A gdy znów się spotkamy - Kristin Harmel - ebook + audiobook + książka

A gdy znów się spotkamy ebook

Harmel Kristin

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

10 osób interesuje się tą książką

Opis

Powieść autorki światowych bestsellerów „Dom przy ulicy Amélie” oraz „Księga Utraconych Imion”.

Emily wydaje się, że wszystko straciła… do momentu, aż dzięki tajemniczemu obrazowi odnajduje to, czego zawsze pragnęła. Zdążyła przywyknąć do samotności. Jej ojciec porzucił rodzinę, gdy była dzieckiem, matka zmarła, zanim osiągnęła pełnoletność, a niedawno odeszła również jej babcia. Jednak gdy Emily traci także pracę, poddaje się i czuje się zagubiona. Wszystko zmienia się w dniu, gdy otrzymuje pocztą urzekająco piękny portret młodej kobiety na polu trzciny cukrowej na tle purpurowego nieba i rozpoznaje w niej swoją babcię.

Do obrazu dołączony jest krótki liścik: „Pani dziadek nigdy nie przestał jej kochać”.

Spragniona poczucia przynależności, chce poznać losy swoich przodków. Poszukiwania wiodą ją do obozu dla jeńców wojennych na Florydzie, gdzie niemieccy żołnierze pracowali na rzecz amerykańskich farmerów… a czasem też zakochiwali się w ich córkach. Tylko jaki ma to związek z tajemniczym obrazem?

Książki Kristin Harmel, autorki światowych bestsellerów, zostały uznane za „przełomowe, wspaniałe” (Fiona Davis), „niezwykle wciągające” (Tampa Bay Times) oraz „pochłaniające i sugestywne” (Publishers Weekly).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 418

Oceny
4,7 (312 oceny)
226
66
17
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malwi68

Dobrze spędzony czas

"A gdy znów się spotkamy" Kristin Harmel to książka, która poruszyła mnie głęboko i nieprzerwanie trzymała w napięciu od pierwszej do ostatniej strony. Ta powieść to nie tylko historia o poszukiwaniu rodzinnych korzeni, ale także piękna opowieść o przebaczeniu, miłości i przetrwaniu w najtrudniejszych czasach. Główna bohaterka, Emily, jest postacią, z którą łatwo się utożsamić. Jej życie naznaczone jest stratą i samotnością, co sprawia, że każdy sukces i odkrycie na jej drodze wywołuje u czytelnika głębokie emocje. Gdy Emily otrzymuje tajemniczy obraz swojej babci, jej życie zyskuje nowy wymiar – misję odnalezienia prawdy o przeszłości swojej rodziny. Poszukiwania prowadzą Emily do Florydy i zaskakującej historii obozu dla niemieckich jeńców wojennych. Właśnie w tej nieoczekiwanej scenerii rozgrywa się dramat miłosny, który zaskakująco splata się z życiem Emily i jej przodków. Opowieść Kristin Harmel wspaniale oddaje atmosferę tamtych czasów, ukazując zarówno trudności, jak i nadziej...
20
Jeny_co_tu_czytac

Dobrze spędzony czas

Nie jestem typem romantyka, wręcz przeciwnie, wolę twardo stąpać po ziemi niż bujać w chmurach, a mimo to wciąż próbuję przekonać się do romantycznych powieści. Myślę, że jestem na dobrej drodze, choć nie jest łatwo. W książce działo się tak dużo, że ciężko jest mi zebrać myśli by sklecić coś niedługiego ale z sensem, dodatkowo pogoda za oknem nie nastraja mnie do tworzenia. 📖 Główną bohaterką jest Emily kobieta samotna poniekąd z własnego wyboru. Użyłam słowa "poniekąd" ponieważ przykład często idzie z góry, i tak również było u niej. Jej ojciec porzucił rodzinę gdy Emily była jeszcze dzieckiem, matka zmarła zanim osiągnęła pełnoletność. Zaś całkiem niedawno zmarła jej babcia, która również była kobietą samotną. Nigdy nie opowiadała o swojej młodości, wiecznie zamyślona, nieobecna. Emily wiedziała tylko tyle, że dziadek opuścił babcię zanim ta urodziła jej ojca. Dziś, po wielu latach od tamtych wydarzeń Emily otrzymuje obraz przedstawiający portret kobiety na tle purpurowego nie...
20
CKrysia

Dobrze spędzony czas

wszystko dobre co się dobrze kończy.
10
Balbinka_12

Nie oderwiesz się od lektury

piękna opowieść
10
LaLunaaa

Dobrze spędzony czas

Polecam serdecznie
10

Popularność




Rozdział pierwszy

Tele­fon zadzwo­nił w pią­tek rano, kiedy leża­łam w łóżku, uża­la­jąc się nad sobą i usi­łu­jąc wymy­ślić, co zro­bię z resztą swo­jego życia.

– Pła­wisz się w żalu? – zapy­tał Brian Mayer, który aż do ubie­głego tygo­dnia był moim redak­to­rem naczel­nym, kiedy ode­bra­łam.

– Wyla­łeś mnie z pracy – odpar­łam, nacią­ga­jąc koł­drę na głowę, żeby zasło­nić się przed pro­mie­niami poran­nego słońca. – Mam do tego święte prawo.

– Emily, oboje prze­czu­wa­li­śmy, że to w końcu nastąpi. Zresztą wcale nie zosta­łaś wylana: twoją kolumnę zli­kwi­do­wano z powo­dów finan­so­wych. – Wes­tchnął i usły­sza­łam, że prze­kłada jakieś papiery. – Poza tym to była tylko praca na pół etatu. Masz całe mnó­stwo innych zle­ceń, które pozwolą ci się utrzy­mać.

– Tak, bo prze­cież cza­so­pi­sma i gazety na całym świe­cie wprost zasy­pują dzien­ni­ka­rzy pie­niędzmi.

Pra­co­wa­łam na wła­sny rachu­nek, odkąd skoń­czy­łam dwa­dzie­ścia lat. W tam­tych cza­sach branża dzien­ni­kar­ska kwi­tła, a fre­elan­ce­rzy mogli dobrze zaro­bić, pod warun­kiem, że byli gotowi ciężko pra­co­wać. Jed­nak w ostat­niej deka­dzie rynek zapeł­nił się dzien­ni­ka­rzami i repor­te­rami, któ­rzy potra­cili etaty i teraz było ich zde­cy­do­wa­nie wię­cej niż zle­ceń.

– Zresztą nie dzwo­nię po to, by roz­ma­wiać z tobą o bie­żą­cej kon­dy­cji dzien­ni­kar­stwa – ode­zwał się po krót­kiej chwili Brian. – Mam coś dla cie­bie.

Sko­pa­łam z sie­bie pościel i usia­dłam na łóżku.

– Arty­kuł do napi­sa­nia?

– Jasne, bo nasz budżet nagle się podwoił bez żad­nego wyraź­nego powodu. – Zare­cho­tał. – Nie, mia­łem na myśli paczkę. Przy­szła dzi­siaj.

– Z jakiejś agen­cji PR-owej?

Bez prze­rwy dosta­wa­łam przy­pad­kowe prze­syłki: sło­iki masła orze­cho­wego do spró­bo­wa­nia, płyty z muzyką do zre­cen­zo­wa­nia, modele ubrań, które nawet na mnie nie paso­wały, cho­ciaż moja praca – poza two­rze­niem wła­śnie zli­kwi­do­wa­nej kolumny poświę­co­nej związ­kom – pole­gała na two­rze­niu testów oso­bo­wo­ści. Było raczej mało praw­do­po­dobne, że nagle napi­szę pean na cześć któ­rejś z marek masła orze­cho­wego.

– Możesz ją wyrzu­cić albo prze­ka­zać jakie­muś sta­ży­ście.

– Nie, chyba cho­dzi o coś innego. – Znowu usły­sza­łam sze­lest papie­rów. – To duże, pła­skie kar­to­nowe pudełko, może jakiś pla­kat? Z odręcz­nie wypi­sa­nym adre­sem. Nie wygląda, jakby przy­słali je z agen­cji.

– W takim razie skąd nadano paczkę?

– Z jakiejś agen­cji sztuki w Mona­chium.

– Z Nie­miec?

Zasko­czyło mnie to; moja kolumna uka­zy­wała się wyłącz­nie w Sta­nach. Kto mógłby chcieć mi coś wysłać aż z Nie­miec?

– Prze­ślę ci kurie­rem, dobrze? Chcia­łem cię tylko uprze­dzić. I trzy­maj się tam, okej? Los na pewno się do cie­bie uśmiech­nie. Jesteś bar­dzo uta­len­to­wana.

– Jasne – odpar­łam i roz­łą­czy­łam się, zanim zdą­ży­łam mu powie­dzieć, co naprawdę myślę: że bar­dzo uta­len­to­wani ludzie nie wyla­tują z pracy, którą wyko­nują od trzech lat.

Oczy­wi­ście ni­gdy nie byłam eta­to­wym pra­cow­ni­kiem Craig New­spa­per Group, ale sprze­da­wali moją kolumnę, W związku z, dwu­dzie­stu trzem gaze­tom w całym kraju, gdzie czy­tały ją miliony ludzi. Hono­ra­rium było przy­zwo­ite; żyło mi się cał­kiem wygod­nie, pod warun­kiem, że co mie­siąc zasi­la­łam budżet kil­koma dodat­ko­wymi zle­ce­niami. Wyda­wało mi się, że prze­trwa­łam zała­ma­nie rynku fre­elan­cingu, ale naj­wy­raź­niej tylko młó­ci­łam wodę przed pój­ściem na dno.

Zresztą to i tak musiało wcze­śniej czy póź­niej nastą­pić. Nie mogłam wiecz­nie uda­wać eks­pertki w tema­cie, o któ­rym nie mia­łam bla­dego poję­cia. I cho­ciaż zawsze bar­dzo się przy­kła­da­łam do pisa­nia arty­ku­łów, powo­łu­jąc się na wyniki badań nauko­wych albo słowa lepiej niż ja zorien­to­wa­nych przy­ja­ció­łek czy kole­ża­nek z pracy, sam pomysł two­rze­nia kolumny poświę­co­nej związ­kom przez noto­rycz­nie samotną kobietę można by uznać za absur­dalny. Szcze­rze mówiąc, utwo­rzy­łam nawet fol­der z ema­ilami i listami od czy­tel­ni­ków, któ­rzy zarzu­cali mi, że jestem zgorzk­niałą starą panną. Nie­wy­klu­czone, że mieli rację. Oczy­wi­ście dosta­wa­łam też wiele listów z podzię­ko­wa­niami od czy­tel­ni­ków, któ­rzy pisali, że pomo­głam im prze­trwać roz­wód albo zachę­ci­łam ich do pogo­dze­nia się z człon­kiem rodziny, z któ­rym dawno stra­cili kon­takt, odkry­łam jed­nak, że ludzie czę­ściej piszą do mnie w przy­pły­wie gniewu niż wdzięcz­no­ści. Wtedy też czę­ściej uży­wali słowa na „k”.

Paczka z Nie­miec zawie­rała pew­nie iro­niczny pla­kat z pora­dami „jak zdo­być faceta” od zło­śli­wego czy­tel­nika, który przy­pad­kiem tra­fił na moją kolumnę w sieci. Nie byłby to pierw­szy – ani nawet piąty – tego typu „pre­zent”. Cho­ciaż nie pamię­tam, by kto­kol­wiek do tej pory pró­bo­wał mnie znie­wa­żyć aż z Nie­miec.

