Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powieść autorki światowych bestsellerów „Dom przy ulicy Amélie” oraz „Księga Utraconych Imion”.
Czy w obliczu śmierci można zrozumieć, jak żyć pełnią życia?
Wzruszająca historia przyjaźni Jill, pielęgniarki z oddziału dziecięcej onkologii, i małego Logana. Zapierająca dech w piersiach, radosna podróż przez światy miłości, przyjaźni i odkrywania, co jest najważniejsze.
Afirmacja życia zaklęta w piękną literacką formę, niezwykle ciepła opowieść o miłości z nutką magii.
Pochłaniająca, przemawiająca do wyobraźni powieść.
PUBLISHERS WEEKLY
Urokliwa… dynamiczna, lecz i ujmująca.
KIRKUS REVIEWS
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 211
1
Najgorsza jest niewiedza.
Widziałam to tysiące razy. Rodziców zamarłych w kurczowym uścisku w oczekiwaniu na wyrok, czy ich dziecko przeżyje. Matki tulące swoje dzieci i usiłujące ze wszystkich sił podołać niemożliwemu zadaniu zablokowania niechcianej wiadomości. Nastolatki sparaliżowane strachem, zanim usłyszą, czy dane im będzie dorosnąć, zakochać się pewnego dnia, doczekać starości.
Kiedy pozna się odpowiedź na pytanie: „Czy będę żył, czy umrę?”, nadchodzi swego rodzaju spokój. Już wiadomo. Można ruszyć do przodu, nawet jeśli droga przed nami kończy się o wiele wcześniej, niż miało się nadzieję.
Zawsze przyglądałam się temu z boku, poruszona, ale zdystansowana. Tę umiejętność trzeba nabyć, gdy pracuje się w szpitalu. Jeśli nie krwawi ci serce z powodu pacjentów, to znaczy, że go nie masz. Ale jeśli cierpisz za bardzo, twoje zdrowie psychiczne szwankuje. Uczysz się chodzić po cienkiej linie pomiędzy współczuciem i przypominaniem sobie, że takie jest prawo natury i śmierć czasami przychodzi przedwcześnie.
Ale nigdy w tych chwilach, gdy starałam się nie utonąć we łzach innych ludzi, nie wyobrażałam sobie siebie na miejscu rodzica lub dziecka czekających na słowa, które mogą wszystko zmienić. Bo gdybym to sobie wyobraziła, mogłabym się załamać. A pielęgniarka nie może się załamywać, ponieważ do jej obowiązków należy opiekowanie się tymi dziećmi tak długo, jak to możliwe.
Przyszła jednak moja kolej na oczekiwanie…
– Baloniki? – Megan wykrzywia prawy kącik ust, wpatrując się we mnie ze szpitalnego łóżka. – Naprawdę? Baloniki? Czy dzięki balonom chemia będzie mniej dokuczliwa?
Wzruszam ramionami, wypełniając kartę. Ciśnienie i temperatura w normie. Rumieniec wraca na jej policzki. Zachowuje się teraz jak zwyczajna czternastolatka: w głębi duszy zadowolona z baloników, ale jednocześnie tym zawstydzona.
– One nie mają złagodzić skutków twojej chemii – zauważam, nie podnosząc wzroku. – To z okazji udanego ostatniego cyklu, skarbie.
– Nie potrzebuję balonów. – Krzyżuje ramiona na piersiach i patrzy na mnie ze złością. Jest drobna i krucha, a dziś rano znalazła chwilę na niewprawny makijaż – pomalowała usta dziwaczną jaskraworóżową szminką i rozmazała czarne cienie na powiekach. Wygląda dość komicznie; tym trudniej brać mi poważnie jej słowa, gdy dodaje: – Nie jestem dzieckiem, Jill.
– Wiem. – Udaje mi się zachować powagę, gdy odkładam jej kartę. – Jesteś bardzo doświadczoną przez życie czternastolatką. Wszystko już widziałaś, tyle przeszłaś. A ja jestem tylko starą kobietą, która cieszy się twoim towarzystwem raz w tygodniu.
– Będziesz za mną tęsknić – przewiduje. – Nie mów mi, że nie będziesz, gdy stąd wyjdę.
– Nie wiem, jak sobie tu poradzimy bez tak błyskotliwej osóbki, która rozświetla nam dzień. Ale postaramy się znaleźć na to jakiś sposób, Megan. Posiedź teraz, proszę, i odpoczywaj. Za chwilę przyjdzie doktor Trauba.
– Dobra, dobra! – woła za mną, gdy wychodzę na korytarz. – A ty nie jesteś taka stara, Jill!
– Dzięki! – rzucam przez ramię. Wiem, że to miał być komplement.
Kontynuuję obchód. Sprawdzam, co u piętnastoletniej Katelyn chorej na białaczkę; Jennifer, ośmiolatki z siatkówczakiem, szesnastoletniego Frankiego z przerzutowym kostniakomięsakiem i Shalii, dwunastolatki chorującej na chłoniaka nieziarniczego. Przez ostatnich kilka miesięcy byli częstymi gośćmi na oddziale onkologii dziecięcej w Atlanta Children’s Hospital; każde z nich jest na pewnym etapie walki o życie, niektóre z większą, inne z mniejszą szansą na zwycięstwo. Czasem trudno, przebywając z nimi, nadal wierzyć, że życie toczy się tak jak powinno.
Niewykluczone, że innym się uda – przynajmniej jest nadzieja – ale u Frankiego rak zaatakował zbyt wiele narządów i na stałe ulokował się we krwi. Wiem, że doktor Trauba, onkolog, w zeszłym tygodniu poinformował rodziców chłopca, że pozostało im tylko zapewnić synowi opiekę paliatywną. Takich słów rodzice chorego dziecka obawiają się najbardziej.
– To niesprawiedliwie – szepczę, wchodząc do pokoju Logana na końcu korytarza.
Chociaż nie powinniśmy nikogo faworyzować, Logan jest moim ulubieńcem. Ma tylko dziesięć lat, ale jest nad wiek mądry, prawdopodobnie dlatego, że musiał dorosnąć o wiele za szybko. Miał zaledwie dziesięć miesięcy, gdy jego matka zmarła z powodu przedawkowania kokainy. Ojciec przepadł jak kamień w wodę i nie było żadnych krewnych, którzy chcieliby się nim zająć. Przez jakiś czas chłopiec tułał się po kolejnych rodzinach zastępczych, a gdy miał siedem lat, zdiagnozowano u niego płodowego mięsaka prążkowanokomórkowego. Miesiącami skarżył się na ból ucha, a gdy jego zastępczy rodzice w końcu zabrali go do pediatry, ten natychmiast odesłał go do nas. Do tego czasu guz w uchu dał przerzuty do przewodu nosowego oraz na szyję. Po trzech latach, siedmiu operacjach oraz niezliczonych cyklach chemioterapii i naświetlań Logan nadal jest z nami, chociaż rokowania nie są optymistyczne.
W dodatku nie ma już rodziny zastępczej. Para, z którą mieszkał przez sześć miesięcy przed diagnozą, oświadczyła, że nie zdoła zająć się chorym dzieckiem. Teraz opiekuje się nim państwo.
– Co nie jest sprawiedliwe? – dopytuje się Logan, unosząc brwi, podczas gdy ja sięgam po kartę wiszącą w nogach łóżka.
– Hm? – mruczę w roztargnieniu, przeglądając adnotacje nocnej pielęgniarki.
Dwa dni temu Logan miał naświetlania i nadal wraca do sił, ale cieszę się, że ma stabilne ciśnienie i wczoraj wieczorem udało mu się zjeść mały posiłek.
– Powiedziałaś, że coś nie jest sprawiedliwe. Ciekaw jestem, co miałaś na myśli?
– Och… – Waham się. – Nic szczególnego.
W końcu sytuacja Logana jest najmniej sprawiedliwa ze wszystkich: bez rodziny, bez szansy na normalne życie. Powinien być teraz na placu zabaw… Spędził jedną trzecią swojego krótkiego życia w szpitalu i wygląda na to, że lekarze nie mogą znaleźć sposobu na powstrzymanie rozrostu guzów.
Logan wpatruje się we mnie przez chwilę, jakby próbował odczytać moje myśli.
– Wiesz – mówi w końcu dziwnie ochrypłym głosem – czasem życie nie jest tak niesprawiedliwe, jak myślisz.
Chrząkam i odwracam głowę, żeby nie zobaczył moich załzawionych oczu.
– To prawda. Masz rację.
– Wcale nie jesteś przekonana, co nie?
Jak na swój wiek Logan jest bardzo drobny, a teraz niemal niknie pośród białej pościeli wąskiego szpitalnego łóżka. A jednak wpatruje się we mnie spokojnie, jak opanowany dorosły mężczyzna.
– Do czego?
– Nie wierzysz w to – powtarza bez mrugnięcia okiem. – Uważasz, że życie powinno obdarzać każdego takimi samymi kartami, jednakową siłą ręki na starcie. Bo ci ze słabszą kartą skazani są na porażkę.
– Nie jesteś trochę za młody, żeby interesować się pokerem? Gadasz jak czterdziestopięcioletni facet.
Uśmiecha się.
– Nie odbiegaj od tematu.
Wzdycham i odkładam jego kartę.
– Rozumiem, co chcesz powiedzieć. Cóż, czasem sprawy nie układają się zgodnie z naszymi przewidywaniami.
Logan kiwa głową i mówi:
– Wszystko pójdzie dobrze.
– Co takiego?
– Twoja dzisiejsza wizyta u lekarza.
Przecieram oczy ze zdumienia.
– Skąd wiesz, że idę dziś do lekarza?
– Nieważne. Ważne, że będzie okej, Jill. Zawsze jest.
Nagle serce zaczyna mi walić i dostaję bólu głowy. Mrugam kilka razy, żeby wziąć się w garść.
– Czy wczoraj ci powiedziałam, że mam wizytę u lekarza?
– Nie.
Biorę głęboki oddech.
– Widzisz, Loganie, trochę mnie przerażasz.
– Nic się nie bój, Jill. Będzie dobrze. Pamiętaj o tym.
Zastanawiając się nad dziwnymi słowami Logana – no i nad tym, że najwyraźniej czyta w moich myślach – idę do dyżurki. W poczekalni na naszym piętrze panuje jak zwykle cisza. Wszystkie pokoje – a raczej apartamenty dla pacjentów onkologicznych, jak je szumnie nazywają specjaliści od marketingu – mają składane łóżka i dość przestrzeni, by dwoje rodziców mogło tam przenocować, więc w poczekalni bywają tylko członkowie dalszej rodziny i od czasu do czasu rodzeństwo. O tak wczesnej porze dnia większość bliskich jest w pracy albo w szkole. Zauważam parę po sześćdziesiątce, w której rozpoznaję zatroskanych dziadków; mają zaczerwienione oczy i twarze bez wyrazu.
– Proszę, powiedz, że wczorajszej nocy dałaś się przelecieć – mówi na mój widok Sheila, przełożona pielęgniarek, gdy podchodzę do recepcji, żeby zarejestrować kilka notatek.
Załzawiona babcia w kącie podnosi wzrok.
– Szszsz – syczę.
– Co tam szepczesz? – Sheila nie zniża głosu. – Przecież to normalne pytanie. Jesteś trzydziestodziewięcioletnią kobietą, która nigdy nie miała męża i prawdopodobnie nie pamięta, kiedy ostatnio spała z facetem. Gdybyś wreszcie zaszalała, sprawiłabyś nam wszystkim radość.
– Sheilo! – Zerkam znów na kobietę w kącie, która się nam przygląda. – To była dopiero pierwsza randka.
– Nie możesz się bzyknąć na pierwszej randce?
– Bzyknąć? – powtarzam z niedowierzaniem. – Mówisz serio?
– Posłuchaj – odpowiada Sheila bez ogródek – jestem twoją przyjaciółką. Twoją seksualnie aktywną przyjaciółką. Przyjaciółką, która nie rozumie, dlaczego złożyłaś jakieś śluby czystości.
– Nic podobnego – odgryzam się. – Po prostu nie spotkałam odpowiedniego faceta.
– Widzisz? – Sheila notuje coś w karcie. – Jesteś sztywna i zamknięta w sobie. Nie byłabyś taka, gdybyś uprawiała seks. Gwarantuję ci. A więc, jeśli chodzi o wczoraj… To był Tom, prawda?
– Tim – poprawiam. – I był… nudny.
– W łóżku? – pyta ze współczuciem.
Piorunuję ją wzrokiem.
– W restauracji. Tam się spotkaliśmy. Na kolacji.
– A dlaczego taki młody, przystojny inżynier był nudny? – wzdycha, koncentrując się na czymś w komputerze.
– Bo potrafił mówić tylko o sobie.
– I to jest takie złe?
– Tak, Sheils. Ponieważ na pierwszej randce powinno się okazać zainteresowanie drugą osobą. Posłuchać, co ona ma do powiedzenia. A przede wszystkim powinno się poczuć trochę chemii. A nie wygłaszać godzinny monolog na temat własnych osiągnięć.
– Słusznie – mówi Sheila i przez chwilę myślę, że zdobyłam punkt. Ale zaraz dodaje pod nosem: – Ale i tak mogłaś iść z nim do łóżka.
Otwieram usta, by odpowiedzieć, ale przerywa mi sygnał SMS-a w telefonie. Przewracam oczami, sięgam do kieszeni i otwieram wiadomość: Dr Frost, 11.
– O co chodzi? – pyta Sheila.
– Mam wizytę u lekarza po drugiej stronie ulicy. Za godzinę powinnam być z powrotem.
– No przecież, u neurologa – mamrocze Sheila, tym razem nie słychać w jej głosie drwiny. – Niepotrzebnie w ogóle dziś przyszłaś, Jill. Nie powinno cię tu być.
Wzruszam ramionami. Kilka tygodni temu z powodu nasilających się bólów głowy poszłam do neurologa, który skierował mnie na tomografię i rezonans, a potem na biopsję. Musiałam z tego powodu spędzić noc w szpitalu i zalecono mi, żebym wstrzymała się tydzień z powrotem do pracy. Ale nie zastosowałam się do tej wskazówki. Nie potrafię trzymać się z dala od moich pacjentów, a poza tym na pewno nic mi nie jest.
– Znasz mnie – mówię, wzruszając ramionami. – Przede wszystkim dzieciom by mnie brakowało, gdybym zbyt długo nie pokazała się w pracy.
Staram się udawać – zarówno przed sobą, jak i Sheilą – że nie przejmuję się zbytnio dzisiejszą wizytą.
– Jill, będzie dobrze. Wiesz to, prawda?
– Oczywiście – macham lekceważąco ręką. – Ale lepiej się upewnić, niż potem żałować, no nie?
– Racja.
Gdy już jestem w windzie jadącej w dół, wypuszczam powietrze z płuc, nawet nie wiedząc, że je wstrzymuję.
Przechodzę przez główny hol na parterze tak skupiona na wmawianiu sobie, że wszystko będzie dobrze, że nieopatrznie wpadam na jakiegoś faceta idącego naprzeciwko mnie.
– O Boże, bardzo przepraszam! – rzucam, lekko się potykając.
Wyciąga ręce, by mnie podtrzymać i kładzie dłoń na moim ramieniu.
– Nic się nie stało? – pyta z troską.
Zdezorientowana przytakuję.
– To moja wina. Zagapiłam się.
Uśmiecha się, a wtedy zauważam, że w jego zielonych oczach odbija się światło słoneczne przenikające przez szklany sufit dziesięć pięter wyżej.
– Nie, to ja się zagapiłem. – Trzyma w ręku szary ogrodowy wąż i ruchem głowy wskazuje dorodne drzewo o powyginanych gałęziach i gęstej koronie liści rosnące pośrodku atrium. – Czasem bywam roztargniony.
Zerkam na drzewo, zapewne prezent od jakiegoś darczyńcy. Uwielbiam je od pierwszej chwili, gdy je tu posadzono podczas rozbudowy szpitala pięć lub sześć lat temu. Zainstalowano w atrium nowe kolumny i kamienne ławki wokół centralnej przestrzeni, ale to właśnie drzewo, które zastąpiło skromny kwietnik, zmieniło klimat szpitala.
Życie… To drzewo skłania mnie do myślenia o życiu. Jest silne, bujnie się rozrasta, wyciągając gałęzie ku słońcu. Niesie swego rodzaju przekaz pacjentom, którymi są najbardziej chore dzieci z całego stanu: Żyjcie. Sięgajcie ku światłu.
– Proszę pani? Wszystko w porządku?
Ogrodnik, na którego wpadłam, próbuje przyciągnąć moją uwagę, a ja mrugam zażenowana. Pewnie bierze mnie za wariatkę.
– Przepraszam. Nic mi nie jest. – Skupiam na nim wzrok i uderza mnie myśl, że jego oczy mają dokładnie taki sam kolor jak liście wielkiego figowca. Jak mogłam tego wcześniej nie zauważyć? – Właśnie pomyślałam, że to drzewo jest idealnym powitalnym akcentem dla ludzi przekraczających próg szpitala.
Mężczyzna unosi brwi.
– Zgadzam się z panią.
– No tak… – Jestem coraz bardziej zakłopotana. – Jeszcze raz przepraszam. Życzę miłego dnia.
Uśmiecha się.
– Wzajemnie.
Wymijam go, zmierzając do głównego wejścia. Wiem, że nie powinnam, ale odwracam się, tylko raz, żeby zobaczyć, czy mnie obserwuje.
I tak jest. Gdy znów się uśmiecha i unosi rękę w niemym pożegnaniu, czuję żar oblewający mi szyję i policzki. Macham mu na do widzenia i szybko wychodzę, zastanawiając się, jak to możliwe, że podczas przypadkowego i niezręcznego spotkania z nieznajomym poczułam coś więcej niż na wczorajszej randce z wydawałoby się idealnym facetem.
– Doktor Frost za chwilę panią przyjmie.
Czekam na umówioną wizytę u Geralda Frosta, najsławniejszego neurologa w Atlancie, już od trzydziestu pięciu minut. Powtarzam sobie, że nawet gdy zaordynował biopsję, nie wydawał się szczególnie zaniepokojony. Ale z drugiej strony nie ma w nim ani odrobiny ciepła; może w ogóle nie jest zdolny do okazywania uczuć? „Proszę się nie denerwować – uspokajała mnie w zeszłym tygodniu pielęgniarka, gdy wychodziłam z gabinetu roztrzęsiona. – Doktor jest bardzo dokładny. Zawsze zleca uzupełniające badania”.
Ale teraz, gdy jedna z asystentek doktora Frosta prowadzi mnie do jego gabinetu zamiast do pokoju badań, strach, który przez ostatnich kilka dni trzymałam na wodzy, nagle wzbiera we mnie potężną falą. Muszę przystanąć na chwilę i oprzeć się o ścianę.
– Pani Cooper? – odzywa się z troską asystentka, wyciągając ramię, żeby mnie podtrzymać.
Spoglądam na nią i od razu wiem, że moje zdenerwowanie i strach są całkowicie uzasadnione. W jej oczach tli się współczucie zamiast profesjonalnej obojętności.
– To rak, prawda? – pytam, chociaż to brzmi tak nieprawdopodobnie. Przecież oprócz bólów głowy czuję się dobrze.
– Nie wiem, pani Cooper – odpowiada, odwracając wzrok. – Doktor Frost wszystko pani wyjaśni.
Pięć minut później siedzę w ascetycznie urządzonym gabinecie, gdy zamaszystym krokiem, z teczką pod pachą, wchodzi doktor Frost, mężczyzna po sześćdziesiątce, chudy jak patyk, siwy i z małym wąsikiem. Przelotnie ściska mi rękę i zasiada za biurkiem.
– Pani Cooper, mam złe wiadomości – oznajmia bez ogródek.
Chyba czeka na moją reakcję, więc z trudem, pomimo guli w gardle, udaje mi się wychrypieć:
– Tak, słucham?
– Przykro mi, ale ma pani agresywnego glejaka wielopostaciowego. To nadzwyczajne, że nie doświadcza pani żadnych innych objawów oprócz bólów głowy. Być może jest to związane z lokalizacją guza, ale szczerze mówiąc, nigdy z czymś takim się nie spotkałem.
Wpatruję się w niego.
– Twierdzi pan, że mam agresywnego guza mózgu?
– Obawiam się, że tak. – Wytrzymuje moje spojrzenie, po czym opanowanym tonem, jakby spłynęły już z niego początkowe emocje, wyjaśnia rzeczowo: – Glejaki powstają w wyniku mutacji komórek gwiaździstych zwanych astrocytami, które stanowią zrąb tkanki mózgowej. Są one wspomagane przez…
– Wiem – przerywam. – Jestem pielęgniarką onkologiczną. Wiem, co to jest glejak. Jakie leczenie pan proponuje?
Mruga parę razy, jakby moje pytanie wytrąciło go z równowagi.
– Glejaki na ogół są bardzo złośliwe i inwazyjne. Średnia przeżycia przy nowotworach tego typu nie przekracza piętnastu miesięcy.
Mam wrażenie, że spuszczono ze mnie powietrze.
– Chce pan powiedzieć, że mam przed sobą niewiele ponad rok życia?
– Hm, nie… – Zerka w papiery. – To jest średnia przeżycia.
Czuję niewielki przypływ ulgi. Jestem młoda. Zdrowa. Podejmę walkę i ją wygram.
– W porządku, rozumiem – mówię.
– Obawiam się, że źle mnie pani zrozumiała – kontynuuje równie obojętnym głosem. – Pani glejak osiągnął już zaawansowane stadium. Gdyby przyszła pani do mnie wcześniej, cóż… – Milknie, rozkładając ręce w bezradnym geście. – Ale tak się nie stało. Guz rozrósł się i przekroczył punkt, z którego, obawiam się, nie ma odwrotu. Moglibyśmy spróbować temozolomidu wraz z radioterapią, ale – chociaż zależy to wyłącznie od pani – ja bym tej terapii nie zalecał. Zyska pani niewiele czasu, a skutki uboczne będą nieprzyjemne.
– A więc co pan proponuje? – słyszę swój drżący głos.
Lekarz zdejmuje okulary i gładzi się po nosie.
– Radzę zawiadomić bliskich. Powinni zdawać sobie sprawę z tego, co się dzieje. A potem możemy porozmawiać o zorganizowaniu opieki hospicyjnej, żeby miała pani maksimum komfortu… Bardzo mi przykro, pani Cooper, ale uważam, że w tej chwili nic już nie mogę dla pani zrobić. Można by co prawda próbować terapii eksperymentalnych, ale, szczerze mówiąc, myślę, że nie ma na to czasu, a tylko budziłoby fałszywą nadzieję.
– Ale… – podejmuję. – Czy dobrze rozumiem? Ile więc czasu mi zostało?
– Miesiąc. Najwyżej dwa. – Wstaje, podczas gdy ja siedzę jak zamurowana. – Bardzo mi przykro, pani Cooper – powtarza. – Proszę zadzwonić, gdy będzie pani gotowa omówić następne kroki.
A potem wychodzi, zabierając ze sobą wszystkie moje nadzieje i marzenia.
2
Oszołomiona wychodzę na wczesne popołudnie w Atlancie, tak jasne, że natychmiast przymykam oczy przed absurdalnie radosnym słońcem.
Mam wrażenie, że unoszę się w powietrzu i nie całkiem kontroluję swoje ruchy; przemierzam świeżo skoszony szpitalny trawnik i siadam na drewnianej ławce. Pamiętam, jak dwa lata temu ją stawiano. Przez okno obserwowaliśmy z Loganem postęp prac i zastanawiałam się głośno: „Dla kogo są przeznaczone te ławki? Kto ma czas na nich siedzieć?”, a Logan odpowiedział z poważną miną: „Dla ludzi, którzy czekają”.
Teraz ja jestem taką osobą. Ale na co czekam? Na przemijanie ostatnich dni mojego życia? Ponieważ komórki w mojej głowie będą się bez końca namnażać, aż wyprą z mózgu to wszystko, co sprawia, kim jestem. „Radzę zawiadomić bliskich” – powiedział doktor Frost. Do kogo mam zadzwonić?
Wyciągam telefon drżącą ręką i przeglądam kontakty, aż natrafiam na domowy numer mojego ojca. Odszedł od mojej matki, gdy miałam cztery lata i odtąd nie miałam z nim zbyt dobrych relacji, nie licząc alimentów i kartek na Boże Narodzenie oraz urodziny. Moja matka zmarła pięć lat temu po krótkiej walce z rakiem piersi, więc ojciec jest jedyną rodziną, jaka mi została.
Bez zastanowienia wybieram numer.
– Halo? – po dwóch sygnałach odzywa się kobieta.
– Hm, Sharon?
Zaskakuje mnie, jak bardzo drży mi głos.
– Ach, to ty, Jill… – odpowiada żona mojego ojca tak lodowatym tonem jak zwykle, gdy rozmawia ze mną. Pobrali się ponad dwadzieścia lat temu i chociaż spotykamy się okazjonalnie kilka razy w roku, nigdy nie nawiązałyśmy ciepłych relacji. – Jest środek dnia. Wyszedł.
Czuję znajomy przypływ zniecierpliwienia.
– Możesz mu przekazać, że dzwoniłam?
Wzdycha ciężko, jakbym narażała ją na nie lada kłopot.
– Tak, powiem mu.
Rozłączam się, zanim mój głos mógłby mnie zdradzić. Wkładam telefon do kieszeni, odchylam się na oparcie ławki i przymykam powieki. Umieram. Naprawdę umieram. Ta myśl atakuje mnie niczym złośliwa gwiaździsta aureola komórek, która po cichu przejmuje mój mózg. Umieram. Czy to możliwe, skoro cały czas czuję się dobrze?
Miesiąc. Najwyżej dwa. To chyba niemożliwe? Czy nie czułabym, że moje ciało się poddaje?
Ale jednak coś czuję. To mnie skłoniło do wizyty u lekarza. Bóle głowy trwają od jakiegoś czasu, nauczyłam się z nimi żyć. Ale zawroty głowy to już nieprzyjemna nowość. Roztargnienie, które przypisywałam przemęczeniu i stresowi – kolejny symptom. Może sygnały pojawiały się już wcześniej, a ja je ignorowałam? „Gdyby przyszła pani do mnie wcześniej…” – powiedział doktor Frost. Na tę myśl ściska mnie w żołądku. Czyżbym skazała siebie na śmierć, nie przywiązując wagi do tego, co mówiło moje ciało?
– Przepraszam – odzywa się jakiś głos z boku i niemal podskakuję na ławce.
Nie zauważyłam, że mam towarzystwo. Obok mnie siedzi starszy mężczyzna, którego rzadkie białe włosy powiewają na wietrze; w lewej ręce ściska laskę. Wokół oczu ma czerwone obwódki i pomięte ubranie.
– Słucham? – mówię z trudem.
– Która godzina? Chyba już dość późno? – pyta, stukając się po odsłoniętym nadgarstku.
Otwieram i zamykam usta, zanim zdołam wykrztusić:
– Nie wiem. – A przecież mam zegarek. Ale myślę tylko o tym, że moje dni są policzone, że czas ucieka. I nieoczekiwanie, zanim sens słów naprawdę do mnie dociera, wybucham płaczem, głośnym, histerycznym szlochem. – Nie… – powtarzam przez łzy. – Dla mnie na wszystko jest za późno.
Staruszek przybliża się, obejmuje mnie i przytula. Wypłakuję się na jego ramieniu.
– Wszystko będzie dobrze, moja droga. Będzie dobrze – pociesza mnie, delikatnie poklepując.
Musi mieć osiemdziesiąt, może nawet dziewięćdziesiąt lat. Doceniam jego współczucie, ale nie wierzę w te słowa. On przeżył już kawał życia. Ja nie będę miała takiej szansy.
W końcu odsuwam się, pociągając nosem, i staram się opanować.
– Bardzo przepraszam – mówię, wycierając oczy.
– Nie ma za co. – Wyciąga chusteczkę i mi ją podaje. – Przeważnie najciemniej jest tuż przed świtem.
Próbuję się uśmiechnąć, ale zamiast tego znów płaczę. Uciekam, zanim zdążę bardziej się skompromitować. W połowie trawnika przed Atlanta Children’s Hospital łapię się na tym, że zabrałam jego chusteczkę. Odwracam się, ale staruszek już wstał i zmierza do szpitala Atlanta Memorial.
– Dziękuję – szepczę, starannie składając chusteczkę i chowając ją do kieszeni.
Zatrzymuję się na chwilę, zanim wejdę do środka.
– Weź się w garść, Jill – mówię głośno.
Pociągam nosem, znów wycieram oczy, głęboko oddycham i wreszcie przechodzę przez frontowe drzwi.
Konserwator zieleni nadal tu jest, właśnie zwija wąż i chowa go do szafy obok recepcji. Zauważa mnie, gdy na skróty przemierzam atrium.
– To znowu pani! – wita mnie z uśmiechem.
– No tak. – To wszystko, co udaje mi się powiedzieć, zanim docieram do windy.
Odwracam się, gdy drzwi już się zamykają, ale jeszcze dostrzegam, że mężczyzna patrzy na mnie z zakłopotaniem.
Winda otwiera się na moim piętrze. Oddycham z ulgą, że Sheili nie ma w dyżurce, ponieważ jej widok zburzyłby mój naprędce zbudowany spokój. Niewiele brakuje, bym całkowicie się rozsypała, jeśli ktoś wymownie by na mnie spojrzał. Ze spuszczoną głową, unikając kontaktu wzrokowego z kimkolwiek, biorę z dyżurki mój iPad i idę zajrzeć do Katelyn, dla której z powodu nawrotu białaczki nie ma już żadnych możliwości terapii. Transplantacja szpiku i chemioterapia nie przyniosły pożądanego efektu; lekarze są bezradni.
– To ty, Jill? – pyta, gdy wchodzę z pochyloną głową, udając, że jestem pochłonięta sprawdzaniem czegoś w tablecie.
– Hm…
– Co się stało?
Podnoszę wzrok i widzę ją siedzącą na szpitalnym łóżku, jej kościsty obojczyk wystaje ze szpitalnej koszuli. Po ostatnim cyklu chemii całkiem wyłysiała, ma głowę gładką jak jajko, ale nadal jest pełna uroku. Właściwie promienieje, pomimo szpitalnej bladości skóry.
– Nic, kochanie – mówię. – Czuję się o wiele lepiej.
– Znowu bolała cię głowa? – Wpatruje się we mnie, jakby chciała przeniknąć mnie wzrokiem.
– Nie powinnam ci mówić o moich bólach głowy. To z mojej strony nieprofesjonalne.
Przewraca oczami.
– Jill, widuję cię częściej niż swoich rodziców. Praktycznie tu mieszkasz, tak jak ja. Jak mogłabyś nie powiedzieć mi o bólach głowy, gdy każdy widzi, jak cierpisz?
– No tak. Ale teraz czuję się dobrze, dzięki. – Uśmiecham się. – A ty, jak się dziś masz?
Katelyn wzrusza ramionami.
– Jestem przymulona. Mam mdłości. Jak zwykle.
Zamykam swój tablet.
– Wkrótce poczujesz się lepiej – pocieszam. – Zawsze tak jest, kochanie.
Wpatruje się we mnie chwilę za długo.
– Masz rację. Wkrótce to się skończy.
Sprawdzam jej ciśnienie, temperaturę i wychodzę. Czuję dziwny niepokój po tej rozmowie, chociaż nie potrafię sprecyzować jego przyczyny.
Frankie, szesnastolatek z kostniakomięsakiem, nie znajduje się na mojej dzisiejszej liście pacjentów, ale i tak wpadam na chwilę do jego pokoju, zakładając przed wejściem maskę, żeby chronić jego osłabiony system immunologiczny przed moimi bakteriami. Chociaż jego stan uznano za terminalny, Frankie jest jednym z najbardziej pozytywnie nastawionych pacjentów, jakich kiedykolwiek poznałam. Jego postawa wprawia w zakłopotanie, a zarazem budzi podziw.
– Cześć, Frankie! – Staram się, by mój głos zabrzmiał radośnie.
Chłopak w skupieniu czyta podniszczony tom Wojny i pokoju. Skończył już chemioterapię, więc powoli odrastają mu gęste, ciemne włosy. Ma duże, zielone oczy, z których wyziera mądrość. Za parę lat, gdyby przeżył, na pewno szalałyby za nim dziewczyny.
– Niezbyt lekka lektura, prawda? – zagaduję, sprawdzając kroplówkę.
Podnosi wzrok.
– Staram się przeczytać całą klasykę.
Spoglądam na niego wymownie.
– Nigdy nie widziałam, żebyś coś czytał.
Wybucha śmiechem.
– Codziennie widzisz, jak czytam.
Nie komentuję, ponieważ nie mam pojęcia, o czym mówi. Znam go od dwóch lat i nigdy nie widziałam, żeby miał książkę w ręce. Zazwyczaj w coś gra na iPadzie.
– Widzę, że mi nie wierzysz – mówi minutę później. – Zapytaj mnie, o co chcesz. Z literatury klasycznej.
– Okej. – Przeczesuję mój rozstrojony umysł. – Gdzie się toczy akcja Wielkiego Gatsby’ego?
– Łatwizna. W dzielnicy West Egg na Long Island w Nowym Jorku. Jednak to nie jest prawdziwe miejsce. Następne, proszę.
Punkt dla niego. Ale może wie to z filmu z Leonardem diCaprio?
– Główna bohaterka Dumy i uprzedzenia?
– Elizabeth Bennet. Bennet przez jedno „t”. Następne.
Unoszę brwi.
– Żona Otella?
– Desdemona.
– Narrator Moby Dicka?
– Ishmael.
– Główna bohaterka Szkarłatnej litery?
– Hester Prynne. Przez dwa „n”.
Wpatruję się w niego zaskoczona.
– Jakim cudem zdążyłeś to wszystko przeczytać?
– Powiedziałem ci. Czytam codziennie. – Jego twarz jaśnieje. – A kiedy ty przeczytałaś wszystkie te książki?
– Wieki temu, w szkole średniej.
Mój uśmiech gaśnie, ponieważ nagle dopada mnie refleksja, że przeżyłam już tyle lat po maturze – dokładnie dwadzieścia jeden – których Frankie nigdy nie będzie miał, a mimo to użalam się nad sobą, ponieważ mój zegar tyka w wieku trzydziestu dziewięciu lat. Czas Frankiego też mija, tyle tylko, że on nie miał szansy dorosnąć i zapewne jej nie dostanie. Z trudem przełykam ślinę i odwracam wzrok.
– Jak się ma Katelyn? – pyta Frankie, raptownie przywracając mnie do rzeczywistości.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki