Las znikających gwiazd - Kristin Harmel - ebook + audiobook + książka

Las znikających gwiazd ebook

Harmel Kristin

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Powieść zainspirowana prawdziwymi historiami wojennymi.

Ukradziona bogatym niemieckim rodzicom i wychowana w puszczy polsko-białoruskiego pogranicza młoda kobieta zostaje w 1941 roku sama. Napotyka grupę uciekinierów z żydowskiego getta, chroniących się przed nazistowskimi prześladowaniami. Uczy ich, jak przetrwać w głuszy. Oni w zamian przekonują ją, że warto po latach izolacji otworzyć serce na innych ludzi.

Zdradzona, ucieka do okupowanej przez Niemców wioski, gdzie musi skonfrontować się ze swoją przeszłością i odkryć, kim naprawdę jest.

„Puszcza znikających gwiazd” to powieść przejmująca do szpiku kości. Książki Kristin Harmel, autorki światowych bestsellerów, zostały uznane za „przełomowe, wspaniałe” (Fiona Davis), „niezwykle wciągające” (Tampa Bay Times) oraz „pochłaniające i sugestywne” (Publishers Weekly).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 401

Oceny
4,6 (311 ocen)
211
69
25
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
siwkowa

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna historia ukazująca okrucieństwo świata i dobroć ludzi, a także siłę miłości pomimo wszystko. Polecam wszystkie książki tej autorki- każda ma przesłanie i każda daje nadzieję, bo światło dobrego serca nigdy nie gaśnie.
20
barborka679

Nie oderwiesz się od lektury

Niezwykle wzruszająca i poruszająca historia.... Oby nigdy więcej...
10
joannakrol1

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobrze się czytało. Historia II wojny światowej, której nie znałam.
10
Marlena7700

Nie oderwiesz się od lektury

super ksiazka
10
makalonka2000

Nie oderwiesz się od lektury

kolejna dobra książka Kristin Harmel
10

Popularność




ROZDZIAŁ PIERWSZY

1922

Stara kobieta cza­iła się w ciem­no­ściach przed domem przy Beha­im­strasse numer 72 w ocze­ki­wa­niu, aż roz­bły­śnie w nim świa­tło. Z bal­konu zwie­szały się szkar­łatne róże, żela­zną balu­stradę opla­tał bujny bluszcz, ale to nie mło­dzi ludzie, któ­rzy tu miesz­kali – śniący o potę­dze Sieg­fried Jüttner i jego powścią­gliwa żona Alwine – dbali o rośliny. Pozo­sta­wiali to zada­nie słu­żą­cej, ponie­waż pie­lę­gno­wa­niem żywych istot potrafi zaj­mo­wać się tylko ten, kto ma choć odro­binę dobroci w sercu.

Stara kobieta obser­wo­wała Jüttnerów od pra­wie dwóch lat i dowie­działa się o nich wielu waż­nych rze­czy, które były nie­zbędne, by mogła z powo­dze­niem zre­ali­zo­wać swój plan.

Wie­działa na przy­kład, że Herr Jüttner był jed­nym z pierw­szych ber­liń­czy­ków, któ­rzy wstą­pili do Naro­do­wo­so­cja­li­stycz­nej Nie­miec­kiej Par­tii Robot­ni­ków, nowego ruchu poli­tycz­nego powoli zdo­by­wa­ją­cego popu­lar­ność w znisz­czo­nym wojną kraju. Wie­działa, że zain­spi­ro­wał go do tego młody, gniewny czło­wiek – nie­jaki Adolf Hitler, któ­rego pory­wa­ją­cej mowy Jüttner wysłu­chał w restau­ra­cji Hofbräukeller pod­czas waka­cyj­nego pobytu w Mona­chium przed trzema laty. Po zakoń­cze­niu tego prze­mó­wie­nia pod­eks­cy­to­wany Herr Jüttner wró­cił pie­szo do ele­ganc­kiego hotelu Vier Jah­re­sze­iten, co zajęło mu całe dwa­dzie­ścia minut, a tam obu­dził swoją śpiącą młodą żonę i upra­wiał z nią seks, choć ona zrazu się wzbra­niała, bo śnił jej się młody męż­czy­zna, któ­rego kie­dyś kochała, a który zgi­nął w cza­sie Wiel­kiej Wojny.

Stara kobieta wie­działa także i to, że dziecko poczęte w tamtą pach­nącą jesie­nią bawar­ską noc, dziew­czynka, którą Jüttnerowie nazwali Inge, miała zna­mię w kształ­cie gołę­bia po wewnętrz­nej stro­nie lewego nad­garstka.

Wie­działa rów­nież, że jutro, 2 lipca 1922 roku, wypa­dają dru­gie uro­dziny dziew­czynki. I wie­działa – z taką samą nie­za­chwianą pew­no­ścią jak to, że dzwon­ko­wate pączki kon­wa­lii i ciemne płatki tojadu mogą zabić czło­wieka – że nie może pozwo­lić małej Inge pozo­stać z Jüttnerami.

Wła­śnie dla­tego tu przy­była.

Sta­ruszka o imie­niu Jeru­sza wie­działa rze­czy, któ­rych jesz­cze nie wie­dzieli inni. Na przy­kład wyczuła moment śmierci Fry­de­ryka Cho­pina w 1849 roku, ponie­waż nuty Etiudy Rewo­lu­cyj­nej dra­ma­tycz­nie tęt­niły jej w gło­wie, gdy obu­dziła się owego dnia z głę­bo­kiego snu. Poczuła drże­nie ziemi w dzień naro­dzin Marii Skło­dow­skiej-Curie w 1867 i Alberta Ein­ste­ina w 1879 roku. A w parny dzień pod koniec czerwca 1914 roku, dwa mie­siące po swo­ich sie­dem­dzie­sią­tych czwar­tych uro­dzi­nach, a tygo­dnie przed­tem, nim dotarła do niej ta wia­do­mość, poczuła głę­boko w żyłach, że następca tronu Austro-Węgier zgi­nie od kuli zama­chowca, co zbu­rzy kru­chą rów­no­wagę świata. Wie­działa, że zbliża się wojna, tak samo jak czuła to teraz. Dostrze­gała to w ciem­nych chmu­rach wzbie­ra­ją­cych na hory­zon­cie.

Matka Jeru­szy, która w 1860 roku popeł­niła samo­bój­stwo, wypi­ja­jąc tru­jący napar, zawsze powta­rzała, że doświad­cza­nie rze­czy nie­moż­li­wych jest darem bożym, prze­ka­zy­wa­nym po kądzieli tylko wybra­nym żydow­skim kobie­tom. Jeru­sza, ostat­nia z linii cią­gną­cej się przez wieki, nie­kiedy odno­siła wra­że­nie, że to raczej prze­kleń­stwo, ale cokol­wiek to było, podą­ża­nie za gło­sami, które nio­sły się echem po lasach, cią­żyło na jej życiu. Liście szep­tały w drze­wach; kwiaty snuły sta­ro­dawne opo­wie­ści; rzeki przy­no­siły wie­ści z odle­głych miejsc. Jeśli potra­fiło się słu­chać, natura odkry­wała swoje tajem­nice, które oczy­wi­ście sta­no­wiły tajem­nice Boga. I teraz Bóg spro­wa­dził Jeru­szę tutaj – na spo­wity mgłą róg ber­liń­skiej ulicy – żeby odmie­niła los tego dziecka, a może i kawałka świata.

Jeru­sza prze­żyła już osiem­dzie­siąt dwa lata, o wiele wię­cej, niż w owym cza­sie żył prze­ciętny Nie­miec. Kiedy ludzie patrzyli na nią – jeśli w ogóle zaszczy­cali ją spoj­rze­niem – raziła ich jej pomarsz­czona twarz, sękate dło­nie powy­krę­cane przez dzie­siątki lat cięż­kiego życia. Prze­waż­nie jed­nak ją igno­ro­wali, tak jak Sieg­fried i Alwine Jüttnerowie, któ­rzy setki razy mijali tę kobietę na ulicy. Zaawan­so­wany wiek czy­nił ją prak­tycz­nie nie­wi­dzialną dla tych, któ­rzy przy­wią­zy­wali wagę przede wszyst­kim do wyglądu i pozy­cji; dla takich ludzi nie była warta uwagi, ot, zbędny ele­ment w prze­strzeni. Zresztą sta­ruszka na pewno wkrótce umrze. Ale Jeru­sza, która spę­dziła całe życie w oto­cze­niu roślin i ziół w naj­ciem­niej­szych ostę­pach leśnych, wie­działa, że ma jesz­cze przed sobą dwie dekady, że dożyje stu dwóch lat i umrze w wio­senny wto­rek 1942 roku, tuż po ostat­niej odwilży.

Słu­żąca Jüttnerów, skromna dziew­czyna, córka mary­na­rza, który już odszedł z tego świata, wyszła dwie godziny temu, a kilka minut po dzie­sią­tej Jüttnerowie wresz­cie zga­sili świa­tło. Jeru­sza ode­tchnęła z ulgą. Ciem­ność chro­niła ją niczym tar­cza; zawsze tak było. Spoj­rzała zmru­żo­nymi oczami na zamknięte okna i pra­wie roz­po­znała kształt łóżeczka dziew­czynki w pokoju po pra­wej stro­nie za jasnymi, kre­mo­wymi zasło­nami. Wie­działa dokład­nie, gdzie ono stoi, bowiem wiele razy była w tym pokoju pod nie­obec­ność rodziny. Prze­su­wała pal­cami po sosno­wych szcze­bel­kach, czuła pły­nącą od drewna moc, ponie­waż drewno, jak wia­domo, posiada pamięć; gdy Jeru­sza po raz pierw­szy dotknęła dzie­cię­cego łóżeczka, nie­mal obez­wład­niło ją cie­płe, białe świa­tło.

To samo świa­tło przy­wio­dło tę starą kobietę tutaj z lasu przed dwoma laty. Widziała je po raz pierw­szy w czerwcu 1920 roku, lśniło nad czub­kami drzew niczym zorza polarna i przy­wo­ły­wało ją na pół­noc. Nie­na­wi­dziła mia­sta, czuła głę­boką nie­chęć do prze­by­wa­nia w miej­scu będą­cym dzie­łem czło­wieka, a nie Boga, ale wie­działa, że tym razem nie ma wyboru. Nogi zanio­sły ją pro­sto na Beha­im­strasse 72. Tam była świad­kiem, jak kru­czo­włosa Frau Jüttner po raz pierw­szy kar­miła swoją córeczkę pier­sią. Już wtedy Jeru­sza spo­strze­gła, że od nie­mow­lę­cia biło świa­tło, widziała w ciem­no­ściach blask nie­wi­doczny dla niczy­ich oczu.

Nie chciała mieć dziecka; ni­gdy nie chciała. Być może dla­tego tak długo zwle­kała z dzia­ła­niem. Ale natura nie popeł­nia błę­dów. Teraz, gdy niebo nad migo­czą­cym świa­tłami mia­stem zaczer­niła chmara posęp­nych kosów, wie­działa, że nad­szedł czas.

Wej­ście po dra­bi­nie prze­ciw­po­ża­ro­wej nowo­cze­snego budynku nie spra­wiło jej kło­potu, tak samo jak popchnię­cie nie­za­mknię­tego okna i ciche wśli­zgnię­cie się do środka. Dziew­czynka nie spała, przy­glą­dała się sta­rej kobie­cie w mil­cze­niu, a nie­zwy­kłe oczy małej – jedno jasno­nie­bie­skie, dru­gie zie­lone jak las – lśniły w ciem­no­ściach. Włosy miała ciemne jak noc, a usta jaskra­wo­czer­wone jak polne maki.

– Ikh bin geki­men dir tzu nemen – wyszep­tała Jeru­sza w jidysz, języku, któ­rego dziew­czynka jesz­cze nie znała. – Przy­szłam po cie­bie – Zasko­czyło ją, że serce wali jej jak mło­tem.

Nie spo­dzie­wała się odpo­wie­dzi, ale dziecko roz­chy­liło usta i wycią­gnęło lewą rączkę, odwra­ca­jąc dłoń, a wtedy zna­mię w kształ­cie gołę­bia bły­snęło w ciem­no­ściach. Szep­nęła coś, co ktoś postronny wziąłby za dzie­cięce gawo­rze­nie, ale Jeru­sza nie miała wąt­pli­wo­ści.

– Du zent ir – powie­działa mała w jidysz. – To ty.

– Yo, dus bin ikh – przy­znała Jeru­sza, po czym pod­nio­sła dziecko, które wcale się nie roz­pła­kało, i przy­ci­ska­jąc je mocno do swo­jego kru­chego ciała, wymknęła się przez okno, zeszła po meta­lo­wych schod­kach, po czym odda­liła się bez­gło­śnie po chod­niku.

Spod fałd pele­ryny dziew­czynka w mil­cze­niu obser­wo­wała oto­cze­nie; jej róż­no­ko­lo­rowe oczy były sze­roko otwarte, gdy Ber­lin z wolna zni­kał za nimi, a potem pochło­nęły je lasy na pół­nocy.

ROZDZIAŁ DRUGI

1928

Dziew­czynka z Ber­lina miała osiem lat, gdy Jeru­sza po raz pierw­szy powie­działa jej, w jaki spo­sób można zabić czło­wieka.

Sześć lat temu, led­wie dotarły do skraju szu­mią­cego lasu, Jeru­sza zmie­niła dziecku imię. Inge zna­czy „córka boha­ter­skiego ojca”, a to prze­cież kłam­stwo. Dziew­czynka była teraz dziec­kiem lasu.

Jeru­sza od pierw­szej chwili, gdy zoba­czyła świa­tło nad Ber­li­nem, wie­działa, że dziew­czynka musi nazy­wać się Yona, od hebraj­skiego słowa ozna­cza­ją­cego gołę­bia. Wie­działa to, jesz­cze zanim zoba­czyła na jej ręce zna­mię, które z wie­kiem wcale nie zbla­dło, prze­ciw­nie, zro­biło się bar­dziej wyra­zi­ste, ciem­niej­sze, co świad­czyło, że została stwo­rzona do cze­goś wiel­kiego.

Imię czło­wieka ma wielką moc. Stara kobieta musiała zwra­cać się odpo­wied­nio do Yony. Oczy­wi­ście w zamian ocze­ki­wała tego samego, sza­cunku dla swo­jej toż­sa­mo­ści. Imię Jeru­sza ozna­czało „tę, którą zawład­nęło dzie­dzic­two” – w nawią­za­niu do nie­zwy­kłego daru magii, który był dzie­dzic­twem jej krwi po dłu­giej linii przod­kiń, a zara­zem hoł­dem dla lasu, który stał się jej władcą – i tylko tak pozwa­lała zwra­cać się do sie­bie Yonie. „Matka” ozna­czało kogoś, kim Jeru­sza ni­gdy nie będzie i kim być nie chciała.

– Są setki spo­so­bów na ode­bra­nie życia – powie­działa pew­nego gasną­cego popo­łu­dnia wkrótce po ósmych uro­dzi­nach Yony. – Powin­naś znać je wszyst­kie.

Yona ode­rwała wzrok od figurki maleń­kiego strzy­żyka, którą stru­gała z kawałka drewna. Rzeź­bione stwo­rze­nia zapew­niały jej towa­rzy­stwo, czego Jeru­sza nie poj­mo­wała, bo sama nade wszystko ceniła sobie samot­ność. Ale zaję­cie wyda­wało się cał­kiem nie­szko­dliwe. Włosy Yony w kolo­rze głę­bo­kiej bez­gwiezd­nej nocy opa­dały jej na plecy, zakry­wa­jąc drobne jak u ptaszka ramiona. Oczy dziecka – bez­kre­sne, nie­po­ko­jące – zamgliło zakło­po­ta­nie. Słońce wisiało nisko na nie­bie, cień Yony roz­cią­gał się aż po skraj polany, jakby pró­bo­wała zaszyć się w lesie.

– Zawsze mi mówi­łaś, że życie jest cenne, że to dar Boga, który trzeba chro­nić – odpo­wie­działa.

– Ow­szem. Jed­nak naj­waż­niej­sza jest ochrona wła­snego życia. – Jeru­sza roz­po­starła dłoń i przy­ło­żyła ją do tcha­wicy. – Jeśli ktoś przyj­dzie po cie­bie, mocny, pre­cy­zyjny cios tutaj zwy­kle bywa śmier­telny.

Yona kil­ka­krot­nie zamru­gała, dłu­gie rzęsy musnęły policzki, nie­na­tu­ral­nie blade, mimo że słońce paliło je nie­mi­ło­sier­nie. Ręce jej się trzę­sły, gdy odkła­dała ptaszka na zie­mię.

– Ale kto miałby po mnie przyjść?

Jeru­sza popa­trzyła na nią z gry­ma­sem nie­za­do­wo­le­nia na twa­rzy. Pomimo jej nauk dziew­czynka głowę miała w chmu­rach.

– Głupi dzie­ciak z cie­bie! – burk­nęła. Dziew­czynka skur­czyła się w sobie. Dobrze, niech się boi; nad­cho­dzą wszak straszne czasy. – Jak zwy­kle zada­jesz nie­wła­ściwe pyta­nia. Nadej­dzie dzień, gdy będziesz bło­go­sła­wiła moje nauki.

Yony nie zado­wo­liła ta odpo­wiedź, ale nie potra­fiła sprze­ci­wić się swo­jej opie­kunce. Jeru­sza była silna jak gór­ska kozica, sprytna jak wrona siwa i mściwa jak sroka. Cho­dziła po tej ziemi już pra­wie dzie­więć dekad i wie­działa, że dziew­czynkę napawa naboż­nym lękiem jej wiek i mądrość. To sta­ruszce się podo­bało; dziecko powinno mieć świa­do­mość, że Jeru­sza nie jest jego matką. Była tylko nauczy­cielką życia, nikim wię­cej.

– Nie wiem, czy mogła­bym kogoś zabić – ode­zwała się Yona cichym gło­sem. – Jak bym mogła z tym żyć?

Jeru­sza par­sk­nęła. Że też ta mała jest taka naiwna!

– Zabi­łam czte­rech męż­czyzn i jedną kobietę, dzie­cino. I dosko­nale sobie z tym radzę.

Yona otwo­rzyła sze­roko oczy, ale nie ode­zwała się ani sło­wem, aż świa­tło zbla­dło na nie­bie i nauki na ten dzień dobie­gły końca.

– Kogo zabi­łaś, Jeru­szo? – wyszep­tała w ciem­ność, gdy leżały na ple­cach na leśnym poszy­ciu pod dachem ze świer­ko­wej kory, który zbu­do­wały zale­d­wie tydzień temu. Prze­no­siły się z miej­sca na miej­sce co mie­siąc lub dwa, budo­wały nową chatę z darów ofia­ro­wa­nych przez las, zawsze pozo­sta­wia­jąc szparę w pospiesz­nie skle­co­nych sufi­tach z kory, by mogły widzieć gwiazdy, kiedy nie gro­ził im deszcz. Dziś wie­czo­rem niebo było czy­ste. Jeru­sza mogła dostrzec Mały Wóz, Wielki Wóz i gwiaz­do­zbiór Smoka roz­rzu­cone po nie­bie. Życie zmie­niało się nie­ustan­nie, ale gwiazdy trwały na swoim miej­scu.

– Chłopa, dwóch żoł­nie­rzy, kowala i kobietę, która zamor­do­wała mojego ojca – odpo­wie­działa Jeru­sza, nie patrząc na Yonę. – Zabi­liby mnie, każdy z osobna, gdy­bym dała im szansę. Nikomu nie można dać takiej spo­sob­no­ści, Yono. Zapo­mnisz o tej lek­cji, to umrzesz. A teraz odpocz­nij.

Nim księ­życ osią­gnął następną peł­nię, Yona wie­działa, że kop­niak wymie­rzony w prawą stronę krę­go­słupa lędź­wio­wego może dopro­wa­dzić do uszko­dze­nia nerki. Poziomy cios kra­wę­dzią dłoni w nasadę nosa miaż­dży kości twa­rzy i wbija je głę­boko w czaszkę, co powo­duje wewnętrzny krwo­tok w mózgu. Mocny kop­niak palu­chem stopy w skroń, gdy prze­ciw­nik jest pochy­lony, pozba­wia go życia w ułamku sekundy. Szybki chwyt za szyję, w połą­cze­niu z gwał­tow­nym szarp­nię­ciem do tyłu, to pro­sty spo­sób, by zła­mać komuś kark. Cię­cie nożem do góry od nad­garstka do wewnętrz­nej strony łok­cia wzdłuż tęt­nicy pro­mie­nio­wej bły­ska­wicz­nie pro­wa­dzi do wykrwa­wie­nia.