Ponow­nie zanur­ko­wa­łam pod koł­drę, pró­bu­jąc zasnąć. Tego dnia miał się uka­zać mój ostatni felie­ton i nie uśmie­chało mi się uczest­ni­cze­nie w pogrze­bie wła­snej kolumny.

*

Cztery godziny póź­niej, wbrew temu, co sobie obie­cy­wa­łam, sie­dzia­łam w restau­ra­cji z wido­kiem na jezioro Eola w cen­trum Orlando naprze­ciwko mojej naj­lep­szej przy­ja­ciółki, Myry, która dra­ma­tycz­nie wyma­chi­wała mi przed nosem naj­now­szym wyda­niem „Orlando Sen­ti­nel”.

– Powin­naś być z sie­bie dumna – oznaj­miła z prze­ko­na­niem. – Mówię poważ­nie, Emily. Pomo­głaś tą kolumną bar­dzo wielu ludziom, a do tego umia­łaś się poże­gnać z klasą.

– Prze­cież mówi­łam, że nie chcę o tym dziś roz­ma­wiać. – Upi­łam łyk sau­vi­gnon blanc.

Picie wina o dru­giej po połu­dniu było czymś zupeł­nie akcep­to­wal­nym, gdy nie miało się pracy. Podob­nie jak to, że sączy­łam wła­śnie drugą lampkę.

– Szkoda, bo i tak będziemy o tym roz­ma­wiać. Cho­wa­nie głowy w pia­sek jesz­cze nikomu nie wyszło na dobre. Jestem pra­wie pewna, że pisa­łaś o tym w któ­rymś ze swo­ich felie­to­nów.

– Niczego nie cho­wam. – Unio­słam kie­li­szek w uda­wa­nym toa­ście. – Chcia­łam tylko zazna­czyć, że cała moja dotych­cza­sowa kariera była o kant stołu potłuc.

– Uża­la­nie się nad sobą nie jest w twoim stylu. – Myra wezwała gestem kel­nera i zamó­wiła kolejną die­te­tyczną colę. W prze­ci­wień­stwie do mnie miała pracę, do któ­rej musiała wró­cić. Dzia­łała w fun­da­cji Easter Seals Flo­rida, co ozna­czało, że naprawdę poma­gała ludziom przez cały boży dzień. – Na szczę­ście z lek­tury two­ich felie­to­nów nie da się wywnio­sko­wać, że kom­plet­nie w sie­bie nie wie­rzysz.

Wzru­szy­łam ramio­nami. Myra miała rację: znacz­nie lepiej radzi­łam sobie z two­rze­niem świata na papie­rze niż w tym praw­dzi­wym. Gdy­bym tylko mogła prze­żyć całe swoje życie bez­piecz­nie scho­wana za ekra­nem kom­pu­tera.

– Jak już mówi­łam – pod­jęła Myra, gdy dostała zamó­wiony napój – twój ostatni felie­ton jest świetny. Na pewno sobie pora­dzisz.

– Wiem. Po pro­stu nie sądzi­łam, że stanę się bez­ro­botna w wieku trzy­dzie­stu sze­ściu lat.

– Spójrz na to ina­czej. Nie masz żad­nych zobo­wią­zań, nic cię nie ogra­ni­cza. Żad­nego męża, żad­nych dzieci. Możesz się zająć dosłow­nie wszyst­kim. Jesteś wolna jak ptak.

Zmu­si­łam się do uśmie­chu.

– Tak, szczę­ściara ze mnie. Wiecz­nie samotna i bez­dzietna. Marze­nie każ­dej kobiety.

Myra zmarsz­czyła brwi, wyraź­nie zatro­skana.

– Zupeł­nie nie o to mi cho­dziło.

– Wiem – mruk­nę­łam.

Mimo wszystko słowa przy­ja­ciółki mnie zabo­lały, szcze­gól­nie że nie były tak do końca praw­dziwe, o czym Myra świet­nie wie­działa. Mia­łam dziecko, tylko że odda­łam je do adop­cji w poło­wie swo­jego życia. Teraz, gdy moja córka sama skoń­czyła osiem­na­ście lat i była doro­sła, dotarło do mnie, jak bez­na­dziej­nie mi się wie­dzie. Niby co mi dała cała ta pozorna wol­ność, która miała się wią­zać z odda­niem dziecka? Jedno wiel­kie nic, pod­czas gdy moja córka praw­do­po­dob­nie roz­kwi­tała pod cudzym dachem, prze­mie­nia­jąc się w doro­słą kobietę.

Wyraz twa­rzy Myry się zmie­nił; widzia­łam, że ona też myśli o Cathe­rine – tak nazwa­łam swoją córkę, zanim musia­łam ją oddać pie­lę­gniarce. Zwie­rzy­łam jej się nie­dawno; dobrze było wresz­cie zrzu­cić z sie­bie ten cię­żar. Histo­rię córki nosi­łam ukrytą głę­boko w sercu, w miej­scu, gdzie prze­cho­wy­wa­łam te frag­menty mojego życia, które chcia­łam zara­zem wyryć w pamięci i je z niej wyma­zać.

– Nie cho­dziło mi o to, że nie masz dziecka – ode­zwała się cicho Myra. – Pal­nę­łam bez zasta­no­wie­nia.

Pokrę­ci­łam głową, uda­jąc, że mnie to nie ruszyło.

– Nie przej­muj się. Prze­cież to prawda. Odda­łam ją, nie? Teraz jest dziec­kiem kogoś innego, nie moim.

Jed­nak pomimo że nie widzia­łam Cathe­rine od dnia, w któ­rym ją uro­dzi­łam – i mia­łam świa­do­mość, że rodzice adop­cyjni na­dali jej nowe imię – na­dal była moja w jakimś pier­wot­nym, bio­lo­gicz­nym sen­sie. Zawsze będę ją kochać, zawsze będę o niej myśleć, zawsze będę się mar­twić, czy przy­pad­kiem jej nie skrzyw­dzi­łam, zamiast jej pomóc, odda­jąc ją. Była z mojej krwi, z moich kości i nawet po tylu latach myśla­łam o niej zaraz po prze­bu­dze­niu pra­wie każ­dego dnia. Zamie­ści­łam żenu­jąco dużą liczbę postów na stro­nach i w chat roomach prze­zna­czo­nych dla adop­to­wa­nych osób w nadziei, że któ­re­goś dnia ją odszu­kam i upew­nię się, że dobrze sobie radzi. Ale wciąż się nie ujaw­niła.

– Czyli naprawdę tak myślisz? – zapy­tała Myra, ponow­nie wyma­chu­jąc gazetą z moim felie­to­nem. – To, co napi­sa­łaś o prze­ba­cze­niu?

Zamru­ga­łam ner­wowo, posta­na­wia­jąc dłu­żej się nad sobą nie uża­lać.

– Zawsze piszę to, co myślę. – Była to gładka odpo­wiedź, może nie do końca mija­jąca się z prawdą, ale też nie cał­kiem szczera. Mój poże­gnalny felie­ton poświę­ci­łam rusza­niu do przodu ze swoim życiem i napi­sa­łam, że klu­czem do suk­cesu jest pozby­cie się zadaw­nio­nych żalów. „Urazy stoją nam na prze­szko­dzie w budo­wa­niu i napra­wia­niu rela­cji z innymi”. Cho­dziło mi o to, że odpusz­cza­nie nie jest wcale takie łatwe, jak się nam cza­sem wydaje.

– Więc może już czas, żebyś sko­rzy­stała z wła­snej rady i wyba­czyła sobie – powie­działa Myra. – Może sto­isz w miej­scu, bo na­dal masz wyrzuty sumie­nia, że odda­łaś córkę do adop­cji.

– Wcale nie – odpar­łam bły­ska­wicz­nie, wie­dząc, że mój spusz­czony wzrok dobit­nie świad­czy o nie­praw­dzi­wo­ści tych słów.

– Emily. – Myra z wes­tchnie­niem pokrę­ciła głową. – Posłu­chaj mnie. Już o tym roz­ma­wia­ły­śmy. To była naj­lep­sza decy­zja, jaką mogłaś wtedy pod­jąć. Nie myśla­łaś o sobie, tylko o niej. Nie byłaś przy­go­to­wana na poja­wie­nie się dziecka w wieku osiem­na­stu lat, szcze­gól­nie tuż po śmierci mamy. Chcia­łaś mu dać lep­sze życie.

Wle­pi­łam spoj­rze­nie w kie­li­szek, który jakimś cudem znowu był pusty.

– Wiem.

I naprawdę wie­dzia­łam. Pod­ję­łam tę decy­zję z wła­ści­wych pobu­dek. Nie ozna­czało to jed­nak, że prze­sta­łam je kwe­stio­no­wać. Poza tym Myra nie wie­działa wszyst­kiego. Nikt na całym świe­cie – poza moją bab­cią Mar­ga­ret, która zmarła w tym roku – nie znał całej prawdy.

– Z per­spek­tywy czasu widać, że two­rze­nie kolumny poświę­co­nej rela­cjom przez osobę, która naj­chęt­niej scho­wa­łaby głowę w pia­sek, nie było naj­lep­szym pomy­słem – zauwa­ży­łam, gdy w końcu unio­słam wzrok i spo­strze­głam, że Myra wciąż uważ­nie mi się przy­gląda.

Uśmiech­nęła się.

– A może była to naj­lep­sza rzecz, jaką mogłaś zro­bić, bo dzięki temu sta­wi­łaś czoło wła­snym demo­nom. Ale naj­trud­niej­sze dopiero przed tobą.

– To zna­czy?

Myra ze śmie­chem spoj­rzała na felie­ton.

– Zacy­tuję nie­zwy­kle mądrą Emily Emer­son, więc słu­chaj uważ­nie: „Może i dozna­łeś w prze­szło­ści krzywdy, ale jeśli nie znaj­dziesz spo­sobu na to, by zosta­wić za sobą zadaw­nione żale, pocią­gną cię one na dno. Naucz się więc wyba­czać, nawet jeśli to trudne” – zamil­kła na moment i znowu się do mnie uśmiech­nęła. – Zapy­tam jesz­cze raz: czy naprawdę wie­rzysz w to, co napi­sa­łaś?

Spu­ści­łam wzrok i przy­tak­nę­łam.

– Świet­nie. W takim razie pora przejść od słów do czy­nów, moja droga. Spró­buj sobie wresz­cie wyba­czyć.

– Tak jest, pani kapi­tan – odpar­łam słabo, dając kel­ne­rowi znak, żeby przy­niósł mi jesz­cze jeden kie­li­szek wina. – Już się do tego zabie­ram.

Prawda była jed­nak taka, że nie mia­łam poję­cia, od czego zacząć.

*

Dwa dni póź­niej dzwo­nek zabrzę­czał dokład­nie w chwili, gdy koń­czy­łam pisać arty­kuł o lokal­nej tria­tlo­ni­stce dla maga­zynu „Run­ner’s World”. Cza­sem tra­fiało mi się od nich jakieś zle­ce­nie, a to spra­wiło mi szcze­gólną przy­jem­ność, ponie­waż lubi­łam pisać o ludziach, któ­rzy robili coś dobrego dla innych. W tym przy­padku boha­terka arty­kułu trzy­krot­nie poko­nała raka piersi i bie­gała w zawo­dach, żeby zwięk­szyć świa­do­mość spo­łeczną w kwe­stii tej cho­roby; świet­nie się bawi­łam, prze­pro­wa­dza­jąc z nią wywiad pod­czas lun­chu w Win­ter Park na przed­mie­ściach Orlando w ubie­głym tygo­dniu.

– Idę! – zawo­ła­łam, ale zanim dotar­łam do drzwi, fur­go­netka FedExu już odjeż­dżała spod mojego domu.

Na ganku leżało pła­skie kar­to­nowe pudełko. Dopiero po chwili przy­po­mnia­łam sobie, że Brian obie­cał mi prze­słać paczkę z Nie­miec. Pod­nio­słam ją i zabra­łam do środka, wciąż prze­ko­nana, że to jakiś żart od wred­nego czy­tel­nika. Cie­ka­wość wzięła jed­nak górę, więc ode­rwa­łam pasek taśmy i wyję­łam z pudełka to, co się w nim znaj­do­wało.

Jesz­cze zanim skoń­czy­łam odpa­ko­wy­wać przed­miot z ochron­nej folii, wie­dzia­łam, że nie trzy­mam w ręku pla­katu. Papier był gruby, o wyraź­niej fak­tu­rze, a kiedy zdję­łam przy­kry­wa­jącą go cienką war­stwę per­ga­minu, na pod­łogę wypa­dła zakle­jona koperta. Pod­nio­słam ją, a nie­wiel­kich roz­mia­rów obraz posta­wi­łam na stole w kuchni, opie­ra­jąc go o ścianę.

I wle­pi­łam w niego onie­miały wzrok.

Była to akwa­rela o boga­tej tek­stu­rze przed­sta­wia­jąca kobietę ze spoj­rze­niem utkwio­nym w dal, sto­jącą pośrodku cze­goś, co przy­po­mi­nało pole kuku­ry­dzy. Miała na sobie czer­woną sukienkę z poszar­pa­nymi brze­gami i roz­dar­ciem na pra­wym ręka­wie, a na jej twa­rzy malo­wała się zara­zem deter­mi­na­cja i tęsk­nota. W tle roz­cią­gało się niebo w ude­rza­ją­cym odcie­niu pur­pury.

– Co u…? – mruk­nę­łam, prze­cią­ga­jąc pal­cami po twa­rzy kobiety na obra­zie.

Wyglą­dała dokład­nie jak młod­sza wer­sja mojej babci Mar­ga­ret. Zale­d­wie dwa mie­siące wcze­śniej pisa­łam o jej śmierci w swo­jej kolum­nie, uzu­peł­nia­jąc felie­ton sta­rym rodzin­nym zdję­ciem, na któ­rym bab­cia trzy­mała za rękę mojego tatę, gdy był małym chłop­cem – nie mogła być wtedy star­sza wię­cej niż kilka lat od kobiety, któ­rej wize­ru­nek mia­łam teraz przed sobą.

Z tru­dem łapiąc powie­trze, się­gnę­łam po kopertę, roz­dar­łam ją i wyję­łam ze środka kar­teczkę.

Jestem po lek­tu­rze Pani felie­tonu i wiem, że nie ma Pani racji – napi­sał ktoś ele­ganc­kim cha­rak­te­rem pisma. – Pani dzia­dek ni­gdy nie prze­stał jej kochać. Mar­ga­ret była miło­ścią jego życia.

Liścik nie był pod­pi­sany, a spra­wia­jąca wra­że­nie kosz­tow­nej kartka niczym się nie wyróż­niała. Nie mia­łam poję­cia, kto mógł być auto­rem wia­do­mo­ści, lecz ta osoba wyraź­nie suge­ro­wała, że znała mojego dziadka. Tyle że nie było to moż­liwe. Dzia­dek znik­nął jesz­cze przed naro­dzi­nami mojego ojca. Za każ­dym razem, gdy o niego pyta­łam, bab­cia Mar­ga­ret mil­kła, wie­dzia­łam jed­nak, że ją opu­ścił, tak samo jak póź­niej mój ojciec zosta­wił moją matkę i mnie.

Tema­tem mojego felie­tonu sprzed dwóch mie­sięcy był wła­śnie wpływ decy­zji jed­nego z rodzi­ców na następne poko­le­nia. Pisa­łam w nim, że moja bab­cia była kochaną osobą, ale zawsze czu­łam, że cze­goś jej bra­kuje, jakby utra­ciła cząstkę sie­bie. Snu­łam roz­wa­ża­nia o tym, czy mój tata – który wycho­wał się, nie wie­dząc, kim był jego ojciec – nie bory­kał się przy­pad­kiem z bra­kiem jed­nego rodzica i nie­do­stat­kiem uwagi ze strony dru­giego. Bab­cia Mar­ga­ret zawsze spra­wiała wra­że­nie lekko nie­obec­nej i nawet po jej odej­ściu czu­łam, że pewne sprawy pozo­sta­wiła nie­do­koń­czone. Gdy zmarła, odsłu­cha­łam ostat­nią wia­do­mość, którą nagrała mi na komórkę. Muszę się z tobą spo­tkać, Emily – powie­działa sła­bym, drżą­cym gło­sem. – Pro­szę, przy­jedź do mnie jak naj­szyb­ciej, skar­bie. Zosta­wiła mi ją bla­dym świ­tem w walen­tynki, zale­d­wie parę godzin przed tym, jak wydała ostat­nie tchnie­nie, a ja to prze­spa­łam.

W swoim felie­to­nie nie wspo­mi­na­łam o tym, że sama rów­nież kon­ty­nu­owa­łam rodzinną tra­dy­cję, cho­ciaż w głębi serca wła­śnie dla­tego go napi­sa­łam: z obawy przed tym, że chcąc nie chcąc, podzielę los ojca i babci. W końcu od lat nie byłam w praw­dzi­wym związku i porzu­ci­łam córkę, czyż nie? Czy było mi pisane dokład­nie to samo co im? Czy mia­łam to we krwi? Na koniec felie­tonu zachę­ci­łam czy­tel­ni­ków do zasta­no­wie­nia się nad ich wła­snymi rodzin­nymi histo­riami i skon­fron­to­wa­nia się z tym, co miało wpływ na ich rela­cje z innymi ludźmi, zanim będzie za późno. Oczy­wi­ście nie umknął mi fakt, że po raz kolejny nie sto­so­wa­łam się do wła­snych rad.

Wpa­tru­jąc się w obraz, usi­ło­wa­łam myśleć logicz­nie. Może ktoś nama­lo­wał go już po tym, jak uka­zał się mój arty­kuł, wzo­ru­jąc się na naszym rodzin­nym zdję­ciu? Wie­dzia­łam jed­nak, że to nie­moż­liwe: gruby papier lekko pożółkł na brze­gach, co świad­czyło o tym, że liczył wiele lat, a kobieta na obra­zie miała zamy­ślony wyraz twa­rzy, pod­czas gdy na zdję­ciu w gaze­cie bab­cia leciutko się uśmie­chała. Bez wąt­pie­nia nama­lo­wał ją ktoś, kto ją znał. Czyżby autor liściku suge­ro­wał, że mój dawno zagi­niony dzia­dek był mala­rzem?

Musia­łam się dowie­dzieć, skąd pocho­dził ten obraz. Pode­szłam do kom­pu­tera, wpi­sa­łam nazwę gale­rii do wyszu­ki­warki, a póź­niej wybra­łam numer podany na stro­nie.

Jed­nak po kilku sygna­łach szybko obli­czy­łam, że w Mona­chium jest już pra­wie dzie­wiąta wie­czór. Nie byłam więc zasko­czona, że połą­czy­łam się z auto­ma­tyczną sekre­tarką. Nie rozu­mia­łam słowa po nie­miecku, więc nie mia­łam poję­cia, czego dokład­nie doty­czył nagrany komu­ni­kat, ale po usły­sze­niu sygnału zaczę­łam mówić, licząc na to, że któ­ryś z pra­cow­ni­ków gale­rii zna angiel­ski.

– Dzień dobry, nazy­wam się Emily Emer­son i wła­śnie otrzy­ma­łam pocztą obraz z pań­stwa gale­rii, bez nazwi­ska nadawcy. Jest to por­tret kobiety sto­ją­cej w polu, na tle pięk­nego nieba. Czy mogliby pań­stwo oddzwo­nić do mnie w wol­nej chwili?

Zosta­wi­łam swój numer, roz­łą­czy­łam się i przez dzie­sięć minut sta­łam w kuchni, wpa­tru­jąc się w twarz babci. W końcu się­gnę­łam po tele­fon jesz­cze raz, głę­boko zaczerp­nę­łam powie­trza i zadzwo­ni­łam do ostat­niej osoby, z którą mia­łam ochotę roz­ma­wiać.

– Cześć – powie­dzia­łam, gdy ode­brał mój ojciec. Jego głę­boki głos był bole­śnie zna­jomy, cho­ciaż nie roz­ma­wia­li­śmy ze sobą od pra­wie ośmiu mie­sięcy. – Mówi Emily. Muszę ci coś poka­zać.

– Emily? – Trudno mi było znieść pobrzmie­wa­jącą w tym pyta­niu nadzieję. Ojcu chyba wyda­wało się, że w końcu wycią­gam do niego rękę, cho­ciaż nie taki mia­łam zamiar. – Oczy­wi­ście, już do cie­bie jadę.

Rozdział drugi

Ojciec zja­wił się pół godziny póź­niej w nie­na­gan­nie wypra­so­wa­nych gra­fi­to­wych spodniach, jasno­błę­kit­nej koszuli i sza­rym kra­wa­cie. Wyglą­dał, jakby wła­śnie wyszedł z biura. Wyda­wał się szczu­plej­szy niż ostat­nim razem, kiedy go widzia­łam, czyli na pogrze­bie babci w lutym, i ude­rzyło mnie to, jak bar­dzo się od tam­tego czasu posta­rzał. Włosy pra­wie cał­kiem mu posi­wiały, a zmarszczki na twa­rzy wyda­wały się znacz­nie głęb­sze.

– Cześć, skar­bie – powie­dział, spo­glą­da­jąc na mnie z nadzieją.

– Wejdź – odpar­łam, odwró­ci­łam się i ruszy­łam w stronę kuchni, zanim zdą­żył zro­bić coś krę­pu­ją­cego, na przy­kład mnie przy­tu­lić.

Ojciec miesz­kał teraz w Orlando; sie­dem lat wcze­śniej prze­pro­wa­dził się tu z Miami, naj­wy­raź­niej licząc, że zdoła napra­wić nasze rela­cje. Otwo­rzył nawet filię swo­jej firmy, Emer­son Capi­tal Inve­st­ments, przy Orange Ave­nue w cen­trum mia­sta, żeby się do mnie zbli­żyć. „Chcia­łem czę­ściej bywać w Orlando, żeby­śmy mieli szansę lepiej się poznać” – powie­dział, gdy zadzwo­nił do mnie po raz pierw­szy, zupeł­nie nie­spo­dzie­wa­nie. Od tam­tej pory sumien­nie pró­bo­wał do mnie dzwo­nić co dwa tygo­dnie, ale ja pra­wie zawsze cze­ka­łam, aż połą­czy się z pocztą gło­sową, i kaso­wa­łam więk­szość wia­do­mo­ści bez odsłu­chi­wa­nia. Bo niby o czym mie­li­by­śmy roz­ma­wiać?

Ojciec zosta­wił moją matkę i mnie, kiedy mia­łam jede­na­ście lat, i poślu­bił swoją dwu­dzie­stocz­te­ro­let­nią wów­czas asy­stentkę. Miała na imię Monica. Pod­czas naszego pierw­szego spo­tka­nia oznaj­mi­łam, że jej nie­na­wi­dzę i że nie miała prawa roz­bi­jać mał­żeń­stwa moich rodzi­ców. Ona z kolei zapo­wie­działa mojemu ojcu, że nie chce mieć wię­cej do czy­nie­nia z jego bacho­rem, o czym dowie­dzia­łam się parę tygo­dni póź­niej, gdy pró­bo­wał mi wytłu­ma­czyć, dla­czego od tej pory rzadko będzie się do mnie odzy­wał. Zanim skoń­czy­łam siódmą klasę, wypro­wa­dził się do Miami i przez dzie­sięć lat – dopóki Monica była obecna w jego życiu – prak­tycz­nie nie mie­li­śmy kon­taktu. Zupeł­nie jakby zapo­mniał, że ma dziecko.

Po roz­wo­dzie pró­bo­wał odbu­do­wać nasze rela­cje, ale dla mnie było już za późno. Porzu­ce­nie dziecka w taki spo­sób wyda­wało mi się czymś nie­wy­ba­czal­nym. Jesz­cze gor­sze było to, że nie zre­flek­to­wał się nawet po śmierci mojej matki. Zmarła krótko po moich osiem­na­stych uro­dzi­nach, więc nie cho­dziło już o kwe­stię spra­wo­wa­nia nade mną opieki, ale musiał prze­cież wie­dzieć, jaka czu­łam się wtedy samotna. Naj­wy­raź­niej miał to gdzieś. Zadzwo­nił raz, zło­żył mi kon­do­len­cje i na tym koniec. Czu­łam się jak idiotka, ponie­waż przez kolejny mie­siąc za każ­dym razem, gdy sły­sza­łam dzwo­nek, mia­łam nadzieję, że zoba­czę na progu ojca, który jed­nak sobie o mnie przy­po­mniał.

Zanim zja­wił się ponow­nie przed budyn­kiem wydziału dzien­ni­kar­stwa na Uni­wer­sy­te­cie Flo­rydy, gdzie stu­dio­wa­łam na ostat­nim roku, żeby bła­gać mnie o drugą szansę, zdą­ży­łam wznieść wokół sie­bie mur. Wie­dzia­łam już, że w życiu mogę liczyć wyłącz­nie na sie­bie. Ni­gdy mu nie wyba­czy­łam, że nauczył mnie tego, gdy byłam tak młoda. I cho­ciaż przez ostat­nich kilka lat wie­lo­krot­nie nagry­wał na moją pocztę gło­sową wylewne prze­pro­siny, tłu­ma­cząc, że porzu­ce­nie mnie było naj­więk­szym błę­dem w jego życiu, nie mógł już napra­wić krzywdy, którą mi wyrzą­dził.

– Ależ się ucie­szy­łem, że do mnie zadzwo­ni­łaś – powie­dział, deli­kat­nie zamy­ka­jąc drzwi wej­ściowe, i ruszył za mną kory­ta­rzem. – Wiem, że mam ci sporo do wyja­śnie­nia i wyna­gro­dze­nia, ale…

Nie pozwo­li­łam mu dokoń­czyć.

– To nie jest wizyta towa­rzy­ska – weszłam mu w słowo. – Dosta­łam coś, o co muszę cię zapy­tać.

Ojciec wyglą­dał na zała­ma­nego, ale posłusz­nie kiw­nął głową i wszedł za mną do kuchni. Wska­za­łam ręką w stronę stołu, a gdy zoba­czył oparty o ścianę obraz, sta­nął jak wryty, wle­pia­jąc w niego wzrok.

– Co to jest, Emily?

– Zdaje się, że por­tret babci Mar­ga­ret – odpar­łam z waha­niem. – Chyba…

W mil­cze­niu wycią­gnął rękę w kie­runku obrazu, dokład­nie tak samo jak ja godzinę wcze­śniej. Prze­su­nął pal­cami po rysach twa­rzy swo­jej matki, a gdy znowu na mnie spoj­rzał, ze zdu­mie­niem dostrze­głam w jego oczach łzy.

– Skąd się tu wziął?

– Przy­słali mi go z gale­rii w Mona­chium. – Poda­łam mu liścik. – Bra­kuje pod­pisu. Nie mam poję­cia, kto jest auto­rem.

Ojciec omiótł zdu­mio­nym wzro­kiem treść kar­teczki.

– „Jestem po lek­tu­rze Pani felie­tonu i wiem, że nie ma Pani racji – prze­czy­tał na głos. – Pani dzia­dek ni­gdy nie prze­stał jej kochać. Mar­ga­ret była miło­ścią jego życia”. – Zaj­rzał mi w twarz. – Cho­dzi o twój felie­ton sprzed paru mie­sięcy, w któ­rym piszesz o krzyw­dach prze­ka­zy­wa­nych z poko­le­nia na poko­le­nie.

Odwró­ci­łam wzrok, ogar­nięta nagłym poczu­ciem winy.

– Tak. – Odchrząk­nę­łam. – Chyba powin­nam cię prze­pro­sić. Nie wie­dzia­łam, że czy­tu­jesz moją kolumnę.

– Oczy­wi­ście, że tak. – Powie­dział to łagod­nym tonem, bez cie­nia urazy. – Prze­czy­ta­łem każdy felie­ton. I nie musisz mnie prze­pra­szać. Mia­łaś cał­ko­witą rację. Zacho­wa­łem się wstręt­nie.

– W porządku. – Przy­gry­złam wargę i ponow­nie zwró­ci­łam się w stronę obrazu. – Na ile jesteś prze­ko­nany, że to bab­cia Mar­ga­ret?

Ojciec chwilę przy­glą­dał się obra­zowi.

– Na sto pro­cent. Pod koniec życia opo­wia­dała mi wciąż tę samą histo­rię. Powta­rzała, że w dniu, w któ­rym poznała mojego ojca, miała na sobie czer­woną sukienkę, a niebo przy­brało pur­pu­rową barwę, bo wła­śnie wscho­dziło słońce. Zupeł­nie jak na tym obra­zie. Opi­sy­wała mi dokład­nie tę scenę. – Przy­mknął na moment powieki. – Było mi bar­dzo przy­kro, że u kresu życia, gdy jej umysł zasnu­wała coraz gęst­sza mgła, myślała o czło­wieku, który naj­do­tkli­wiej ją skrzyw­dził. Wcze­śniej ni­gdy nie sły­sza­łem, żeby wspo­mi­nała o nim z wła­snej woli.

– Tęsk­niła za nim – stwier­dzi­łam łagod­nie i znowu dopa­dło mnie poczu­cie winy, że tak rzadko spo­ty­ka­łam się z bab­cią w ostat­nich mie­sią­cach jej życia. Byłam zbyt zajęta karierą, żeby wygo­spo­da­ro­wać dla niej wię­cej czasu, a teraz już zawsze mia­łam tego żało­wać. Spoj­rza­łam na obraz, na zna­jome rysy bab­ci­nej twa­rzy. – Ale kto mógł mi go przy­słać? Myślisz, że ta osoba wie, kim jest twój ojciec?

– Jakoś nie umiem sobie tego wyobra­zić. Moja matka nie potra­fiła wyja­śnić, co się z nim stało, a jakiś obcy z Nie­miec miałby znać nasze rodzinne sekrety? Coś tu się nie klei.

– Wiem. A jeśli to prawda? Może bab­cia Mar­ga­ret rze­czy­wi­ście była miło­ścią życia two­jego ojca.

Odwró­cił wzrok.

– A on tak po pro­stu znik­nął? Bez oglą­da­nia się za sie­bie? A teraz ktoś przy­syła ci dziwną, enig­ma­tyczną wia­do­mość, że mój ojciec ni­gdy nie prze­stał jej kochać? – Pokrę­cił głową. – Oba­wiam się, że to mało praw­do­po­dobne.

Nagle poczu­łam, że zaczyna się we mnie kłę­bić coś mrocz­nego.

– Co jest mało praw­do­po­dobne? Że ją kochał, a mimo to odszedł?

– No cóż, tak. Nie zosta­wia się ludzi, któ­rych się kocha. – Popa­trzył na mnie i nagle dotarło do niego, co wła­śnie powie­dział. – Nie mia­łem na myśli nas, Emily. To była zupeł­nie inna sytu­acja.

Zamru­ga­łam ner­wowo i poczu­łam, jak łącząca nas wątła nić poro­zu­mie­nia się zrywa.

– Jasne, rozu­miem. Jaki ojciec, taki syn.

Zacze­kał, aż znowu spoj­rzę mu w oczy.

– Tak mi przy­kro, Emily. Naprawdę cię prze­pra­szam. Nic nie zdoła napra­wić tego, co zro­bi­łem.

– W takim razie po co w ogóle pró­bu­jesz?

Nie mogłam znieść chłodu w swoim gło­sie, a jed­nak pozwa­la­łam mu się poja­wić w każ­dej roz­mo­wie z ojcem. Tak było po pro­stu łatwiej.

– Posłu­chaj, odsze­dłem z powodu pro­ble­mów, z któ­rymi się bory­ka­łem, i wła­snych nie­do­stat­ków. To wła­śnie pró­buję ci wytłu­ma­czyć. Chciał­bym ci to wszystko jakoś wyna­gro­dzić.

– Daruj sobie. – Nagle poczu­łam się kom­plet­nie wyczer­pana. – Sły­szę, co mówisz, ale to i tak niczego nie zmie­nia. – Zamil­kłam i utkwi­łam spoj­rze­nie w twa­rzy babci.

– Wiem – odparł ojciec i odchrząk­nął. – Co zamie­rzasz zro­bić w związku z tym obra­zem, Emily? Co ci cho­dzi po gło­wie?

Ode­tchnę­łam głę­boko.

– Muszę się dowie­dzieć, kto mi go przy­słał i co dokład­nie wie. Chcę lepiej zro­zu­mieć, co się wtedy stało.

– Ja też. I zro­bię wszystko, co w mojej mocy, żeby ci pomóc.

Odwró­ci­łam się do niego ple­cami.

– Dzięki, ale pora­dzę sobie sama.

– W takim razie po co do mnie dzwo­ni­łaś? – zapy­tał łagod­nie, ale i tak się naje­ży­łam.

– Nie wiem. Myśla­łam, że może będziesz wie­dział coś przy­dat­nego. Naj­wy­raź­niej się pomy­li­łam.

Ojciec ponow­nie spoj­rzał na akwa­relę.

– Wiem tylko – ode­zwał się po chwili – że wycho­wa­łem się bez ojca. A póź­niej zro­bi­łem dokład­nie to samo tobie. – Uśmiech­nął się smutno, ści­snął mnie za ramię i ruszył w stronę drzwi. – Wierz mi, ja też chcę się dowie­dzieć prawdy. Emily – dodał, zatrzy­mu­jąc się w progu. – Cie­szę się, że się ode­zwałaś.

*

Tele­fon zadzwo­nił następ­nego ranka tuż po szó­stej, wyry­wa­jąc mnie z kosz­maru, w któ­rym ojciec i Monica stali nad gro­bem mojej matki i szy­dzili ze mnie.

– Mówi Nicola Schu­bert z Gale­rie Schu­bert-Balck w Mona­chium – usły­sza­łam w słu­chawce głos zabar­wiony sil­nym akcen­tem. – Czy roz­ma­wiam z Emily Emer­son?

– Tak, przy tele­fo­nie – powie­dzia­łam już cał­kiem otrzeź­wiona, się­ga­jąc po notes i dłu­go­pis.

– Mam nadzieję, że pani nie obu­dzi­łam, ale chcia­łam oddzwo­nić jak naj­szyb­ciej.

– Żaden pro­blem – zapew­ni­łam ją szybko. – Pró­bo­wa­łam się skon­tak­to­wać z gale­rią, ponie­waż przy­sła­li­ście mi pań­stwo obraz…

– Tak, tak – prze­rwała mi Nicola. – Wiem o tym. Oba­wiam się jed­nak, że nie­wiele wię­cej mogę pani powie­dzieć. Dziew­czyna na polu na tle pur­pu­ro­wego nieba nie­wąt­pli­wie jest pięk­nym malun­kiem.

– A więc ten obraz ma tytuł?

– Nie, nie, tak go po pro­stu nazy­wamy. Nie­wiele wiemy na jego temat.

– Ale kto wam go przy­słał? – zapy­ta­łam. – I dla­czego?

– Wła­śnie to usi­łuję pani wytłu­ma­czyć. Naprawdę nie mam poję­cia. Dostar­czył nam go kurier razem z listem napi­sa­nym na maszy­nie.

– Zacho­wała go pani?

Kobieta prych­nęła.

– Ależ skąd. Recy­klin­gu­jemy papier. Ale mogę pani powie­dzieć, co w nim było: że pie­nią­dze zostały już prze­lane na konto gale­rii i że powinny spo­koj­nie pokryć koszt reno­wa­cji obrazu i prze­sła­nia go pod wska­zany adres, co zresztą oka­zało się prawdą. W liście napi­sano rów­nież, że obraz przez wiele lat prze­cho­wy­wano w zawil­go­co­nym pomiesz­cze­niu i że przed wysyłką powi­nien zostać dopro­wa­dzony do ide­al­nego stanu. Nadawca dołą­czył do prze­syłki zakle­joną kopertę i pro­sił, żeby wysłać ją razem z obra­zem. Być może umie­ścił w niej wię­cej infor­ma­cji.

– Nie – odpar­łam z wes­tchnie­niem, przy­po­mi­na­jąc sobie tajem­ni­czą wia­do­mość. – Czy wie pani, skąd wysłano obraz? Z jakiejś innej gale­rii w Mona­chium?

– Szcze­rze mówiąc, prze­syłkę przyj­mo­wała jedna z moich asy­sten­tek, więc nie mam poję­cia, skąd pocho­dziła.

– Czy mogę poroz­ma­wiać z tą asy­stentką?

– Z Bet­tiną? Nie­stety ode­szła mie­siąc temu.

– Czy ist­nieje jakiś spo­sób, żeby się z nią skon­tak­to­wać? – Usły­sza­łam despe­ra­cję w swoim gło­sie. – Chcia­ła­bym ją tylko zapy­tać, czy pamięta, skąd się u was wziął ten obraz.

Nicola wes­tchnęła.

– Oba­wiam się, że to nie­moż­liwe. Roz­sta­li­śmy się w mało przy­jem­nych oko­licz­no­ściach.

Czu­łam, jak poten­cjalne tropy wymy­kają mi się z rąk jeden po dru­gim.

– Czy domy­śla się pani, dla­czego ten obraz przy­słano aku­rat do pań­stwa gale­rii?

– Zapewne dla­tego, że jestem uwa­żana za jedną z naj­lep­szych spe­cja­li­stek w dzie­dzi­nie reno­wa­cji tego rodzaju dzieł sztuki. – Ton jej głosu jasno wska­zy­wał, że ura­ziło ją moje pyta­nie. – A nadawca tej prze­syłki musiał wie­dzieć, jak wielką renomą cie­szy się nasza gale­ria.

– I nie wie pani, kto nama­lo­wał ten obraz?

Kobieta zawa­hała się.

– Nie mam poję­cia.

Domy­śla­łam się, że wie­działa wię­cej, niż była skłonna mi powie­dzieć, ale zanim zdą­ży­łam ją o cokol­wiek dopy­tać, ode­zwała się ponow­nie:

– Panno Emer­son, muszę się teraz zająć klien­tami. Oddzwo­ni­łam do pani z grzecz­no­ści. Mam nadzieję, że podoba się pani obraz. Jest bar­dzo piękny. Byłam pod ogrom­nym wra­że­niem umie­jęt­no­ści arty­sty, który go nama­lo­wał, i muszę przy­znać, że z przy­jem­no­ścią zaję­łam się reno­wa­cją.

– Czy może mi pani o nim powie­dzieć coś jesz­cze?

– Zna się pani na sztuce?

– Nie, nie bar­dzo.

– W takim razie oba­wiam się, że moje tech­niczne wyja­śnie­nia na nie­wiele się pani zda­dzą. Zresztą trudno byłoby to wytłu­ma­czyć przez tele­fon. Pro­szę się cie­szyć tym obra­zem. Miłego dnia. – To powie­dziaw­szy, roz­łą­czyła się, a ja zosta­łam sama z apa­ra­tem w ręce, jesz­cze bar­dziej zdez­o­rien­to­wana niż wczo­raj.

Rozdział trzeci

Wrze­sień 1944

Parę minut po siód­mej rano Peter Dah­ler stał samot­nie pośród bez­kresu falu­ją­cych zie­lo­nych pól. Kiedy zmru­żył oczy, potra­fił sobie wyobra­zić, że jest w łodzi na środku jeziora Hac­ken­see z Fran­zem u boku; ojciec wio­słuje, a matka sie­dzi z głową odchy­loną do tyłu, grze­jąc twarz w pro­mie­niach słońca. Tamte dni dawno jed­nak minęły.

Niebo z dzie­cię­cych wspo­mnień Petera miało przej­rzy­sty odcień lodo­wego błę­kitu, ale tutaj, na błot­ni­stych polach upraw­nych cią­gną­cych się aż po jezioro Oke­echo­bee pierw­sze pro­mie­nie poran­nego słońca nada­wały niebu zadzi­wia­jący odcień kobaltu, który następ­nie prze­cho­dził w aksa­mitne indygo i deli­katny fio­let. Przez pierw­szą godzinę dnia niebo rzu­cało cień na strze­li­ste źdźbła trzciny cukro­wej, zale­wa­jąc cią­gnące się aż po hory­zont pola mor­skim błę­ki­tem, pod­czas gdy smu­kłe palce trzcin poru­szały się na wie­trze niczym mor­skie fale.

– Weź­miesz się wresz­cie do roboty? Czy zamie­rzasz się przez cały ranek gapić w niebo, Dah­ler? – Głos Harolda roz­niósł się po polu, przy­wra­ca­jąc go do rze­czy­wi­sto­ści. Peter zer­k­nął przez ramię i zmu­sił się do uśmie­chu na widok swo­jego ulu­bio­nego straż­nika, który co jakiś czas nagi­nał dla niego zasady, pozwa­la­jąc mu obej­rzeć piękny wschód słońca. Jeńcy naj­czę­ściej roz­po­czy­nali pracę o dzie­wią­tej, a z obozu znaj­du­ją­cego się na połu­dnie od Oke­echo­bee nie­wiele było widać. Ich baraki stały w zagaj­niku na skraju zaro­śnię­tego bagna, które – jak przy­pusz­czał Peter – miało im przy­po­mi­nać, że nawet gdyby spró­bo­wali uciec, i tak nie mie­liby dokąd. Jed­nak Harold, z któ­rym Peter w innych oko­licz­no­ściach mógłby się nawet zaprzy­jaź­nić, naj­wy­raź­niej rozu­miał, że ktoś, kto naoglą­dał się w swoim życiu tylu okrop­no­ści, potrze­buje też cza­sem nieco piękna.

– Prze­pra­szam. Już pra­cuję – odparł Peter po angiel­sku z taką łatwo­ścią, jakby to był jego ojczy­sty język, cho­ciaż ze śla­dami akcentu. – Jesz­cze raz dzię­kuję, że pozwo­lił mi pan tu przyjść wcze­śniej.

– Nie ma za co.

Harold ponow­nie wle­pił wzrok w hory­zont. Cie­kawe, czy myślał o tym, co działo się na wscho­dzie, po dru­giej stro­nie oce­anu: o strasz­nej woj­nie, w któ­rej żaden z nich nie brał już udziału. Petera poj­mano na polu bitwy, star­szego o jakieś dzie­sięć lat Harolda przy­dzie­lono do żan­dar­me­rii woj­sko­wej i został na lądzie, gdzie pil­no­wał jeń­ców wojen­nych, pod­czas gdy jego kole­dzy popły­nęli bro­nić ojczy­zny. A teraz obaj utknęli tutaj.

– Ja też lubię takie poranki – odparł po chwili. – Tylko nie pozwól, żeby nad­zorca przy­ła­pał cię na zbi­ja­niu bąków, sły­szysz?

– Tak jest, oczy­wi­ście. – Peter uśmiech­nął się prze­pra­sza­jąco, prze­rzu­cił sobie przez ramię nóż do cię­cia trzciny i ponow­nie zwró­cił się na wschód.

Zamie­rzał pra­co­wać z twa­rzą zwró­coną w stronę wscho­dzą­cego słońca, żeby widzieć niebo mie­niące się tymi wszyst­kimi fan­ta­stycz­nymi kolo­rami. W miarę jak słońce pięło się w górę, tem­pe­ra­tura rosła, komary zla­ty­wały się całymi chma­rami, wyda­jąc ciche, jed­no­stajne bzy­cze­nie, a powie­trze sta­wało się tak wil­gotne, że pra­wie nie można było oddy­chać. Jed­nak na razie świat wyda­wał się ide­alny.

W Holz­kir­chen, nie­wiel­kim bawar­skim mia­steczku, w któ­rym wycho­wał się Peter, były takie piękne zachody słońca, z tym że barwy zmie­niały się w odwró­co­nej kolej­no­ści: naj­pierw poja­wiał się mleczny błę­kit, póź­niej fio­let, nasy­cone indygo i wresz­cie kobalt, stop­niowo czer­nie­jący do barwy smoły, gdy kolory roz­pły­wały się pod posta­cią wąskiej linii w miej­scu, gdzie zie­mia spo­ty­kała się z nie­bem. Petera zawsze dzi­wiło, że te same barwy, które zwia­sto­wały koniec dnia w Niem­czech, tutaj, po prze­ciw­nej stro­nie oce­anu, oznaj­miały nadej­ście nowego. Koniec nagle stał się począt­kiem.

Peter bez trudu odna­lazł miej­sce, w któ­rym zakoń­czył pracę poprzed­niego dnia. Za kilka godzin miał pra­co­wać ramię w ramię z dzie­siąt­kami innych więź­niów, więc roz­ko­szo­wał się tym samot­nym cza­sem i doce­niał to, że Harold nie sie­dzi mu na karku. Przez chwilę wyobra­żał sobie, że straż­nik darzy go zaufa­niem, ale oczy­wi­ście tak być nie mogło. Pomimo oka­zy­wa­nej mu przez Harolda życz­li­wo­ści, Peter na­dal był jego wro­giem.

Opu­ścił kar­czow­nik, mocno zaci­ska­jąc palce na drew­nia­nym uchwy­cie, i poczuł jego cię­żar. Zanim przy­pły­nął na Flo­rydę, ni­gdy wcze­śniej nie widział podob­nego noża. Przy­po­mi­nał tro­chę Busch­mes­ser, maczetę, ale miał krót­sze i cień­sze ostrze, ide­alne do prze­dzie­ra­nia się przez wyso­kie łodygi trzciny cukro­wej. Noże do pracy na plan­ta­cjach były zakoń­czone haczy­ko­wato, co poma­gało robot­ni­kom pod­no­sić plony z ziemi, ale i tak trzeba było się co chwilę schy­lać, a póź­niej łado­wać ściętą trzcinę na sto­jące nie­opo­dal wozy. Pod koniec dnia wszy­scy byli obo­lali i lepcy od syropu, który na nich ska­py­wał.

Niebo sta­wało się coraz jaśniej­sze, a Peter pra­co­wał ryt­micz­nie. Ści­na­jąc łodygi, zaczął grać w swoją ulu­bioną grę: przy każ­dym zama­chu przy­wo­ły­wał jedno wspo­mnie­nie z domu.

Szuuu – dło­nie matki wyra­bia­jące cia­sto na chleb.

Trach – ojciec czy­ta­jący rano gazetę, zbie­lałe kłyk­cie pal­ców zaci­śnię­tych na kubku z kawą.

Szuuu – Franz przy­mie­rza­jący woj­skową czapkę star­szego brata dzień przed tym, jak Peter wyru­szył na front; śmiał się, ponie­waż była na niego o wiele za duża.

Trach – wszy­scy troje sto­jący w drzwiach i macha­jący mu, gdy odcho­dził, i słońce cho­wa­jące się za ich skrom­nym domem.

Były też złe wspo­mnie­nia: gdy rodzice cza­sem na sie­bie krzy­czeli, myśląc, że syno­wie już śpią; wie­czory, kiedy na stole nie było dość jedze­nia; posępny wyraz twa­rzy ojca, kiedy Peter ośmie­lił się prze­ciw­sta­wić jego poli­tycz­nym poglą­dom; ranek, w któ­rym Kle­in­man­no­wie pro­wa­dzący jatkę na końcu ulicy zostali wywle­czeni z domu przez eses­ma­nów, wrzu­ceni do cię­ża­rówki i wywie­zieni z wio­ski raz na zawsze.

Przede wszyst­kim jed­nak Peter odczu­wał tęsk­notę za kra­jem, któ­rego nie widział od czte­rech lat. A w poranki takie jak ten, gdy niebo ską­pane było w pięk­nie, dopa­dała go szcze­gól­nie silna nostal­gia.

Ojczy­zna. Heimat. Wła­śnie to słowo przy­szło mu do głowy, kiedy ujrzał ją po raz pierw­szy. Nad­cho­dziła od wschodu, pierw­sza z czte­rech miej­sco­wych robot­nic, które wynu­rzyły się z morza trzciny cukro­wej na ścieżkę. Miała na sobie czer­woną baweł­nianą sukienkę, postrzę­pioną i obszar­paną na brze­gach, a gdy tak szła ską­pana w poran­nym świe­tle na tle pur­pu­ro­wie­ją­cego nieba, przy­po­mi­nała gwiazdę fil­mową lub anioła. Jej dłu­gie, brą­zowe włosy tań­czyły w podmu­chach poran­nego wie­trzyku. Chód miała zara­zem deli­katny i pewny sie­bie. Peter znie­ru­cho­miał z nie­mal komicz­nie unie­sio­nym kar­czow­ni­kiem.

Być może czu­jąc na sobie jego wzrok, odwró­ciła się w stronę Petera i ich spoj­rze­nia się spo­tkały. Żadne z nich nawet nie mru­gnęło. Przy­glą­dali się sobie przez dłuż­szą chwilę w kom­plet­nym bez­ru­chu, jakby świat wokół nich sta­nął. A może, myślał Peter, odtwa­rza­jąc póź­niej w pamięci tamtą scenę, tylko to sobie wyobra­ził. Może ta dziew­czyna wcale się nie zatrzy­mała. Może nawet go nie zauwa­żyła.

A jed­nak musiała go widzieć. W końcu odwró­ciła wzrok i ruszyła przed sie­bie, pro­wa­dząc resztę dziew­cząt, które spra­wiały wra­że­nie młod­szych od niej. Peter patrzył, jak prze­pusz­cza je przo­dem, do jed­nego z zauł­ków trzci­no­wego labi­ryntu. A póź­niej, gdy już mu się zda­wało, że wię­cej nie zoba­czy jej twa­rzy, odwró­ciła się i spoj­rzała przez ramię. Znowu na sie­bie popa­trzyli i to wystar­czyło, żeby serce Petera napeł­niło się nadzieją, gdy dziew­czyna poszła dalej i znik­nęła na polu.

*

Tam­tej nocy śnił o dziew­czy­nie w czer­wo­nej sukience. Czuł się dziw­nie – nie tylko z tego powodu, że widział ją w snach, lecz także dla­tego, że po raz pierw­szy od pra­wie pół­tora roku jego sny były słod­kie i bło­gie, a nie wciąż prze­ry­wane i dener­wu­jące. Od tam­tej okrop­nej nocy na afry­kań­skiej pustyni, gdy Otto, jego naj­lep­szy przy­ja­ciel, umarł mu na rękach, Pete­rowi co noc śniły się krew i śmierć.

Nale­żał do Afrika Korps i cho­ciaż nasłu­chał się samych okrop­nych rze­czy na temat warun­ków, w jakich woj­ska Hitlera prze­mie­rzały Europę, nie spo­dzie­wał się, by tam mogło być gorzej niż u nich. Pia­sek znaj­do­wał się wszę­dzie, nie­skoń­czony, kłu­jący, paskudny, a w nie­które dni Peter nie był w sta­nie sobie przy­po­mnieć, kiedy ostat­nio miał w ustach kro­plę wody. Gene­rał Rom­mel, który nimi dowo­dził, w marcu 1943 nie­spo­dzie­wa­nie poje­chał do Nie­miec, oświad­czyw­szy, że musi prze­ko­nać führera o dra­ma­tycz­nej sytu­acji na fron­cie afry­kań­skim. Tyle że już nie wró­cił i od tam­tej pory wszystko się sypało. Dowódz­two prze­jął gene­rał von Arnim do spółki z wło­skim gene­rałem Mes­sem, a Peter wkrótce pojął, że żaden z nich nie ma poję­cia, co robi.

Otto zgi­nął na fron­cie, Peter zaś nie mógł wyba­czyć siłom, które dopu­ściły do takiej tra­ge­dii. Obaj wycho­wali się przy tej samej ulicy, i odkąd skoń­czyli trzy lata, byli dla sie­bie jak bra­cia; dzie­lił ich zale­d­wie mie­siąc róż­nicy wieku. Pomimo zała­my­wa­nia się nie­miec­kiej gospo­darki w dzie­ciń­stwie wyobra­żali sobie, że są wła­ści­cie­lami nie­prze­bra­nych bogactw. Szu­kali razem skar­bów, widzieli się w roli wspa­nia­łych mor­skich odkryw­ców, a gdy mieli po dzie­sięć lat, przy­rze­kli sobie, że któ­re­goś dnia będą razem jeź­dzić po świe­cie. Zale­d­wie rok póź­niej Hitler roz­po­czął swój marsz po wła­dzę, a oni – jako jedni z nie­licz­nych – pota­jem­nie stwier­dzili, że z wyglądu przy­po­mina gry­zo­nio­wa­tego pirata Rat­tego, boha­tera książki, którą czy­tali tam­tego lata. Niemcy jed­nak, a w szcze­gól­no­ści krewni oby­dwu chłop­ców, pałali miło­ścią do Hitlera, zatem Peter i Otto musieli ucie­kać do swo­jego domku na drze­wie ukry­tego w lesie, gdzie wymy­ślali opo­wie­ści o nik­czem­nym pira­cie Rat­tem, który zdo­łał wmó­wić całemu naro­dowi, że jest jego wybawcą.

Dzie­sięć lat póź­niej Otto i Peter – już nie chłopcy, tylko męż­czyźni – zna­leźli się w piasz­czy­stej i jało­wej alter­na­tyw­nej rze­czy­wi­sto­ści, wal­cząc w spra­wie, któ­rej wcale nie uwa­żali na słuszną.

– Wiesz, Peter – powie­dział z uśmie­chem Otto w wie­czór swo­jej śmierci – nie do końca to mia­łem na myśli, kiedy pla­no­wa­li­śmy wspólne zwie­dza­nie świata.

Peter roze­śmiał się pomimo głodu, pra­gnie­nia oraz tego, że na cią­gną­cej się aż po hory­zont pustyni śmierć cza­iła się na każ­dym kroku.

– Nie marzy­łeś o tym, żeby wal­czyć w Afryce?

– Wolę myśleć, że kiedy to wszystko się skoń­czy, popły­niemy razem do Ame­ryki – odparł Otto.

Peter uniósł brew.

– Ame­ryka, powia­dasz? Ale oni nas tam nie­na­wi­dzą. Prze­pły­nęli ocean, żeby z nami wal­czyć.

– Dzi­wisz im się? – mruk­nął Otto. – Zresztą nie­ważne. Po woj­nie będziemy zna­ko­mi­tymi amba­sa­do­rami Nie­miec. Poka­żemy im, że nie wszy­scy u nas przy­po­mi­nają szczu­rzego pirata.

Peter roze­śmiał się, myśląc, że przy­ja­ciel ple­cie bzdury. Ame­ryka! Jakoś nie umiał sobie tego wyobra­zić.

– Zawsze mie­rzy­łeś wysoko. A teraz spró­buj się prze­spać, bo ina­czej rano nie będziemy się do niczego nada­wać.

Dwie godziny póź­niej coś wyrwało go ze snu. Od razu wysko­czył ze śpi­wora i przy­kuc­nął, gotowy do walki z nie­wi­dzial­nym wro­giem. Niczego jed­nak nie sły­szał, więc po dłuż­szej chwili wstrzy­my­wa­nia odde­chu spoj­rzał w górę i uzmy­sło­wił sobie, co go obu­dziło. Niebo mie­niło się dzie­siąt­kami roz­tań­czo­nych świe­tli­stych punk­ci­ków.

– Mein Gott – mruk­nął pod nosem, ponow­nie się kuląc. Ważne było, żeby trzy­mać się bli­sko ziemi, ponie­waż w każ­dej chwili mógł ich obser­wo­wać nie­przy­ja­ciel. – Istny cud.

I cho­ciaż logiczna część umy­słu Petera wie­działa, że świe­tli­ste wido­wi­sko to efekt desz­czu mete­ory­tów, roman­tyczna część jego duszy czuła, że cho­dzi o coś wię­cej. Oto nagle w samym środku pie­kła ujrzał niebo.

– Otto! – szep­nął, potrzą­sa­jąc przy­ja­cie­lem. – Obudź się, musisz coś zoba­czyć! – Wska­zał w górę, a Otto, wciąż prze­cie­ra­jąc oczy, podą­żył za jego spoj­rze­niem i wydał okrzyk zachwytu.

– Coś nie­sa­mo­wi­tego – odparł z unie­sio­nym wzro­kiem i otwar­tymi ze zdzi­wie­nia ustami. – Gdzie jest pół­noc?

Peter wska­zał w lewo od miej­sca, w któ­rym wid­niał sierp księ­życa.

– Chyba tam.

Otto wstał i zapa­trzył się w ciem­ność. Dookoła niego po nie­bie śmi­gały spa­da­jące gwiazdy.

– Pra­wie widać stąd Niemcy, Pete­rze – powie­dział. – Spójrz tylko, gwiazdy wska­zują nam drogę do domu.

– Lepiej usiądź, przy­ja­cielu – ode­zwał się ze śmie­chem Peter – zanim wezmą cię na cel.

Gdy tylko wypo­wie­dział te słowa, świat eks­plo­do­wał; grad kul ze świ­stem prze­le­ciał przez ich obóz niczym rój pija­nych trzmieli.

– Otto! – wrza­snął Peter. – Pad­nij!

Nie docze­kał się jed­nak odpo­wie­dzi, a gdy wokół nich zawrzało i noc wypeł­niła się dymem, który zasło­nił błysz­czące gwiazdy, padł na kolana i zaczął szu­kać przy­ja­ciela. Prze­cież dzie­liło ich nie wię­cej niż pół metra. Gdzie on się podział?

– Otto? Otto, gdzie jesteś?

Jego dłoń wylą­do­wała na czymś cie­płym i mokrym i w ułamku sekundy Peter uświa­do­mił sobie, że dotyka ramie­nia przy­ja­ciela.

– Otto! – jęk­nął.

Nachy­lił się i spró­bo­wał wyczuć puls, pod­czas gdy powie­trze prze­ci­nały kule, na które Niemcy odpo­wia­dali ogniem. Zna­lazł jed­nak tylko zie­jącą dziurę wiel­ko­ści orze­cha wło­skiego w szyi przy­ja­ciela, a gdy z prze­ra­że­niem odsu­nął rękę, była cała we krwi.

– Otto? – szep­nął, ale było już za późno.

Oczy przy­ja­ciela, sze­roko otwarte i nie­ru­chome, wpa­try­wały się w prze­strzeń, jakby mogły się prze­bić przez chmurę pyłu i stra­chu aż do nieba nad nimi, usia­nego spa­da­ją­cymi gwiaz­dami.

– Nie, mój przy­ja­cielu! Tylko nie to.

I znowu nie docze­kał się odpo­wie­dzi.

– Chodź, Dah­ler! – zawo­łał ktoś pośród całego tego cha­osu.

– Nie mogę go tu zosta­wić! – odkrzyk­nął Peter, pró­bu­jąc dźwi­gnąć bez­władne ciało Ottona z mokrej ziemi pośród świsz­czą­cych kul.

– On nie żyje! – krzyk­nął ktoś inny. – Zostaw go albo sam zgi­niesz!

Pete­rowi udało się poko­nać jakieś czter­dzie­ści metrów z cia­łem przy­ja­ciela, zanim poja­wiło się przy nim dwóch żoł­nie­rzy, któ­rzy zmu­sili go, by je porzu­cił, i wbrew woli Petera zawle­kli go w bez­pieczne miej­sce. Ni­gdy sobie nie wyba­czył, że zosta­wił przy­ja­ciela samego w morzu krwi i pia­chu. Tak samo jak nie wyba­czył sobie, że to z jego powodu Otto zgi­nął. Gdyby go nie obu­dził, żeby poka­zać mu deszcz mete­orów, jego przy­ja­ciel na­dal by żył.

Zale­d­wie dwa mie­siące póź­niej wojna skoń­czyła się rów­nież dla Petera.

W noc, kiedy tra­fił do nie­woli, przy­snął z wyczer­pa­nia i pra­gnie­nia w płyt­kim rowie, który wyko­pał gołymi rękami. Gdy się zbu­dził, wszę­dzie było pełno alian­tów. Jego dowódca oznaj­mił żoł­nie­rzom, że pod­dają się Ame­ry­ka­nom. Kiedy Peter pod­niósł ręce nad głowę, zalała go fala wstydu, jed­nak wcale nie dla­tego że prze­grał i musiał się pod­dać. Czuł wstyd z powodu ulgi, że nie musi już dłu­żej wal­czyć.

*

Od ponad roku Peter zasta­na­wiał się nad sen­sem tego wszyst­kiego; jakie plany mógł mieć wobec niego Bóg, prze­rzu­ca­jąc go z Afryki na to nie­koń­czące się pole trzciny cukro­wej we flo­rydz­kim skwa­rze. Zamie­nił jałową pusty­nię na moczary, a kon­ty­nent afry­kań­ski na pół­noc­no­ame­ry­kań­ski, lecz oba znaj­do­wały się potwor­nie daleko od miej­sca, w któ­rym się uro­dził. Na początku tęsk­nił za domem, jed­nak z bie­giem czasu zaczął mu się udzie­lać dobry humor ame­ry­kań­skich straż­ni­ków i doce­nił uro­dzaj ziemi, na którą tra­fił. Otto miał rację co do tego miej­sca.

Peter zbu­dził się z obra­zem dziew­czyny w czer­wo­nej sukience pod powie­kami i przez moment zasta­na­wiał się, czy przy­pad­kiem to wszystko nie miało go dopro­wa­dzić wła­śnie tutaj. Kosz­mar wojny, roz­pacz nie­woli, harówka – może to ta nie­zna­joma była ich powo­dem.

Sza­leń­stwem było myśleć w ten spo­sób. Peter nawet jej nie znał. Nie zamie­nili ze sobą ani słowa. Nie miał poję­cia, ile ta dziew­czyna ma lat, czy nie jest mężatką albo czy nie pała do Niem­ców nie­na­wi­ścią, tak jak wielu Ame­ry­ka­nów, z któ­rymi się spo­tkał. Jed­nak we śnie, który wciąż wyświe­tlał mu się pod powie­kami, uśmie­chała się do niego. I przy­zy­wała go do sie­bie. Nawet teraz, w jasnym świe­tle dnia, Peter marzył wyłącz­nie o tym, żeby za nią podą­żyć.

Rozdział czwarty

– Tak sobie myślę – powie­dział ojciec, gdy zadzwo­nił do mnie w ponie­dzia­łek rano – że chyba mam dla cie­bie pewien trop.

Obraz wciąż stał oparty o ścianę na stole w mojej kuchni, a ja przez ostat­nie cztery dni na zmianę wpa­try­wa­łam się w niego i szu­ka­łam w inter­ne­cie jakich­kol­wiek infor­ma­cji na temat mojej babci. Zmarła w lutym w wieku osiem­dzie­się­ciu ośmiu lat, a wcze­śniej pro­wa­dziła raczej spo­kojne i samotne życie. Jedy­nymi wzmian­kami na jej temat, jakie udało mi się zna­leźć w pra­so­wych archi­wach, był jej nekro­log oraz arty­kuł pocho­dzący z 1964 roku, w któ­rym roz­ma­wiała z dzien­ni­ka­rzem o tym, że jej syn – a mój ojciec – Vic­tor roz­po­czął wła­śnie stu­dia w Yale. Pró­bo­wa­łam wyszu­ki­wać jej nazwi­sko w połą­cze­niu z hasłami „Mona­chium”, „Niemcy” i „obraz”, ale nie tra­fi­łam na nic istot­nego. Poprzed­niego dnia musia­łam się zająć nowym zle­ce­niem dla maga­zynu „Seven­teen”, ale zagadka tajem­ni­czego obrazu wciąż nie chciała mi wyjść z głowy.

– Trop? – powtó­rzy­łam scep­tycz­nie.

– Tak. Dzi­wię się, że wcze­śniej na to nie wpa­dłem. Kiedy moja asy­stentka zaj­mo­wała się orga­ni­za­cją pogrzebu two­jej babci, obdzwo­niła wszyst­kich, któ­rych nazwi­ska zna­la­zła w jej note­sie. Jedną z osób, która przy­je­chała na mszę, był jej przy­ja­ciel z dzie­ciń­stwa. Nawet mi się przed­sta­wił, ale nie mie­li­śmy oka­zji dłu­żej poroz­ma­wiać.

– Nie rozu­miem. – Nie­wiele wie­dzia­łam na temat prze­szło­ści mojej babci; uro­dziła się w 1926 roku i i wycho­wała na far­mie gdzieś na połu­dniu Flo­rydy, ale po wypro­wadzce z domu zerwała kon­takty z rodziną i ni­gdy nie wspo­mi­nała o latach sprzed naro­dzin mojego ojca na początku 1946 roku. – Wyda­wało mi się, że bab­cia cał­ko­wi­cie odwró­ciła się od tej czę­ści swo­jej prze­szło­ści.

– Też tak myśla­łem. Ale ten czło­wiek, Jere­miah Bel­train, powie­dział mojej asy­stentce, że przez wszyst­kie te lata dzwo­nili do sie­bie od czasu do czasu. Podobno nawet czę­sto ją odwie­dzał, kiedy byłem dziec­kiem, cho­ciaż ja tego nie pamię­tam.

– Na dru­gie masz Jere­miah. Czyżby bab­cia Mar­ga­ret nadała ci imię na jego cześć?

– Nie mam poję­cia. Ni­gdy wcze­śniej o nim nie sły­sza­łem. – Zamy­ślił się. – Tak się teraz zasta­na­wiam, czy ten czło­wiek nie wie przy­pad­kiem cze­goś na temat prze­szło­ści two­jej babci. Zawsze to jakiś począ­tek. Jeśli podam ci jego numer, powiesz mi, czego się dowie­dzia­łaś?

– Okej – zgo­dzi­łam się.

Zano­to­wa­łam numer i podzię­ko­wa­łam ojcu, cho­ciaż po skoń­czo­nej roz­mo­wie zaczę­łam się zasta­na­wiać, dla­czego nie zadzwo­nił do tego czło­wieka wcze­śniej, zanim przy­słano mi ten obraz. Nie miał ochoty dowie­dzieć się cze­goś wię­cej o prze­szło­ści wła­snej matki? Ja z całą pew­no­ścią mia­łam. Wła­śnie na tym pole­gała róż­nica mię­dzy moim ojcem a mną. Dla mnie rodzina była ważna.

Zanim zadzwo­ni­łam do Jere­miaha, wyszu­ka­łam go w inter­ne­cie; kon­tak­tu­jąc się z nie­zna­jo­mymi, sta­ra­łam się zebrać na ich temat jak naj­wię­cej infor­ma­cji. Tym razem jed­nak nie­wiele udało mi się zna­leźć. Wspo­mniano o nim tylko raz, w arty­kule z 2006 roku w „Palm Beach Post” poświę­co­nym nie­za­leż­nej upra­wie trzciny cukro­wej, gdzie został opi­sany jako sie­dem­dzie­się­ciocz­te­ro­letni far­mer z mia­steczka Belle Creek. Szybko poli­czy­łam, że musiał mieć teraz osiem­dzie­siąt trzy lata, czyli był o sześć lat młod­szy od babci. Dość duża róż­nica wieku, szcze­gól­nie dla dwojga dzie­cia­ków. Cie­kawe, jak się poznali.

Się­gnę­łam po tele­fon, wybra­łam numer, który dosta­łam od ojca, i odcze­ka­łam trzy sygnały.

– Halo? – dobiegł mnie męski głos, gdy już mia­łam się roz­łą­czyć. Mój roz­mówca z tru­dem łapał oddech.

– Dzień dobry. Chcia­ła­bym roz­ma­wiać z Jere­mia­hem Bel­tra­inem.

– Przy tele­fo­nie. Czy mogę wie­dzieć, kto dzwoni? – zapy­tał z nutką podejrz­li­wo­ści w gło­sie.

– Nazy­wam się Emily Emer­son – zaczę­łam. – Jestem…

– Wnuczką Mar­ga­ret! – wszedł mi w słowo. – O rany! Mia­łem nadzieję, że któ­re­goś dnia do mnie zadzwo­nisz, moja droga. Mar­ga­ret była z cie­bie bar­dzo dumna.

Przez chwilę nic nie mówi­łam. Zasko­czyło mnie, że wie­dział, kim jestem.

– Dzię­kuję – odpar­łam wresz­cie. – A więc się przy­jaź­ni­li­ście?

Męż­czy­zna zachi­cho­tał.

– Zupeł­nie nic nie pamię­tam z cza­sów sprzed pozna­nia two­jej babci, Emily. Była wspa­niałą kobietą.

– Dzię­kuję. Też tak uwa­żam. – Wzię­łam głę­boki wdech. – Dzwo­nię do pana z nie­co­dzien­nym pyta­niem. Nie­dawno otrzy­ma­łam pocztą obraz od ano­ni­mo­wego nadawcy z liści­kiem, w któ­rym ta osoba pisze, że mój dzia­dek ni­gdy nie prze­stał kochać mojej babci, że to ona była miło­ścią jego życia.

Jere­miah gwał­tow­nie zaczerp­nął powie­trza.

– Co takiego?

– Obraz przed­sta­wia moją bab­cię, a przy­naj­mniej tak mi się wydaje. Chcia­ła­bym zro­zu­mieć, co ozna­cza w połą­cze­niu z liści­kiem, ale nic nie wiem na temat jej prze­szło­ści. Ni­gdy nie opo­wia­dała o moim dziadku; upar­cie uni­kała tego tematu. – Przez chwilę mil­cza­łam. – Ale mój tata twier­dzi, że dora­stał pan razem z nią, więc pomy­śla­łam, że może pan będzie coś na ten temat wie­dział.

W słu­chawce na moment zapa­dła cisza.

– Cóż, taką histo­rię nale­ża­łoby chyba prze­ka­zać oso­bi­ście, nie sądzisz? Dała­byś radę przy­je­chać do Belle Creek? To malutka mie­ścinka na połu­dnio­wym brzegu Oke­echo­bee. Powin­naś tu dotrzeć w parę godzin, jeśli wciąż miesz­kasz w Orlando.

– Skąd pan wie?

– Twoja bab­cia czę­sto o tobie opo­wia­dała. – Sły­sza­łam, że się uśmie­cha. – To jak, przy­je­dziesz?

Spoj­rza­łam na zega­rek. Była dopiero dzie­siąta rano.

– Może być dzi­siaj? Mogła­bym wyru­szyć za jakąś godzinę.

– Dosko­nale. Myślę, że twoja bab­cia chciała, żebyś poznała prawdę, moja droga. Jed­nak cza­sami, jeśli żyjesz ze zła­ma­nym ser­cem, trudno opo­wie­dzieć o tym, co naj­bar­dziej cię zra­niło.

Podał mi swój adres i wska­zówki, jak jechać. Poże­gna­li­śmy się, wie­dząc, że zoba­czymy się za kilka godzin.

*

Wzię­łam szybki prysz­nic, wło­ży­łam let­nią sukienkę, uma­lo­wa­łam się deli­kat­nie i zro­bi­łam apa­ra­tem w komórce kilka zdjęć obrazu, po czym ruszy­łam w drogę do Belle Creek, mia­steczka, z któ­rego ist­nie­nia nie zda­wa­łam sobie dotąd sprawy. Mia­łam jechać płatną drogą eks­pre­sową Flo­rida Turn­pike do auto­strady 441, a stam­tąd drogą sta­nową 78 na zachód w kie­runku Oke­echo­bee, ogrom­nego płyt­kiego jeziora, które na mapie przy­po­mi­nało wyszczer­bione „O” wycięte z połu­dnio­wej czę­ści stanu.

Sko­rzy­sta­łam ze zjazdu I-4, żeby dostać się na Turn­pike, a gdy już jecha­łam drogą eks­pre­sową na połu­dnie, moje myśli zaczęły błą­dzić. Czy Belle Creek naprawdę jest rodzin­nym mia­stecz­kiem mojej babci? Dla­czego ani razu o nim nie wspo­mniała? I co ten czło­wiek będzie mógł mi o niej opo­wie­dzieć?

Bab­cia zawsze była dla mnie zagadką. Ni­gdy nie wąt­pi­łam w to, że mnie kochała, ale nie nale­żała do osób lubią­cych opo­wia­dać o swoim życiu ani otwar­cie oka­zy­wać uczuć. Tak skrzęt­nie ukry­wała tajem­nice z prze­szło­ści, jakby w ogóle nie zaprzą­tała sobie nią głowy.

Przez długi czas żało­wa­łam, że nie odzie­dzi­czy­łam po niej tej cechy. Cudow­nie byłoby zosta­wić prze­szłość za sobą, zamknąć ją na cztery spu­sty. Niczego nie pra­gnę­łam bar­dziej niż zapo­mnieć o wszyst­kim, co wyda­rzyło się w roku naro­dzin Cathe­rine, ale im moc­niej pró­bo­wa­łam to od sie­bie ode­pchnąć, tym bar­dziej mnie to prze­śla­do­wało. A teraz, gdy ona osią­gnęła peł­no­let­ność, coraz czę­ściej przy­wo­ły­wa­łam tamte zda­rze­nia. Zaczę­łam nawet mieć pro­blemy z zasy­pia­niem, ponie­waż wszystko to, o czym tak usil­nie pró­bo­wa­łam zapo­mnieć, nagle zaczęło mnie nawie­dzać w snach.

W marcu tam­tego roku moja matka zgi­nęła w wypadku samo­cho­do­wym, zale­d­wie dwa i pół mie­siąca przed tym, jak skoń­czy­łam szkołę śred­nią. Ojciec zosta­wił nas sie­dem lat wcze­śniej, ale jego matka, bab­cia Mar­ga­ret, przez cały czas utrzy­my­wała z nami kon­takt. Była tak samo zbul­wer­so­wana jego decy­zją jak my i cho­ciaż nie odwró­ciła się od niego, wie­dzia­łam, że ich sto­sunki wyraź­nie się ochło­dziły. „Zawsze mi się wyda­wało, że wpo­iłam mu odpo­wied­nie war­to­ści – powie­działa mi któ­re­goś dnia, gdy mia­łam szes­na­ście lat. – Ale on odszedł, tak samo jak kie­dyś jego ojciec. Przy­kro mi, że wycho­wa­łam czło­wieka, który tak was skrzyw­dził, skar­bie. Ni­gdy sobie tego nie wyba­czę”.

Kiedy mia­łam trzy­na­ście lat, bab­cia Mar­ga­ret prze­pro­wa­dziła się z Atlanty do miesz­ka­nia z wido­kiem na zatokę w St. Peters­burgu na Flo­ry­dzie i odwie­dza­łam ją każ­dego lata. Po śmierci mojej matki przy­je­chała do Atlanty i zamiesz­kała ze mną, gdy koń­czy­łam szkołę. Jako jedyna osoba na całym świe­cie wie­działa, że jestem w ciąży.

Oczy­wi­ście popeł­ni­łam błąd. Gdy jesz­cze moja matka nie zgi­nęła, a życie wciąż było piękne, mia­łam chło­paka, Nicka. I kocha­łam go. Boże, ależ ja go kocha­łam. Byli­śmy razem zale­d­wie przez pół roku, gdy moja matka zmarła, a ja – kom­plet­nie zała­mana i zroz­pa­czona – odsu­nę­łam się od wszyst­kich. Przy­ja­ciele roz­pierz­chli się po paru tygo­dniach, ale Nick został. On jeden trwał przy mnie, nawet gdy go ode­pchnę­łam. Teraz wresz­cie to widzia­łam, ale wtedy nie byłam w sta­nie dostrzec niczego poza fak­tem, który zdo­mi­no­wał i przy­ćmił całą resztę: że ludzie, któ­rzy powinni nas kochać, wcze­śniej czy póź­niej odcho­dzą.

„Możesz pole­gać wyłącz­nie na sobie”. Powta­rza­łam te słowa niczym man­trę, dzień po dniu, więc kiedy odkry­łam, że jestem w ciąży – dokład­nie mie­siąc po śmierci mamy – wie­dzia­łam, że nie mogę o tym powie­dzieć Nic­kowi. Co bym zro­biła, gdyby mnie przez to znie­na­wi­dził? Albo co gor­sza został ze mną wyłącz­nie z lito­ści i porzu­cił mnie po naro­dzi­nach naszego dziecka? Nie znio­sła­bym tego.

Dla­tego nikomu nie powie­dzia­łam o ciąży. Nick nie zwró­cił uwagi na moje poranne mdło­ści, rosnący brzu­szek, ani nawet na to, że w ciągu mie­siąca biust urósł mi o cały roz­miar, ponie­waż stop­niowo odsu­wa­łam się od niego, pochła­nia­jąc dru­gie śnia­da­nie w pustej kla­sie oraz igno­ru­jąc jego wie­czorne tele­fony. Jed­nak już sam fakt, że wciąż pró­bo­wał i patrzył na mnie z uczu­ciem, o któ­rym w głębi serca wie­dzia­łam, że jest miło­ścią, o czymś świad­czył. Tyle że uzna­nie tego spo­wo­do­wa­łoby uszczer­bek w zbroi, którą z całych sił pró­bo­wałam się chro­nić.

Cere­mo­nia roz­da­nia dyplo­mów odbyła się siód­mego czerwca, a naza­jutrz rano wyje­cha­ły­śmy z bab­cią Mar­ga­ret na Flo­rydę, nie oglą­da­jąc się za sie­bie. Zosta­łam już przy­jęta na Uni­wer­sy­tet Flo­rydzki, gdzie jako przed­miot kie­run­kowy pla­no­wa­łam wybrać dzien­ni­kar­stwo, ale ponie­waż gine­ko­log potwier­dził, że uro­dzę pod koniec paź­dzier­nika, musia­łam zadzwo­nić do dzie­ka­natu i popro­sić o odro­cze­nie przy­ję­cia na uczel­nię, tłu­ma­cząc się żałobą po śmierci matki. Pozwo­lono mi roz­po­cząć naukę w stycz­niu, dzięki czemu mia­łam aż sie­dem mie­sięcy dla sie­bie.

Wpro­wa­dzi­łam się do pokoju gościn­nego babci Mar­ga­ret i całymi dniami czy­ta­łam książki albo jeź­dzi­łam nad morze i spa­ce­ro­wa­łam po plaży. Wie­czo­rami bez­sku­tecz­nie usi­ło­wa­łam zasnąć, nie myśląc o Nicku. Gdy po raz pierw­szy poczu­łam ruchy dziecka, pra­wie do niego zadzwo­ni­łam, żeby mu o wszyst­kim powie­dzieć, ale zre­zy­gno­wa­łam w poło­wie wybie­ra­nia numeru. W ciągu ostat­niego try­me­stru co naj­mniej raz w tygo­dniu się­ga­łam po tele­fon i zaczy­na­łam wystu­ki­wać cyfry, ale póź­niej ze zło­ścią odkła­da­łam słu­chawkę, za każ­dym razem nie­na­wi­dząc sie­bie tro­chę bar­dziej.

– Postę­pu­jesz słusz­nie – powta­rzała mi bez prze­rwy bab­cia, w miarę jak mój brzuch i wąt­pli­wo­ści rosły. – Chłop­com bra­kuje odpo­wie­dzial­no­ści. Nie można na nich liczyć. Przy­kro mi to mówić, Emily, ale będzie dla cie­bie lepiej, jeśli pora­dzisz sobie bez Nicka. – Skon­tak­to­wała się z agen­cją adop­cyjną i co wie­czór roz­ma­wia­ły­śmy o tym, że pomogą mi zna­leźć porządny dom dla mojego dziecka. – Zapew­nisz mu lep­sze życie – tłu­ma­czyła mi łagod­nie. – To naj­wspa­nial­szy dar, jaki możesz mu ofia­ro­wać. Ja nie mia­łam takiej moż­li­wo­ści, kiedy byłam w twoim wieku.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki