łem na niego czę­sto: żeby spraw­dzić, czy mam zasięg, że sygnał jest dobry, że córki nie uro­dzą się pod moją nie­obec­ność przez brak czte­rech kre­se­czek na małym sza­rym fir­ma­men­cie cie­kło­kry­sta­licz­nego wyświe­tla­cza.

Pod­czas jed­nej z tych noc­nych wycie­czek natkną­łem się na dok­tora Bena­vi­desa, choć wła­ści­wie to on mnie roz­po­znał. Mie­sza­łem znu­żony moją drugą kawę z mle­kiem, sie­dząc w głębi otwar­tego non stop baru, z daleka od grupy stu­den­tów robią­cych sobie chyba prze­rwę w trak­cie noc­nego dyżuru (na któ­rym w moim mie­ście, peł­nym drob­niej­szych i poważ­niej­szych aktów prze­mocy, zawsze jest duży ruch), w czy­ta­nej książce Lolita i Hum­bert Hum­bert zaczy­nali swoją podróż po Sta­nach Zjed­no­czo­nych, z motelu do motelu, zna­cząc kolejne par­kingi łzami i zaka­zaną miło­ścią, wpra­wia­jąc w ruch geo­gra­fię. To on do mnie pod­szedł, przed­sta­wił się skrom­nie i zapy­tał o dwie rze­czy: czy go pamię­tam i jak skoń­czyła się histo­ria moich węzłów chłon­nych. Zanim zdą­ży­łem mu odpo­wie­dzieć, przy­siadł się z wła­snym kub­kiem kawy, trzy­mał go mocno, jakby się bał, że ktoś mu go nagle wyrwie. Nie był to jeden z tych pla­sti­ko­wych kub­ków z obozu dla uchodź­ców, jakie dawali nam, ale solidny cera­miczny kubek poma­lo­wany w ciem­no­nie­bie­skie wzory: logo uni­wer­sy­tetu wyła­niało się nieco roz­pacz­li­wie spod małych dłoni, spod roz­cza­pie­rzo­nych pal­ców.

„I co pan tu robi o tej porze?”, zapy­tał.

Zda­łem mu lako­niczną rela­cję: zagro­że­nie przed­wcze­snym poro­dem, tydzień ciąży, roko­wa­nia. Ale szybko zorien­to­wa­łem się, że nie ma ochoty roz­ma­wiać na ten temat, więc odpo­wie­dzia­łem pyta­niem na pyta­nie: „A pan?”.

„Odwie­dza­łem pacjenta”, odparł.

„A co dolega pań­skiemu pacjen­towi?”

„Trudny do znie­sie­nia ból”, odpo­wie­dział bez owi­ja­nia w bawełnę. „Przy­sze­dłem zoba­czyć, czy mogę coś dla niego zro­bić”. A potem zmie­nił temat, ale nie mia­łem wra­że­nia, że unika odpo­wie­dzi. Bena­vi­des nie był osobą uni­ka­jącą roz­mów o bólu. „Czy­ta­łem pana książkę, tę o Niem­cach” powie­dział. „Kto by pomy­ślał, że mój pacjent wyro­śnie na pisa­rza”.

„Kto by pomy­ślał”.

„A w dodatku pisze rze­czy dla sta­rusz­ków”.

„Rze­czy dla sta­rusz­ków?”

„O latach czter­dzie­stych. O dru­giej woj­nie świa­to­wej. O dzie­wią­tym kwiet­nia, o tym wszyst­kim”.

Mówił o książce, którą wyda­łem rok wcze­śniej. Pomysł na nią powstał w 1999 roku, kiedy pozna­łem Ruth de Frank, nie­miecką Żydówkę, która ucie­kła przed pie­kłem nad­cią­ga­ją­cym nad Europę i zna­la­zła się w Kolum­bii w 1938 roku; była świad­kiem tego, jak kolum­bij­ski rząd, aliant alian­tów, zerwał sto­sunki dyplo­ma­tyczne z pań­stwami Osi i zaczął zamy­kać oby­wa­teli wro­gich państw – pro­pa­gan­dzi­stów albo sym­pa­ty­ków euro­pej­skich faszy­zmów – w luk­su­so­wych wiej­skich hote­li­kach zmie­nio­nych w obozy odosob­nie­nia. Pod­czas trzech dni inten­syw­nych wywia­dów mia­łem przy­jem­ność i przy­wi­lej wysłu­cha­nia tej kobiety obda­rzo­nej nie­po­spo­litą pamię­cią, która opo­wie­działa mi pra­wie całe swoje życie, a ja zano­to­wa­łem to na zbyt małych kart­kach notesu, jedy­nego, jaki mogłem dostać w pro­win­cjo­nal­nym hote­liku, gdzie się pozna­li­śmy. W całym pasjo­nu­ją­cym cha­osie życia Ruth, pły­ną­cego przez sie­dem­dzie­siąt lat na dwóch kon­ty­nen­tach, naj­bar­dziej szo­ku­jąca oka­zała się dla mnie jedna aneg­dota, chwila, kiedy jej żydow­ska rodzina ucie­ki­nie­rów – jeden z tych iro­nicz­nych zakrę­tów histo­rii – stała się ofiarą prze­śla­do­wań także w Kolum­bii, tylko dla­tego że miała nie­miec­kie oby­wa­telstwo. To nie­po­ro­zu­mie­nie (tak, wiem, „nie­po­ro­zu­mie­nie” jest sło­wem nie­od­po­wied­nim i nazbyt fry­wol­nym) stało się pierw­szym impul­sem do napi­sa­nia powie­ści, którą zaty­tu­ło­wa­łem Los infor­man­tes, a życie i wspo­mnie­nia Ruth de Frank zmie­niły się, znie­kształ­cone, jak to zwy­kle w fik­cji bywa, w naj­waż­niej­szą postać tej powie­ści, coś w rodzaju moral­nego kom­pasu tego fik­cyj­nego świata – Sarę Guter­man.

Ale owa powieść poru­szała rów­nież wiele innych kwe­stii. Roz­gry­wała się zasad­ni­czo w latach czter­dzie­stych i nie­unik­nione było, że histo­ria albo jej boha­te­ro­wie natkną się na wyda­rze­nia z 9 kwiet­nia 1948 roku. Posta­cie Los infor­man­tes roz­ma­wiają o tym tra­gicz­nym dniu; ojciec nar­ra­tora, wykła­dowca reto­ryki, wspo­mina z podzi­wem cudowne prze­mó­wie­nia Gaitana, jest rów­nież opis na dwóch krót­kich stro­nicz­kach, jak nar­ra­tor udaje się do cen­trum Bogoty, żeby odwie­dzić miej­sce zbrodni, jak sam czy­ni­łem to wie­lo­krot­nie, a Sara Guter­man, towa­rzy­sząca mu tego dnia, schyla się, żeby dotknąć szyn, po któ­rych w latach czter­dzie­stych jeź­dziły jesz­cze tram­waje. W bia­łej ciszy nocy w szpi­tal­nym barze, nad kub­kiem kawy, dok­tor wyznał mi, że wła­śnie ta scena – star­sza kobieta wycho­dząca na ulicę, na któ­rej Gaitán upadł postrze­lony, i doty­ka­jąca torów, po któ­rych już od dawna nie jeż­dżą tram­waje, jakby spraw­dzała puls zra­nio­nego zwie­rzę­cia – spra­wiła, że posta­no­wił mnie odszu­kać. „Bo ja też to zro­bi­łem”, powie­dział.

„Co takiego?”

„Poje­cha­łem do cen­trum. Zatrzy­ma­łem się przed tabli­cami. A nawet dotkną­łem torów”. Zawie­sił głos. Po chwili zapy­tał: „A pan od kiedy się tym inte­re­suje?”

„Nie wiem”, przy­zna­łem. „Chyba od zawsze. Jedno z moich pierw­szych opo­wia­dań było o dzie­wią­tym kwiet­nia. Na szczę­ście ni­gdy go nie opu­bli­ko­wano. Pamię­tam tylko, że pod koniec padał śnieg”.

„W Bogo­cie?”

„Tak, w Bogo­cie. Na ciało Gaitana. I na tory”.

„Rozu­miem”, powie­dział. „To dla­tego nie lubię czy­tać zmy­ślo­nych histo­rii”.

Tak zaczę­li­śmy roz­ma­wiać o 9 kwiet­nia. Zwró­ciło moją uwagę, że w odnie­sie­niu do tam­tych wyda­rzeń Bena­vi­des nie uży­wał słowa Bogo­tazo, gór­no­lot­nego prze­zwi­ska, jakim ochrzci­li­śmy tak dawno temu ów legen­darny dzień. Nie, Bena­vi­des zawsze poda­wał datę, cza­sem nawet kom­pletną, wraz z rokiem, jakby cho­dziło o poda­nie imie­nia i nazwi­ska osoby, która zasłu­guje na sza­cu­nek, albo jakby uży­wa­nie przy­domka było nie­grzecz­nym spo­ufa­la­niem się; w końcu trudno kum­plo­wać się z fascy­nu­ją­cymi nas wyda­rze­niami z prze­szło­ści. Zaczął sypać aneg­do­tami, ja sta­ra­łem się odpła­cić mu tym samym. Opo­wie­dział mi o inspek­to­rach Sco­tland Yardu wyna­ję­tych przez rząd do nad­zo­ro­wa­nia śledz­twa i o swo­jej krót­kiej wymia­nie kore­spon­den­cji z jed­nym z nich: bar­dzo uprzej­mym męż­czy­zną, który z cał­kiem świe­żym obu­rze­niem wspo­mi­nał dni swo­jego pobytu w Kolum­bii, kiedy to rząd doma­gał się codzien­nych rapor­tów z postę­pów w śledz­twie, rzu­ca­jąc mu jed­no­cze­śnie kłody pod nogi. Ja z kolei opo­wie­dzia­łem mu o swo­jej roz­mo­wie z Leti­cią González, ciotką mojej żony, któ­rej męża Juana Roę Cervan­tesa goniła grupka libe­ra­łów z macze­tami, gdyż pomy­lili go z zabójcą o tym samym imie­niu i nazwi­sku; kiedy pozna­łem Roę Cervan­tesa oso­bi­ście, sam opo­wie­dział mi o tych dniach zamętu, ale tym, co pamię­tał naj­wy­raź­niej (i wspo­mi­na­jąc wyda­rze­nie, z tru­dem powstrzy­my­wał łzy), była kara wymie­rzona mu przez zwo­len­ni­ków Gaitana – spa­lili jego biblio­tekę.

„No tak, nie­zła histo­ria, mieć takie imię i nazwi­sko”, przy­znał Bena­vi­des i się uśmiech­nął.

Wów­czas opo­wie­dział mi o rela­cji Her­nanda de la Esprielli, pacjenta z wybrzeża, który zna­lazł się w Bogo­cie pod­czas zamie­szek i spę­dził pierw­szą noc pod sto­sem tru­pów, uni­ka­jąc w ten spo­sób śmierci; ja z kolei opi­sa­łem mu swoją wizytę w domu Gaitana po tym, jak urzą­dzono tam muzeum i wysta­wiono na mane­ki­nie bez głowy, w szkla­nej witry­nie, jego gra­na­towy jak noc gar­ni­tur z dziu­rami po kulach w suk­nie (nie pamię­ta­łem dwiema czy trzema), żeby mogli to zoba­czyć wszy­scy zwie­dza­jący. Dyżu­ru­jący stu­denci już sobie poszli, a my jesz­cze przez pięt­na­ście, może dwa­dzie­ścia minut sie­dzie­li­śmy w barze, wymie­nia­jąc się aneg­do­tami z zapa­łem chłop­ców zdo­by­wa­ją­cych nowe karty do albu­mów z pił­ka­rzami. Ale dok­tor Bena­vi­des musiał w pew­nym momen­cie pomy­śleć, że zakłóca mi chwilę ciszy. Takie przy­naj­mniej mia­łem wra­że­nie; jak wszy­scy leka­rze przy­zwy­cza­jeni do cudzego bólu i tro­ski wie­dział, że pacjenci i ich bli­scy potrze­bują chwil samot­no­ści, kiedy nikt ich nie zaga­duje i nie muszą z nikim roz­ma­wiać. I wtedy się ze mną poże­gnał.

„Miesz­kam nie­da­leko”, powie­dział, ści­ska­jąc mi dłoń. „Kiedy będzie pan miał ochotę poga­wę­dzić o dzie­wią­tym kwiet­nia, niech pan do mnie zaj­rzy. Napi­jemy się whi­sky, opo­wiem panu kilka rze­czy. Na ten temat mogę roz­ma­wiać bez końca”.

Przez chwilę myśla­łem o tym, że są w Kolum­bii ludzie, dla któ­rych roz­ma­wia­nie o 9 kwiet­nia jest jak gra w sza­chy czy w karty, jak dzier­ga­nie na szy­dełku albo zbie­ra­nie znacz­ków. Nie ma ich już, prawdę mówiąc, zbyt wielu; odcho­dzili, nie pozo­sta­wia­jąc spad­ko­bier­ców ani nie two­rząc szkoły, zwy­cię­żeni przez bez­względną amne­zję gnę­biącą nie­ustan­nie ten biedny kraj. A jed­nak wciąż ist­nieją, bo zamor­do­wa­nie Gaitana – adwo­kata wywo­dzą­cego się z klas ludo­wych, który dotarł na szczyty kariery poli­tycz­nej, powo­ła­nego, by uwol­nić Kolum­bię od jej bez­li­to­snych elit; bły­sko­tli­wego mówcy potra­fią­cego prze­mie­szać w swo­ich prze­mó­wie­niach na pozór nie­moż­liwe do pogo­dze­nia wpływy Marksa i Mus­so­li­niego – jest czę­ścią naszej naro­do­wej mito­lo­gii, podob­nie jak zabój­stwo Ken­nedy’ego dla miesz­kańca Sta­nów Zjed­no­czo­nych, a dla Hisz­pana zamach stanu 23 lutego. Jak wszy­scy Kolum­bij­czycy dora­sta­łem, sły­sząc a to, że Gaitana zabili kon­ser­wa­ty­ści, a to, że libe­ra­ło­wie, że zabili go komu­ni­ści, że zagra­niczni szpie­dzy, że zabiła go klasa robot­ni­cza, bo poczuła się zdra­dzona, że zabiła go oli­gar­chia, bo poczuła się zagro­żona, i szybko przy­ją­łem do wia­do­mo­ści, jak wszy­scy zro­zu­mie­li­śmy to z cza­sem, że Juan Roa Sierra był tylko zbroj­nym ramie­niem spi­sku z powo­dze­niem utrzy­ma­nego w tajem­nicy. Może to wła­śnie jest przy­czyną mojej obse­sji na punk­cie tego dnia; ni­gdy nie darzy­łem postaci Gaitana bez­kry­tycz­nym podzi­wem, jaki zauwa­żam w sto­sunku do niego u innych, wydaje mi się, że ma ona wię­cej cieni, niż jeste­śmy skłonni przy­znać, wiem jed­nak, że mój kraj byłby lep­szym miej­scem, gdyby nie zamor­do­wano tego poli­tyka, a przede wszyst­kim mógł­bym spo­glą­dać spo­koj­niej w lustro, gdyby to zabój­stwo tyle lat póź­niej wciąż nie pozo­sta­wało bez­karne.

Dzie­wiąty kwiet­nia jest w kolum­bij­skiej histo­rii prze­pa­ścią. Ale jest też czymś wię­cej: samot­nym czy­nem, który pogrą­żył cały kraj w krwa­wej woj­nie, zbio­rową neu­rozą, która spra­wiła, że na ponad pół wieku prze­sta­li­śmy sobie ufać. Przez cały ten czas od chwili zbrodni, my, Kolum­bij­czycy, sta­ra­li­śmy się – bez­sku­tecz­nie – zro­zu­mieć, co wyda­rzyło się w ów pią­tek 1948 roku. Dla wielu stało się to mniej lub bar­dziej poważ­nym hobby, pochła­nia­ją­cym naszą ener­gię. Wiem, że ist­nieją oby­wa­tele Sta­nów Zjed­no­czo­nych – sam znam takich kilku – roz­ma­wia­jący przez całe życie o zabój­stwie Ken­nedy’ego, o naj­drob­niej­szych szcze­gó­łach, naj­trud­niej­szych do usta­le­nia deta­lach; wie­dzą oni, jakiej firmy buty miała na sobie tego dnia Jac­kie Ken­nedy, cytują z pamięci aka­pity raportu komi­sji War­rena. I są rów­nież Hisz­pa­nie – nie znam wpraw­dzie wielu, ale jed­nego ow­szem i to mi wystar­czy – cią­gle dys­ku­tu­jący nad nie­uda­nym zama­chem stanu 23 lutego 1981 roku w madryc­kim Kon­gre­sie Depu­to­wa­nych, potra­fiący z zamknię­tymi oczami zna­leźć ślady po strza­łach na sufi­cie sali obrad. Są tacy ludzie na całym świe­cie, tak sobie przy­naj­mniej wyobra­żam, odpo­wia­da­jący w ten spo­sób na spi­skowe teo­rie dzie­jów swo­ich kra­jów: zmie­niają je w opo­wieść powta­rzaną wciąż od nowa, jak powta­rza się dzie­ciom baśnie, a także w miej­sce pamięci i wyobraźni, wir­tu­alne miej­sce tury­stycz­nych wycie­czek, pod­czas któ­rych oży­wiamy na nowo nasze nostal­gie albo pró­bu­jemy zna­leźć coś, co nam zagi­nęło. Dok­tor, jak wydało mi się wów­czas, nale­żał do takich osób. Czy ja rów­nież się do nich zali­cza­łem? Bena­vi­des zapy­tał mnie,od kiedy się tym inte­re­suję, ja zaś napo­mkną­łem mu o opo­wia­da­niu napi­sa­nym w cza­sach stu­denc­kich. Ale nie zdra­dzi­łem jego genezy ani nie wspo­mnia­łem o chwili, w któ­rej powstało. Nie się­ga­łem do tego pamię­cią już od dawna i zasko­czyło mnie, że wła­śnie wtedy, pośród groź­nej teraź­niej­szo­ści, wspo­mnie­nia posta­no­wiły powró­cić.

Były to gorące dni 1991 roku. Od kwiet­nia 1984, kiedy to boss nar­ko­ty­kowy Pablo Esco­bar kazał zabić mini­stra spra­wie­dli­wo­ści Rodriga Larę Bonillę, wojna mię­dzy kar­te­lem z Medellín a pań­stwem kolum­bij­skim zdą­żyła wziąć sztur­mem moje mia­sto czy też zmie­nić je w teren swo­ich manew­rów. Bomby wybu­chały w miej­scach sta­ran­nie wybie­ra­nych przez nar­cos tak, żeby zabić ano­ni­mo­wych oby­wa­teli nie­bę­dą­cych w tej woj­nie stroną (cho­ciaż wszy­scy byli­śmy w tej woj­nie stroną, a wiara, że jest ina­czej, rów­nała się nie­win­no­ści, a może wręcz naiw­no­ści). W dwóch zama­chach – żeby podać przy­kład – zor­ga­ni­zo­wa­nych przed Dniem Matki w cen­trach han­dlo­wych zgi­nęło dwa­dzie­ścia jeden osób; kiedy indziej bomba pod­ło­żona na are­nie walki z bykami w Medellín zabiła dwa­dzie­ścia dwie osoby. Kolejne eks­plo­zje, kolejne krzy­żyki w kalen­da­rzu. Z upły­wem mie­sięcy zaczy­na­li­śmy rozu­mieć, że nie jeste­śmy wolni od zagro­że­nia – nikt z nas nie jest – bo każ­dego w każ­dym miej­scu i o każ­dej porze może zasko­czyć bomba. Miej­sca zama­chów z jakichś ata­wi­stycz­nych powo­dów, które nie bar­dzo potra­fi­li­śmy zrozu­mieć, odgra­dzano taśmami i nie było tam wstępu. Frag­menty mia­sta zostały nam ode­brane, zamie­nione, każde z osobna, w memento mori z kamie­nia i cegieł, a jed­no­cze­śnie docie­rało do nas nie­śmiałe jesz­cze poczu­cie, że oto nowy rodzaj losu (losu oddzie­la­ją­cego nas od śmierci, który wraz z losem decy­du­ją­cym o miło­ści są naj­waż­niej­sze i naj­bar­dziej aro­ganc­kie) poja­wił się w naszym życiu nie­wi­doczny i przede wszyst­kim nie­prze­wi­dy­walny jak fala ude­rze­niowa.

Tym­cza­sem zaczą­łem stu­dia na wydziale prawa miesz­czą­cym się w cen­trum Bogoty, w sta­rym, słu­żą­cym nie­gdyś za wię­zie­nie dla bojow­ni­ków o nie­pod­le­głość, sie­dem­na­sto­wiecz­nym klasz­to­rze, po któ­rego scho­dach nie­je­den zszedł wprost na szu­bie­nicę; aule o gru­bych murach wydały zaś na świat wielu pre­zy­den­tów, nie­mało poetów, a w nie­któ­rych nie­for­tun­nych przy­pad­kach także poetów pre­zy­den­tów. W salach wykła­do­wych nie roz­ma­wiano wcale o tym, co działo się poza nimi: deba­to­wa­li­śmy raczej nad tym, czy grupa spe­le­olo­gów uwię­ziona w jaskini ma prawo pozja­dać się nawza­jem; deba­to­wa­li­śmy nad tym, czy Shy­lock w Kupcu wenec­kim miał prawo żądać od Anto­nia funta jego ciała i czy tani kru­czek prawny Por­cji był rze­czy­wi­ście legalny. Na innych zaję­ciach (zna­ko­mi­tej ich czę­ści) nudzi­łem się w spo­sób nie­mal fizyczny, odczu­wa­łem coś w rodzaju dygotu w klatce pier­sio­wej, przy­po­mi­na­ją­cego lekki atak paniki. Pod­czas śmier­tel­nie nud­nych wykła­dów z prawa for­mal­nego i prawa mająt­ko­wego sia­dy­wa­łem w ostat­nich ław­kach i tam, osła­niany przez wie­lo­ko­lo­rowy mur ple­ców kole­gów, wyj­mo­wa­łem na pul­pit książki Bor­gesa albo Var­gasa Llosy, albo Flau­berta, o któ­rym czy­ta­łem u Var­gasa Llosy, albo Ste­ven­sona i Kafki, wspo­mi­na­nych przez Bor­gesa. Szybko dosze­dłem do wnio­sku, że nie ma sensu cho­dzić na zaję­cia tylko po to, żeby insce­ni­zo­wać tę aka­de­micką uzur­pa­cję; zaczą­łem waga­ro­wać, tra­cić czas na grę w bilard i dys­ku­sje o lite­ra­tu­rze, słu­chać w sali skó­rza­nych sof Casa Silva nagrań Leona de Gre­iffa albo Pabla Nerudy czy­ta­ją­cych swoje wier­sze albo włó­czy­łem się po oko­li­cach uni­wer­sy­tetu, bez żad­nej usta­lo­nej trasy ani zwy­cza­jo­wych ście­żek, z placu, na któ­rym prze­sia­dy­wali pucy­buci, sze­dłem do kawiarni na pla­cyku z fon­tanną Queveda, z uczęsz­cza­nych ławek w parku San­tan­der na ustronne i spo­koj­niej­sze w parku Palo­mar del Príncipe, z księ­garni Cen­tro Cul­tu­ral del Libro, z ich loka­lami o powierzchni metra kwa­dra­to­wego i zaan­ga­żo­wa­nymi księ­ga­rzami, któ­rzy potra­fili zdo­być każdą powieść laty­no­ame­ry­kań­skiego boomu, do Świą­tyni Idei, trzy­pię­tro­wej willi miesz­czą­cej księ­garnię i warsz­tat intro­li­ga­tor­ski; można tu było usiąść na scho­dach i pośród jazgotu maszyn, wdy­cha­jąc odu­rza­jący zapach kleju, poczy­tać cudze książki. Zaczą­łem pisać abs­trak­cyjne opo­wia­da­nia, jak Sto lat samot­no­ści pełne poetyc­kich eks­ce­sów, i inne, w któ­rych naśla­do­wa­łem inter­punk­cję sak­so­fo­ni­sty pod­pa­trzoną u Cor­ta­zara w Bestia­riu­szu czy dajmy na to w Circe. Pod koniec dru­giego roku stu­diów zro­zu­mia­łem coś, co wyklu­wało się we mnie od kilku mie­sięcy: że prawo mnie nie inte­re­suje i nie jest mi do niczego potrzebne, bo moją jedyną obse­sją jest czy­ta­nie fik­cji, z cza­sem chcia­łem się też nauczyć ją two­rzyć.

Pew­nego dnia coś się wyda­rzyło.

Pod­czas zajęć z histo­rii idei poli­tycz­nych roz­ma­wia­li­śmy o Hob­be­sie albo o Locke’u, albo o Mon­te­skiu­szu, kiedy z ulicy doszły nas echa wystrza­łów. Nasza sala znaj­do­wała się na ósmym pię­trze gma­chu przy Siód­mej Alei, z okien mie­li­śmy dosko­nały widok na jezd­nię i zachodni chod­nik. Sie­dzia­łem w ostat­nim rzę­dzie oparty ple­cami o ścianę i jako pierw­szy pod­nio­słem się, żeby wyj­rzeć przez okno: i tam, na chod­niku przed witry­nami sklepu papier­ni­czego Pan­ame­ri­cana leżała postrze­lona osoba, która wykrwa­wiała się na oczach gapiów. Poszu­ka­łem wzro­kiem strzelca, bez­sku­tecz­nie: nikt nie miał w ręku pisto­letu, nikt nie biegł, żeby znik­nąć za zba­wien­nym rogiem ulicy, nie zauwa­ży­łem też żad­nych głów odwra­ca­ją­cych się w kie­runku ucie­ka­ją­cego ani cie­kaw­skich spoj­rzeń, wycią­gnię­tych w jego kie­runku pal­ców – bogo­ta­nie bowiem nauczyli się już nie wtrą­cać w nie swoje sprawy. Ranny był w gar­ni­tu­rze, niczym urzęd­nik, nie miał jed­nak kra­wata, spod roz­pię­tej dzia­ni­no­wej mary­narki widzia­łem białą koszulę popla­mioną krwią. Nie ruszał się. Pomy­śla­łem: nie żyje. Wów­czas prze­chod­nie unie­śli ciało na rękach, ktoś zatrzy­mał biały samo­chód dostaw­czy z otwartą przy­czepą. Uło­żyli ciało na przy­cze­pie i jeden z tych, któ­rzy go prze­nie­śli, wsko­czył do niej. Zasta­na­wia­łem się, czy go znał, a może roz­po­znał w tam­tej chwili, czy był obok, kiedy padły strzały (może to jego wspól­nik mający roze­zna­nie w nie do końca bez­piecz­nych inte­re­sach), czy też powo­do­wały nim po pro­stu soli­dar­ność i zaraź­liwe współ­czu­cie. Nie cze­ka­jąc, aż świa­tło w alei Jime­neza zmieni się na zie­lone, biały wóz dostaw­czy uciekł z korka, skrę­ca­jąc gwał­tow­nie w lewo (domy­śli­łem się, że wiozą go do szpi­tala San José) i znik­nął mi z oczu.

Gdy zaję­cia dobie­gły końca, zsze­dłem z ósmego pię­tra na dzie­dzi­niec uni­wer­sy­tecki, uda­łem się na pla­cyk Rosa­rio, gdzie wzno­sił się pomnik zało­ży­ciela mia­sta don Gon­zala Jime­neza de Quesady, któ­rego zbroja i miecz zacho­wały się na zawsze w mojej pamięci ską­pane w gów­nie gołębi. Prze­spa­ce­ro­wa­łem się wąską Czter­na­stą Ulicą, zawsze chłodną, gdyż pro­mie­nie słońca docie­rają tu tylko wcze­snym ran­kiem, ni­gdy po dzie­wią­tej, i prze­sze­dłem przez Siódmą Aleję na wyso­ko­ści sklepu papier­ni­czego Pan­ame­ri­cana. Plama krwi lśniła na chod­niku jak jakiś zgu­biony przed­miot; prze­chod­nie obcho­dzili ją, wymi­jali i można było nawet uwie­rzyć, że to krew zra­nio­nego w wypadku czło­wieka i że oko­liczni miesz­kańcy, oglą­da­jąc ją od nie­pa­mięt­nych cza­sów, przy­zwy­cza­ili się do niej, nauczyli, jak w nią nie wdep­nąć. Plama była wiel­ko­ści otwar­tej dłoni. Pod­sze­dłem tak bli­sko, że mia­łem ją mię­dzy sto­pami, jak­bym chciał ją uchro­nić przed roz­dep­ta­niem, i wów­czas sam wła­śnie to zro­bi­łem: wdep­ną­łem w nią.

Zro­bi­łem to ostroż­nie, zale­d­wie czub­kiem mojego buta, jak wkłada się palce do wody, żeby spraw­dzić jej tem­pe­ra­turę. Zepsu­łem czy­sty, dobrze zazna­czony obrys plamy. Musia­łem wtedy poczuć nagły przy­pływ wstydu, gdyż unio­słem głowę, żeby zoba­czyć, czy nikt mnie nie obser­wuje i po cichu nie potę­pia mojego zacho­wa­nia (które miało w sobie coś z braku sza­cunku, a nawet pro­fa­na­cji), i odda­li­łem się stam­tąd, pró­bu­jąc nie wyko­ny­wać ruchów zwra­ca­ją­cych czy­ją­kol­wiek uwagę. Kilka kro­ków dalej znaj­do­wały się mar­mu­rowe płyty upa­mięt­nia­jące Jorge Elie­cera Gaitana. Przy­sta­ną­łem, żeby je prze­czy­tać, a raczej uda­wa­łem, że je czy­tam, potem prze­cią­łem Siódmą Aleję, idąc chod­ni­kiem alei Jime­neza, skrę­ci­łem za róg, wsze­dłem do Café Pasaje, zamó­wi­łem kie­li­szek czer­wo­nego wina i uży­łem ser­wetki, żeby oczy­ścić czu­bek buta. Mógł­bym zosta­wić tam ser­wetkę, na sto­liku kawiarni, pod por­ce­la­no­wym spodecz­kiem, ale wola­łem zabrać ją ze sobą, uwa­ża­jąc, żeby nie dotknąć gołą ręką krwi tego czło­wieka. Wyrzu­ci­łem ser­wetkę do pierw­szego napo­tka­nego kosza na śmieci. Nikomu o tym nie opo­wie­dzia­łem, ani tego dnia, ani póź­niej.

Następ­nego ranka wró­ci­łem na ten sam chod­nik. Plamy już nie było, został po niej zale­d­wie słabo widoczny ślad na sza­rym beto­nie. Zasta­na­wia­łem się, co mogło się stać z ran­nym męż­czy­zną, czy prze­żył wypa­dek, czy wraca do zdro­wia w towa­rzy­stwie żony i dzieci, czy też umarł i teraz w jakimś zakątku tego roz­ju­szo­nego mia­sta dobiega wła­śnie końca czu­wa­nie przy nim. Podob­nie jak poprzed­niego dnia, posze­dłem kilka kro­ków w stronę alei Jime­neza, zatrzy­ma­łem się przy mar­mu­ro­wych tabli­cach, ale tym razem prze­czy­ta­łem od początku do końca wszyst­kie napisy na każ­dej z nich i uświa­do­mi­łem sobie, że ni­gdy wcze­śniej tego nie zro­bi­łem. Gaitán, czło­wiek, o któ­rym w mojej rodzi­nie roz­ma­wiało się, odkąd się­gam pamię­cią, wciąż był nie­mal obcą mi osobą, nie­wy­raźną posta­cią prze­cha­dza­jącą się po moich mgli­stych wyobra­że­niach o histo­rii Kolum­bii. Tego samego dnia zacze­ka­łem na pro­fe­sora Fran­ci­sca Her­rerę, aż skoń­czy swoje lek­cje reto­ryki, i zapy­ta­łem, czy mogę zapro­sić go na piwo, żeby opo­wie­dział mi o 9 kwiet­nia.

„Lepiej na kawę z mle­kiem”, odparł. „Wra­cam potem do domu, nie chcę śmier­dzieć piwem”.

Fran­ci­sco Her­rera – dla przy­ja­ciół Pacho – był szczu­płym męż­czy­zną w dużych oku­la­rach w czar­nych pla­sti­ko­wych opraw­kach, oto­czo­nym sławą eks­cen­tryka. Mówił bary­to­nem, co nie prze­szka­dzało mu imi­to­wać któ­re­go­kol­wiek z naszych poli­ty­ków. Pod­sta­wo­wym wykła­da­nym przez niego przed­mio­tem była filo­zo­fia prawa, ale jego zna­jo­mość reto­ryki i talent do naśla­dow­nic­twa pozwo­liły mu zor­ga­ni­zo­wać popo­łu­dniowe zaję­cia, na któ­rych można było posłu­chać wiel­kich prze­mó­wień z histo­rii poli­tyki, od mowy Anto­niu­sza w Juliu­szu Ceza­rze do prze­mó­wie­nia Mar­tina Luthera Kinga, i roze­brać je na czyn­niki pierw­sze. Nie­rzadko zaję­cia były tylko pro­lo­giem; cho­dzi­li­śmy z Her­rerą potem do pobli­skiej knajpy, gdzie zapra­sza­li­śmy go na kie­li­sze­czek likieru, a on w zamian pre­zen­to­wał nam swoje naj­lep­sze imi­ta­cje słyn­nych mów, wzbu­dza­jąc cie­ka­wość, roz­ba­wie­nie, a cza­sem pro­wo­ku­jąc sar­ka­styczne komen­ta­rze przy sąsied­nich sto­li­kach. Naśla­do­wa­nie wystą­pień Gaitana szło mu szcze­gól­nie dobrze, orli nos i zacze­sane na bry­lan­tynę włosy two­rzyły ilu­zję podo­bień­stwa, ale naj­waż­niej­sze były zna­jo­mość jego życia i dzieła, dzięki któ­rym opu­bli­ko­wał krótką bio­gra­fię poli­tyka w wydaw­nic­twie uni­wer­sy­tec­kim; to wszystko prze­peł­niało każde z wypo­wia­da­nych przez niego zdań takim auten­ty­zmem, że przy­po­mi­nał wręcz medium pod­czas seansu spi­ry­ty­stycz­nego, a w jego wystą­pie­niach Gaitán powra­cał do żywych. Kie­dyś mu o tym powie­dzia­łem; gdy wygła­szał jego mowy, miało się wra­że­nie, że Gaitán go opę­tał. Uśmiech­nął się jak ktoś, kto poświę­cił całe życie jakiejś eks­tra­wa­gan­cji i nagle z nie­ma­łym zdu­mie­niem zdał sobie sprawę, że nie stra­cił czasu.

W drzwiach Café Pasaje – zatrzy­ma­li­śmy się, żeby wypu­ścić pucy­buta z drew­nianą skrzynką pod pachą – zapy­tał mnie, o czym kon­kret­nie chcę poroz­ma­wiać.

„Chciał­bym wie­dzieć, jak to dokład­nie było”, odrze­kłem. „Jak wyglą­dało zabój­stwo Gaitana”.

„A, to w takim razie nawet nie będziemy sia­dać. Niech pan pój­dzie ze mną, za róg ulicy”.

Tak też zro­bi­li­śmy, ruszy­li­śmy tam bez słowa, mil­cze­li­śmy, scho­dząc po scho­dach na pla­cyk od alei Jime­neza, dotar­li­śmy na róg i zacze­kali chwilę, żeby móc prze­ciąć Siódmą Aleję. Pacho poru­szał się jakby z pośpie­chem, a ja sta­ra­łem się dotrzy­mać mu kroku. Zacho­wy­wał się jak star­szy brat, który wyje­chał z domu, a teraz młod­szego opro­wa­dza po swoim nowym mie­ście. Minę­li­śmy mar­mu­rowe tablice, zasko­czyło mnie tro­chę, że Pacho nie zatrzy­mał się, żeby na nie spoj­rzeć, nawet nie poka­zał mi ich wycią­gniętą ręką ani ski­nie­niem głowy. Doszli­śmy do miej­sca, gdzie w 1948 roku stał budy­nek Agustína Nieta (uświa­do­mi­łem sobie, że zna­leź­li­śmy się tylko kilka kro­ków od miej­sca, gdzie jesz­cze wczo­raj była plama krwi, dziś zostały po niej tylko nie­wy­raźny cień i wspo­mnie­nie), i Pacho zapro­wa­dził mnie do prze­szklo­nych drzwi lokalu komer­cyj­nego.

„Pro­szę ich dotknąć”, powie­dział.

Przez chwilę nie rozu­mia­łem, o co mu cho­dzi.

„Mam dotknąć drzwi?”

„Tak, niech pan ich dotknie”, nale­gał, a ja posłu­cha­łem. „Bo przez te wła­śnie drzwi wyszedł Gaitán dzie­wią­tego kwiet­nia”, cią­gnął. „Oczy­wi­ście nie są to dokład­nie te same drzwi, bo budy­nek też nie jest ten sam, nie­dawno wybu­rzono gmach Agustína Nieta i posta­wiono ten na jego miej­scu. Ale umówmy się, że w tej chwili, dla nas, to są wła­śnie drzwi, przez które wyszedł Gaitán, a pan ich dotyka. Była mniej wię­cej pierw­sza po połu­dniu i Gaitán szedł na obiad z dwoma przy­ja­ciółmi. Był w dobrym humo­rze. A wie pan, dla­czego był w dobrym humo­rze?”

„Nie, Pacho”, odpo­wie­dzia­łem. Z budynku wyszła jakaś para, przez chwilę patrzyli na nas dziw­nie. „Niech mi pan wyja­śni dla­czego”.

„Bo poprzed­niego popo­łu­dnia wygrał sprawę w sądzie. Dla­tego się cie­szył”.

Obronę porucz­nika Cor­tesa oskar­żo­nego o zastrze­le­nie dzien­ni­ka­rza Eudora Gala­rzy Ossy nale­ża­łoby potrak­to­wać nie w kate­go­rii wygra­nego pro­cesu, ale uznać za cud. Gaitán wygło­sił poru­sza­jącą mowę obroń­czą, przy­zna­jąc, że porucz­nik zabił wpraw­dzie dzien­ni­ka­rza, ale uczy­nił to w spra­wie­dli­wej obro­nie wła­snego honoru. Zbrod­nia miała miej­sce przed dzie­się­ciu laty. Dzien­ni­karz, redak­tor naczelny gazety codzien­nej z Mani­za­les, pozwo­lił na opu­bli­ko­wa­nie arty­kułu kry­ty­ku­ją­cego znę­ca­nie się porucz­nika nad swo­imi żoł­nie­rzami; kiedy redak­tor Gala­rza sta­nął w obro­nie swo­jego repor­tera, który nie zro­bił nic innego, jak tylko powie­dział prawdę, porucz­nik wyjął pisto­let i oddał dwa strzały. Tak wyglą­dało zda­rze­nie. Ale Gaitán się­gnął po swój naj­wspa­nial­szy reto­ryczny arse­nał, żeby poru­szyć kwe­stię ludz­kich namięt­no­ści, honoru woj­sko­wego, poczu­cia obo­wiązku, obronny war­to­ści patrio­tycz­nych, pro­por­cjo­nal­no­ści mię­dzy znie­wagą a obroną, pew­nych oko­licz­no­ści będą­cych ujmą na hono­rze woj­sko­wego, w prze­ci­wień­stwie do cywila, i tego, jak żoł­nierz, bro­niąc swo­jego honoru, broni zara­zem całego spo­łe­czeń­stwa. Nie zasko­czyło mnie wcale, że Pacho zna na pamięć finał tej mowy. Zoba­czy­łem, jak nie­spiesz­nie prze­mie­nia się w Gaitana, co zda­rzyło mi się obser­wo­wać wcze­śniej wiele razy, usły­sza­łem jego zmie­niony głos, nie­bę­dący już niskim aksa­mit­nym gło­sem Fran­ci­sca Her­rery, ale wyż­szym Gaitana, naśla­do­wał nie tylko jego barwę, lecz także głę­boki oddech metro­nomu, sta­ran­nie zazna­czone spół­gło­ski i pod­nio­słe rytmy:

„Porucz­niku Cortés, nie wiem, co zade­cy­duje ława przy­się­głych, ale tłumy cze­kają nie­cier­pli­wie na tę decy­zję! Porucz­niku Cortés, nie potrze­buje pan mojej obrony. Pań­skie szla­chetne życie, pań­skie pełne bólu życie może wycią­gnąć do mnie rękę, a uści­snę ją, wie­dząc, że ści­skam dłoń czło­wieka honoru, peł­nego szla­chet­no­ści i dobroci!”

„Szla­chet­no­ści i dobroci”, powtó­rzy­łem.

„Paradne, prawda?” – zapy­tał Pacho. „Bała­mutna mani­pu­la­cja, ale przy tym maj­stersz­tyk. Maj­stersz­tyk wła­śnie dla­tego, że jest bała­mutną mani­pu­la­cją”.

„Bała­mutna, ale sku­teczna”, powie­dzia­łem.

„No wła­śnie”.

„Jeśli o to cho­dzi, Gaitán był praw­dzi­wym cza­ro­dzie­jem”.

„Zga­dzam się, był cza­ro­dzie­jem”, potwier­dził Pacho. „Był obrońcą wol­no­ści, ale oca­lił od wię­zie­nia zabójcę dzien­ni­ka­rza. I nikt nawet nie widział w tym sprzecz­no­ści. Morał: ni­gdy nie należy ufać wiel­kim mów­com”.

Tłum zgo­to­wał mu owa­cję, a potem wyniósł Gaitana na ramio­nach niczym tore­adora. Była pierw­sza dzie­sięć w nocy. Gaitán, zmę­czony ale zado­wo­lony, zgo­dził się na obo­wiąz­kowe świę­to­wa­nie, wzno­sił toa­sty ze zna­jo­mymi i obcymi i dotarł do domu o czwar­tej nad ranem. Pięć godzin póź­niej był już z powro­tem w swo­jej kan­ce­la­rii, ucze­sany i nie­ska­zi­tel­nie ubrany w trzy­czę­ściowy gar­ni­tur, ciem­no­gra­na­towy, pra­wie czarny w cie­niut­kie białe prążki. Przy­jął jakie­goś klienta, ode­brał kilka tele­fo­nów od dzien­ni­ka­rzy. Około pierw­szej w gabi­ne­cie zja­wiło się kilku przy­ja­ciół, chcieli mu tylko pogra­tu­lo­wać – byli tam mię­dzy innymi Pedro Eli­seo Cruz, Ale­jan­dro Val­lejo, Jorge Padilla. Jeden z nich, Pli­nio Men­doza Neira, zapro­sił wszyst­kich obec­nych na obiad, gdyż suk­ces poprzed­niej nocy nale­żało odpo­wied­nio uczcić.

„Zgoda”, powie­dział Gaitán, śmie­jąc się gło­śno. „Ale ostrze­gam, Pli­niu, że nie jestem tani”.

„Zje­chali windą, która znaj­do­wała się mniej wię­cej tutaj”, wyja­śnił Pacho, wska­zu­jąc na wej­ście do budynku (tego nowego). „Winda nie zawsze tam dzia­łała, bo cza­sem bra­ko­wało prądu. Tego dnia był. Tędy wyszli, niech pan spoj­rzy”. Spoj­rza­łem. „Zna­leźli się na ulicy. Pli­nio Men­doza wziął Gaitana pod ramię, o tak”. Pacho ujął mnie pod ramię i pro­wa­dził od drzwi na chod­nik Siód­mej Alei. Teraz musiał pod­nieść głos, gdyż nie osła­niała nas już ściana gma­chu i prze­szka­dzał mu szum samo­cho­dów i gwar prze­chod­niów. „Tam, po dru­giej stro­nie ulicy, na kinie Faenza wisiał afisz. Wyświe­tlali Rzym, mia­sto otwarte Ros­sel­li­niego. Gaitán stu­dio­wał w Rzy­mie i nie­wy­klu­czone, że pla­kat przy­kuł jego uwagę przez pro­ste sko­ja­rze­nie fak­tów. Ale ni­gdy się tego nie dowiemy, zawsze pozo­sta­nie tajem­nicą, co dzieje się w umy­śle czło­wieka na chwilę przed śmier­cią, jakie wspo­mnie­nia wra­cają z odmę­tów pamięci, jakie sko­ja­rze­nia. Tak czy owak, myśląc o Rzy­mie czy nie, myśląc o Ros­sel­li­nim czy nie, poczuł, że Pli­nio Men­doza odciąga go parę kro­ków na bok. Jakby chciał z nim prze­dys­ku­to­wać coś pouf­nego. I wie pan co? Być może chciał.

«Mam dla cie­bie pewną wia­do­mość, bar­dzo krótką», powie­dział Men­doza.

Wtedy zoba­czył, jak Gaitan staje jak wryty, potem zaczyna się cofać w kie­runku budynku, zasła­nia­jąc sobie twarz dłońmi, jakby chciał się ochro­nić. Roz­le­gły się – jeden po dru­gim – trzy strzały; po upły­wie sekundy padł czwarty. Gaitán runął na plecy.

«Co się stało, Jorge?», zapy­tał Men­doza.

Co za głu­pie pyta­nie”, stwier­dził Pacho. „Ale cie­kawe, czy komuś w takiej chwili przy­szłoby do głowy coś ory­gi­nal­niej­szego”.

„Nikomu”, przy­zna­łem.

„Men­doza dostrzegł zabójcę”, cią­gnął Pacho, „i chciał się na niego rzu­cić. Ale ten wyce­lo­wał do niego z pisto­letu, więc musiał się cof­nąć. Bał się, że też zosta­nie postrze­lony, i pró­bo­wał wró­cić do budynku, do drzwi, żeby się schro­nić”.

Pacho znów wziął mnie pod ramię. Wró­ci­li­śmy pod nie­ist­nie­jące drzwi gma­chu Agustína Nieta. Odwró­ci­li­śmy się, spo­glą­da­jąc na ruch na Siód­mej Alei, i Pacho pod­niósł rękę, żeby poka­zać mi miej­sce na chod­niku, gdzie leżał Gaitán. Z jego głowy cie­kła strużka krwi. „Tu stał Juan Roa Sierra, zabójca. Cze­kał na Gaitana przy wej­ściu do gma­chu Agustína Nieta. To oczy­wi­ście tylko przy­pusz­cze­nia. Po zbrodni świad­ko­wie twier­dzili, że widzieli, jak wszedł do budynku, jak jeź­dził windą w górę i na dół, co było zacho­wa­niem dość podej­rza­nym. Zwró­cili na niego uwagę. Ale nie można brać ich zeznań za pew­nik, po tak waż­nym wyda­rze­niu ludziom zaczyna się wyda­wać, że widzieli rze­czy podej­rzane. Nie­któ­rzy twier­dzili potem, że Roa miał na sobie szary gar­ni­tur w prążki, bar­dzo stary i znisz­czony. Inni, że gar­ni­tur był w prążki, ale koloru kawy. Jesz­cze inni, że nie było żad­nych prąż­ków. Trzeba wyobra­zić sobie zamie­sza­nie, krzyki świad­ków, ludzi bie­ga­ją­cych w kółko. Tak czy owak, Men­doza widział mor­dercę z miej­sca, gdzie teraz sto­imy. Zoba­czył, jak unosi broń i znów celuje do Gaitana, jakby zamie­rzał go dobić. Ale według Men­dozy Roa nie oddał kolej­nego strzału. Inny świa­dek stwier­dził, że ow­szem, strze­lił, kula odbiła się ryko­sze­tem od bruku i o mało co nie zabiła Men­dozy. Tam na rogu – Pacho wska­zał w kie­runku alei Jime­neza – stał poli­cjant. Men­doza zoba­czył, że waha się przez chwilę, a potem wyj­muje pisto­let i strzela do Roy Sierry. Roa zaczął ucie­kać na pół­noc, o tam, pro­szę spoj­rzeć”.

„Patrzę”.

„Potem odwró­cił się, jakby chciał prze­stra­szyć tych, co towa­rzy­szyli Gaita­nowi, nie wiem, czy pan mnie rozu­mie, jakby pró­bo­wał ase­ku­ro­wać się pod­czas ucieczki. I wtedy rzu­cili się na niego prze­chod­nie. Jedni mówią, że pobiegł za nim też poli­cjant, ten, który miał strze­lać, a może inny. Nie­któ­rzy, że poli­cjant zaszedł go od tyłu, wów­czas Roa uniósł ręce do góry i wtedy ludzie się na niego rzu­cili. Jesz­cze inni twier­dzą, że pró­bo­wał prze­biec na drugą stronę Siód­mej Alei, kie­ru­jąc się na wschód. Dopa­dli go tutaj, na kra­wę­dzi chod­nika, zanim zdą­żył to zro­bić. Kiedy przy­ja­ciele Gaitana zoba­czyli, że zabójca został schwy­tany, wró­cili do ran­nego, żeby spraw­dzić, czy mogą mu jakoś pomóc. Kape­lusz spadł mu z głowy i zna­lazł się o krok od ciała, które leżało w tej pozy­cji”, wyja­śnił Pacho, kre­śląc w powie­trzu poziome linie. „Rów­no­le­gle do jezdni. Ale zamie­sza­nie było tak wiel­kie, że każdy z przy­ja­ciół opo­wie­dział potem swoją wer­sję wyda­rzeń. Jedni, że głowa Gaitana wska­zy­wała połu­dnie, a stopy pół­noc, inni, że było odwrot­nie. Zga­dzali się co do jed­nego: miał otwarte, prze­ra­ża­jąco spo­kojne oczy. Ktoś, chyba Val­lejo, zauwa­żył, że z ust pły­nie mu krew. Ktoś inny krzyk­nął, żeby przy­nieść wody. Na par­te­rze budynku znaj­do­wał się bar El Gato Negro, wyszła z niego kel­nerka ze szklanką wody. Podobno krzy­czała: «Zabili nam Gaitan­cita». Ludzie pochy­lali się nad nim, chcieli go dotknąć jak świę­tego: jego ubra­nia, wło­sów. Wtedy nad­szedł Pedro Eli­seo Cruz, lekarz, przy­kuc­nął i spró­bo­wał zmie­rzyć mu puls.

«Żyje?», zapy­tał Ale­jan­dro Val­lejo.

«Ty po pro­stu zatrzy­maj tak­sówkę», odparł Cruz.

Ale tak­sówka, czarna tak­sówka pod­je­chała sama, zanim kto­kol­wiek zdą­żył ją zawo­łać”, cią­gnął Pacho. „Ludzie prze­py­chali się, żeby móc pod­nieść Gaitana i wło­żyć go do samo­chodu. Zanim to się stało, Cruz pod­szedł i zauwa­żył ranę w tyle głowy. Pró­bo­wał jej się przyj­rzeć, ale kiedy obró­cił lekko głowę Gaitana, ten zwy­mio­to­wał krwią. Ktoś zapy­tał, jak to widzi.

«Jest zgu­biony», odparł Cruz.

Gaitán wydu­sił z sie­bie kilka skarg”, powie­dział Pacho. „A wła­ści­wie jęków skargi”.

„Więc jesz­cze żył”, zauwa­ży­łem.

„Wtedy jesz­cze tak”, potwier­dził Pacho. „Kel­nerka z innej, znaj­du­ją­cej się nie­opo­dal kawiarni El Moilino albo El Inca, przy­się­gała póź­niej, że sły­szała, jak mówi: «Nie daj­cie mi umrzeć». Ale ja w to nie wie­rzę. Wie­rzę raczej w to, co mówił Cruz, że nie było już dla Gaitana ratunku. Wtedy zja­wił się czło­wiek z apa­ra­tem i zaczął robić mu zdję­cia”.

„Jak to, Pacho?”, zapy­ta­łem. „Więc są zdję­cia postrze­lo­nego Gaitana?”

„Tak sły­sza­łem, ow­szem. Sam ich nie widzia­łem, ale podobno są. Inna rzecz, czy prze­trwały do dziś. Trudno sobie teraz wyobra­zić, że coś tak waż­nego mogłoby się zagu­bić, prze­paść, dajmy na to, na jakimś stry­chu. Ale bar­dzo praw­do­po­dobne, że tak wła­śnie się stało. Bo jeśli było ina­czej, dla­czego ich nie znamy? Oczy­wi­ście moż­liwe rów­nież, że ktoś je znisz­czył. Te dni owiane są tak wielką tajem­nicą… No więc mniej wię­cej tak to się wszystko odbyło. Foto­graf prze­ci­snął się przez tłum, toru­jąc sobie drogę łok­ciami, i zaczął robić zdję­cia Gaita­nowi.

Jeden ze świad­ków zda­rze­nia się obu­rzył: «Po co foto­gra­fo­wać zabi­tego», powie­dział. «Niech pan lepiej zrobi zdję­cie mor­dercy».

Ale foto­graf tego nie zro­bił”, cią­gnął Pacho. „Ludzie nie­śli już Gaitana do tak­sówki. Cruz wsiadł razem z nim, a do innej tak­sówki, która nad­je­chała zaraz po niej, wsia­dła cała reszta. I ruszyli na połu­dnie, do kli­niki Cen­tral. Podobno w tam­tej chwili wiele osób wyjęło swoje chu­s­teczki, pochy­liło się nad miej­scem, gdzie wcze­śniej leżało ciało, i zaczęło ście­rać krew Gaitana. Ponoć póź­niej nad­biegł ktoś z kolum­bij­ską flagą i zro­bił to samo”.

„A Roa Sierra?”, – zapy­ta­łem.

„Roę Sierrę zła­pał poli­cjant, pamięta pan?”

„Tak, tutaj, nie­da­leko budynku”.

„Pra­wie na rogu. Roa Sierra cofał się w kie­runku alei Jime­neza, kiedy poli­cjant zaszedł go od tyłu i przy­sta­wił mu lufę do ple­ców.

«Niech pan mnie nie zabija, sier­żan­cie», popro­sił Roa.

Tym sier­żan­tem oka­zał się pod­ofi­cer wra­ca­jący ze służby (wyjął mu z ręki niklo­wany pisto­let i wsu­nął go sobie do kie­szeni spodni). Potem zła­pał go za ramię.

Nazy­wał się Jiménez”, powie­dział Pacho. „Sier­żant Jiménez patro­lu­jący aleję Jime­neza; nie­kiedy wydaje mi się, że histo­rii cza­sem bra­kuje wyobraźni. No więc sier­żant pro­wa­dził Roę Sierrę, ale jakiś facet go dopadł i pobił, nie wiem, czy pię­ścią, czy jakąś skrzynką. Popchnął go tak, że Roa Sierra ude­rzył o witrynę sklepu, który znaj­do­wał się tutaj”. Pacho poka­zał drzwi budynku przy­le­ga­ją­cego nie­gdyś do gma­chu Agustína Nieta. „Nazy­wał się Faux, o ile dobrze pamię­tam, i tu była witryna, która się roz­biła, chyba mie­ścił się tu sklep Kodaka, ale nie jestem tego pewien. Nie wia­domo, czy z powodu pobi­cia, czy zde­rze­nia z witryną Roa zaczął krwa­wić z nosa.

Widząc napie­ra­ją­cych na nich ludzi, sier­żant Jiménez zaczął się roz­glą­dać za kry­jówką. Szedł na połu­dnie, przy fasa­dzie budynku. «To on», krzy­czał tłum, «to zabójca mece­nasa Gaitana». Sier­żant, cią­gnąc za ramię Roę, skie­ro­wał się ku wej­ściu do apteki Gra­nada, ale pod­czas tej krót­kiej drogi pucy­buci dopa­dli mor­dercę ze swo­imi cięż­kimi drew­nia­nymi skrzyn­kami.

Roa umie­rał ze stra­chu”, opo­wia­dał Pacho. „Ludzie, któ­rzy widzieli, jak strze­lał, Val­lejo i Men­doza, mówili póź­niej, że dostrze­gli na jego twa­rzy prze­raź­liwy gry­mas nie­na­wi­ści, nie­na­wi­ści, jaką żywią fana­tycy. Wszy­scy twier­dzili rów­nież, że w chwili, kiedy odda­wał strzały, Roa zacho­wy­wał się, jakby cał­ko­wi­cie nad sobą pano­wał. Ale póź­niej, kiedy oto­czyli go wście­kli pucy­buci, kiedy sypały się na niego ciosy i myślał – tak przy­naj­mniej sobie wyobra­żam – że tłum chce go zlin­czo­wać, wtedy cały fana­tyzm i pano­wa­nie nad sobą wypa­ro­wały. Został tylko strach. Zmiana była tak zaska­ku­jąca, że niektó­rzy świad­ko­wie myśleli, że było dwóch zabój­ców: fana­tyk i tchórz.

Mor­derca Gaitana był blady. Miał oliw­kową skórę i wyra­zi­ste rysy twa­rzy, dłu­gie włosy, dawno nie­ob­ci­nane, kil­ku­dniowy zarost pokry­wa­jący jego twarz cie­ni­stymi pla­mami. Wszystko to upo­dab­niało go do bez­pań­skiego psa. Inni świad­ko­wie twier­dzili, że wyglą­dał jak mecha­nik albo rze­mieśl­nik, jeden z nich upie­rał się nawet, że widział plamę oleju na ręka­wie gar­ni­turu. «Zlin­czo­wać zabójcę!», krzyk­nął ktoś. Z nosem zła­ma­nym od jed­nego z cio­sów Roa dał się wepchnąć do apteki Gra­nada. Pas­cal del Vec­chio, przy­ja­ciel Gaitana, popro­sił, żeby ukryć zabójcę, bo ina­czej tłum go zlin­czuje. Wepchnęli tam Roę, który wyda­wał się pogo­dzony z losem i nie sta­wiał oporu, zoba­czyli, jak przy­cup­nął w kącie, żeby nie być widzia­nym z ulicy. Ktoś opu­ścił meta­lowe żalu­zje. Jeden z pra­cow­ni­ków apteki pod­szedł do niego.

«Czemu zabi­łeś dok­tora Gaitana?», zapy­tał.

«Ach, pro­szę pana», odparł Roa, «to potężne sprawy, nie mogę mówić».

Pró­bo­wali roz­wa­lić żalu­zję”, cią­gnął Pacho. „Wła­ści­ciel prze­stra­szył się, że zde­mo­lują mu lokal, i sam otwo­rzył.

«Ludzie pana zabiją», nale­gał pra­cow­nik. «Niech pan mi powie, kto panu kazał».

«Nie mogę», odparł Roa.

Roa pró­bo­wał scho­wać się za kon­tu­arem, ale zła­pali go, zanim zdo­łał przez niego prze­sko­czyć”, tłu­ma­czył Pacho. „Dopa­dli go pucy­buci i wywle­kli na ulicę. Ale jesz­cze zanim to się stało, ktoś zna­lazł wózek trans­por­towy, wie pan, taki do prze­wo­że­nia towa­rów. Więc ktoś chwy­cił ten wózek i rzu­cił go na Roę. Ja zawsze sądzi­łem, że już w tym momen­cie Roa stra­cił przy­tom­ność. Na chod­niku bili go na­dal: pię­ściami, skrzyn­kami, kopali go w kro­cze. Podobno nawet ktoś kilka razy wbił w niego pióro. Zaczęli go cią­gnąć na połu­dnie, do Pałacu Pre­zy­denc­kiego. Jest zdję­cie, to słynne zdję­cie, które zro­bił ktoś z gór­nego pię­tra, kiedy ciżba była tro­chę dalej, mniej wię­cej na placu Boli­vara. Widać na nim ludzi wlo­ką­cych Roę, i widać Roę, a raczej jego mar­twe ciało. Kiedy go wle­kli, spa­dły z niego ubra­nia i został pra­wie nagi. To jedna z naj­bar­dziej maka­brycz­nych foto­gra­fii z tego maka­brycz­nego dnia. Roa już na niej nie żyje, co ozna­cza, że zmarł w jakimś punk­cie trasy pro­wa­dzą­cej od apteki Gra­nada. Cza­sem myślę o tym, że Roa sko­nał w tym samym momen­cie co Gaitán. Wie pan, o któ­rej dokład­nie godzi­nie zmarł Gaitán? O pierw­szej pięć­dzie­siąt pięć. Za pięć druga. To nie­wy­klu­czone, że umarł w tej samej chwili, co jego zabójca, prawda? Nie wiem, dla­czego to ważne, a raczej wiem, że to nie­ważne, ale cza­sami o tym myślę. Stąd powle­kli Roę Sierrę. Tu znaj­do­wała się apteka Gra­nada i stąd go zabrali. Być może, kiedy znaj­do­wał się w miej­scu, gdzie teraz sto­imy, już nie żył. Może umarł póź­niej. Nie wiemy i ni­gdy się tego nie dowiemy”.

Pacho zamilkł. Otwo­rzył dłoń, spoj­rzał w niebo.

„Cho­lera, zaczyna kro­pić”, powie­dział. „Chce pan wie­dzieć coś jesz­cze?”

Zna­leź­li­śmy się kilka kro­ków od miej­sca, gdzie postrze­lono nie tak dawno ano­ni­mo­wego męż­czy­znę. Zasta­na­wia­łem się, czy Pacho wie­dział o strze­la­ni­nie, ale potem wydało mi się to infor­ma­cją nie­zna­czącą, pustą, a pyta­nie o to wręcz bra­kiem sza­cunku dla czło­wieka, który tak hoj­nie podzie­lił się ze mną swoją wie­dzą. Pomy­śla­łem, że to byli bar­dzo różni zmarli, Gaitán i ten ano­ni­mowy męż­czy­zna, w dodatku ich śmierć dzie­liło wiele lat, a jed­nak ich dwie plamy krwi, ta, którą zebrali ludzie swo­imi chu­s­tecz­kami w 1948 roku, i ta, która popla­miła czu­bek mojego buta w roku 1991, w grun­cie rze­czy nie róż­niły się tak bar­dzo. Nie łączyło ich nic poza moją cho­ro­bliwą fascy­na­cją, ale to wystar­czyło, gdyż ta cho­ro­bliwa fascy­na­cja była rów­nie silna jak pły­nąca mi pro­sto z serca nie­zgoda na to mia­sto tam­tych lat, mia­sto mor­dercę, mia­sto cmen­tarz, mia­sto, w któ­rym każdy róg ma swo­ich pole­głych. To wła­śnie odkry­łem w sobie, nie bez prze­ra­że­nia; owo mroczne zacie­ka­wie­nie umar­łymi krą­żą­cymi po uli­cach Bogoty, tymi zabi­tymi teraz i tymi zabi­tymi kie­dyś. Miesz­ka­łem w roz­ju­szo­nym mie­ście, odwie­dza­łem miej­sca pew­nych zbrodni wła­śnie dla­tego, że mnie prze­ra­żały, śle­dzi­łem duchy zmar­łych gwał­towną śmier­cią wła­śnie dla­tego, że bałem się, iż sam padnę jej ofiarą. Nie­ła­two było to wyja­śnić, nawet takiemu czło­wie­kowi jak Pacho Her­rera.

„Nie, to już wszystko”, powie­dzia­łem. „Bar­dzo panu dzię­kuję”.

I patrzy­łem za nim, póki nie znik­nął w tłu­mie.

Tej nocy wró­ci­łem do domu i ciur­kiem napi­sa­łem sie­dem stron opo­wia­da­nia, w któ­rym rela­cjo­no­wa­łem, a może sta­ra­łem się zre­la­cjo­no­wać to, co usły­sza­łem od Pacha Her­rery, gdy spa­ce­ro­wa­li­śmy Siódmą Aleją, tym samym chod­ni­kiem, na któ­rym histo­ria mojego kraju doznała potęż­nego wstrząsu. Nie sądzę, żebym wtedy był świa­dom, jak bar­dzo opo­wieść Pacha zawład­nęła moją wyobraź­nią, nie zda­wa­łem sobie rów­nież sprawy, że w ciągu ostat­nich trzy­dzie­stu czte­rech lat to samo przy­da­rzyło się tysiącom Kolum­bij­czy­ków. Opo­wia­da­nie nie było dobre, ale było moje; nie zostało napi­sane gło­sem zapo­ży­czo­nym od Garcíi Marqu­eza ani Cor­ta­zara, ani Bor­gesa, jak wiele innych tek­stów, które popeł­ni­łem lub mia­łem popeł­nić w tym cza­sie, lecz zacho­wy­wało w swoim tonie i spoj­rze­niu coś, co po raz pierw­szy wydało mi się moje wła­sne. Poka­za­łem je Pachowi – jak mło­dzie­niec, który szuka apro­baty kogoś bar­dziej doświad­czo­nego – i od tam­tej pory zaczą­łem z nim nową rela­cję, zupeł­nie inną, bar­dziej poufałą, opartą na kole­żeń­stwie, a nie na auto­ry­te­cie. Kilka dni póź­niej zapy­tał, czy chcę odwie­dzić z nim dom Gaitana.

„Dom Gaitana?”

„Dom, w któ­rym miesz­kał, kiedy go zabito”, wyja­śnił Pacho. „Teraz oczy­wi­ście mie­ści się w nim muzeum”.

Zja­wi­li­śmy się więc pew­nego sło­necz­nego popo­łu­dnia w tym dużym dwu­pię­tro­wym gma­chu, do któ­rego od tam­tej pory nie wró­ci­łem, oto­czo­nym zie­le­nią (pamię­tam nie­wielki traw­nik i drzewo), zamiesz­ka­nym nie­ustan­nie przez ducha Gaitana. Na dole znaj­do­wał się stary tele­wi­zor, na któ­rym wyświe­tlano w kółko doku­ment poświę­cony jego życiu, dalej były gło­śniki wyplu­wa­jące nagra­nia z jego prze­mó­wień, na górze zaś, u szczytu sze­ro­kich scho­dów, witryna, w któ­rej wysta­wiano gar­ni­tur gra­na­towy jak noc. Obsze­dłem witrynę, szu­ka­jąc w tka­ni­nie śla­dów po kulach, a kiedy je odna­la­złem, ciarki prze­szły mi po ple­cach. Póź­niej uda­łem się do ogrodu na grób poli­tyka i sta­łem tam przez chwilę, przy­po­mi­na­jąc sobie wszystko, co opo­wie­dział mi Pacho, uno­si­łem głowę i patrzy­łem na poru­szane przez wiatr liście, i czu­łem na wło­sach cie­pło bogo­tań­skiego popo­łu­dnia. Wtedy Pacho wyszedł, nie dając mi czasu na poże­gna­nie, i zatrzy­mał tak­sówkę. Widzia­łem, jak zamyka drzwi, jak poru­sza ustami, poda­jąc adres, i zdej­muje oku­lary, jak czy­nimy to, żeby wyjąć papro­szek, który wpadł nam do oka, uwie­ra­jącą rzęsę, łzę, która mgli nam wzrok.

Wizyta u dok­tora Bena­vi­desa miała miej­sce kilka dni po naszej roz­mo­wie w kli­nice. W sobotę spę­dzi­łem dwie godziny na pię­trze z restau­ra­cjami i barami pobli­skiego cen­trum han­dlo­wego, żeby odmie­nić choć tro­chę rutynę posił­ków w szpi­tal­nej sto­łówce, potem prze­dłu­ży­łem sobie nieco wychodne i uda­łem się do księ­garni Librería Nacio­nal, gdzie zna­la­złem książkę José Avel­la­nosa, uzna­łem bowiem, że może oka­zać się przy­datna do powie­ści, którą wła­śnie pisa­łem. Była to pika­rej­ska i kapry­śna histo­ria o moż­li­wej wizy­cie Jose­pha Con­rada w Pana­mie, z każ­dym kolej­nym zda­niem rozu­mia­łem coraz lepiej, że pisa­nie jej miało tylko jeden cel – odwró­cić moją uwagę od zdro­wot­nych lęków, spra­wić, żebym cho­ciaż chwi­lami o nich zapo­mniał. Kiedy wró­ci­łem do sali, M wła­śnie pod­da­wano bada­niu czę­sto­tli­wo­ści jej nie­wy­czu­wal­nych skur­czów; do brzu­cha przy­cze­piono elek­trody, z usta­wio­nej przy łóżku maszyny sączył się elek­tryczny szum, a w tym szu­mie sły­chać było deli­katny a zara­zem fre­ne­tyczny taniec rysika po papie­rze mili­me­tro­wym. Z każ­dym skur­czem zapis zmie­niał się, linie pod­ska­ki­wały jak obu­dzone nagle zwie­rzę. „Wła­śnie miała pani skurcz”, oznaj­miła jedna z pie­lę­gnia­rek. „Poczuła go pani?”

A M musiała przy­znać, że nie, że i tym razem go nie poczuła; była tym zmar­twiona, jakby w jakiś absur­dalny spo­sób ją to iry­to­wało. Dla mnie nato­miast ten pokre­ślony papier był jed­nym z pierw­szych śla­dów, jakie zosta­wiały na świe­cie moje córki, i zasta­na­wia­łem się nawet, czy nie popro­sić pie­lę­gnia­rek, żeby pozwo­liły mi zro­bić kopię. Ale wtedy pomy­śla­łem: a jeśli wszystko pój­dzie nie tak? Jeśli poród się nie uda, dziew­czynki nie prze­żyją albo prze­żyją, ale nie będą zdrowe i w przy­szło­ści nie będzie czego upa­mięt­niać, a przede wszyst­kim czego świę­to­wać? Ta moż­li­wość cią­gle jesz­cze nie stra­ciła aktu­al­no­ści; ani leka­rze, ani bada­nia nie wyklu­czyły jej osta­tecz­nie. Pie­lę­gniarki ode­szły, a ja o nic ich nie popro­si­łem.

{: ._idGenObjectAttribute-1} —

„Jak wyszło bada­nie?”, zapy­ta­łem.

„Jak zwy­kle”, odparła M, uśmie­cha­jąc się smutno. „Uparły się, że chcą już wyjść, jakby umó­wiły się na randkę”. Po chwili dodała: „Ktoś coś dla cie­bie zosta­wił. Tam, na sto­liku”.

Była to pocz­tówka, którą roz­po­zna­łem natych­miast, a wła­ści­wie foto­gra­fia roz­miaru pocz­tów­ko­wego z napi­saną na odwro­cie wia­do­mo­ścią. Auto­rem zdję­cia był Sady González, nie tylko jeden z wiel­kich foto­gra­fów XX wieku, ale rów­nież par excel­lence świa­dek el Bogo­tazo. To było jedno z jego naj­bar­dziej zna­nych zdjęć. González zro­bił je w kli­nice Cen­tral, gdzie prze­wie­ziono Gaitana, by rato­wać mu życie. Kiedy je robił, było już wia­domo, że wysiłki leka­rzy poszły na marne, stwier­dzono zgon ran­nego, tro­chę pod­szy­ko­wano zwłoki i wpusz­czono do środka obcych, dla­tego Gaitán spo­wity jest prze­ście­ra­dłem – nie­ska­zi­tel­nie, nie­po­ko­jąco bia­łym – i oto­czony ludźmi. Nie­któ­rzy z nich to leka­rze: jeden poło­żył na prze­ście­ra­dle lewą dłoń z wiel­kim pier­ście­niem na palcu, jakby chciał nie dopu­ścić, żeby ciało spa­dło, inny, być może Pedro Eli­seo Cruz, patrzy w głąb, chyba na poli­cjanta, który usi­łuje zna­leźć się w kadrze (widać prze­czu­wał waż­kość chwili). Na lewo od kra­wę­dzi stoi dok­tor Anto­nio Arias, z pro­filu, patrzy w pustkę i na jego twa­rzy maluje się szcze­gólne przy­gnę­bie­nie, a może tylko mnie się wydaje szcze­gólne, bo dok­tor Arias jest jedy­nym, który nie spo­gląda na foto­grafa, auten­tyczny smu­tek nie pozwala mu dostrzec tego, co dzieje się w sali. Mię­dzy nimi leży Gaitán, ktoś unosi mu deli­kat­nie głowę – jego pozy­cja nie jest natu­ralna – żeby był dobrze widoczny na zdję­ciu, które zro­biono wła­śnie po to, żeby zaświad­czyć o śmierci cau­dilla, ja jed­nak sądzę, że udało się na nim osią­gnąć znacz­nie wię­cej, gdyż na twa­rzy Gaitana można dostrzec, jak mówi wiersz, który lubię, pospo­litą ano­ni­mo­wość bólu. Nie wiem, ile razy oglą­da­łem to zdję­cie wcze­śniej, ale tam, w sali kli­niki, obok mojej żony leżą­cej w łóżku, pomy­śla­łem, że ni­gdy wcze­śniej nie zwró­ci­łem uwagi na dziew­czynkę sto­jącą za Gaita­nem, teraz wyda­wało mi się, że to ona pod­trzy­muje głowę zmar­łego. Poka­za­łem M zdję­cie, a ona uznała, że nie mam racji, że robi to męż­czy­zna w oku­la­rach, bo dziew­czynka ma zaci­śnięte palce, a rękę trzyma pod takim kątem, że nie mogłaby niczego pod­trzy­mać. Chcia­łem wie­rzyć, że M się nie myli, ale nie mogłem; patrzy­łem na dłoń dziew­czynki i widzia­łem, jak pod­piera głowę Gaitana, która zda­wała się uno­sić nad bia­łym prze­ście­ra­dłem, i bar­dzo mnie to nie­po­ko­iło.

Na odwro­cie foto­gra­fii dok­tor Bena­vi­des napi­sał dłu­go­pi­sem żelo­wym (żeby litery nie roz­ma­zały się na pokry­tej folią powierzchni):

Sza­nowny Pacjen­cie!

Jutro, w nie­dzielę, urzą­dzam kola­cję. Petit comité, jak to mówią; piszę po fran­cu­sku, żeby spra­wić wra­że­nie bar­dziej uczo­nego. Cze­kam na Pana o 8, z wielką ochotą poroz­ma­wiam z Panem o rze­czach, które dziś już nikogo nie obcho­dzą. Wiem, że jest Pan zajęty waż­niej­szymi spra­wami, ale obie­cuję, posta­ram się, żeby nie żało­wał Pan tej decy­zji. Choćby ze względu na whi­sky.

Z ser­decz­no­ścią

FB

I tak oto następ­nego dnia, a był to 11 wrze­śnia, wyru­szy­łem na pół­noc Bogoty, tam gdzie mia­sto zaczyna się pruć, ustę­pu­jąc miej­sca cha­otycz­nej naprze­mien­nej sekwen­cji gro­dzo­nych osie­dli i cen­trów han­dlo­wych, a potem, bez uprze­dze­nia, wiel­kim pustym poła­ciom, gdzie­nie­gdzie wykwi­tają na nich poje­dyn­cze budowle, na które raczej nikt nie wydał pozwo­le­nia. W radiu mówiono o Nowym Jorku i zama­chach ter­ro­ry­stycz­nych z 2001 roku, a dzien­ni­ka­rze i ich roz­mówcy robili to, co miało stać się zwy­cza­jem pod­czas kolej­nych rocz­nic – wspo­mi­nali, gdzie byli tego dnia. A ja, gdzie byłem cztery lata wcze­śniej? W Bar­ce­lo­nie, koń­czy­łem wła­śnie jeść obiad. Nie mia­łem wtedy tele­wi­zora, więc nie wie­dzia­łem o niczym, dopóki nie zadzwo­nił Enri­que de Hériz: „Przyjdź do mnie, pospiesz się”, powie­dział. „Świat się wali”. Teraz jecha­łem Dzie­wiątą Aleją na pół­noc, a roz­gło­śnia powta­rzała audy­cje z tam­tego dnia; trans­mi­to­wane na żywo opo­wie­ści o tym, co się dzieje, pełne zdu­mie­nia i wście­kło­ści dekla­ra­cje tuż po zawa­le­niu się pierw­szej wieży, reak­cje poli­ty­ków nie­zdol­nych wyra­zić praw­dzi­wego obu­rze­nia nawet w tak dra­ma­tycz­nej sytu­acji. Jeden z komen­ta­to­rów stwier­dził, że sobie na to zasłu­żyli. „Kto?”, zapy­tał inny, rów­nie zasko­czony jak ja. „Stany Zjed­no­czone”, odpowie­dział pierw­szy. „Za dekady impe­ria­li­zmu i poni­ża­nia innych. Wresz­cie ktoś odpła­cił im pięk­nym za nadobne”. W tej chwili dojeż­dża­łem na miej­sce, ale nie myśla­łem już o adre­sie, który podał mi Bena­vi­des, lecz o mojej wizy­cie w Nowym Jorku osiem mie­sięcy po zama­chu, o roz­mo­wach z ludźmi, któ­rzy stra­cili wtedy kogoś bli­skiego, o tym, jak doświad­czy­łem bólu mia­sta, które odpowie­działo na ataki dziel­nie i soli­dar­nie. Mówca cią­gnął dalej swoją tyradę, a mnie cisnęła się na usta masa cha­otycz­nych odpo­wie­dzi, ale zdo­ła­łem powie­dzieć tylko – na głos i do nikogo – „Biedny skur­wy­syn”.

Dok­tor już cze­kał, jego syl­wetka wypeł­niała drzwi. Cho­ciaż był wyż­szy ode mnie zale­d­wie o pół głowy, mia­łem wra­że­nie, że należy do ludzi, któ­rzy się gar­bią, żeby nie ude­rzyć głową o nad­proże. Miał oku­lary w alu­mi­nio­wych opraw­kach, chyba z tych, któ­rych szkła zmie­niają odcień w zależ­no­ści od tego, jak inten­sywne jest świa­tło, wtedy w progu, pod chmu­rami, które prze­my­kały szybko nad naszymi gło­wami, przy­po­mi­nał mi szpiega z jakiejś powie­ści, kogoś w rodzaju Smi­leya, tylko nieco bar­dziej kor­pu­lent­nego, a przede wszyst­kim bar­dziej melan­cho­lij­nego. Mimo że miał nie­wiele ponad pięć­dzie­siąt lat, Bena­vi­des, w roz­pię­tym swe­trze, który nie chro­nił go zbyt dobrze przed chło­dem bogo­tań­skich wie­czo­rów, wywarł na mnie wra­że­nie czło­wieka zmę­czo­nego. Cudzy ból wycień­cza nas w mniej lub bar­dziej sub­telny spo­sób; Bena­vi­des przez wiele lat swo­jego życia musiał z nim obco­wać, dzie­lić z pacjen­tami ich cier­pie­nia i lęki, to współ­czu­cie wypom­po­wało z niego ener­gię. Czę­sto wydaje się nam, że ludzie sta­rzeją się szyb­ciej, kiedy rezy­gnują z pracy, cza­sem przy­pi­su­jemy winę za to pierw­szej rze­czy, jaka aku­rat przyj­dzie nam do głowy; temu, co wiemy o ich życiu, obser­wo­wa­nemu z daleka nie­szczę­ściu, cho­ro­bie, o któ­rej ktoś nam opo­wie­dział. Albo, jak w przy­padku Bena­vi­desa, spe­cy­fice jego zawodu, którą zna­łem na tyle dobrze, żeby go podzi­wiać, a raczej podzi­wiać jego odda­nie innym, i ubo­le­wać nad tym, że nie jestem taki jak on.

„Wcze­śnie pan przy­je­chał” powie­dział dok­tor. Zapro­wa­dził mnie na wewnętrzne patio, przez któ­rego świe­tlik sączyło się jesz­cze uko­śnie wie­czorne świa­tło; po kilku minu­tach oży­wio­nej roz­mowy znów powró­cił do mojej powie­ści, zapy­tał o żonę, jak się czuje, jakie imiona chcemy nadać naszym cór­kom, powie­dział, że on sam ma dwoje dwu­dzie­sto­let­nich już dzieci, córkę i syna; następ­nie wyja­śnił, że ławeczka, na któ­rej sie­dzę, była kie­dyś pod­kła­dem kole­jo­wym i on sam doro­bił jej nogi, potem poka­zał kołki w ścia­nie i powie­dział, że słu­żyły kie­dyś za śruby (nie znam ich tech­nicz­nej nazwy), któ­rymi przy­mo­co­wano ten pod­kład. On zaś, cią­gnął, sie­dział na krze­śle pocho­dzą­cym z hotelu w Popayán, który zawa­lił się pod­czas trzę­sie­nia ziemi w 1983 roku, a jedyna ozdoba na sto­ją­cym na środku sto­liku słu­żyła kie­dyś za śrubę okrę­tową statku towa­ro­wego. „Wciąż nie rozu­miem, dla­czego wyba­czają mi te dzi­wac­twa, no ale wyba­czają”, wyja­śnił. Dopiero póź­niej pomy­śla­łem, że dok­tor wysta­wiał mnie na próbę: spraw­dzał, czy podzie­lam jego irra­cjo­nalne zain­te­re­so­wa­nie przed­mio­tami z prze­szło­ści, owymi mil­czą­cymi duchami.

„No dobrze, chodźmy do środka, straszna tu wil­goć”, rzekł, a jego rysy twa­rzy to roz­my­wały się, to chwi­lami cał­kiem nikły w pół­mroku. „Chyba goście wresz­cie zaczęli się scho­dzić”.

Rze­czony petit comité nie oka­zał się wcale taki mały. Nie­wielki dom pełen był gości, więk­szość z nich mniej wię­cej w wieku gospo­da­rza; pomy­śla­łem, nie mając ku temu żad­nych prze­sła­nek, że to jego kole­dzy. Ludzie tło­czyli się przy stole w jadalni, każdy z tale­rzem w ręku, pró­bo­wali utrzy­mać chwiejną rów­no­wagę, nakła­da­jąc sobie mięsa na zimno czy sałatkę ziem­nia­czaną, albo sta­rali się przy­szpi­lić nie­sforne szpa­ragi, upar­cie ześli­zgu­jące się z widel­ców. Z nie­wi­docz­nych gło­śni­ków sączył się głos Billy Holi­day, a może była to Are­tha Fran­klin. Bena­vi­des przed­sta­wił mnie swo­jej żonie: Estela była nie­wy­soką kości­stą kobietą o arab­skim nosie, a jej szczery uśmiech łago­dził nieco iro­nię nie­ustan­nie obecną w jej spoj­rze­niu. Potem obe­szli­śmy pokój (powie­trze prze­sią­kło już zapa­chem dymu), Bena­vi­des chciał bowiem przed­sta­wić mi parę osób. Zaczął od męż­czy­zny w oku­la­rach z gru­bymi szkłami bar­dzo podob­nego, prze­mknęło mi przez myśl, do tego, który pod­trzy­my­wał głowę Gaitana na foto­gra­fii, i dru­giego, niskiego łysego wąsa­cza, który z tru­dem wyrwał rękę z ręki swo­jej żony o pofar­bo­wa­nych wło­sach, żeby się ze mną przy­wi­tać. „Mój pacjent”, mówił Bena­vi­des, przed­sta­wia­jąc mnie, i mia­łem wra­że­nie, że bawi go powta­rza­nie tego nie­win­nego kłam­stewka. Ja tym­cza­sem poczu­łem się nie­swojo, ogar­nął mnie nie­po­kój i bez trudu odkry­łem jego przy­czynę: jakaś część mojej świa­do­mo­ści pochło­nięta była tym, co też dzieje się u mojej – wciąż jesz­cze przy­szłej – rodziny, u dziew­czy­nek, które, na prze­kór nie­bez­pie­czeń­stwu, rosły w brzu­chu żony. I tak, prze­cha­dza­jąc się po domu Bena­vi­desa, dozna­łem zupeł­nie nowego lęku; roz­my­śla­łem, czy na tym wła­śnie – na takiej nie­spo­dzie­wa­nej samot­no­ści, na zabo­bon­nym prze­ko­na­niu, że naj­gor­sze dzieje się pod naszą nie­obec­ność – polega ojco­stwo, poża­ło­wa­łem, że pro­wa­dzę tu banalne roz­mowy, zamiast posie­dzieć przy M i pomóc jej w czym­kol­wiek, czego by potrze­bo­wała. Za moimi ple­cami ktoś recy­to­wał wiersz:

Ta róża zaświad­czyć może

miłość nie miłość, a prze­cież

Inną nie będzie miło­ścią.

Ta róża zaświad­czyć może,

o chwili, gdy sta­łaś się moją.

To był naj­gor­szy wiersz Leona de Gre­iffa, w każ­dym razie mnie wyda­wał się naj­bar­dziej nie­godny jego fan­ta­stycz­nego dorobku, ale znają go na pamięć wszy­scy Kolum­bij­czycy i nie­uchron­nie wykwita – nomen omen – na pew­nego rodzaju spo­tka­niach towa­rzy­skich. To w domu Bena­vi­desa było wła­śnie jed­nym z nich. I znów poża­ło­wa­łem, że przy­ją­łem zapro­sze­nie. Pod wiszącą paprotką obok prze­su­wa­nych drzwi do ogrodu, teraz już ciem­nego, stały dwie prze­szklone szafki, na które natych­miast zwró­ci­łem uwagę, gdyż przed­mioty w nich przy­po­mi­nały eks­po­naty muze­alne. Zatrzy­ma­łem się przed nimi, patrzy­łem nie­obec­nym wzro­kiem; z początku powo­do­wała mną chęć ucieczki od towa­rzy­skich obo­wiąz­ków, potem jed­nak zawar­tość tych sza­fek wzbu­dziła moją cie­ka­wość. Co to było?

„To mie­dziany kalej­do­skop”, wyja­śnił Bena­vi­des. Pod­szedł do mnie bez­sze­lest­nie i chyba czy­tał mi w myślach, a może po pro­stu przy­wykł do tego, że goście odwie­dza­jący go po raz pierw­szy stają przed szaf­kami i zadają pyta­nia. „A to jest praw­dziwy kolec skor­piona z Ama­zo­nii. To rewol­wer Le-Mat z tysiąc osiem­set pięć­dzie­sią­tego szó­stego roku. Szkie­let grze­chot­nika. Był wpraw­dzie mały, ale wie pan prze­cież, że to nie roz­miar się liczy”.

„Ma pan pry­watne muzeum”, powie­dzia­łem.

Spoj­rzał na mnie z wyraź­nym zado­wo­le­niem.„Mniej wię­cej”, przy­znał. „Zbie­ram te rze­czy od dawna”.

„Nie, mówię o całym domu. Cały ten dom jest pań­skim muzeum”.

Bena­vi­des uśmiech­nął się sze­roko i wska­zał na ścianę: zdo­biły ją dwie ramki (cho­ciaż nie wiem, czy w tym wypadku powi­nie­nem mówić o ozdo­bach, bo nie wywie­szono ich tam, żeby peł­niły funk­cję este­tyczną). „To okładka płyty Syd­neya Becheta”, powie­dział. Bechet zło­żył na niej pod­pis pod datą 2 maja 1959 roku. „A to”, wska­zał na nie­wielki mebel przy­su­nięty do szafki i nie­mal nie­wi­doczny, „jest waga, którą kie­dyś przy­wie­ziono mi z Chin”.

„Ory­gi­nalna?”, zapy­ta­łem głu­pio.

„Co do naj­mniej­szej czę­ści”, odparł Bena­vi­des. Urzą­dze­nie było prze­piękne: na pod­sta­wie z rzeź­bio­nego drewna, w kształ­cie litery T, z któ­rej ramion zwi­sały dwie szalki. „Widzi pan to zala­ko­wane pudełko? Są w nim oło­wiane odważ­niki, naj­ład­niej­sze na świe­cie. Poza tym chciał­bym pana z kimś poznać”.

Dopiero wtedy dotarło do mnie, że nie jest sam. Za moim gospo­da­rzem stał – jakby ukry­wa­jąc się nie­śmiało – męż­czy­zna o bla­dej cerze, w lewej ręce trzy­mał szklankę wody gazo­wa­nej. Miał sińce pod oczami, ale nie wyda­wał się star­szy od Bena­vi­desa. A jeśli o jego dziwny strój cho­dzi – brą­zowa mary­narka, koszula z wyso­kim kroch­ma­lo­nym koł­nie­rzy­kiem – uwagę zwra­cał czer­wony fular, inten­syw­nie czer­wony, pra­wie lśniący, w odcie­niu płachty tore­adora. Męż­czy­zna w czer­wonym fula­rze wycią­gnął miękką wil­gotną dłoń i przed­sta­wił się cichutko, może nie­pew­nie, może w spo­sób nieco znie­wie­ściały, tym tonem głosu, który zmu­sza roz­mówcę do nachy­le­nia się nad mówią­cym, żeby cokol­wiek zro­zu­mieć.

„Car­los Car­ballo”, powie­dział, wyraź­nie wyma­wia­jąc pierw­sze litery imie­nia i nazwi­ska. „Do usług”.

„Car­los to przy­ja­ciel rodziny”, oświad­czył Bena­vi­des. „Stary, bar­dzo stary. Nie pamię­tam cza­sów, kiedy go nie było”.

„Bo naj­pierw byłem przy­ja­cie­lem two­jego taty”, odparł męż­czy­zna.

„Naj­pierw stu­den­tem, potem przy­ja­cie­lem”, uści­ślił Bena­vi­des. „Odzie­dzi­czy­łem cię w spadku. Jak parę butów”.

„Stu­den­tem? Stu­den­tem czego?”

„Mój ojciec wykła­dał na Uni­wer­sy­te­cie Naro­do­wym”, wyja­śnił Bena­vi­des. „Uczył przy­szłych praw­ni­ków medy­cyny sądo­wej. Kie­dyś panu opo­wiem, Vásquez. Zapa­mię­ta­łem kilka świet­nych aneg­dot”.

„O tak”, potwier­dził Car­ballo. „Był naj­lep­szym wykła­dowcą na świe­cie. Wielu z nas odmie­nił życie”. Mówił to z poważną miną, mia­łem nawet wra­że­nie, że się wypro­sto­wał. „Wspa­niały umysł”.

„Kiedy umarł?”, zapy­ta­łem.

„W osiem­dzie­sią­tym siód­mym”, odpo­wie­dział Bena­vi­des.

„Dwa­dzie­ścia lat temu”, wes­tchnął Car­ballo. „Jak ten czas leci”.

Zdzi­wiło mnie, że ktoś, kto wkłada tego typu fular – pro­wo­ka­cję z wykwint­nego jedwa­biu – prze­ma­wia jed­no­cze­śnie utar­tymi zwro­tami peł­nymi fra­ze­sów. Ale Car­ballo był w spo­sób oczy­wi­sty typem nie­prze­wi­dy­wal­nym, dla­tego chyba zain­te­re­so­wał mnie bar­dziej niż pozo­stali goście, nie uni­ka­łem więc jego towa­rzy­stwa, nie wymy­śla­łem wymó­wek, żeby się wymknąć. Wyją­łem z kie­szeni tele­fon, potwier­dzi­łem, że dwie czarne kre­seczki są odpo­wied­nio dłu­gie, że nie mam nie­ode­bra­nych połą­czeń, a potem scho­wa­łem go z powro­tem. Ktoś zawo­łał Bena­vi­desa. Spoj­rza­łem w tym samym kie­runku co on i dostrze­głem Estelę macha­jącą rękami (rękawy jej luź­nej bluzki opa­dły i uka­zy­wały ramiona blade jak brzuch żaby). „Zaraz wra­cam”, powie­dział Bena­vi­des. „Jedno z dwojga: albo moja mał­żonka się dusi, albo trzeba przy­nieść wię­cej lodu”. Car­ballo opo­wia­dał o tym, jak bar­dzo bra­kuje mu mistrza – tak teraz o nim mówił, per mistrz, być może w jego gło­wie słowo to zapi­sane zostało wielką literą – zwłasz­cza w chwi­lach, kiedy czło­wiek potrze­buje, żeby ktoś nauczył go czy­tać prawdę zawartą w rze­czy­wi­sto­ści. To zda­nie wydało mi się klej­no­tem zna­le­zio­nym w bło­cie, czymś, co wresz­cie paso­wało do fularu.

„Czy­tać prawdę zawartą w rze­czy­wi­sto­ści?”, zapy­ta­łem. „Co wła­ści­wie ma pan na myśli?”

„Oj, cią­gle mam z tym pro­blem”, powie­dział Car­ballo. „A pan nie?”

„Ale z czym?”

„Nie wiem, co myśleć. Potrze­buję kogoś, kto mnie ukie­run­kuje. Na przy­kład dziś. W samo­cho­dzie słu­cha­łem radia, wie pan, popo­łu­dniowe audy­cje. Mówili o jede­na­stym wrze­śnia”.

„Tak, też tego słu­cha­łem po dro­dze”.

„A ja myśla­łem: jak bar­dzo przy­dałby się nam mistrz Bena­vi­des. Żeby poka­zać nam prawdę ukrytą pod poli­tycz­nymi mani­pu­la­cjami, za kry­mi­nalną współ­od­po­wie­dzial­no­ścią mediów. On nie prze­łknąłby tych baje­czek. Umiałby odkryć oszu­stwo”.

„Jakie oszu­stwo?”.

„Wszystko jest oszu­stwem, niech mi pan nie wma­wia, że pan tego nie widzi. Te bajeczki o Al-Kaidzie. O bin Lade­nie. To zwy­kłe gówno, za prze­pro­sze­niem. Takie rze­czy nie dzieją się w ten spo­sób. Czy ktoś naprawdę sądzi, że taki budy­nek jak bliź­nia­cze wieże może się zawa­lić, bo ude­rzy w nie samo­lot? Nie, to była robota zro­biona od środka, kon­tro­lo­wane wybu­rze­nie. Mistrz Bena­vi­des od razu by to zauwa­żył”.

„Jak to?”, nie wiem, czy kie­ro­wała mną cie­ka­wość, czy cho­ro­bliwa fascy­na­cja takimi teo­riami. „Niech pan mi wyja­śni, o co cho­dzi z tym wybu­rze­niem”.

„To bar­dzo łatwe. Takie budynki jak te, zupeł­nie pro­ste, zawa­lają się tak, jak zawa­liły się wieże World Trade Cen­ter, tylko wtedy, jeśli ktoś pod­łoży na dole ładu­nek wybu­chowy. Trzeba zaata­ko­wać w nogi, nie w głowę. Prawa fizyki to prawa fizyki. Widział pan kie­dyś, żeby drzewo upa­dło, kiedy utnie mu się koronę?”

„Ale budy­nek to nie to samo, co drzewo. Samo­loty się roz­biły, wybuchł pożar, naru­szył struk­turę budynku, który spło­nął. Nie było tak?”

„No cóż”, wes­tchnął Car­ballo. „Jeśli pan naprawdę chce w to wie­rzyć”. Upił łyk wody. „Ale to nie­moż­liwe, żeby budy­nek tego typu zapadł się cały. To było jak scena z filmu, nie zaprze­czy pan”.

„To jesz­cze o niczym nie świad­czy”.

„Jasne. O niczym nie świad­czy, jeśli ktoś się uprze, żeby niczego nie dostrzec. Rze­czy­wi­ście naj­gor­szym ślep­cem jest ten, kto nie chce zoba­czyć”.

„Niech mi pan tu nie przy­ta­cza głu­pich przy­słów”, obru­szy­łem się. Nie wiem, dla­czego potrak­to­wa­łem go tak nie­grzecz­nie. Iry­tuje mnie irra­cjo­nal­ność z wyboru, nie cier­pię ludzi zasła­nia­ją­cych się sło­wami, zwłasz­cza ucie­ka­ją­cych się do jed­nej z miliona sztu­czek języ­ko­wych, wymy­ślo­nych po to, żeby uza­sad­nić wiarę nie­po­partą dowo­dami. Sta­ram się jed­nak pano­wać nad swo­imi naj­gor­szymi impul­sami, tak zro­bi­łem i wów­czas. „Dam się prze­ko­nać, jeśli przed­stawi mi pan argu­menty, bo na razie nie prze­ko­nał mnie pan do niczego”.

„A panu to wszystko nie wydaje się dziwne?”

„Dla­czego mia­łoby wyda­wać mi się dziwne? Dla­tego że wieże runęły tak, a nie ina­czej? Nie jestem inży­nie­rem, nie umiał­bym…”

„Nie tylko o to cho­dzi. Dla­czego aku­rat wła­śnie tego poranka siły powietrzne nie były gotowe? Że dokład­nie tego dnia sys­tem obrony powietrz­nej został wyłą­czony? Że ataki dopro­wa­dziły bez­po­śred­nio do wojny tak wów­czas potrzeb­nej, żeby zacho­wać sta­tus quo?”

„Ale to zupeł­nie różne rze­czy, panie Car­lo­sie, chyba nie muszę tego wyja­śniać”, powie­dzia­łem. – „Oczy­wi­ście, że Bush posłu­żył się zama­chem jako pre­tek­stem do roz­po­czę­cia wojny, którą pla­no­wał już od jakie­goś czasu. Ale stąd do wnio­sku, że mógłby poświę­cić życie trzech tysięcy cywi­lów, jesz­cze daleka droga”.

„Tak się tylko wydaje. Że to dwie różne sprawy. To wielki try­umf tych ludzi. Zdo­łali nas prze­ko­nać, że rze­czy powią­zane nie mają ze sobą nic wspól­nego. Dziś tylko naiwni sądzą, że księżna Diana zgi­nęła w wypadku”.

„Księżna Diana? A co ona ma do tego…”

„Tylko naiw­niak może sądzić, że nie ma podo­bieństw mię­dzy jej śmier­cią a śmier­cią Mary­lin. Nie­któ­rzy z nas je dostrze­gają”.

„Aj, niech pan nie gada bzdur”, żach­ną­łem się. „To gor­sze niż jasno­widz­two, to mi zakrawa na para­noję”.

W tym momen­cie pod­szedł do nas Bena­vi­des, który usły­szał ostat­nie zda­nie. Zro­biło mi się wstyd, ale nie zna­la­złem słów, żeby prze­pro­sić. Oczy­wi­ście zde­ner­wo­wa­łem się za bar­dzo i nie było dla mnie jasne dla­czego; to, że ni­gdy nie mia­łem cier­pli­wo­ści do ludzi czy­ta­ją­cych cały świat przez pry­zmat teo­rii spi­sko­wych, nie uspra­wie­dli­wiało nie­grzecz­no­ści. Przy­po­mnia­łem sobie powieść Ricarda Piglii, w któ­rej pisze on, że nawet para­no­icy mają nie­przy­ja­ciół. Kon­takt z uro­je­niami innych, które mogą przy­bie­rać różne kształty i kryją się pod fasadą naj­spo­koj­niej­szych oso­bo­wo­ści, ma na nas wpływ, cho­ciaż nie zawsze zda­jemy sobie z tego sprawę i jeśli stra­cimy czuj­ność, możemy ugrzę­znąć w głu­pich dys­ku­sjach z ludźmi, któ­rzy poświę­cają swoje życie na sze­rze­nie nie­od­po­wie­dzial­nych hipo­tez. A może potrak­to­wa­łem Car­balla nie­spra­wie­dli­wie: może był tylko wpraw­nym recy­ta­to­rem infor­ma­cji wyło­wio­nych z inter­ne­to­wych kloak, nie­świa­do­mie uza­leż­nio­nym od mniej lub bar­dziej sub­tel­nych pro­wo­ka­cji, skan­da­li­zo­wa­nia ludzi skłon­nych im ulec. A może to wszystko jesz­cze prost­sze: Car­ballo był czło­wie­kiem zła­ma­nym, a jego teo­rie sta­no­wiły mecha­nizm zabez­pie­cza­jący przed tym, co nie­prze­wi­dy­walne w życiu, które w jakiś nie­wia­domy dla mnie spo­sób wyrzą­dziło mu krzywdę.

Bena­vi­des od razu się zorien­to­wał, że atmos­fera zro­biła się napięta, a moja cham­ska odpo­wiedź mogła jesz­cze pogor­szyć sytu­ację. Podał mi szklankę whi­sky. „Tyle czasu zabrało mi przej­ście przez cały dom, że ser­wetka już jest mokra”, powie­dział prze­pra­sza­ją­cym tonem. Wzią­łem szklankę w mil­cze­niu i natych­miast poczu­łem w dłoni jej cię­żar i twarde żło­bie­nia w szkle. Car­ballo też się nie odzy­wał, wbił wzrok w pod­łogę. Po chwili bar­dzo krę­pu­ją­cej ciszy Bena­vi­des powie­dział: „Car­lo­sie, nie zgad­niesz, czyim wnu­kiem jest Vásquez”.

Car­ballo z wyraźną nie­chę­cią dał się wcią­gnąć w tę zabawę.

„Czyim?”, zapy­tał.

„José Maríi Vil­lar­re­ala”, odparł Bena­vi­des.

Wyda­wało mi się, że oczy Car­balla na chwilę roz­bły­sły. Nie mogę powie­dzieć, że otwo­rzyły się sze­roko, co uzna­jemy powszech­nie za oznakę zasko­cze­nia albo podziwu, ale było w nich coś, co mnie zain­try­go­wało, nie przez to, co poka­zy­wały, czuję się w obo­wiązku wyja­śnić, ale ze względu na to, co ewi­dent­nie sta­rały się ukryć.

„José María Vil­lar­real był pań­skim dziad­kiem?”, powtó­rzył Car­ballo. Znów zro­bił się nie­spo­kojny, jak wtedy, gdy mówił o bliź­nia­czych wie­żach, ja tym­cza­sem zasta­na­wia­łem się, skąd Bena­vi­des wie­dział o tym, że jeste­śmy spo­krew­nieni. Nie dzi­wiło mnie to zbyt­nio, gdyż mój dzia­dek José María Vil­lar­real był waż­nym człon­kiem Par­tii Kon­ser­wa­tyw­nej, w kolum­bij­skiej poli­tyce wszy­scy wszyst­kich znają. W każ­dym razie mogłem, a nawet powi­nie­nem napo­mknąć o tym pod­czas naszej pierw­szej roz­mowy w szpi­tal­nej sto­łówce. Czemu Bena­vi­des wcze­śniej o tym nie wspo­mniał? Dla­czego tak bar­dzo zain­te­re­so­wało to Car­balla? Wtedy nie mogłem tego wie­dzieć. Oczy­wi­ste było jed­nak, że Bena­vi­des wspo­mniał o nim, żeby zneu­tra­li­zo­wać wro­gość, jaką wyczuł mię­dzy nami. I rów­nież oczy­wi­ste wydało mi się, że osią­gnął to natych­miast.

„I zna­li­ście się?”, zapy­tał Car­ballo. „Pan i dzia­dek. Znał go pan dobrze?”

„Gorzej, niż­bym chciał”, odpar­łem. „Mia­łem dwa­dzie­ścia jeden lat, kiedy umarł”.

„Na co umarł?”

„Nie wiem. Śmier­cią natu­ralną”. Spoj­rza­łem na Bena­vi­desa. „A jak to się stało, że pano­wie go znają?”

„Jak mogli­by­śmy go nie znać”, odrzekł Car­ballo. Już się nie gar­bił, jego głos odzy­skał poprzed­nią żywio­ło­wość, jakby nasza kłót­nia ni­gdy nie miała miej­sca. „Fran­ci­sco, przy­nieś książkę, poka­żemy mu”.

„No nie, nie teraz. Jeste­śmy na przy­ję­ciu”.

„Przy­nieś ją, pro­szę. Zrób to dla mnie”.

„Jaką książkę?”, zapy­ta­łem.

„Przy­nieś, poka­żemy mu frag­ment”.