A ponie­waż we wszech­świe­cie panuje rów­no­waga, Jeru­sza nauczyła rów­nież dziew­czynkę, jak leczyć każdy z tych przy­pad­ków. Czarna jagoda przy­wraca krą­że­nie słab­ną­cego serca oraz pobu­dza do życia nie­wy­dolną nerkę. Starta na pastę koci­miętka tamuje krwa­wie­nie. Korzeń łopianu potrafi usu­nąć tru­ci­znę z krwio­obiegu. Zmiaż­dżone owoce czar­nego bzu mogą obni­żyć śmier­telną gorączkę.

Życie i śmierć. Śmierć i życie. Jedno i dru­gie nie­wiele zna­czy, ponie­waż osta­tecz­nie nie­śmier­telna dusza łączy się z nie­skoń­czo­nym Bogiem. Jed­nakże Yona tego nie rozu­miała, na razie. Nie wie­działa jesz­cze, że naro­dziła się przez wzgląd na tik­kun olam, ideę napra­wia­nia świata, i każda jej micwa, każdy czyn, do któ­rego zosta­nie powo­łana, przy­nie­sie boską iskierkę świa­tła.

* * *

W zasa­dzie las mógłby je utrzy­mać, ale dziew­czynka rosła, potrze­bo­wała ubrań, mleka dla wzmoc­nie­nia kości, butów, by nie kale­czyć stóp latem na leśnym poszy­ciu i nie odmro­zić ich zimą. Kiedy Yona była mała, Jeru­sza cza­sem zosta­wiała ją samą na całą dobę, a wcze­śniej stra­szyła opo­wie­ściami o wil­ko­ła­kach, które zja­dają małe dzieci, żeby ni­gdzie się nie odda­lała, sama zaś uda­wała się do pobli­skich miej­sco­wo­ści po potrzebne rze­czy. Z cza­sem, gdy dziew­czynka zaczęła zada­wać wię­cej pytań, Jeru­sza nie miała wyboru i zaczęła zabie­rać ją ze sobą. A przy oka­zji obja­śniała jej nie­bez­pie­czeń­stwa zewnętrz­nego świata i prze­strze­gała, by nikomu nie ufać.

Był mroźny zimowy wie­czór 1931 roku, z czar­nego nieba sypał śnieg, gdy Jeru­sza zacią­gnęła zdu­mione dziecko do Gra­jewa, mia­steczka znaj­du­ją­cego się w pół­nocno-wschod­niej Pol­sce. Naka­zała Yonie mil­cze­nie, ale dziew­czynka nie potra­fiła utrzy­mać języka za zębami. Gdy skra­dały się w ciem­no­ściach w stronę wiej­skiej cha­łupy, zasy­py­wała ją pyta­niami: „Z czego jest ten dach? Dla­czego konie śpią w stajni, a nie na polu? Jak zro­biono te drogi? Co to za flagi?”.

W końcu Jeru­sza gwał­tow­nie się odwró­ciła.

– Dość tego, dzie­cino! Nie ma tu nic cie­ka­wego, jedy­nie roz­pacz i nie­bez­pie­czeń­stwo! Tęsk­nota za życiem, któ­rego nie rozu­miesz, jest jak wpa­try­wa­nie się w słońce. Twoja głu­pota cię znisz­czy.

Prze­stra­szona Yona umil­kła na jakiś czas, ale gdy Jeru­sza przez tylne drzwi wśli­zgnęła się do domu, a potem wyło­niła się stam­tąd z parą butów, spodni oraz weł­nia­nym płasz­czem, który posłuży Yonie przez kilka następ­nych zim, dziew­czynka zasty­gła w miej­scu, nie reagu­jąc na pona­gle­nia sta­rej kobiety.

– O co ci cho­dzi? – spy­tała Jeru­sza ostrym tonem.

– Co oni tam robią? – Yona wska­zała na okno, przez które widziała rodzinę zgro­ma­dzoną przy stole. Był to pierw­szy wie­czór Cha­nuki, a ujrzała żydow­ską rodzinę; Jeru­sza spe­cjal­nie wybrała ten dom, ponie­waż wie­działa, że zajęci wie­cze­rzą domow­nicy nie zauważą intruza. Ojciec rodziny stał z przy­mknię­tymi oczami, twarz oświe­tlały mu świece palące się w rodzin­nej meno­rze, i cho­ciaż przez szybę nie docie­rał jego głos, można się było domy­ślić, że śpiewa. Jeru­szy nie podo­bał się wyraz twa­rzy Yony, gdy patrzyła na tę scenę; była w nim mie­sza­nina tęsk­noty i zachwytu, a takie uczu­cia mogły nasu­nąć dziecku nie­do­rzeczne pomy­sły ucieczki.

– Trzeba być kom­plet­nym głup­kiem, żeby to prak­ty­ko­wać. Nic tu po nas. Chodź już.

Yona się nie poru­szyła.

– Wyglą­dają na szczę­śli­wych. Czy świę­tują Cha­nukę?

Oczy­wi­ście dziew­czynka już to wie­działa. Co rok Jeru­sza rzeź­biła z drewna menorę, ale tylko dla­tego, że matka tak naka­zała jej przed laty. Cha­nuka nie nale­żała do naj­waż­niej­szych żydow­skich świąt, ale sym­bo­li­zo­wała prze­trwa­nie, które każdy miesz­ka­niec lasu powi­nien czcić. Jed­nak dziew­czynka nie rozu­miała istoty rze­czy. Jeru­sza zmru­żyła oczy.

– Oni kle­pią słowa, któ­rych zna­cze­nie cał­kiem im umknęło, Yono. Powta­rza­nie jest dobre dla ludzi, któ­rzy nie chcą samo­dziel­nie myśleć, dla tych pozba­wio­nych wyobraźni. Jak można zna­leźć Boga w sło­wach, któ­rych nauczy­łaś się na pamięć?

Przez chwilę w mil­cze­niu obser­wo­wały świę­tu­jącą rodzinę.

– A jeśli w tej powta­rzal­no­ści znaj­dują pocie­chę? – pod­jęła Yona nie­śmiało. – Jeśli znaj­dują w tym magię?

– Na Boga, czy powta­rza­nie może być magiczne? – Musiały jesz­cze wykraść kilka dzban­ków mleka z obory i Jeru­sza z wolna tra­ciła cier­pli­wość.

– Bóg spra­wia, że te same drzewa co roku powra­cają do życia, czyż nie? – powie­działa powoli Yona. – Że pory roku przy­cho­dzą i odcho­dzą, i zakwi­tają te same kwiaty, te same ptaki ćwier­kają. W tym jest magia, prawda?

Jeru­sza prze­żyła wstrząs. Przed­tem dziew­czynka nie odci­nała się w ten spo­sób, a teraz użyła prze­ciw opie­kunce jej wła­snej broni.

– Ni­gdy nie poda­waj w wąt­pli­wość tego, co mówię – wark­nęła. – Zamilcz wresz­cie i chodź!

To było nie­uchronne, że Yona zacznie inte­re­so­wać się świa­tem ist­nie­ją­cym poza lasem. Jeru­sza wie­działa, że nadej­dzie taki moment, i teraz musiała dopil­no­wać, by dziew­czynka, pozna­jąc cywi­li­za­cję, odno­siła się do niej z odpo­wied­nią dozą lęku.

Jeru­sza nauczyła Yonę wszyst­kich języ­ków, jakie sama znała; Yona mówiła już płyn­nie w jidysz, po pol­sku, bia­ło­ru­sku, rosyj­sku i nie­miecku, a także tro­chę po fran­cu­sku i angiel­sku. „Trzeba znać mowę nie­przy­ja­ciół” – powta­rzała stara kobieta. Cie­szył ją wów­czas strach malu­jący się w oczach Yony.

Jed­nak musiała nauczyć ją cze­goś wię­cej. Z wypa­dów do mia­ste­czek zaczęła przy­no­sić książki. Nauczyła dziew­czynkę czy­ta­nia, licze­nia i pod­staw nauk ści­słych. Nale­gała, by Yona znała Torę i Tal­mud, ale rów­nież zaopa­trzyła ją w chrze­ści­jań­ską Biblię i muzuł­mań­ski Koran. Bóg wszak jest wszę­dzie i poszu­ki­wa­nie Go nie ma gra­nic. To ostat­nie zajęło Jeru­szy całe życie, a latem 1922 roku zawio­dło ją na ciemny róg ber­liń­skiej ulicy, by upro­wa­dzić dziecko, które teraz stało się jej solą w oku.

Choć Yona czę­sto ją iry­to­wała, Jeru­sza musiała przy­znać, że mała jest bystra, wraż­liwa i ma roz­wi­niętą intu­icję. Poły­kała książki jak zimną wodę i uważ­nie wsłu­chi­wała się w słowa Jeru­szy, gdy ta prze­ka­zy­wała jej swoje sekrety. W wieku czter­na­stu lat Yona wie­działa wię­cej o świe­cie niż więk­szość ludzi wykształ­co­nych na uni­wer­sy­te­tach. Co waż­niej­sze, znała tajem­nice lasu, wszyst­kie spo­soby na prze­trwa­nie.

Gdy dziew­czynka otwo­rzyła oczy na świat, Jeru­sza kła­dła nacisk na dwie sprawy. Po pierw­sze, Yona we wszyst­kim musi być jej posłuszna. Po dru­gie, powinna ukry­wać się w lesie, z dala od tych, któ­rzy mogą ją skrzyw­dzić.

Cza­sem Yona pytała: Dla­czego? Kto chciałby ją skrzyw­dzić? Co jej zro­bią?

Jeru­sza ni­gdy nie odpo­wia­dała, bo w grun­cie rze­czy nie potra­fiła udzie­lić pre­cy­zyj­nej odpo­wie­dzi. Wie­działa jedy­nie, że ran­kiem 6 czerwca 1922 roku, ucie­ka­jąc z dwu­let­nim dziec­kiem do lasu, usły­szała głos z nieba, ostry i wyraźny: „Pew­nego dnia jej prze­szłość powróci i zmieni bieg życia wielu ludzi, być może nawet zabie­ra­jąc jej wła­sne. Jedy­nym bez­piecz­nym dla niej miej­scem jest las”.

Był to ten sam głos, który przed­tem naka­zał jej zabrać dziew­czynkę, głos, który szep­tał do Jeru­szy wśród drzew. Przez długi czas myślała, że głos ów należy do Boga, cho­ciaż teraz, u schyłku życia, nie miała już takiej pew­no­ści. A jeśli głos w jej gło­wie należy do niej samej? Jeśli to spu­ści­zna po sza­leń­stwie jej matki, raczej iskierka obłędu niż woła­nie z góry?

Za każ­dym razem, gdy te słowa wypły­wały na powierzch­nię, Jeru­sza je odpy­chała. Głos prze­ma­wiał z wysoka i kto wie, jaki los by ją cze­kał, gdyby go nie słu­chała.

ROZDZIAŁ TRZECI

Dopiero dwa lata póź­niej, gdy prze­mie­ściły się ponad sto pięć­dzie­siąt kilo­me­trów na połu­dnie, Yona ośmie­liła się wresz­cie prze­ciw­sta­wić naka­zom Jeru­szy.

Prze­by­wały w głębi Pusz­czy Bia­ło­wie­skiej. Jesień z wolna chy­liła się ku koń­cowi, zie­mia roiła się od grzy­bów, dni prze­ry­wało od czasu do czasu stu­ka­nie dzię­cio­łów oraz cięż­kie stą­pa­nie łosia, a spo­kój nocy zakłó­cało wycie włó­czą­cych się wil­ków. Było to magiczne miej­sce. Yona, która dora­stała w miło­ści do pta­ków, miała dziś trud­no­ści w sku­pie­niu się na bia­łych bocia­nach i nie­spo­koj­nych pasia­stych bąkach fru­wa­ją­cych nad jej głową. Wyobra­żała sobie, że sama unosi się w niebo, skąd roz­ta­cza się bez­kre­sny widok, że ma skrzy­dła i może prze­nieść się, dokąd­kol­wiek zechce. Ale to było tylko marze­nie.

W ten póź­no­paź­dzier­ni­kowy dzień powie­trze stało się ostre i zimne. Yona zbie­rała żołę­dzie do dużego kosza. Gro­ma­dziły je z Jeru­szą na długą zimę; więk­szość żołę­dzi wypłu­czą, wysu­szą i zmielą na mąkę, ale część upieką w mio­dzie pozy­ska­nym z uli, które wynaj­dy­wały pod korą zwa­lo­nych drzew; zwłasz­cza Jeru­sza miała do tego smy­kałkę. Yona była tak roz­ko­ja­rzona nagłym nawo­ły­wa­niem ja-ja-ja rzad­kiej brzęczki wod­nej, że na moment stra­ciła czuj­ność. Gdy w pew­nej chwili dostrze­gła jakie­goś męż­czy­znę, ten znaj­do­wał się zale­d­wie sto metrów od niej. Prze­stra­szona, z gwał­tow­nym wes­tchnie­niem skryła się w wierz­bi­nie.

Nie zauwa­żył jej, nie usły­szał. Yona przy­zwy­cza­iła się poru­szać w rytm sze­le­stu drzew, tak spo­koj­nie, jakby uno­siła się na wie­trze. Odru­chowo się­gnęła po nóż, który zawsze nosiła przy­tro­czony paskiem do kostki i na wszelki wypa­dek, zgod­nie z zale­ce­niem Jeru­szy, ostrzyła co tydzień. Z walą­cym ser­cem przy­glą­dała się nie­zna­jo­memu.

Nie był to doro­sły męż­czy­zna, jakim wydał jej się na pierw­szy rzut oka. Wła­ści­wie ujrzała chłopca, star­szego od niej może o rok lub dwa. Włosy miał bar­dzo jasne, a skórę mocno opa­loną. Sze­roki w ramio­nach, szedł z pew­no­ścią sie­bie świad­czącą, że dobrze zna teren.

Skąd się wziął? Prze­by­wały tu od trzech tygo­dni i nie napo­tkały dotąd śladu czło­wieka. Czy też miesz­kał wśród drzew? Tętno jej przy­spie­szyło, gdy pozwo­liła sobie na moment dopu­ścić myśl, że oto spo­tkała brat­nią duszę. Cier­pie­nie, które ta myśl wywo­łała – istna sym­fo­nia tęsk­noty, samot­no­ści i stra­chu – spra­wiło, że ponie­chała ostroż­no­ści. Zanim zdą­żyła pomy­śleć, ode­rwała dłoń od noża, wypro­sto­wała się i wyszła ze swo­jej kry­jówki.

– Hej! – powie­działa, a gdy nie zare­ago­wał, zdała sobie sprawę, że cho­ciaż jej wargi się poru­szyły, nie wydo­była z sie­bie żad­nego dźwięku. Nabrała głę­boko powie­trza i powtó­rzyła powi­ta­nie, tym razem tak gło­śno, że młody czło­wiek odwró­cił się na pię­cie i patrzył zdu­miony.

– Hej! – odpo­wie­dział po chwili. Głos miał głę­boki, oczy sze­roko otwarte ze zdzi­wie­nia. Zasta­no­wiło ją, jak ona wygląda w jego oczach. Od czasu do czasu zer­kała na swoje odbi­cie w tafli wody i wie­działa, że ma duże oczy, każde innego koloru, wydatny nos, wyso­kie kości policz­kowe i usta pełne jak pączek róży. Pomimo że całe życie spę­dzała na świe­żym powie­trzu, skórę miała nad­zwy­czaj białą; dłu­gie włosy, niczym smo­li­sta kur­tyna dymu, się­gały jej do pasa. Od lipca, po swo­ich szes­na­stych uro­dzi­nach, wystrze­liła w górę jak chwast, a nogi stały się dłu­gie i smu­kłe jak u jelonka. Ni­gdy nie zasta­na­wiała się nad swoim wyglą­dem, a teraz, po raz pierw­szy w życiu, była nie­zwy­kle świa­doma swo­jego ciała.

Odnio­sła wra­że­nie, że chło­pak czeka, aż ona coś powie, a więc odchrząk­nęła, by roz­luź­nić ści­śnięte gar­dło, i wydu­siła pierw­sze słowa, jakie przy­szły jej do głowy:

– Dla­czego tu jesteś?

Uniósł brwi – tak jasne, że pra­wie nie­wi­doczne – i się roze­śmiał.

– Przy­pusz­czam, że z tego samego powodu co ty. Robię zapasy na zimę.

Miała do niego milion pytań. Skąd przy­szedł? Dokąd zmie­rzał? Jaki jest świat tam, na zewnątrz lasu? Pyta­nia kotło­wały jej się w gło­wie, ale zdo­łała jedy­nie stwier­dzić:

– Ni­gdy cię tu nie widzia­łam.

Znów się roze­śmiał, a ona zdała sobie sprawę, że podoba jej się ten dźwięk. Róż­nił się od śmie­chu Jeru­szy – ury­wa­nego, chra­pli­wego i czę­sto zabar­wio­nego zło­śliwą nutą. Nic, co zro­biła Yona, nie mogło zaszo­ko­wać Jeru­szy, i teraz zro­zu­miała, że w zadzi­wie­niu kogoś była moc, a może nawet radość.

– Ja też cię tu nie widzia­łem – powie­dział młody czło­wiek. Zro­bił krok w jej stronę, a ona odru­chowo się cof­nęła. Przy­sta­nął i pod­niósł ręce do góry.

– Prze­pra­szam. Nie chcia­łem cię prze­stra­szyć.

Zmu­siła się do uśmie­chu.

– Och, nie prze­stra­szy­łeś. – Kłam­stwo sma­ko­wało słono w jej ustach.

Przy­glą­dał jej się w mil­cze­niu.

– Miesz­kasz gdzieś nie­da­leko?

– Tak… – I natych­miast się popra­wiła: – Ach… nie. – Czuła, że się rumieni.

Młody czło­wiek z waha­niem ją obser­wo­wał.

– W porządku. Ja miesz­kam w Haj­nówce.

– Rozu­miem. – Yona nie miała poję­cia, gdzie to jest.

– Leży na skraju pusz­czy – wyja­śnił. – Dzień drogi stąd.

– Oczy­wi­ście. – Zdo­by­cie wie­dzy, któ­rej nie miała, sma­ko­wało jak kolejne kłam­stwo. Jeru­sza uczyła ją geo­gra­fii i Yona potra­fiła zna­leźć na mapie Bra­zy­lię, Nepal, a nawet Tri­purę, cza­sem śniła o lata­niu jak ptak, o szy­bo­wa­niu wysoko, daleko, na inny kon­ty­nent. Jed­nak o miej­sco­wo­ściach poło­żo­nych na obrzeżu pusz­czy wie­działa nie­wiele, praw­do­po­dob­nie zgod­nie z inten­cją Jeru­szy. Wie­dza rodziła pokusę. Jeru­sza nie zazna­ja­miała Yony z geo­gra­fią oko­licy, co miało suge­ro­wać, że wokół nie ma nic cie­ka­wego, dokąd warto by uciec.

– A ty? – spy­tał chło­pak. – Gdzie miesz­kasz?

– My… – rap­tow­nie zamil­kła. Już miała powie­dzieć, że mieszka w lesie, ale prze­cież Jeru­sza kazała nikomu tego nie mówić. Ludzie mogliby przyjść i zro­bić im krzywdę. Nie podej­rze­wała o to tego chłopca, ale musi uwa­żać. – Jestem z Ber­lina.

Nie wie­działa, dla­czego tak powie­działa. Jeru­sza ani sło­wem nie napo­mknęła, że dziew­czyna może pocho­dzić z jakie­goś innego miej­sca oprócz lasu. Nocami Yona nie­kiedy śniła o mie­ście, drew­nia­nym łóżeczku, luk­su­so­wej pościeli, o kocha­ją­cych ją rodzi­cach i mleku, które sma­ko­wało ina­czej niż to, które cza­sem Jeru­sza zdo­by­wała od wędru­ją­cych kóz. Jed­nak słowo „Ber­lin” nie miało sło­nego smaku. A jeżeli to była prawda…?

– Z Ber­lina? – Chło­pak uniósł brwi. – Prze­cież stąd to jakieś sześć­set, sie­dem­set kilo­me­trów!

Zakło­po­tana Yona wzru­szyła ramio­nami. Oczy­wi­ście wie­działa to z map. Tylko dla­czego wymie­niła Ber­lin? To mia­sto, które mogła zoba­czyć tylko w wyobraźni, mia­sto, do któ­rego Jeru­sza ni­gdy jej nie zabie­rze, znaj­do­wało się szmat drogi stąd. Że też tak się wygłu­piła…

– Wiem – wymam­ro­tała.

Młody czło­wiek z powąt­pie­wa­niem zmarsz­czył czoło.

– W porządku, może znów się spo­tkamy.

Yona wie­działa, że go traci, że chło­pak wła­śnie zamie­rza odejść, i nagle poczuła despe­racką potrzebę zatrzy­ma­nia go.

– Kim jesteś? To zna­czy, jak ci na imię?

Znów się uśmiech­nął, ale tym razem nie­znacz­nie. Na jego twa­rzy malo­wała się nie­uf­ność.

– Mar­cin. A ty?

– Yona.

– Yona – powtó­rzył, jakby sma­ku­jąc słowo. Podo­bało jej się, jak je wyma­wia. – A więc, Yono, wrócę tu jutro, jeśli będziesz w oko­licy… Mój ojciec i ja roz­bi­li­śmy nie­da­leko obóz.

– Rozu­miem. – Nie wie­działa, co jesz­cze powie­dzieć. Zaczęła więc nie­spiesz­nie się wyco­fy­wać, aż znik­nęła wśród drzew, skąd już nie mogła dostrzec chłopca. W końcu się odwró­ciła i ruszyła bie­giem. Powrót do chaty, którą dzie­liła z Jeru­szą, zajął jej godzinę, długo klu­czyła, ponie­waż, choć była zain­try­go­wana Mar­ci­nem, wolała mieć pew­ność, że jej nie śle­dzi.

Tego wie­czoru przy kola­cji, zło­żo­nej ze słod­kich mio­do­wych grzy­bów przy­rzą­dzo­nych z dzi­kim czosn­kiem, Yona musiała gryźć się w język. Wie­działa, że jeśli wspo­mni o mło­dym czło­wieku, Jeru­sza natych­miast zarzą­dzi wymarsz.

– Jesteś dzi­siaj bar­dzo mil­cząca – stwier­dziła Jeru­sza, gdy szły do pobli­skiego stru­mie­nia, żeby umyć naczy­nia, ukra­dzione dawno temu z któ­re­goś domu na skraju lasu. Więk­szość rze­czy – ubra­nia, buty, garnki, sie­kierę i noże – zgro­ma­dziły w ten spo­sób.

– Nie, wcale nie – zaprze­czyła prędko Yona, na co Jeru­sza podejrz­li­wie zmru­żyła oczy. Yona mogła mieć tylko pre­ten­sje do sie­bie, że była tak prze­zro­czy­sta.

– Zawsze opo­wia­dasz mi o swoim dniu – o zwie­rzę­tach, które widzia­łaś, o tym, co udało ci się zebrać. Zwy­kle paplasz bez ustanku, ponie­waż nie jesteś jesz­cze dość mądra, by wie­dzieć, że czę­sto lepiej jest mil­czeć.

Yona zmu­siła się do uśmie­chu, cho­ciaż te słowa ją ubo­dły.

– Brzęczka! – wypa­liła, nader szybko i rado­śnie. – Widzia­łam brzęczkę wodną.

– Aha. – Z oczu Jeru­szy, przy­po­mi­na­ją­cych ciemne szparki, wyzie­rał scep­ty­cyzm. – Tego ptaka, tak samo jak cie­bie, nie można zamknąć w klatce. Może to znak, że zna­la­złaś się zbyt bli­sko cywi­li­za­cji i gdy nie zacho­wasz ostroż­no­ści, stra­cisz wol­ność.

Yona pod­nio­sła wzrok z prze­stra­chem.

– Ja… ja nie zna­la­złam się bli­sko cywi­li­za­cji. – Słony smak wró­cił do jej ust.

Na twa­rzy Jeru­szy malo­wał się prze­bie­gły wyraz, gdy z wolna roz­sze­rzyła oczy.

– Oczy­wi­ście, że nie. Jeste­śmy w środku pusz­czy. Nie mogła­byś dojść do wio­ski i wró­cić z powro­tem bez…

– Ber­lin! – rzu­ciła Yona, żeby w końcu zmie­nić temat.

– Słu­cham? – Jeru­sza zasty­gła.

– Ber­lin – powtó­rzyła Yona z mniej­szym prze­ko­na­niem. – Czy miesz­ka­ły­śmy tam, gdy byłam mała, Jeru­szo? W domu z łóż­kami, pościelą i świe­żym mle­kiem?

Jeru­sza ścią­gnęła usta, jakby sma­ko­wała kwa­śną jagodę.

– Głu­pia dziew­czyno, możesz sobie wyobra­zić mnie w Ber­li­nie?

Yonę ści­snęło w sercu. Cza­sem sny były tylko snami.

– Nie.

– No to nie zada­waj głu­pich pytań.

Tej nocy Yona nie śniła o Ber­li­nie, lecz o chło­paku imie­niem Mar­cin, który pod­szedł do niej i dotknął jej policzka. Ale potem, zanim zdą­żyła powie­dzieć choć słowo, zamie­nił się w brzęczkę i odle­ciał; uno­sił się ponad wierz­choł­kami drzew, pod­czas gdy ją przy­gwoź­dziło do ziemi.

Trzy dni póź­niej Yona znów zoba­czyła Mar­cina. Na jego twa­rzy odma­lo­wała się ulga, gdy dostrzegł ją wyła­nia­jącą się z kępy dębów.

– Już myśla­łem, że znik­nę­łaś na zawsze – powie­dział, gdy się zbli­żyła.

– Nie znik­nę­łam na zawsze. – Głu­pia odpo­wiedź, od razu się zorien­to­wała. Ucie­szyła się, że skwi­to­wał ją śmie­chem.

– Tak, prze­cież widzę. A więc gdzie byłaś? W Ber­li­nie?

Roz­ba­wie­nie tań­czyło w jego oczach, więc też pozwo­liła sobie na nikły uśmiech. Miał znisz­czone ubra­nie, koszulę za cia­sną i prze­tartą na łok­ciach. Yona poczuła impuls, by zace­ro­wać mu tę koszulę. To ją prze­stra­szyło. Poja­wiło się też coś, co zanie­po­ko­iło ją jesz­cze bar­dziej – pra­gnie­nie, by dotknąć jego skóry, spraw­dzić, czy jest tak roz­pa­lona jak jej wła­sna.

– Nie, nie poje­cha­łam – zaprze­czyła rap­tow­nie.

Jego uśmiech tro­chę zbladł.

– Tylko żar­to­wa­łem.

– Oczy­wi­ście. Cho­dzi o to… że ja… – Głos jej zamarł bez­rad­nie. Jak mogłaby mu wytłu­ma­czyć, że ni­gdy w życiu nie roz­ma­wiała z nikim prócz Jeru­szy? Że nie do końca rozu­mie żarty, bo jej opie­kunka ni­gdy nie żar­to­wała. Że jedyny kon­takt z zewnętrz­nym świa­tem miała kilka razy do roku, kiedy tamta zabie­rała ją ze sobą do wio­ski w środku nocy?

– W porządku – powie­dział deli­kat­nym tonem. – To był głupi żart. Ber­lin nie jest teraz przy­jem­nym miej­scem.

– Dla­czego?

Spoj­rzał na nią bystro.

– Na pewno sły­sza­łaś, co się teraz tam dzieje.

– Co się dzieje? – Nagle ogar­nęło ją nie­miłe wra­że­nie – jakby mignię­cie zbie­ra­ją­cych się burzo­wych chmur – poczu­cie, że wszystko, co jej powie, ona już intu­icyj­nie wie.

Uśmiech znik­nął z jego twa­rzy, ale oczy miał pełne życz­li­wo­ści.

– Nie powi­nie­nem był tego zakła­dać. Piszą o tym w gaze­tach. Potra­fisz czy­tać, Yono? – W jego pyta­niu nie kryła się kpina. Miał prawo myśleć, że jest pro­stą, nie­wy­kształ­coną dziew­czyną z lasu, która kła­mała na temat jedy­nego odle­głego mia­sta, o któ­rym sły­szała.

Jed­nak się mylił. Pro­blem pole­gał tylko na tym, że książki kra­dzione przez Jeru­szę z biblio­tek w mia­stecz­kach i wio­skach albo z kościo­łów i syna­gog były wybie­rane według pew­nego wzoru, któ­rego Yona nie rozu­miała. Jej edu­ka­cja ogra­ni­czała się do histo­rii świata, nauko­wych tek­stów o rośli­nach, zio­łach i bio­lo­gii, jak rów­nież lite­ra­tury reli­gij­nej. Życie, jak mawiała Jeru­sza, jest nie­usta­ją­cym poszu­ki­wa­niem Boga.

– Tak, umiem czy­tać.

– Prze­pra­szam. Oczy­wi­ście, że umiesz… Pomy­śla­łem tylko, że… – Nie dokoń­czył. Wyglą­dał na tro­chę roz­cza­ro­wa­nego.

– Nie ma sprawy. Ja… kocham książki. One są… – Zawa­hała się, słowa tań­czyły na końcu jej języka. – Książki są magiczne, prawda?

– Tak, ale obec­nie w Niem­czech wielu ludzi by się z tobą nie zgo­dziło. Powie­dzie­liby, że książki są nie­bez­pieczne.

– W jaki spo­sób książki mogą być nie­bez­pieczne?

– Nie wiem. – Wzru­szył ramio­nami. – Palą je teraz w tym twoim Ber­li­nie, wiesz? To wła­śnie pró­bo­wa­łem ci powie­dzieć.

– Palą książki? – Yona kilka razy zamru­gała. – Ale dla­czego ktoś miałby to robić?

– Chyba uwa­żają, że ludzie nie powinni czy­tać ksią­żek, z któ­rymi oni się nie zga­dzają.

To tro­chę przy­po­mi­nało postawę Jeru­szy, która rościła sobie prawo do kon­tro­lo­wa­nia cudzych myśli. Mimo wszystko Yona nie podej­rze­wała, by stara kobieta posu­nęła się do obró­ce­nia wie­dzy w popiół.

– To straszne!

Gdzieś z oddali dotarło woła­nie jakimś głę­bo­kim, męskim gło­sem. Yona zesztyw­niała, ręką natych­miast wyma­cała nóż przy kostce. Mar­cin musiał je usły­szeć, ponie­waż prze­chy­lił głowę w tym kie­runku i wes­tchnął.

– Mój ojciec – powie­dział. – Chcesz…

– Muszę iść – rzu­ciła pospiesz­nie Yona. Cho­ciaż chciała zostać, kor­ciło ją, by zapy­tać Mar­cina, co dzieje się na świe­cie, o czym jesz­cze prze­czy­tał w książ­kach i gaze­tach, nagle zdjął ją strach. Mar­cin wyda­wał się przy­ja­cie­lem. Ale co, jeśli jego ojciec był jed­nym z tych ludzi, przed któ­rymi ostrze­gała ją Jeru­sza? Już roz­ma­wiała z nim za długo.

– Wrócę jutro…

– Yono, pro­szę, nie ucie­kaj. – Mar­cin zbli­żył się o krok.

Ale Yona już bie­gła i wkrótce znik­nęła wśród drzew jak podmuch wia­tru, jakby w ogóle jej nie było.

Kiedy Yona wró­ciła do obo­zo­wi­ska, serce jej pul­so­wało z bólu. Dla­czego nie została dłu­żej? Dla­czego nie miała odwagi, by zadać wię­cej pytań?

Była tak zato­piona w myślach, że dopiero po kilku sekun­dach dotarło do niej, że Jeru­sza roz­biera sza­łas, który od trzech tygo­dni nazy­wały domem; wście­kłymi szarp­nię­ciami zdzie­rała korę z dachu i wyry­wała drew­niane słupki. Yona przy­sta­nęła i gapiła się na nią w szoku.

– Dla­czego… – zaczęła.

Jeru­sza gwał­tow­nie się do niej odwró­ciła.

– Myślisz, że nie dowie­dzia­ła­bym się o tym chło­paku? Jak śmiesz nie być mi posłuszna? Nie znasz świata i nie jesteś dość mądra, żeby doko­ny­wać wła­snych wybo­rów, ty głu­pia dziew­czyno! A co, jeśli cię śle­dził?

– Ja nie…

– Dosyć! – prze­rwała jej sta­ruszka gło­sem peł­nym zawodu i ostrym jak nóż. – Coś ty naj­lep­szego zro­biła!

Zawsty­dzona Yona w mil­cze­niu zbie­rała swoje rze­czy, bez­sku­tecz­nie powstrzy­mu­jąc płacz. Gdy brnęły przez las, odda­la­jąc się od miej­sca, gdzie jutro będzie cze­kał na nią Mar­cin, Yona roniła łzy, które w ciszy ska­py­wały na zie­mię.

– On był miły, Jeru­szo – powie­działa po godzi­nie mil­czą­cej wędrówki. – Nie zamie­rzał mnie skrzyw­dzić.

– Nic nie wiesz – odpa­ro­wała Jeru­sza. – Męż­czyźni potra­fią być okrutni, bez­li­to­śni i zimni. A kon­se­kwen­cje błę­dów, które popeł­niamy, cią­gną się za nami przez całe życie.

– Zacho­wy­wał się jak przy­ja­ciel.

– Co ty powiesz? A może jed­nak cze­goś od cie­bie chciał?

Yona poczuła się zbita z tropu. Wyda­wało się, że nie chciał niczego innego oprócz roz­mowy.

– Niby czego?

Jeru­sza splu­nęła.

– Na tym świe­cie masz moc, dopóki nóg nie roz­ło­żysz.

Yona zamru­gała, cał­ko­wi­cie zagu­biona.

– Ja… nie rozu­miem.

Jeru­sza wpa­try­wała się w nią z nie­do­wie­rza­niem.

– Daj spo­kój, dziecko. Chłopcy chcą tego od dziew­cząt od zara­nia świata.

Yona wresz­cie zro­zu­miała. Policzki zabar­wił jej mocny rumie­niec.

– Tak nie było! – Wie­działa, co to jest seks. „Nie­for­tunna koniecz­ność zacho­wa­nia ludz­kiej rasy”, jak twier­dziła Jeru­sza, nie­ma­jąca nic wspól­nego z uczu­ciem i wza­jem­nym zro­zu­mie­niem. A prze­cież oni tylko ze sobą roz­ma­wiali…

Jed­nak pra­gnęła się do niego zbli­żyć, prawda? Czy tak działa natura? A może to tylko pra­gnie­nie, by mieć kogoś bli­skiego, kto dostrzega w nas czło­wieka i zara­zem kobietę?

Póź­niej, gdy lata mijały, a ona prze­miesz­czała się wraz z Jeru­szą na pół­noc, a potem na wschód, myślała cza­sem o Mar­ci­nie i żało­wała, że nie star­czyło jej wów­czas odwagi, by dotknąć jego skóry, choćby po to, żeby przez ulotną chwilę poczuć ciało innego czło­wieka.

Teraz tam, gdzie prze­by­wały, nie było żad­nych ludzi i po pew­nym cza­sie ich życie wpa­dło w prze­wi­dy­walną rutynę. Każ­dego dnia zaj­mo­wały się poszu­ki­wa­niem poży­wie­nia i ziół, a wie­czo­rem nad małym ogni­skiem goto­wały strawę z tego, co zna­la­zły. Zmie­niały miej­sce co naj­mniej raz na mie­siąc, a więc na pewno nie zosta­wiały za sobą śla­dów, jeśli ktoś by ich szu­kał. Póź­nym latem i jesie­nią zbie­rały i wędziły zapasy na zimę. Kiedy liście zmie­niały kolory, zaczy­nały budo­wać zie­miankę: kopały głę­boką jamę w piasz­czy­stej ziemi i pod­pie­rały ją palami wycio­sa­nymi z pni drzew. Zimą tło­czyły się wokół małego pie­cyka w cia­snej prze­strzeni i wycho­dziły tylko po to, by zaopa­trzyć skromną spi­żar­nię w małe rybki błotne, larwy chrząsz­czy i zmro­żone jagody oraz żeby zebrać do garn­ków na wodę świeży śnieg. Każ­dej wio­sny Jeru­sza wędro­wała do oko­licz­nych wio­sek po ubra­nia, buty, koce, noże i sie­kiery. Gdy zosta­wiała Yonę samą, sta­now­czo naka­zy­wała jej, żeby nie ważyła się ruszyć z miej­sca; z każ­dej wyprawy przy­no­siła książki, które dziew­czyna łap­czy­wie pochła­niała i sta­rała się wyobra­zić sobie życie poza lasem. Latem uda­wały się do opusz­czo­nych rosyj­skich obo­zo­wisk z cza­sów Wiel­kiej Wojny i kopały w ziemi w poszu­ki­wa­niu takich skar­bów jak kawałki magnezu i żelaza, które uła­twiały roz­pa­la­nie ognia. Z cza­sem wypeł­niły nimi małą torbę i zabie­rały wszę­dzie ze sobą, ponie­waż zawdzię­czały im świa­tło i cie­pło.

Jed­nak działo się coś nie­do­brego. Zanim Yona skoń­czyła dwa­dzie­ścia lat, w świe­cie wokół lasu zaczęło nara­stać zło. Zie­mia pomru­ki­wała, samo­loty coraz czę­ściej dud­niły nad gło­wami, przez co naru­szały spo­kój nieba. Z oddali dobie­gały eks­plo­zje i dźwięki, które, jak wyja­śniała Jeru­sza, były wystrza­łami z kara­bi­nów. Cho­ciaż Yona bła­gała ją, by wytłu­ma­czyła, co się dzieje, odpo­wie­dzi sta­rej kobiety zawsze były pokrętne.

„Bóg się gniewa” – mawiała z bły­skiem stra­chu w oczach. Albo: „Bóg pod­daje nas pró­bie”. A gdy Yona zada­wała wię­cej pytań, Jeru­sza chwy­tała ją za ramiona i z sykiem ostrze­gała: „Dopóki tu jesteś, jesteś bez­pieczna, Yono. Nie zapo­mi­naj o tym”. Albo rzu­cała: „Las cię obroni”. Tylko dziew­czyna na­dal nie wie­działa przed czym.

W lesie poja­wiało się coraz wię­cej ludzi. A to prze­ra­żało zazwy­czaj nie­wzru­szoną Jeru­szę.

– Ci ludzie skrzyw­dzą nas, jeśli nas wytro­pią – wyszep­tała pew­nej nocy, gdy ści­ska­jąc noże i wsłu­chu­jąc się w czy­jeś cięż­kie kroki, kryły się w ciem­no­ściach w pustym pniu trzy­stu­let­niego dębu.

– Kim oni są? – spy­tała Yona.

– To źli ludzie. Kosz­mar wła­śnie się zaczął. – Ale Jeru­sza nie chciała wyja­śnić nic wię­cej. Póź­niej tego wie­czoru, gdy kroki umil­kły, ruszyły dalej, tym razem na wschód.

– Dokąd idziemy? – spy­tała cichym gło­sem Yona, która sta­rała się dorów­nać kroku swo­jej prze­wod­niczce, wyraź­nie zmie­rza­ją­cej w okre­ślo­nym kie­runku.

– Na wschód, oczy­wi­ście – odpo­wie­działa stara kobieta, nie zwal­nia­jąc i nie odwra­ca­jąc się do Yony. – W razie kło­po­tów zawsze poru­szaj się w kie­runku początku, a nie schyłku dnia. Wiesz o tym, dziecko. Czy cię tego nie uczy­łam?

Latem 1941 roku, pew­nego pogod­nego popo­łu­dnia z nieba zaczęły spa­dać pękate czarne kłody wstrzą­sa­jące zie­mią, która dygo­tała i falo­wała, stra­szące ptaki na drze­wach i kró­liki pod zie­mią.

– Bomby! – stwier­dziła Jeru­sza głu­chym gło­sem. – Bom­bar­dują Pol­skę.

Yona oczy­wi­ście wie­działa, co to są bomby, ponie­waż spa­dały też dwa lata temu, choć ni­gdy nie widziała ich tak dużo, że aż zaciem­niały jasne, nie­bie­skie niebo.

– Kto…? – Pomimo gorą­cego słońca Yona poczuła chłód. Z oddali nio­sło się echo kolej­nych eks­plo­zji. – Kto bom­bar­duje Pol­skę?

– Niemcy. – Zapy­tana nawet na nią nie spoj­rzała. – Chodź! Nie ma czasu do stra­ce­nia, ina­czej natkniemy się na sowiec­kich dezer­te­rów.

– Na kogo? – spy­tała zdez­o­rien­to­wana dziew­czyna, ale Jeru­sza nie odpo­wie­działa. Zebrała rze­czy, wci­snęła w ręce Yony kilka toboł­ków i pędem, tak szybko jak ni­gdy ruszyła w głąb lasu.

Droga zajęła kobie­tom dwa dni i dwie noce. Zatrzy­my­wały się dopiero, gdy nogi odma­wiały im posłu­szeń­stwa, i wtedy prze­sy­piały po kilka godzin. W końcu dotarły do skraju, zda­wało się, bez­kre­snego mokra­dła, poło­żo­nego na zachód od serca pusz­czy.

– Gdzie jeste­śmy? – spy­tała Yona.

– Tu, gdzie jest bez­piecz­nie. Przy­go­tuj się na nie­sie­nie bagażu nad głową. Noża też.

W głu­chej ciszy Yona prze­szu­ki­wała wzro­kiem hory­zont. Bagna cią­gnęły się w nie­skoń­czo­ność, dalej niż okiem się­gnąć, wyda­wały się wręcz złu­dze­niem optycz­nym; były usiane wysep­kami, ale nie dało się stwier­dzić, gdzie pod spodem jest w miarę solidny grunt, a gdzie wiruje głę­boka mętna woda. Czy to wytwór wyobraźni, czy rze­czy­wi­ście sły­szała, jak woda syczy słowo, które padło przed chwilą? „Bez­piecz­nie. Beeez­pie­eecz­nieee”.

– Nie pocho­ru­jesz się? – spy­tała Jeru­szę, gdy ta zaczęła brnąć coraz głę­biej, pomimo że woda się­gała im już do bio­der. W końcu sta­ruszka miała sto lat i od nie­dawna nocami zano­siła się od kaszlu.

Ona jed­nak prych­nęła wymu­szo­nym śmie­chem.

– Czy jesz­cze się nie nauczy­łaś, że las o nas dba?

– Dla­czego to robimy? – zapy­tała Yona godzinę póź­niej, gdy woda się­gała im do szyi. Bagno wokół cią­gle syczało i bul­go­tało. Nio­sły swoje pakunki na gło­wach, żeby uchro­nić je od mokrego błota.

– Musisz poznać ten las na wylot, jego serce i duszę. Teraz jesteś w jego brzu­chu i wła­śnie to miej­sce zapewni ci bez­pie­czeń­stwo.

Dwa dni zajęło im dotar­cie do wyspy pośrodku trzę­sa­wi­ska, na któ­rej zna­la­zły grzyby, jagody i zasko­czone jeże, które łatwo dały się zła­pać. Pozo­stały na wyspie mie­siąc, aż wyczy­ściły ją zupeł­nie ze wszyst­kiego, co nada­wało się do jedze­nia, i aż umil­kły odgłosy eks­plo­zji i ra-ta-ta-tat kara­bi­nów.

Na początku sierp­nia wró­ciły do tej czę­ści pusz­czy, którą lepiej znały. Yona zebrała się na odwagę i zadała pyta­nie, które nur­to­wało ją od dawna.

– W co ty wła­ści­wie wie­rzysz, Jeru­szo? – spy­tała, idąc za starą kobietą. – Nazy­wasz się Żydówką, obcho­dzimy żydow­skie święta, ale jed­no­cze­śnie z nich drwisz.

Ta nawet się nie odwró­ciła ani nie zwol­niła kroku.

– Wie­rzę we wszystko i w nic. Jestem poszu­ki­waczką prawdy, szu­kam Boga.

– To żadna odpo­wiedź.

– Moja matka była Żydówką, a więc zgod­nie z żydow­skim pra­wem, ja też nią jestem. Prze­cież o tym wiesz, dziecko. Dla­czego zmu­szasz mnie, żebym mar­no­wała oddech?

– Ja… ja chyba… zasta­na­wiam się nad sobą.

– Nad czym się tak zasta­na­wiasz?

– No… kim ja jestem? Nie jesteś moją matką, ale mnie wycho­wa­łaś. Czy to czyni ze mnie Żydówkę?

Mię­dzy nimi zawi­sło mil­cze­nie.

– Jesteś tym, do czego zosta­łaś stwo­rzona – ode­zwała się w końcu Jeru­sza.

Yona z fru­stra­cji zaci­snęła pię­ści. Zgoła pro­ste pyta­nie, ale w jakiś spo­sób, nawet po tylu latach, oka­zało się trudne.

– O co cho­dzi? – nale­gała. – Dla­czego ni­gdy nie dajesz mi jasnej odpo­wie­dzi? Do czego zosta­łam stwo­rzona?

– Sama chcia­ła­bym wie­dzieć – odpa­ro­wała sta­ru­cha. – Chcia­ła­bym zro­zu­mieć, dla­czego las wezwał mnie po cie­bie. Chcia­ła­bym zro­zu­mieć, dla­czego muszę spę­dzać ostat­nie lata mojego życia z nie­wdzięcz­nym dziec­kiem. Przy­pusz­czam, że twoim prze­zna­cze­niem jest doko­na­nie wiel­kich rze­czy, ale widzę, że prę­dzej umrę, zanim to nastąpi.

Zmie­szana i zra­niona Yona poczuła ból głowy.

– Mogła­byś mi wresz­cie powie­dzieć, skąd pocho­dzę…

– Na litość boską, prze­stań! – Jeru­sza w końcu się odwró­ciła i popa­trzyła ze zło­ścią na Yonę. Przez dłuż­szą chwilę zagry­zała obwi­słą wargę, wresz­cie dodała: – Moje dziecko, zada­jesz nie­wła­ściwe pyta­nia. Nie zapo­mi­naj, że prawdę nosisz w swoim sercu. A jeśli nie potra­fisz jej zna­leźć, być może las pomy­lił się co do cie­bie. Być może nie jesteś nikim wię­cej niż zwy­czajną dziew­czyną.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Zanim nastał rok 1942, zimny i pusty, Yona przy­zwy­cza­iła się do wła­snego towa­rzy­stwa, ponie­waż Jeru­sza, która skoń­czyła sto dwa lata, już rzadko się odzy­wała. Yona miała pra­wie dwa­dzie­ścia dwa lata i wie­działa wszystko, co wie­dzieć nale­żało o ziemi, po któ­rej stą­pała, o tym, co się na niej rodziło, ale nie­malże nic o rodzaju ludz­kim. Od bli­sko trzech lat nie widziała innego czło­wieka, oprócz od czasu do czasu owych ludzi będą­cych uoso­bie­niem zła, prze­my­ka­ją­cych gdzieś w głębi lasu. Roz­ma­wiała z rudymi wie­wiór­kami i zają­cami, goto­wała, sprzą­tała, roz­ma­wiała z Bogiem, któ­rego nie rozu­miała. Wyprawy poza las stały się zbyt nie­bez­pieczne, nawet dla Jeru­szy. Im głę­biej zanu­rzały się w pusz­czę, tym bar­dziej izo­lo­wały się od zewnętrz­nego świata.

Nastał marzec, chłód cho­wał się w ziemi, śnieg top­niał, mróz roz­luź­niał swój uścisk. Tego dnia, gdy słońce na zim­nym, bez­chmur­nym nie­bie wznio­sło się ponad wierz­chołki drzew, Jeru­sza, która już nie ruszała się ze swo­jego trzci­no­wego łoża, wezwała Yonę.

– Dzi­siaj – wydy­szała chra­pli­wym gło­sem – dzi­siaj umrę.

Oczy mło­dej kobiety wypeł­niły się łzami. Wie­działa, że nad­cho­dzi ten czas, ponie­waż ciało Jeru­szy zamie­rało, sta­wało się coraz chłod­niej­sze. Ptaki, które oży­wiły się, by powi­tać pierw­sze oznaki wio­sny, trzy­mały się z daleka jak ni­gdy przed­tem i Yona czuła cień wiszący nad ich wyko­pa­nym w ziemi domem. Miesz­kały tu od listo­pada, naj­dłu­żej w jed­nym miej­scu.

– Co mogę dla cie­bie zro­bić? – spy­tała, klę­ka­jąc obok łoża Jeru­szy.

– Zaparz mi lipo­wej her­baty. – Stara kobieta wcią­gnęła drżący oddech.

Prze­ły­ka­jąc łzy, Yona pode­rwała się, by przy­go­to­wać mocny napar z wysu­szo­nych kwia­tów lipy, które zebrały ostat­niego lata. Zioła obniżą gorączkę i zła­go­dzą ból, ale nie opóź­nią przej­ścia na drugą stronę. Cze­ka­jąc, aż napar nacią­gnie, Yona zasta­na­wiała się, jak zapew­nić wygody umie­ra­ją­cej, ale zewsząd ukrad­kiem ata­ko­wały ją posępne myśli. Co się z nią sta­nie, gdy jej opie­kunka odej­dzie?

Kilka minut póź­niej, z paru­ją­cym kub­kiem w dło­niach, znów przy­kuc­nęła obok sta­ruszki. Jej oddech był coraz płyt­szy, ale na­dal odma­wiała widui, spo­wiedź modli­tewną, gdy się­gała drżą­cymi dłońmi po kubek.

– Jeru­szo, co ja… – pod­jęła Yona, ale tamta jej prze­rwała.

– Muszę ci coś powie­dzieć. – Upiła łyk her­baty. Zamru­gała parę razy, a gdy zwró­ciła zamglone oczy na Yonę, wyglą­dała na sil­niej­szą i bar­dziej oży­wioną, jak dawno temu.

– Jestem tu. – Dziew­czyna objęła sta­ruszkę w ser­decz­nym geście, ale ta odtrą­ciła jej dło­nie.

– Przede wszyst­kim ni­gdy nie opusz­czaj lasu. Nie teraz, gdy na świe­cie toczy się wojna. Obie­caj mi, Yono.

Zawarły taką umowę dwa i pół roku temu, gdy zaczęły spa­dać bomby, i wtedy ona nie pro­te­sto­wała. Ale po śmierci Jeru­szy pozo­sta­nie sama w tej kniei. Co będzie, jeśli od czasu do czasu zapra­gnie kon­taktu z innymi ludźmi?

– A jeśli będę potrze­bo­wała jedze­nia…?

– Las ci go dostar­czy, dziecko. – Głę­boki, ury­wany kaszel wstrzą­snął całym cia­łem leżą­cej. – Las zawsze ci go dostar­czy. Musisz dać mi słowo.

Zgoda na to byłaby pro­sta, ale Jeru­sza nauczyła Yonę, żeby ni­gdy nie kła­mała, chyba że jej życie zna­la­złoby się w nie­bez­pie­czeń­stwie, a kłam­stwo byłoby jedy­nym ratun­kiem.

– Nie mogę tego zro­bić – wyszep­tała.

Jeru­sza z wysił­kiem usia­dła. Oczy jej pło­nęły, mimo że powoli ula­ty­wało z niej życie.

– Jesteś głu­pia, nara­zisz się na ogromne nie­bez­pie­czeń­stwo.

– Może ryzyko jest jedy­nym spo­so­bem na lep­sze życie? – bro­niła się Yona. – Czyż nie to powie­dzia­łaś na temat naszej egzy­sten­cji? Życie w wio­sce byłoby łatwiej­sze, ale my podej­mu­jemy ryzyko życia w lesie, ponie­waż tutaj, pod gwiaz­dami, jest ono peł­niej­sze – przy­po­mniała.

Jeru­sza wykrzy­wiła usta.

– Wygląda na to, że uczeń w końcu prze­rósł mistrza. – Głos miała chra­pliwy, coraz słab­szy. – Chyba więc jest coś, co powin­naś wie­dzieć. Oczy­wi­ście już wiesz, że nie jestem twoją bio­lo­giczną matką.

– Oczy­wi­ście. – Yonę prze­szyło bole­sne ukłu­cie samot­no­ści. W minio­nych latach kil­ka­krot­nie pró­bo­wała dowie­dzieć się, skąd pocho­dzi, ale Jeru­sza zawsze sar­kała roz­wście­czona i wyzy­wała ją od nie­wdzięcz­nych dzie­wuch. Yona zaczęła wie­rzyć, że została porzu­cona przez wyrod­nych rodzi­ców i że stara kobieta oca­liła jej życie.

– Upro­wa­dzi­łam cię – wyznała umie­ra­jąca spo­koj­nym tonem. – Nie mia­łam wyboru, rozu­miesz.

Yona aż przy­sia­dła na pię­tach. Była w szoku. Ale może źle usły­szała?

– Upro­wa­dzi­łaś mnie?

– Tak. Z miesz­ka­nia w Ber­li­nie. Od kobiety i męż­czy­zny, do któ­rych nie było ci prze­zna­czone nale­żeć. – Wypu­ściła ten bole­sny cios tak gładko, jakby mówiła o pogo­dzie.

– Co?! – Yona pode­rwała się na równe nogi, cała drżąc, nie­do­wie­rza­nie mie­szało się z poczu­ciem, że jakaś mała cząstka niej już znała tę histo­rię. Ber­lin.

– Sia­daj, dziecko. Nie czas na dra­ma­ty­zo­wa­nie.

Yona zaczerp­nęła głę­boki haust powie­trza, jej mię­śnie spięły się do ucieczki w las – od bólu, który ją dopad­nie po tym, co za chwilę usły­szy. Ale nie mogła. Wie­działa, że nie może, ponie­waż, gdy wróci, Jeru­sza już nie będzie żyła, i ona ni­gdy nie dowie się rze­czy, które powinna wie­dzieć.

– Co ty zro­bi­łaś, Jeru­szo? – wyszep­tała, znów opa­da­jąc na kolana.

– Co ja zro­bi­łam? Oca­li­łam cię, dziecko! – Na czole Jeru­szy zbie­rały się kro­ple potu, oddy­chała z coraz więk­szym tru­dem, wyda­wała z sie­bie ury­wane świ­sty. – Twoi rodzice byli złymi ludźmi.

– Skąd mogłaś to wie­dzieć?

– Ja wiem wszystko. – Słowa Jeru­szy przy­po­mi­nały sma­gnię­cia batem. – Las mi to powie­dział. Las, niebo.

– Ale…

– Nazy­wali się Sieg­fried i Alwine Jüttner – cią­gnęła Jeru­sza, nie zwra­ca­jąc uwagi na prze­peł­niony żalem pro­test Yony. – Miesz­kali przy Beha­im­strasse pod nume­rem sie­dem­dzie­sią­tym dru­gim w Ber­li­nie.

W miesz­ka­niu z drew­nia­nym łóżecz­kiem i cie­płymi kocy­kami, które widy­wała w snach. Yona kil­ka­krot­nie z tru­dem prze­łknęła ślinę, kotło­wały się w jej gło­wie tysiące pytań. Ale jedno było naj­waż­niej­sze:

– Czy mam do nich wró­cić? Dla­tego mi to mówisz?

– Nie! – Oczy sta­rej kobiety zabły­sły, dźwi­gnęła się na posła­niu, ale zachwiała się bez­rad­nie jak kłos psze­nicy na wie­trze. Yona powstrzy­mała chęć, by wycią­gnąć ręce i ją pod­trzy­mać. Tamta nie zasłu­gi­wała na to. – Nie! – powtó­rzyła Jeru­sza gło­sem tak dobit­nym i ostrym, że prze­stra­szone stado wron unio­sło się w powie­trze, kra­cząc z obu­rze­nia. – Nie możesz.

– A więc dla­czego mi to mówisz? Dla­czego teraz?

– Ponie­waż… – Głos Jeru­szy zamarł, słowa roz­myły się w mokrym kaszlu, który pusto­szył jej ciało. – Ta wie­dza może oca­lić ci życie… albo kogoś innego… pew­nego dnia.

– Co masz na myśli? – Yona pochy­liła się do przodu.

– Wszy­scy jeste­śmy połą­czeni, Yono. Teraz już to wiesz. Nasze losy się spla­tają, są ze sobą powią­zane. Niczym koła krą­żące po świe­cie, które prze­ci­nają się, gdy takie jest prze­zna­cze­nie. Nic tego nie powstrzyma.

– Chcesz powie­dzieć, że znów zoba­czę rodzi­ców?

Jeru­sza odwró­ciła wzrok.

– We wszech­świe­cie nie­zmien­nie ist­nieje życie i śmierć. Daję ci szansę na życie, tak jak wtedy, gdy cię zabra­łam.

– Nic… nic z tego nie rozu­miem. – Yona czuła, jak roz­pacz ści­ska jej gar­dło. Chciała potrzą­snąć starą kobietą, która nawet na łożu śmierci mówiła prze­mą­drza­łymi, dwu­znacz­nymi zagad­kami. – Szansę na życie? Co ty mówisz, Jeru­szo?

– Dowiesz się w swoim cza­sie. – Jeru­sza wzięła kolejny ury­wany oddech, po czym wes­tchnęła i opa­dła na posła­nie z trzciny. – Będziesz żyła do pierw­szego nowiu swo­ich stu­let­nich uro­dzin, Yono, jeśli nie zapo­mnisz moich nauk. Dowiesz się.

Yona usia­dła i wpa­try­wała się w umie­ra­jącą sta­ruszkę, któ­rej prze­po­wied­nia – wypo­wie­dziana tak pew­nie, z takim prze­ko­na­niem – brzmiała dzi­wacz­nie, ale dziew­czyna wie­działa, że Jeru­sza dys­po­nuje nie­omyl­nym darem prze­wi­dy­wa­nia. Zie­mia prze­ma­wiała do niej w oso­bliwy spo­sób; Yona nie potra­fiła tego pojąć, ale zawsze prze­ko­ny­wała się, że zie­mia mówi prawdę, tak samo jak Jeru­sza. Dla­tego teraz musiała zadać pyta­nie, które nur­to­wało ją od wielu lat.

– Kochasz mnie, Jeru­szo? – spy­tała cichym gło­sem, zawsty­dzona, że ma to dla niej tak wiel­kie zna­cze­nie. – Pro­szę, muszę wie­dzieć.

Na twa­rzy umie­ra­ją­cej nie było ani czu­ło­ści, ani żalu. Malo­wał się na niej nie­smak i pogarda.

– Miłość to bez­u­ży­teczna emo­cja – ode­zwała się gasną­cym gło­sem. – Spra­wia, że jesteś słaba. Czy niczego cię nie nauczy­łam? Miłość jest dobra dla głup­ców.

Yona odwró­ciła głowę, żeby tamta nie zoba­czyła bólu w jej oczach.

– A jeśli rodzice, któ­rym mnie ode­bra­łaś, kochali mnie?

– I co z tego? – Głos Jeru­szy był led­wie szep­tem. – Czy zamie­ni­ła­byś życie, które wio­dłaś ze mną, na życie ze złymi ludźmi tylko dla­tego, że byłaby w nim miłość?

– Nie wiem – powie­działa Yona. – Nie dałaś mi moż­li­wo­ści wyboru.

W tym momen­cie Jeru­sza zamknęła oczy i wydała ostat­nie tchnie­nie. Po policzku Yony spły­nęła poje­dyn­cza łza – za tym wszyst­kim, co stra­ciła i czego już ni­gdy nie odzy­ska.

* * *

Yona, choć wstrzą­śnięta wia­do­mo­ściami o swoim pocho­dze­niu, sumien­nie wypeł­niła nakazy zmar­łej – rytu­ały, któ­rych ją nauczyła, będące połą­cze­niem żydow­skiej tra­dy­cji i sło­wiań­skiej magii, guseł, tak tajem­ni­czych jak sama Jeru­sza.

– Atah Ahdo­nai, Ehlo­haynu, Meh­lekh Haolam, Dayan HaEh­met – mam­ro­tała nad cia­łem kobiety, która ją wycho­wała, a któ­rej naprawdę wcale nie znała. – Bło­go­sła­wiony bądź, Panie i nasz Boże, Królu wszech­świata, Sędzio prawdy. – Usta­wiła zapa­lone świece z psz­cze­lego wosku i pokrzywy obok głowy zmar­łej. Wyre­cy­to­wała Psalm 23 i potem sie­działa obok Jeru­szy, jedy­nej matki, jaką kie­dy­kol­wiek znała, przez cały dzień i noc.

Następ­nego dnia, gdy słońce stało już wysoko, Yona lodo­watą wodą z pobli­skiego stru­mie­nia obmyła ciało sta­rej kobiety, deli­kat­nie i sta­ran­nie wyży­ma­jąc szmatki do dzban­ków, a potem wylała wodę do płyt­kiego grobu, naj­głęb­szego, jaki zdo­łała wyko­pać, ponie­waż zie­mia była na­dal zmro­żona. Następ­nie owi­nęła zwłoki w biały całun i ostroż­nie zło­żyła je do ziemi. Zasy­pała grób zie­mią i dobrze ją ukle­pała, wie­dząc, że duchy zmar­łych potra­fią uciec. