Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
10 osób interesuje się tą książką
Powieść autorki światowych bestsellerów „Dom przy ulicy Amélie” oraz „Księga Utraconych Imion”.
Emily wydaje się, że wszystko straciła… do momentu, aż dzięki tajemniczemu obrazowi odnajduje to, czego zawsze pragnęła. Zdążyła przywyknąć do samotności. Jej ojciec porzucił rodzinę, gdy była dzieckiem, matka zmarła, zanim osiągnęła pełnoletność, a niedawno odeszła również jej babcia. Jednak gdy Emily traci także pracę, poddaje się i czuje się zagubiona. Wszystko zmienia się w dniu, gdy otrzymuje pocztą urzekająco piękny portret młodej kobiety na polu trzciny cukrowej na tle purpurowego nieba i rozpoznaje w niej swoją babcię.
Do obrazu dołączony jest krótki liścik: „Pani dziadek nigdy nie przestał jej kochać”.
Spragniona poczucia przynależności, chce poznać losy swoich przodków. Poszukiwania wiodą ją do obozu dla jeńców wojennych na Florydzie, gdzie niemieccy żołnierze pracowali na rzecz amerykańskich farmerów… a czasem też zakochiwali się w ich córkach. Tylko jaki ma to związek z tajemniczym obrazem?
Książki Kristin Harmel, autorki światowych bestsellerów, zostały uznane za „przełomowe, wspaniałe” (Fiona Davis), „niezwykle wciągające” (Tampa Bay Times) oraz „pochłaniające i sugestywne” (Publishers Weekly).
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 418
Telefon zadzwonił w piątek rano, kiedy leżałam w łóżku, użalając się nad sobą i usiłując wymyślić, co zrobię z resztą swojego życia.
– Pławisz się w żalu? – zapytał Brian Mayer, który aż do ubiegłego tygodnia był moim redaktorem naczelnym, kiedy odebrałam.
– Wylałeś mnie z pracy – odparłam, naciągając kołdrę na głowę, żeby zasłonić się przed promieniami porannego słońca. – Mam do tego święte prawo.
– Emily, oboje przeczuwaliśmy, że to w końcu nastąpi. Zresztą wcale nie zostałaś wylana: twoją kolumnę zlikwidowano z powodów finansowych. – Westchnął i usłyszałam, że przekłada jakieś papiery. – Poza tym to była tylko praca na pół etatu. Masz całe mnóstwo innych zleceń, które pozwolą ci się utrzymać.
– Tak, bo przecież czasopisma i gazety na całym świecie wprost zasypują dziennikarzy pieniędzmi.
Pracowałam na własny rachunek, odkąd skończyłam dwadzieścia lat. W tamtych czasach branża dziennikarska kwitła, a freelancerzy mogli dobrze zarobić, pod warunkiem, że byli gotowi ciężko pracować. Jednak w ostatniej dekadzie rynek zapełnił się dziennikarzami i reporterami, którzy potracili etaty i teraz było ich zdecydowanie więcej niż zleceń.
– Zresztą nie dzwonię po to, by rozmawiać z tobą o bieżącej kondycji dziennikarstwa – odezwał się po krótkiej chwili Brian. – Mam coś dla ciebie.
Skopałam z siebie pościel i usiadłam na łóżku.
– Artykuł do napisania?
– Jasne, bo nasz budżet nagle się podwoił bez żadnego wyraźnego powodu. – Zarechotał. – Nie, miałem na myśli paczkę. Przyszła dzisiaj.
– Z jakiejś agencji PR-owej?
Bez przerwy dostawałam przypadkowe przesyłki: słoiki masła orzechowego do spróbowania, płyty z muzyką do zrecenzowania, modele ubrań, które nawet na mnie nie pasowały, chociaż moja praca – poza tworzeniem właśnie zlikwidowanej kolumny poświęconej związkom – polegała na tworzeniu testów osobowości. Było raczej mało prawdopodobne, że nagle napiszę pean na cześć którejś z marek masła orzechowego.
– Możesz ją wyrzucić albo przekazać jakiemuś stażyście.
– Nie, chyba chodzi o coś innego. – Znowu usłyszałam szelest papierów. – To duże, płaskie kartonowe pudełko, może jakiś plakat? Z odręcznie wypisanym adresem. Nie wygląda, jakby przysłali je z agencji.
– W takim razie skąd nadano paczkę?
– Z jakiejś agencji sztuki w Monachium.
– Z Niemiec?
Zaskoczyło mnie to; moja kolumna ukazywała się wyłącznie w Stanach. Kto mógłby chcieć mi coś wysłać aż z Niemiec?
– Prześlę ci kurierem, dobrze? Chciałem cię tylko uprzedzić. I trzymaj się tam, okej? Los na pewno się do ciebie uśmiechnie. Jesteś bardzo utalentowana.
– Jasne – odparłam i rozłączyłam się, zanim zdążyłam mu powiedzieć, co naprawdę myślę: że bardzo utalentowani ludzie nie wylatują z pracy, którą wykonują od trzech lat.
Oczywiście nigdy nie byłam etatowym pracownikiem Craig Newspaper Group, ale sprzedawali moją kolumnę, W związku z, dwudziestu trzem gazetom w całym kraju, gdzie czytały ją miliony ludzi. Honorarium było przyzwoite; żyło mi się całkiem wygodnie, pod warunkiem, że co miesiąc zasilałam budżet kilkoma dodatkowymi zleceniami. Wydawało mi się, że przetrwałam załamanie rynku freelancingu, ale najwyraźniej tylko młóciłam wodę przed pójściem na dno.
Zresztą to i tak musiało wcześniej czy później nastąpić. Nie mogłam wiecznie udawać ekspertki w temacie, o którym nie miałam bladego pojęcia. I chociaż zawsze bardzo się przykładałam do pisania artykułów, powołując się na wyniki badań naukowych albo słowa lepiej niż ja zorientowanych przyjaciółek czy koleżanek z pracy, sam pomysł tworzenia kolumny poświęconej związkom przez notorycznie samotną kobietę można by uznać za absurdalny. Szczerze mówiąc, utworzyłam nawet folder z emailami i listami od czytelników, którzy zarzucali mi, że jestem zgorzkniałą starą panną. Niewykluczone, że mieli rację. Oczywiście dostawałam też wiele listów z podziękowaniami od czytelników, którzy pisali, że pomogłam im przetrwać rozwód albo zachęciłam ich do pogodzenia się z członkiem rodziny, z którym dawno stracili kontakt, odkryłam jednak, że ludzie częściej piszą do mnie w przypływie gniewu niż wdzięczności. Wtedy też częściej używali słowa na „k”.
Paczka z Niemiec zawierała pewnie ironiczny plakat z poradami „jak zdobyć faceta” od złośliwego czytelnika, który przypadkiem trafił na moją kolumnę w sieci. Nie byłby to pierwszy – ani nawet piąty – tego typu „prezent”. Chociaż nie pamiętam, by ktokolwiek do tej pory próbował mnie znieważyć aż z Niemiec.
Ponownie zanurkowałam pod kołdrę, próbując zasnąć. Tego dnia miał się ukazać mój ostatni felieton i nie uśmiechało mi się uczestniczenie w pogrzebie własnej kolumny.
*
Cztery godziny później, wbrew temu, co sobie obiecywałam, siedziałam w restauracji z widokiem na jezioro Eola w centrum Orlando naprzeciwko mojej najlepszej przyjaciółki, Myry, która dramatycznie wymachiwała mi przed nosem najnowszym wydaniem „Orlando Sentinel”.
– Powinnaś być z siebie dumna – oznajmiła z przekonaniem. – Mówię poważnie, Emily. Pomogłaś tą kolumną bardzo wielu ludziom, a do tego umiałaś się pożegnać z klasą.
– Przecież mówiłam, że nie chcę o tym dziś rozmawiać. – Upiłam łyk sauvignon blanc.
Picie wina o drugiej po południu było czymś zupełnie akceptowalnym, gdy nie miało się pracy. Podobnie jak to, że sączyłam właśnie drugą lampkę.
– Szkoda, bo i tak będziemy o tym rozmawiać. Chowanie głowy w piasek jeszcze nikomu nie wyszło na dobre. Jestem prawie pewna, że pisałaś o tym w którymś ze swoich felietonów.
– Niczego nie chowam. – Uniosłam kieliszek w udawanym toaście. – Chciałam tylko zaznaczyć, że cała moja dotychczasowa kariera była o kant stołu potłuc.
– Użalanie się nad sobą nie jest w twoim stylu. – Myra wezwała gestem kelnera i zamówiła kolejną dietetyczną colę. W przeciwieństwie do mnie miała pracę, do której musiała wrócić. Działała w fundacji Easter Seals Florida, co oznaczało, że naprawdę pomagała ludziom przez cały boży dzień. – Na szczęście z lektury twoich felietonów nie da się wywnioskować, że kompletnie w siebie nie wierzysz.
Wzruszyłam ramionami. Myra miała rację: znacznie lepiej radziłam sobie z tworzeniem świata na papierze niż w tym prawdziwym. Gdybym tylko mogła przeżyć całe swoje życie bezpiecznie schowana za ekranem komputera.
– Jak już mówiłam – podjęła Myra, gdy dostała zamówiony napój – twój ostatni felieton jest świetny. Na pewno sobie poradzisz.
– Wiem. Po prostu nie sądziłam, że stanę się bezrobotna w wieku trzydziestu sześciu lat.
– Spójrz na to inaczej. Nie masz żadnych zobowiązań, nic cię nie ogranicza. Żadnego męża, żadnych dzieci. Możesz się zająć dosłownie wszystkim. Jesteś wolna jak ptak.
Zmusiłam się do uśmiechu.
– Tak, szczęściara ze mnie. Wiecznie samotna i bezdzietna. Marzenie każdej kobiety.
Myra zmarszczyła brwi, wyraźnie zatroskana.
– Zupełnie nie o to mi chodziło.
– Wiem – mruknęłam.
Mimo wszystko słowa przyjaciółki mnie zabolały, szczególnie że nie były tak do końca prawdziwe, o czym Myra świetnie wiedziała. Miałam dziecko, tylko że oddałam je do adopcji w połowie swojego życia. Teraz, gdy moja córka sama skończyła osiemnaście lat i była dorosła, dotarło do mnie, jak beznadziejnie mi się wiedzie. Niby co mi dała cała ta pozorna wolność, która miała się wiązać z oddaniem dziecka? Jedno wielkie nic, podczas gdy moja córka prawdopodobnie rozkwitała pod cudzym dachem, przemieniając się w dorosłą kobietę.
Wyraz twarzy Myry się zmienił; widziałam, że ona też myśli o Catherine – tak nazwałam swoją córkę, zanim musiałam ją oddać pielęgniarce. Zwierzyłam jej się niedawno; dobrze było wreszcie zrzucić z siebie ten ciężar. Historię córki nosiłam ukrytą głęboko w sercu, w miejscu, gdzie przechowywałam te fragmenty mojego życia, które chciałam zarazem wyryć w pamięci i je z niej wymazać.
– Nie chodziło mi o to, że nie masz dziecka – odezwała się cicho Myra. – Palnęłam bez zastanowienia.
Pokręciłam głową, udając, że mnie to nie ruszyło.
– Nie przejmuj się. Przecież to prawda. Oddałam ją, nie? Teraz jest dzieckiem kogoś innego, nie moim.
Jednak pomimo że nie widziałam Catherine od dnia, w którym ją urodziłam – i miałam świadomość, że rodzice adopcyjni nadali jej nowe imię – nadal była moja w jakimś pierwotnym, biologicznym sensie. Zawsze będę ją kochać, zawsze będę o niej myśleć, zawsze będę się martwić, czy przypadkiem jej nie skrzywdziłam, zamiast jej pomóc, oddając ją. Była z mojej krwi, z moich kości i nawet po tylu latach myślałam o niej zaraz po przebudzeniu prawie każdego dnia. Zamieściłam żenująco dużą liczbę postów na stronach i w chat roomach przeznaczonych dla adoptowanych osób w nadziei, że któregoś dnia ją odszukam i upewnię się, że dobrze sobie radzi. Ale wciąż się nie ujawniła.
– Czyli naprawdę tak myślisz? – zapytała Myra, ponownie wymachując gazetą z moim felietonem. – To, co napisałaś o przebaczeniu?
Zamrugałam nerwowo, postanawiając dłużej się nad sobą nie użalać.
– Zawsze piszę to, co myślę. – Była to gładka odpowiedź, może nie do końca mijająca się z prawdą, ale też nie całkiem szczera. Mój pożegnalny felieton poświęciłam ruszaniu do przodu ze swoim życiem i napisałam, że kluczem do sukcesu jest pozbycie się zadawnionych żalów. „Urazy stoją nam na przeszkodzie w budowaniu i naprawianiu relacji z innymi”. Chodziło mi o to, że odpuszczanie nie jest wcale takie łatwe, jak się nam czasem wydaje.
– Więc może już czas, żebyś skorzystała z własnej rady i wybaczyła sobie – powiedziała Myra. – Może stoisz w miejscu, bo nadal masz wyrzuty sumienia, że oddałaś córkę do adopcji.
– Wcale nie – odparłam błyskawicznie, wiedząc, że mój spuszczony wzrok dobitnie świadczy o nieprawdziwości tych słów.
– Emily. – Myra z westchnieniem pokręciła głową. – Posłuchaj mnie. Już o tym rozmawiałyśmy. To była najlepsza decyzja, jaką mogłaś wtedy podjąć. Nie myślałaś o sobie, tylko o niej. Nie byłaś przygotowana na pojawienie się dziecka w wieku osiemnastu lat, szczególnie tuż po śmierci mamy. Chciałaś mu dać lepsze życie.
Wlepiłam spojrzenie w kieliszek, który jakimś cudem znowu był pusty.
– Wiem.
I naprawdę wiedziałam. Podjęłam tę decyzję z właściwych pobudek. Nie oznaczało to jednak, że przestałam je kwestionować. Poza tym Myra nie wiedziała wszystkiego. Nikt na całym świecie – poza moją babcią Margaret, która zmarła w tym roku – nie znał całej prawdy.
– Z perspektywy czasu widać, że tworzenie kolumny poświęconej relacjom przez osobę, która najchętniej schowałaby głowę w piasek, nie było najlepszym pomysłem – zauważyłam, gdy w końcu uniosłam wzrok i spostrzegłam, że Myra wciąż uważnie mi się przygląda.
Uśmiechnęła się.
– A może była to najlepsza rzecz, jaką mogłaś zrobić, bo dzięki temu stawiłaś czoło własnym demonom. Ale najtrudniejsze dopiero przed tobą.
– To znaczy?
Myra ze śmiechem spojrzała na felieton.
– Zacytuję niezwykle mądrą Emily Emerson, więc słuchaj uważnie: „Może i doznałeś w przeszłości krzywdy, ale jeśli nie znajdziesz sposobu na to, by zostawić za sobą zadawnione żale, pociągną cię one na dno. Naucz się więc wybaczać, nawet jeśli to trudne” – zamilkła na moment i znowu się do mnie uśmiechnęła. – Zapytam jeszcze raz: czy naprawdę wierzysz w to, co napisałaś?
Spuściłam wzrok i przytaknęłam.
– Świetnie. W takim razie pora przejść od słów do czynów, moja droga. Spróbuj sobie wreszcie wybaczyć.
– Tak jest, pani kapitan – odparłam słabo, dając kelnerowi znak, żeby przyniósł mi jeszcze jeden kieliszek wina. – Już się do tego zabieram.
Prawda była jednak taka, że nie miałam pojęcia, od czego zacząć.
*
Dwa dni później dzwonek zabrzęczał dokładnie w chwili, gdy kończyłam pisać artykuł o lokalnej triatlonistce dla magazynu „Runner’s World”. Czasem trafiało mi się od nich jakieś zlecenie, a to sprawiło mi szczególną przyjemność, ponieważ lubiłam pisać o ludziach, którzy robili coś dobrego dla innych. W tym przypadku bohaterka artykułu trzykrotnie pokonała raka piersi i biegała w zawodach, żeby zwiększyć świadomość społeczną w kwestii tej choroby; świetnie się bawiłam, przeprowadzając z nią wywiad podczas lunchu w Winter Park na przedmieściach Orlando w ubiegłym tygodniu.
– Idę! – zawołałam, ale zanim dotarłam do drzwi, furgonetka FedExu już odjeżdżała spod mojego domu.
Na ganku leżało płaskie kartonowe pudełko. Dopiero po chwili przypomniałam sobie, że Brian obiecał mi przesłać paczkę z Niemiec. Podniosłam ją i zabrałam do środka, wciąż przekonana, że to jakiś żart od wrednego czytelnika. Ciekawość wzięła jednak górę, więc oderwałam pasek taśmy i wyjęłam z pudełka to, co się w nim znajdowało.
Jeszcze zanim skończyłam odpakowywać przedmiot z ochronnej folii, wiedziałam, że nie trzymam w ręku plakatu. Papier był gruby, o wyraźniej fakturze, a kiedy zdjęłam przykrywającą go cienką warstwę pergaminu, na podłogę wypadła zaklejona koperta. Podniosłam ją, a niewielkich rozmiarów obraz postawiłam na stole w kuchni, opierając go o ścianę.
I wlepiłam w niego oniemiały wzrok.
Była to akwarela o bogatej teksturze przedstawiająca kobietę ze spojrzeniem utkwionym w dal, stojącą pośrodku czegoś, co przypominało pole kukurydzy. Miała na sobie czerwoną sukienkę z poszarpanymi brzegami i rozdarciem na prawym rękawie, a na jej twarzy malowała się zarazem determinacja i tęsknota. W tle rozciągało się niebo w uderzającym odcieniu purpury.
– Co u…? – mruknęłam, przeciągając palcami po twarzy kobiety na obrazie.
Wyglądała dokładnie jak młodsza wersja mojej babci Margaret. Zaledwie dwa miesiące wcześniej pisałam o jej śmierci w swojej kolumnie, uzupełniając felieton starym rodzinnym zdjęciem, na którym babcia trzymała za rękę mojego tatę, gdy był małym chłopcem – nie mogła być wtedy starsza więcej niż kilka lat od kobiety, której wizerunek miałam teraz przed sobą.
Z trudem łapiąc powietrze, sięgnęłam po kopertę, rozdarłam ją i wyjęłam ze środka karteczkę.
Jestem po lekturze Pani felietonu i wiem, że nie ma Pani racji – napisał ktoś eleganckim charakterem pisma. – Pani dziadek nigdy nie przestał jej kochać. Margaret była miłością jego życia.
Liścik nie był podpisany, a sprawiająca wrażenie kosztownej kartka niczym się nie wyróżniała. Nie miałam pojęcia, kto mógł być autorem wiadomości, lecz ta osoba wyraźnie sugerowała, że znała mojego dziadka. Tyle że nie było to możliwe. Dziadek zniknął jeszcze przed narodzinami mojego ojca. Za każdym razem, gdy o niego pytałam, babcia Margaret milkła, wiedziałam jednak, że ją opuścił, tak samo jak później mój ojciec zostawił moją matkę i mnie.
Tematem mojego felietonu sprzed dwóch miesięcy był właśnie wpływ decyzji jednego z rodziców na następne pokolenia. Pisałam w nim, że moja babcia była kochaną osobą, ale zawsze czułam, że czegoś jej brakuje, jakby utraciła cząstkę siebie. Snułam rozważania o tym, czy mój tata – który wychował się, nie wiedząc, kim był jego ojciec – nie borykał się przypadkiem z brakiem jednego rodzica i niedostatkiem uwagi ze strony drugiego. Babcia Margaret zawsze sprawiała wrażenie lekko nieobecnej i nawet po jej odejściu czułam, że pewne sprawy pozostawiła niedokończone. Gdy zmarła, odsłuchałam ostatnią wiadomość, którą nagrała mi na komórkę. Muszę się z tobą spotkać, Emily – powiedziała słabym, drżącym głosem. – Proszę, przyjedź do mnie jak najszybciej, skarbie. Zostawiła mi ją bladym świtem w walentynki, zaledwie parę godzin przed tym, jak wydała ostatnie tchnienie, a ja to przespałam.
W swoim felietonie nie wspominałam o tym, że sama również kontynuowałam rodzinną tradycję, chociaż w głębi serca właśnie dlatego go napisałam: z obawy przed tym, że chcąc nie chcąc, podzielę los ojca i babci. W końcu od lat nie byłam w prawdziwym związku i porzuciłam córkę, czyż nie? Czy było mi pisane dokładnie to samo co im? Czy miałam to we krwi? Na koniec felietonu zachęciłam czytelników do zastanowienia się nad ich własnymi rodzinnymi historiami i skonfrontowania się z tym, co miało wpływ na ich relacje z innymi ludźmi, zanim będzie za późno. Oczywiście nie umknął mi fakt, że po raz kolejny nie stosowałam się do własnych rad.
Wpatrując się w obraz, usiłowałam myśleć logicznie. Może ktoś namalował go już po tym, jak ukazał się mój artykuł, wzorując się na naszym rodzinnym zdjęciu? Wiedziałam jednak, że to niemożliwe: gruby papier lekko pożółkł na brzegach, co świadczyło o tym, że liczył wiele lat, a kobieta na obrazie miała zamyślony wyraz twarzy, podczas gdy na zdjęciu w gazecie babcia leciutko się uśmiechała. Bez wątpienia namalował ją ktoś, kto ją znał. Czyżby autor liściku sugerował, że mój dawno zaginiony dziadek był malarzem?
Musiałam się dowiedzieć, skąd pochodził ten obraz. Podeszłam do komputera, wpisałam nazwę galerii do wyszukiwarki, a później wybrałam numer podany na stronie.
Jednak po kilku sygnałach szybko obliczyłam, że w Monachium jest już prawie dziewiąta wieczór. Nie byłam więc zaskoczona, że połączyłam się z automatyczną sekretarką. Nie rozumiałam słowa po niemiecku, więc nie miałam pojęcia, czego dokładnie dotyczył nagrany komunikat, ale po usłyszeniu sygnału zaczęłam mówić, licząc na to, że któryś z pracowników galerii zna angielski.
– Dzień dobry, nazywam się Emily Emerson i właśnie otrzymałam pocztą obraz z państwa galerii, bez nazwiska nadawcy. Jest to portret kobiety stojącej w polu, na tle pięknego nieba. Czy mogliby państwo oddzwonić do mnie w wolnej chwili?
Zostawiłam swój numer, rozłączyłam się i przez dziesięć minut stałam w kuchni, wpatrując się w twarz babci. W końcu sięgnęłam po telefon jeszcze raz, głęboko zaczerpnęłam powietrza i zadzwoniłam do ostatniej osoby, z którą miałam ochotę rozmawiać.
– Cześć – powiedziałam, gdy odebrał mój ojciec. Jego głęboki głos był boleśnie znajomy, chociaż nie rozmawialiśmy ze sobą od prawie ośmiu miesięcy. – Mówi Emily. Muszę ci coś pokazać.
– Emily? – Trudno mi było znieść pobrzmiewającą w tym pytaniu nadzieję. Ojcu chyba wydawało się, że w końcu wyciągam do niego rękę, chociaż nie taki miałam zamiar. – Oczywiście, już do ciebie jadę.
Ojciec zjawił się pół godziny później w nienagannie wyprasowanych grafitowych spodniach, jasnobłękitnej koszuli i szarym krawacie. Wyglądał, jakby właśnie wyszedł z biura. Wydawał się szczuplejszy niż ostatnim razem, kiedy go widziałam, czyli na pogrzebie babci w lutym, i uderzyło mnie to, jak bardzo się od tamtego czasu postarzał. Włosy prawie całkiem mu posiwiały, a zmarszczki na twarzy wydawały się znacznie głębsze.
– Cześć, skarbie – powiedział, spoglądając na mnie z nadzieją.
– Wejdź – odparłam, odwróciłam się i ruszyłam w stronę kuchni, zanim zdążył zrobić coś krępującego, na przykład mnie przytulić.
Ojciec mieszkał teraz w Orlando; siedem lat wcześniej przeprowadził się tu z Miami, najwyraźniej licząc, że zdoła naprawić nasze relacje. Otworzył nawet filię swojej firmy, Emerson Capital Investments, przy Orange Avenue w centrum miasta, żeby się do mnie zbliżyć. „Chciałem częściej bywać w Orlando, żebyśmy mieli szansę lepiej się poznać” – powiedział, gdy zadzwonił do mnie po raz pierwszy, zupełnie niespodziewanie. Od tamtej pory sumiennie próbował do mnie dzwonić co dwa tygodnie, ale ja prawie zawsze czekałam, aż połączy się z pocztą głosową, i kasowałam większość wiadomości bez odsłuchiwania. Bo niby o czym mielibyśmy rozmawiać?
Ojciec zostawił moją matkę i mnie, kiedy miałam jedenaście lat, i poślubił swoją dwudziestoczteroletnią wówczas asystentkę. Miała na imię Monica. Podczas naszego pierwszego spotkania oznajmiłam, że jej nienawidzę i że nie miała prawa rozbijać małżeństwa moich rodziców. Ona z kolei zapowiedziała mojemu ojcu, że nie chce mieć więcej do czynienia z jego bachorem, o czym dowiedziałam się parę tygodni później, gdy próbował mi wytłumaczyć, dlaczego od tej pory rzadko będzie się do mnie odzywał. Zanim skończyłam siódmą klasę, wyprowadził się do Miami i przez dziesięć lat – dopóki Monica była obecna w jego życiu – praktycznie nie mieliśmy kontaktu. Zupełnie jakby zapomniał, że ma dziecko.
Po rozwodzie próbował odbudować nasze relacje, ale dla mnie było już za późno. Porzucenie dziecka w taki sposób wydawało mi się czymś niewybaczalnym. Jeszcze gorsze było to, że nie zreflektował się nawet po śmierci mojej matki. Zmarła krótko po moich osiemnastych urodzinach, więc nie chodziło już o kwestię sprawowania nade mną opieki, ale musiał przecież wiedzieć, jaka czułam się wtedy samotna. Najwyraźniej miał to gdzieś. Zadzwonił raz, złożył mi kondolencje i na tym koniec. Czułam się jak idiotka, ponieważ przez kolejny miesiąc za każdym razem, gdy słyszałam dzwonek, miałam nadzieję, że zobaczę na progu ojca, który jednak sobie o mnie przypomniał.
Zanim zjawił się ponownie przed budynkiem wydziału dziennikarstwa na Uniwersytecie Florydy, gdzie studiowałam na ostatnim roku, żeby błagać mnie o drugą szansę, zdążyłam wznieść wokół siebie mur. Wiedziałam już, że w życiu mogę liczyć wyłącznie na siebie. Nigdy mu nie wybaczyłam, że nauczył mnie tego, gdy byłam tak młoda. I chociaż przez ostatnich kilka lat wielokrotnie nagrywał na moją pocztę głosową wylewne przeprosiny, tłumacząc, że porzucenie mnie było największym błędem w jego życiu, nie mógł już naprawić krzywdy, którą mi wyrządził.
– Ależ się ucieszyłem, że do mnie zadzwoniłaś – powiedział, delikatnie zamykając drzwi wejściowe, i ruszył za mną korytarzem. – Wiem, że mam ci sporo do wyjaśnienia i wynagrodzenia, ale…
Nie pozwoliłam mu dokończyć.
– To nie jest wizyta towarzyska – weszłam mu w słowo. – Dostałam coś, o co muszę cię zapytać.
Ojciec wyglądał na załamanego, ale posłusznie kiwnął głową i wszedł za mną do kuchni. Wskazałam ręką w stronę stołu, a gdy zobaczył oparty o ścianę obraz, stanął jak wryty, wlepiając w niego wzrok.
– Co to jest, Emily?
– Zdaje się, że portret babci Margaret – odparłam z wahaniem. – Chyba…
W milczeniu wyciągnął rękę w kierunku obrazu, dokładnie tak samo jak ja godzinę wcześniej. Przesunął palcami po rysach twarzy swojej matki, a gdy znowu na mnie spojrzał, ze zdumieniem dostrzegłam w jego oczach łzy.
– Skąd się tu wziął?
– Przysłali mi go z galerii w Monachium. – Podałam mu liścik. – Brakuje podpisu. Nie mam pojęcia, kto jest autorem.
Ojciec omiótł zdumionym wzrokiem treść karteczki.
– „Jestem po lekturze Pani felietonu i wiem, że nie ma Pani racji – przeczytał na głos. – Pani dziadek nigdy nie przestał jej kochać. Margaret była miłością jego życia”. – Zajrzał mi w twarz. – Chodzi o twój felieton sprzed paru miesięcy, w którym piszesz o krzywdach przekazywanych z pokolenia na pokolenie.
Odwróciłam wzrok, ogarnięta nagłym poczuciem winy.
– Tak. – Odchrząknęłam. – Chyba powinnam cię przeprosić. Nie wiedziałam, że czytujesz moją kolumnę.
– Oczywiście, że tak. – Powiedział to łagodnym tonem, bez cienia urazy. – Przeczytałem każdy felieton. I nie musisz mnie przepraszać. Miałaś całkowitą rację. Zachowałem się wstrętnie.
– W porządku. – Przygryzłam wargę i ponownie zwróciłam się w stronę obrazu. – Na ile jesteś przekonany, że to babcia Margaret?
Ojciec chwilę przyglądał się obrazowi.
– Na sto procent. Pod koniec życia opowiadała mi wciąż tę samą historię. Powtarzała, że w dniu, w którym poznała mojego ojca, miała na sobie czerwoną sukienkę, a niebo przybrało purpurową barwę, bo właśnie wschodziło słońce. Zupełnie jak na tym obrazie. Opisywała mi dokładnie tę scenę. – Przymknął na moment powieki. – Było mi bardzo przykro, że u kresu życia, gdy jej umysł zasnuwała coraz gęstsza mgła, myślała o człowieku, który najdotkliwiej ją skrzywdził. Wcześniej nigdy nie słyszałem, żeby wspominała o nim z własnej woli.
– Tęskniła za nim – stwierdziłam łagodnie i znowu dopadło mnie poczucie winy, że tak rzadko spotykałam się z babcią w ostatnich miesiącach jej życia. Byłam zbyt zajęta karierą, żeby wygospodarować dla niej więcej czasu, a teraz już zawsze miałam tego żałować. Spojrzałam na obraz, na znajome rysy babcinej twarzy. – Ale kto mógł mi go przysłać? Myślisz, że ta osoba wie, kim jest twój ojciec?
– Jakoś nie umiem sobie tego wyobrazić. Moja matka nie potrafiła wyjaśnić, co się z nim stało, a jakiś obcy z Niemiec miałby znać nasze rodzinne sekrety? Coś tu się nie klei.
– Wiem. A jeśli to prawda? Może babcia Margaret rzeczywiście była miłością życia twojego ojca.
Odwrócił wzrok.
– A on tak po prostu zniknął? Bez oglądania się za siebie? A teraz ktoś przysyła ci dziwną, enigmatyczną wiadomość, że mój ojciec nigdy nie przestał jej kochać? – Pokręcił głową. – Obawiam się, że to mało prawdopodobne.
Nagle poczułam, że zaczyna się we mnie kłębić coś mrocznego.
– Co jest mało prawdopodobne? Że ją kochał, a mimo to odszedł?
– No cóż, tak. Nie zostawia się ludzi, których się kocha. – Popatrzył na mnie i nagle dotarło do niego, co właśnie powiedział. – Nie miałem na myśli nas, Emily. To była zupełnie inna sytuacja.
Zamrugałam nerwowo i poczułam, jak łącząca nas wątła nić porozumienia się zrywa.
– Jasne, rozumiem. Jaki ojciec, taki syn.
Zaczekał, aż znowu spojrzę mu w oczy.
– Tak mi przykro, Emily. Naprawdę cię przepraszam. Nic nie zdoła naprawić tego, co zrobiłem.
– W takim razie po co w ogóle próbujesz?
Nie mogłam znieść chłodu w swoim głosie, a jednak pozwalałam mu się pojawić w każdej rozmowie z ojcem. Tak było po prostu łatwiej.
– Posłuchaj, odszedłem z powodu problemów, z którymi się borykałem, i własnych niedostatków. To właśnie próbuję ci wytłumaczyć. Chciałbym ci to wszystko jakoś wynagrodzić.
– Daruj sobie. – Nagle poczułam się kompletnie wyczerpana. – Słyszę, co mówisz, ale to i tak niczego nie zmienia. – Zamilkłam i utkwiłam spojrzenie w twarzy babci.
– Wiem – odparł ojciec i odchrząknął. – Co zamierzasz zrobić w związku z tym obrazem, Emily? Co ci chodzi po głowie?
Odetchnęłam głęboko.
– Muszę się dowiedzieć, kto mi go przysłał i co dokładnie wie. Chcę lepiej zrozumieć, co się wtedy stało.
– Ja też. I zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby ci pomóc.
Odwróciłam się do niego plecami.
– Dzięki, ale poradzę sobie sama.
– W takim razie po co do mnie dzwoniłaś? – zapytał łagodnie, ale i tak się najeżyłam.
– Nie wiem. Myślałam, że może będziesz wiedział coś przydatnego. Najwyraźniej się pomyliłam.
Ojciec ponownie spojrzał na akwarelę.
– Wiem tylko – odezwał się po chwili – że wychowałem się bez ojca. A później zrobiłem dokładnie to samo tobie. – Uśmiechnął się smutno, ścisnął mnie za ramię i ruszył w stronę drzwi. – Wierz mi, ja też chcę się dowiedzieć prawdy. Emily – dodał, zatrzymując się w progu. – Cieszę się, że się odezwałaś.
*
Telefon zadzwonił następnego ranka tuż po szóstej, wyrywając mnie z koszmaru, w którym ojciec i Monica stali nad grobem mojej matki i szydzili ze mnie.
– Mówi Nicola Schubert z Galerie Schubert-Balck w Monachium – usłyszałam w słuchawce głos zabarwiony silnym akcentem. – Czy rozmawiam z Emily Emerson?
– Tak, przy telefonie – powiedziałam już całkiem otrzeźwiona, sięgając po notes i długopis.
– Mam nadzieję, że pani nie obudziłam, ale chciałam oddzwonić jak najszybciej.
– Żaden problem – zapewniłam ją szybko. – Próbowałam się skontaktować z galerią, ponieważ przysłaliście mi państwo obraz…
– Tak, tak – przerwała mi Nicola. – Wiem o tym. Obawiam się jednak, że niewiele więcej mogę pani powiedzieć. Dziewczyna na polu na tle purpurowego nieba niewątpliwie jest pięknym malunkiem.
– A więc ten obraz ma tytuł?
– Nie, nie, tak go po prostu nazywamy. Niewiele wiemy na jego temat.
– Ale kto wam go przysłał? – zapytałam. – I dlaczego?
– Właśnie to usiłuję pani wytłumaczyć. Naprawdę nie mam pojęcia. Dostarczył nam go kurier razem z listem napisanym na maszynie.
– Zachowała go pani?
Kobieta prychnęła.
– Ależ skąd. Recyklingujemy papier. Ale mogę pani powiedzieć, co w nim było: że pieniądze zostały już przelane na konto galerii i że powinny spokojnie pokryć koszt renowacji obrazu i przesłania go pod wskazany adres, co zresztą okazało się prawdą. W liście napisano również, że obraz przez wiele lat przechowywano w zawilgoconym pomieszczeniu i że przed wysyłką powinien zostać doprowadzony do idealnego stanu. Nadawca dołączył do przesyłki zaklejoną kopertę i prosił, żeby wysłać ją razem z obrazem. Być może umieścił w niej więcej informacji.
– Nie – odparłam z westchnieniem, przypominając sobie tajemniczą wiadomość. – Czy wie pani, skąd wysłano obraz? Z jakiejś innej galerii w Monachium?
– Szczerze mówiąc, przesyłkę przyjmowała jedna z moich asystentek, więc nie mam pojęcia, skąd pochodziła.
– Czy mogę porozmawiać z tą asystentką?
– Z Bettiną? Niestety odeszła miesiąc temu.
– Czy istnieje jakiś sposób, żeby się z nią skontaktować? – Usłyszałam desperację w swoim głosie. – Chciałabym ją tylko zapytać, czy pamięta, skąd się u was wziął ten obraz.
Nicola westchnęła.
– Obawiam się, że to niemożliwe. Rozstaliśmy się w mało przyjemnych okolicznościach.
Czułam, jak potencjalne tropy wymykają mi się z rąk jeden po drugim.
– Czy domyśla się pani, dlaczego ten obraz przysłano akurat do państwa galerii?
– Zapewne dlatego, że jestem uważana za jedną z najlepszych specjalistek w dziedzinie renowacji tego rodzaju dzieł sztuki. – Ton jej głosu jasno wskazywał, że uraziło ją moje pytanie. – A nadawca tej przesyłki musiał wiedzieć, jak wielką renomą cieszy się nasza galeria.
– I nie wie pani, kto namalował ten obraz?
Kobieta zawahała się.
– Nie mam pojęcia.
Domyślałam się, że wiedziała więcej, niż była skłonna mi powiedzieć, ale zanim zdążyłam ją o cokolwiek dopytać, odezwała się ponownie:
– Panno Emerson, muszę się teraz zająć klientami. Oddzwoniłam do pani z grzeczności. Mam nadzieję, że podoba się pani obraz. Jest bardzo piękny. Byłam pod ogromnym wrażeniem umiejętności artysty, który go namalował, i muszę przyznać, że z przyjemnością zajęłam się renowacją.
– Czy może mi pani o nim powiedzieć coś jeszcze?
– Zna się pani na sztuce?
– Nie, nie bardzo.
– W takim razie obawiam się, że moje techniczne wyjaśnienia na niewiele się pani zdadzą. Zresztą trudno byłoby to wytłumaczyć przez telefon. Proszę się cieszyć tym obrazem. Miłego dnia. – To powiedziawszy, rozłączyła się, a ja zostałam sama z aparatem w ręce, jeszcze bardziej zdezorientowana niż wczoraj.
Wrzesień 1944
Parę minut po siódmej rano Peter Dahler stał samotnie pośród bezkresu falujących zielonych pól. Kiedy zmrużył oczy, potrafił sobie wyobrazić, że jest w łodzi na środku jeziora Hackensee z Franzem u boku; ojciec wiosłuje, a matka siedzi z głową odchyloną do tyłu, grzejąc twarz w promieniach słońca. Tamte dni dawno jednak minęły.
Niebo z dziecięcych wspomnień Petera miało przejrzysty odcień lodowego błękitu, ale tutaj, na błotnistych polach uprawnych ciągnących się aż po jezioro Okeechobee pierwsze promienie porannego słońca nadawały niebu zadziwiający odcień kobaltu, który następnie przechodził w aksamitne indygo i delikatny fiolet. Przez pierwszą godzinę dnia niebo rzucało cień na strzeliste źdźbła trzciny cukrowej, zalewając ciągnące się aż po horyzont pola morskim błękitem, podczas gdy smukłe palce trzcin poruszały się na wietrze niczym morskie fale.
– Weźmiesz się wreszcie do roboty? Czy zamierzasz się przez cały ranek gapić w niebo, Dahler? – Głos Harolda rozniósł się po polu, przywracając go do rzeczywistości. Peter zerknął przez ramię i zmusił się do uśmiechu na widok swojego ulubionego strażnika, który co jakiś czas naginał dla niego zasady, pozwalając mu obejrzeć piękny wschód słońca. Jeńcy najczęściej rozpoczynali pracę o dziewiątej, a z obozu znajdującego się na południe od Okeechobee niewiele było widać. Ich baraki stały w zagajniku na skraju zarośniętego bagna, które – jak przypuszczał Peter – miało im przypominać, że nawet gdyby spróbowali uciec, i tak nie mieliby dokąd. Jednak Harold, z którym Peter w innych okolicznościach mógłby się nawet zaprzyjaźnić, najwyraźniej rozumiał, że ktoś, kto naoglądał się w swoim życiu tylu okropności, potrzebuje też czasem nieco piękna.
– Przepraszam. Już pracuję – odparł Peter po angielsku z taką łatwością, jakby to był jego ojczysty język, chociaż ze śladami akcentu. – Jeszcze raz dziękuję, że pozwolił mi pan tu przyjść wcześniej.
– Nie ma za co.
Harold ponownie wlepił wzrok w horyzont. Ciekawe, czy myślał o tym, co działo się na wschodzie, po drugiej stronie oceanu: o strasznej wojnie, w której żaden z nich nie brał już udziału. Petera pojmano na polu bitwy, starszego o jakieś dziesięć lat Harolda przydzielono do żandarmerii wojskowej i został na lądzie, gdzie pilnował jeńców wojennych, podczas gdy jego koledzy popłynęli bronić ojczyzny. A teraz obaj utknęli tutaj.
– Ja też lubię takie poranki – odparł po chwili. – Tylko nie pozwól, żeby nadzorca przyłapał cię na zbijaniu bąków, słyszysz?
– Tak jest, oczywiście. – Peter uśmiechnął się przepraszająco, przerzucił sobie przez ramię nóż do cięcia trzciny i ponownie zwrócił się na wschód.
Zamierzał pracować z twarzą zwróconą w stronę wschodzącego słońca, żeby widzieć niebo mieniące się tymi wszystkimi fantastycznymi kolorami. W miarę jak słońce pięło się w górę, temperatura rosła, komary zlatywały się całymi chmarami, wydając ciche, jednostajne bzyczenie, a powietrze stawało się tak wilgotne, że prawie nie można było oddychać. Jednak na razie świat wydawał się idealny.
W Holzkirchen, niewielkim bawarskim miasteczku, w którym wychował się Peter, były takie piękne zachody słońca, z tym że barwy zmieniały się w odwróconej kolejności: najpierw pojawiał się mleczny błękit, później fiolet, nasycone indygo i wreszcie kobalt, stopniowo czerniejący do barwy smoły, gdy kolory rozpływały się pod postacią wąskiej linii w miejscu, gdzie ziemia spotykała się z niebem. Petera zawsze dziwiło, że te same barwy, które zwiastowały koniec dnia w Niemczech, tutaj, po przeciwnej stronie oceanu, oznajmiały nadejście nowego. Koniec nagle stał się początkiem.
Peter bez trudu odnalazł miejsce, w którym zakończył pracę poprzedniego dnia. Za kilka godzin miał pracować ramię w ramię z dziesiątkami innych więźniów, więc rozkoszował się tym samotnym czasem i doceniał to, że Harold nie siedzi mu na karku. Przez chwilę wyobrażał sobie, że strażnik darzy go zaufaniem, ale oczywiście tak być nie mogło. Pomimo okazywanej mu przez Harolda życzliwości, Peter nadal był jego wrogiem.
Opuścił karczownik, mocno zaciskając palce na drewnianym uchwycie, i poczuł jego ciężar. Zanim przypłynął na Florydę, nigdy wcześniej nie widział podobnego noża. Przypominał trochę Buschmesser, maczetę, ale miał krótsze i cieńsze ostrze, idealne do przedzierania się przez wysokie łodygi trzciny cukrowej. Noże do pracy na plantacjach były zakończone haczykowato, co pomagało robotnikom podnosić plony z ziemi, ale i tak trzeba było się co chwilę schylać, a później ładować ściętą trzcinę na stojące nieopodal wozy. Pod koniec dnia wszyscy byli obolali i lepcy od syropu, który na nich skapywał.
Niebo stawało się coraz jaśniejsze, a Peter pracował rytmicznie. Ścinając łodygi, zaczął grać w swoją ulubioną grę: przy każdym zamachu przywoływał jedno wspomnienie z domu.
Szuuu – dłonie matki wyrabiające ciasto na chleb.
Trach – ojciec czytający rano gazetę, zbielałe kłykcie palców zaciśniętych na kubku z kawą.
Szuuu – Franz przymierzający wojskową czapkę starszego brata dzień przed tym, jak Peter wyruszył na front; śmiał się, ponieważ była na niego o wiele za duża.
Trach – wszyscy troje stojący w drzwiach i machający mu, gdy odchodził, i słońce chowające się za ich skromnym domem.
Były też złe wspomnienia: gdy rodzice czasem na siebie krzyczeli, myśląc, że synowie już śpią; wieczory, kiedy na stole nie było dość jedzenia; posępny wyraz twarzy ojca, kiedy Peter ośmielił się przeciwstawić jego politycznym poglądom; ranek, w którym Kleinmannowie prowadzący jatkę na końcu ulicy zostali wywleczeni z domu przez esesmanów, wrzuceni do ciężarówki i wywiezieni z wioski raz na zawsze.
Przede wszystkim jednak Peter odczuwał tęsknotę za krajem, którego nie widział od czterech lat. A w poranki takie jak ten, gdy niebo skąpane było w pięknie, dopadała go szczególnie silna nostalgia.
Ojczyzna. Heimat. Właśnie to słowo przyszło mu do głowy, kiedy ujrzał ją po raz pierwszy. Nadchodziła od wschodu, pierwsza z czterech miejscowych robotnic, które wynurzyły się z morza trzciny cukrowej na ścieżkę. Miała na sobie czerwoną bawełnianą sukienkę, postrzępioną i obszarpaną na brzegach, a gdy tak szła skąpana w porannym świetle na tle purpurowiejącego nieba, przypominała gwiazdę filmową lub anioła. Jej długie, brązowe włosy tańczyły w podmuchach porannego wietrzyku. Chód miała zarazem delikatny i pewny siebie. Peter znieruchomiał z niemal komicznie uniesionym karczownikiem.
Być może czując na sobie jego wzrok, odwróciła się w stronę Petera i ich spojrzenia się spotkały. Żadne z nich nawet nie mrugnęło. Przyglądali się sobie przez dłuższą chwilę w kompletnym bezruchu, jakby świat wokół nich stanął. A może, myślał Peter, odtwarzając później w pamięci tamtą scenę, tylko to sobie wyobraził. Może ta dziewczyna wcale się nie zatrzymała. Może nawet go nie zauważyła.
A jednak musiała go widzieć. W końcu odwróciła wzrok i ruszyła przed siebie, prowadząc resztę dziewcząt, które sprawiały wrażenie młodszych od niej. Peter patrzył, jak przepuszcza je przodem, do jednego z zaułków trzcinowego labiryntu. A później, gdy już mu się zdawało, że więcej nie zobaczy jej twarzy, odwróciła się i spojrzała przez ramię. Znowu na siebie popatrzyli i to wystarczyło, żeby serce Petera napełniło się nadzieją, gdy dziewczyna poszła dalej i zniknęła na polu.
*
Tamtej nocy śnił o dziewczynie w czerwonej sukience. Czuł się dziwnie – nie tylko z tego powodu, że widział ją w snach, lecz także dlatego, że po raz pierwszy od prawie półtora roku jego sny były słodkie i błogie, a nie wciąż przerywane i denerwujące. Od tamtej okropnej nocy na afrykańskiej pustyni, gdy Otto, jego najlepszy przyjaciel, umarł mu na rękach, Peterowi co noc śniły się krew i śmierć.
Należał do Afrika Korps i chociaż nasłuchał się samych okropnych rzeczy na temat warunków, w jakich wojska Hitlera przemierzały Europę, nie spodziewał się, by tam mogło być gorzej niż u nich. Piasek znajdował się wszędzie, nieskończony, kłujący, paskudny, a w niektóre dni Peter nie był w stanie sobie przypomnieć, kiedy ostatnio miał w ustach kroplę wody. Generał Rommel, który nimi dowodził, w marcu 1943 niespodziewanie pojechał do Niemiec, oświadczywszy, że musi przekonać führera o dramatycznej sytuacji na froncie afrykańskim. Tyle że już nie wrócił i od tamtej pory wszystko się sypało. Dowództwo przejął generał von Arnim do spółki z włoskim generałem Messem, a Peter wkrótce pojął, że żaden z nich nie ma pojęcia, co robi.
Otto zginął na froncie, Peter zaś nie mógł wybaczyć siłom, które dopuściły do takiej tragedii. Obaj wychowali się przy tej samej ulicy, i odkąd skończyli trzy lata, byli dla siebie jak bracia; dzielił ich zaledwie miesiąc różnicy wieku. Pomimo załamywania się niemieckiej gospodarki w dzieciństwie wyobrażali sobie, że są właścicielami nieprzebranych bogactw. Szukali razem skarbów, widzieli się w roli wspaniałych morskich odkrywców, a gdy mieli po dziesięć lat, przyrzekli sobie, że któregoś dnia będą razem jeździć po świecie. Zaledwie rok później Hitler rozpoczął swój marsz po władzę, a oni – jako jedni z nielicznych – potajemnie stwierdzili, że z wyglądu przypomina gryzoniowatego pirata Rattego, bohatera książki, którą czytali tamtego lata. Niemcy jednak, a w szczególności krewni obydwu chłopców, pałali miłością do Hitlera, zatem Peter i Otto musieli uciekać do swojego domku na drzewie ukrytego w lesie, gdzie wymyślali opowieści o nikczemnym piracie Rattem, który zdołał wmówić całemu narodowi, że jest jego wybawcą.
Dziesięć lat później Otto i Peter – już nie chłopcy, tylko mężczyźni – znaleźli się w piaszczystej i jałowej alternatywnej rzeczywistości, walcząc w sprawie, której wcale nie uważali na słuszną.
– Wiesz, Peter – powiedział z uśmiechem Otto w wieczór swojej śmierci – nie do końca to miałem na myśli, kiedy planowaliśmy wspólne zwiedzanie świata.
Peter roześmiał się pomimo głodu, pragnienia oraz tego, że na ciągnącej się aż po horyzont pustyni śmierć czaiła się na każdym kroku.
– Nie marzyłeś o tym, żeby walczyć w Afryce?
– Wolę myśleć, że kiedy to wszystko się skończy, popłyniemy razem do Ameryki – odparł Otto.
Peter uniósł brew.
– Ameryka, powiadasz? Ale oni nas tam nienawidzą. Przepłynęli ocean, żeby z nami walczyć.
– Dziwisz im się? – mruknął Otto. – Zresztą nieważne. Po wojnie będziemy znakomitymi ambasadorami Niemiec. Pokażemy im, że nie wszyscy u nas przypominają szczurzego pirata.
Peter roześmiał się, myśląc, że przyjaciel plecie bzdury. Ameryka! Jakoś nie umiał sobie tego wyobrazić.
– Zawsze mierzyłeś wysoko. A teraz spróbuj się przespać, bo inaczej rano nie będziemy się do niczego nadawać.
Dwie godziny później coś wyrwało go ze snu. Od razu wyskoczył ze śpiwora i przykucnął, gotowy do walki z niewidzialnym wrogiem. Niczego jednak nie słyszał, więc po dłuższej chwili wstrzymywania oddechu spojrzał w górę i uzmysłowił sobie, co go obudziło. Niebo mieniło się dziesiątkami roztańczonych świetlistych punkcików.
– Mein Gott – mruknął pod nosem, ponownie się kuląc. Ważne było, żeby trzymać się blisko ziemi, ponieważ w każdej chwili mógł ich obserwować nieprzyjaciel. – Istny cud.
I chociaż logiczna część umysłu Petera wiedziała, że świetliste widowisko to efekt deszczu meteorytów, romantyczna część jego duszy czuła, że chodzi o coś więcej. Oto nagle w samym środku piekła ujrzał niebo.
– Otto! – szepnął, potrząsając przyjacielem. – Obudź się, musisz coś zobaczyć! – Wskazał w górę, a Otto, wciąż przecierając oczy, podążył za jego spojrzeniem i wydał okrzyk zachwytu.
– Coś niesamowitego – odparł z uniesionym wzrokiem i otwartymi ze zdziwienia ustami. – Gdzie jest północ?
Peter wskazał w lewo od miejsca, w którym widniał sierp księżyca.
– Chyba tam.
Otto wstał i zapatrzył się w ciemność. Dookoła niego po niebie śmigały spadające gwiazdy.
– Prawie widać stąd Niemcy, Peterze – powiedział. – Spójrz tylko, gwiazdy wskazują nam drogę do domu.
– Lepiej usiądź, przyjacielu – odezwał się ze śmiechem Peter – zanim wezmą cię na cel.
Gdy tylko wypowiedział te słowa, świat eksplodował; grad kul ze świstem przeleciał przez ich obóz niczym rój pijanych trzmieli.
– Otto! – wrzasnął Peter. – Padnij!
Nie doczekał się jednak odpowiedzi, a gdy wokół nich zawrzało i noc wypełniła się dymem, który zasłonił błyszczące gwiazdy, padł na kolana i zaczął szukać przyjaciela. Przecież dzieliło ich nie więcej niż pół metra. Gdzie on się podział?
– Otto? Otto, gdzie jesteś?
Jego dłoń wylądowała na czymś ciepłym i mokrym i w ułamku sekundy Peter uświadomił sobie, że dotyka ramienia przyjaciela.
– Otto! – jęknął.
Nachylił się i spróbował wyczuć puls, podczas gdy powietrze przecinały kule, na które Niemcy odpowiadali ogniem. Znalazł jednak tylko ziejącą dziurę wielkości orzecha włoskiego w szyi przyjaciela, a gdy z przerażeniem odsunął rękę, była cała we krwi.
– Otto? – szepnął, ale było już za późno.
Oczy przyjaciela, szeroko otwarte i nieruchome, wpatrywały się w przestrzeń, jakby mogły się przebić przez chmurę pyłu i strachu aż do nieba nad nimi, usianego spadającymi gwiazdami.
– Nie, mój przyjacielu! Tylko nie to.
I znowu nie doczekał się odpowiedzi.
– Chodź, Dahler! – zawołał ktoś pośród całego tego chaosu.
– Nie mogę go tu zostawić! – odkrzyknął Peter, próbując dźwignąć bezwładne ciało Ottona z mokrej ziemi pośród świszczących kul.
– On nie żyje! – krzyknął ktoś inny. – Zostaw go albo sam zginiesz!
Peterowi udało się pokonać jakieś czterdzieści metrów z ciałem przyjaciela, zanim pojawiło się przy nim dwóch żołnierzy, którzy zmusili go, by je porzucił, i wbrew woli Petera zawlekli go w bezpieczne miejsce. Nigdy sobie nie wybaczył, że zostawił przyjaciela samego w morzu krwi i piachu. Tak samo jak nie wybaczył sobie, że to z jego powodu Otto zginął. Gdyby go nie obudził, żeby pokazać mu deszcz meteorów, jego przyjaciel nadal by żył.
Zaledwie dwa miesiące później wojna skończyła się również dla Petera.
W noc, kiedy trafił do niewoli, przysnął z wyczerpania i pragnienia w płytkim rowie, który wykopał gołymi rękami. Gdy się zbudził, wszędzie było pełno aliantów. Jego dowódca oznajmił żołnierzom, że poddają się Amerykanom. Kiedy Peter podniósł ręce nad głowę, zalała go fala wstydu, jednak wcale nie dlatego że przegrał i musiał się poddać. Czuł wstyd z powodu ulgi, że nie musi już dłużej walczyć.
*
Od ponad roku Peter zastanawiał się nad sensem tego wszystkiego; jakie plany mógł mieć wobec niego Bóg, przerzucając go z Afryki na to niekończące się pole trzciny cukrowej we florydzkim skwarze. Zamienił jałową pustynię na moczary, a kontynent afrykański na północnoamerykański, lecz oba znajdowały się potwornie daleko od miejsca, w którym się urodził. Na początku tęsknił za domem, jednak z biegiem czasu zaczął mu się udzielać dobry humor amerykańskich strażników i docenił urodzaj ziemi, na którą trafił. Otto miał rację co do tego miejsca.
Peter zbudził się z obrazem dziewczyny w czerwonej sukience pod powiekami i przez moment zastanawiał się, czy przypadkiem to wszystko nie miało go doprowadzić właśnie tutaj. Koszmar wojny, rozpacz niewoli, harówka – może to ta nieznajoma była ich powodem.
Szaleństwem było myśleć w ten sposób. Peter nawet jej nie znał. Nie zamienili ze sobą ani słowa. Nie miał pojęcia, ile ta dziewczyna ma lat, czy nie jest mężatką albo czy nie pała do Niemców nienawiścią, tak jak wielu Amerykanów, z którymi się spotkał. Jednak we śnie, który wciąż wyświetlał mu się pod powiekami, uśmiechała się do niego. I przyzywała go do siebie. Nawet teraz, w jasnym świetle dnia, Peter marzył wyłącznie o tym, żeby za nią podążyć.
– Tak sobie myślę – powiedział ojciec, gdy zadzwonił do mnie w poniedziałek rano – że chyba mam dla ciebie pewien trop.
Obraz wciąż stał oparty o ścianę na stole w mojej kuchni, a ja przez ostatnie cztery dni na zmianę wpatrywałam się w niego i szukałam w internecie jakichkolwiek informacji na temat mojej babci. Zmarła w lutym w wieku osiemdziesięciu ośmiu lat, a wcześniej prowadziła raczej spokojne i samotne życie. Jedynymi wzmiankami na jej temat, jakie udało mi się znaleźć w prasowych archiwach, był jej nekrolog oraz artykuł pochodzący z 1964 roku, w którym rozmawiała z dziennikarzem o tym, że jej syn – a mój ojciec – Victor rozpoczął właśnie studia w Yale. Próbowałam wyszukiwać jej nazwisko w połączeniu z hasłami „Monachium”, „Niemcy” i „obraz”, ale nie trafiłam na nic istotnego. Poprzedniego dnia musiałam się zająć nowym zleceniem dla magazynu „Seventeen”, ale zagadka tajemniczego obrazu wciąż nie chciała mi wyjść z głowy.
– Trop? – powtórzyłam sceptycznie.
– Tak. Dziwię się, że wcześniej na to nie wpadłem. Kiedy moja asystentka zajmowała się organizacją pogrzebu twojej babci, obdzwoniła wszystkich, których nazwiska znalazła w jej notesie. Jedną z osób, która przyjechała na mszę, był jej przyjaciel z dzieciństwa. Nawet mi się przedstawił, ale nie mieliśmy okazji dłużej porozmawiać.
– Nie rozumiem. – Niewiele wiedziałam na temat przeszłości mojej babci; urodziła się w 1926 roku i i wychowała na farmie gdzieś na południu Florydy, ale po wyprowadzce z domu zerwała kontakty z rodziną i nigdy nie wspominała o latach sprzed narodzin mojego ojca na początku 1946 roku. – Wydawało mi się, że babcia całkowicie odwróciła się od tej części swojej przeszłości.
– Też tak myślałem. Ale ten człowiek, Jeremiah Beltrain, powiedział mojej asystentce, że przez wszystkie te lata dzwonili do siebie od czasu do czasu. Podobno nawet często ją odwiedzał, kiedy byłem dzieckiem, chociaż ja tego nie pamiętam.
– Na drugie masz Jeremiah. Czyżby babcia Margaret nadała ci imię na jego cześć?
– Nie mam pojęcia. Nigdy wcześniej o nim nie słyszałem. – Zamyślił się. – Tak się teraz zastanawiam, czy ten człowiek nie wie przypadkiem czegoś na temat przeszłości twojej babci. Zawsze to jakiś początek. Jeśli podam ci jego numer, powiesz mi, czego się dowiedziałaś?
– Okej – zgodziłam się.
Zanotowałam numer i podziękowałam ojcu, chociaż po skończonej rozmowie zaczęłam się zastanawiać, dlaczego nie zadzwonił do tego człowieka wcześniej, zanim przysłano mi ten obraz. Nie miał ochoty dowiedzieć się czegoś więcej o przeszłości własnej matki? Ja z całą pewnością miałam. Właśnie na tym polegała różnica między moim ojcem a mną. Dla mnie rodzina była ważna.
Zanim zadzwoniłam do Jeremiaha, wyszukałam go w internecie; kontaktując się z nieznajomymi, starałam się zebrać na ich temat jak najwięcej informacji. Tym razem jednak niewiele udało mi się znaleźć. Wspomniano o nim tylko raz, w artykule z 2006 roku w „Palm Beach Post” poświęconym niezależnej uprawie trzciny cukrowej, gdzie został opisany jako siedemdziesięcioczteroletni farmer z miasteczka Belle Creek. Szybko policzyłam, że musiał mieć teraz osiemdziesiąt trzy lata, czyli był o sześć lat młodszy od babci. Dość duża różnica wieku, szczególnie dla dwojga dzieciaków. Ciekawe, jak się poznali.
Sięgnęłam po telefon, wybrałam numer, który dostałam od ojca, i odczekałam trzy sygnały.
– Halo? – dobiegł mnie męski głos, gdy już miałam się rozłączyć. Mój rozmówca z trudem łapał oddech.
– Dzień dobry. Chciałabym rozmawiać z Jeremiahem Beltrainem.
– Przy telefonie. Czy mogę wiedzieć, kto dzwoni? – zapytał z nutką podejrzliwości w głosie.
– Nazywam się Emily Emerson – zaczęłam. – Jestem…
– Wnuczką Margaret! – wszedł mi w słowo. – O rany! Miałem nadzieję, że któregoś dnia do mnie zadzwonisz, moja droga. Margaret była z ciebie bardzo dumna.
Przez chwilę nic nie mówiłam. Zaskoczyło mnie, że wiedział, kim jestem.
– Dziękuję – odparłam wreszcie. – A więc się przyjaźniliście?
Mężczyzna zachichotał.
– Zupełnie nic nie pamiętam z czasów sprzed poznania twojej babci, Emily. Była wspaniałą kobietą.
– Dziękuję. Też tak uważam. – Wzięłam głęboki wdech. – Dzwonię do pana z niecodziennym pytaniem. Niedawno otrzymałam pocztą obraz od anonimowego nadawcy z liścikiem, w którym ta osoba pisze, że mój dziadek nigdy nie przestał kochać mojej babci, że to ona była miłością jego życia.
Jeremiah gwałtownie zaczerpnął powietrza.
– Co takiego?
– Obraz przedstawia moją babcię, a przynajmniej tak mi się wydaje. Chciałabym zrozumieć, co oznacza w połączeniu z liścikiem, ale nic nie wiem na temat jej przeszłości. Nigdy nie opowiadała o moim dziadku; uparcie unikała tego tematu. – Przez chwilę milczałam. – Ale mój tata twierdzi, że dorastał pan razem z nią, więc pomyślałam, że może pan będzie coś na ten temat wiedział.
W słuchawce na moment zapadła cisza.
– Cóż, taką historię należałoby chyba przekazać osobiście, nie sądzisz? Dałabyś radę przyjechać do Belle Creek? To malutka mieścinka na południowym brzegu Okeechobee. Powinnaś tu dotrzeć w parę godzin, jeśli wciąż mieszkasz w Orlando.
– Skąd pan wie?
– Twoja babcia często o tobie opowiadała. – Słyszałam, że się uśmiecha. – To jak, przyjedziesz?
Spojrzałam na zegarek. Była dopiero dziesiąta rano.
– Może być dzisiaj? Mogłabym wyruszyć za jakąś godzinę.
– Doskonale. Myślę, że twoja babcia chciała, żebyś poznała prawdę, moja droga. Jednak czasami, jeśli żyjesz ze złamanym sercem, trudno opowiedzieć o tym, co najbardziej cię zraniło.
Podał mi swój adres i wskazówki, jak jechać. Pożegnaliśmy się, wiedząc, że zobaczymy się za kilka godzin.
*
Wzięłam szybki prysznic, włożyłam letnią sukienkę, umalowałam się delikatnie i zrobiłam aparatem w komórce kilka zdjęć obrazu, po czym ruszyłam w drogę do Belle Creek, miasteczka, z którego istnienia nie zdawałam sobie dotąd sprawy. Miałam jechać płatną drogą ekspresową Florida Turnpike do autostrady 441, a stamtąd drogą stanową 78 na zachód w kierunku Okeechobee, ogromnego płytkiego jeziora, które na mapie przypominało wyszczerbione „O” wycięte z południowej części stanu.
Skorzystałam ze zjazdu I-4, żeby dostać się na Turnpike, a gdy już jechałam drogą ekspresową na południe, moje myśli zaczęły błądzić. Czy Belle Creek naprawdę jest rodzinnym miasteczkiem mojej babci? Dlaczego ani razu o nim nie wspomniała? I co ten człowiek będzie mógł mi o niej opowiedzieć?
Babcia zawsze była dla mnie zagadką. Nigdy nie wątpiłam w to, że mnie kochała, ale nie należała do osób lubiących opowiadać o swoim życiu ani otwarcie okazywać uczuć. Tak skrzętnie ukrywała tajemnice z przeszłości, jakby w ogóle nie zaprzątała sobie nią głowy.
Przez długi czas żałowałam, że nie odziedziczyłam po niej tej cechy. Cudownie byłoby zostawić przeszłość za sobą, zamknąć ją na cztery spusty. Niczego nie pragnęłam bardziej niż zapomnieć o wszystkim, co wydarzyło się w roku narodzin Catherine, ale im mocniej próbowałam to od siebie odepchnąć, tym bardziej mnie to prześladowało. A teraz, gdy ona osiągnęła pełnoletność, coraz częściej przywoływałam tamte zdarzenia. Zaczęłam nawet mieć problemy z zasypianiem, ponieważ wszystko to, o czym tak usilnie próbowałam zapomnieć, nagle zaczęło mnie nawiedzać w snach.
W marcu tamtego roku moja matka zginęła w wypadku samochodowym, zaledwie dwa i pół miesiąca przed tym, jak skończyłam szkołę średnią. Ojciec zostawił nas siedem lat wcześniej, ale jego matka, babcia Margaret, przez cały czas utrzymywała z nami kontakt. Była tak samo zbulwersowana jego decyzją jak my i chociaż nie odwróciła się od niego, wiedziałam, że ich stosunki wyraźnie się ochłodziły. „Zawsze mi się wydawało, że wpoiłam mu odpowiednie wartości – powiedziała mi któregoś dnia, gdy miałam szesnaście lat. – Ale on odszedł, tak samo jak kiedyś jego ojciec. Przykro mi, że wychowałam człowieka, który tak was skrzywdził, skarbie. Nigdy sobie tego nie wybaczę”.
Kiedy miałam trzynaście lat, babcia Margaret przeprowadziła się z Atlanty do mieszkania z widokiem na zatokę w St. Petersburgu na Florydzie i odwiedzałam ją każdego lata. Po śmierci mojej matki przyjechała do Atlanty i zamieszkała ze mną, gdy kończyłam szkołę. Jako jedyna osoba na całym świecie wiedziała, że jestem w ciąży.
Oczywiście popełniłam błąd. Gdy jeszcze moja matka nie zginęła, a życie wciąż było piękne, miałam chłopaka, Nicka. I kochałam go. Boże, ależ ja go kochałam. Byliśmy razem zaledwie przez pół roku, gdy moja matka zmarła, a ja – kompletnie załamana i zrozpaczona – odsunęłam się od wszystkich. Przyjaciele rozpierzchli się po paru tygodniach, ale Nick został. On jeden trwał przy mnie, nawet gdy go odepchnęłam. Teraz wreszcie to widziałam, ale wtedy nie byłam w stanie dostrzec niczego poza faktem, który zdominował i przyćmił całą resztę: że ludzie, którzy powinni nas kochać, wcześniej czy później odchodzą.
„Możesz polegać wyłącznie na sobie”. Powtarzałam te słowa niczym mantrę, dzień po dniu, więc kiedy odkryłam, że jestem w ciąży – dokładnie miesiąc po śmierci mamy – wiedziałam, że nie mogę o tym powiedzieć Nickowi. Co bym zrobiła, gdyby mnie przez to znienawidził? Albo co gorsza został ze mną wyłącznie z litości i porzucił mnie po narodzinach naszego dziecka? Nie zniosłabym tego.
Dlatego nikomu nie powiedziałam o ciąży. Nick nie zwrócił uwagi na moje poranne mdłości, rosnący brzuszek, ani nawet na to, że w ciągu miesiąca biust urósł mi o cały rozmiar, ponieważ stopniowo odsuwałam się od niego, pochłaniając drugie śniadanie w pustej klasie oraz ignorując jego wieczorne telefony. Jednak już sam fakt, że wciąż próbował i patrzył na mnie z uczuciem, o którym w głębi serca wiedziałam, że jest miłością, o czymś świadczył. Tyle że uznanie tego spowodowałoby uszczerbek w zbroi, którą z całych sił próbowałam się chronić.
Ceremonia rozdania dyplomów odbyła się siódmego czerwca, a nazajutrz rano wyjechałyśmy z babcią Margaret na Florydę, nie oglądając się za siebie. Zostałam już przyjęta na Uniwersytet Florydzki, gdzie jako przedmiot kierunkowy planowałam wybrać dziennikarstwo, ale ponieważ ginekolog potwierdził, że urodzę pod koniec października, musiałam zadzwonić do dziekanatu i poprosić o odroczenie przyjęcia na uczelnię, tłumacząc się żałobą po śmierci matki. Pozwolono mi rozpocząć naukę w styczniu, dzięki czemu miałam aż siedem miesięcy dla siebie.
Wprowadziłam się do pokoju gościnnego babci Margaret i całymi dniami czytałam książki albo jeździłam nad morze i spacerowałam po plaży. Wieczorami bezskutecznie usiłowałam zasnąć, nie myśląc o Nicku. Gdy po raz pierwszy poczułam ruchy dziecka, prawie do niego zadzwoniłam, żeby mu o wszystkim powiedzieć, ale zrezygnowałam w połowie wybierania numeru. W ciągu ostatniego trymestru co najmniej raz w tygodniu sięgałam po telefon i zaczynałam wystukiwać cyfry, ale później ze złością odkładałam słuchawkę, za każdym razem nienawidząc siebie trochę bardziej.
– Postępujesz słusznie – powtarzała mi bez przerwy babcia, w miarę jak mój brzuch i wątpliwości rosły. – Chłopcom brakuje odpowiedzialności. Nie można na nich liczyć. Przykro mi to mówić, Emily, ale będzie dla ciebie lepiej, jeśli poradzisz sobie bez Nicka. – Skontaktowała się z agencją adopcyjną i co wieczór rozmawiałyśmy o tym, że pomogą mi znaleźć porządny dom dla mojego dziecka. – Zapewnisz mu lepsze życie – tłumaczyła mi łagodnie. – To najwspanialszy dar, jaki możesz mu ofiarować. Ja nie miałam takiej możliwości, kiedy byłam w twoim wieku.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki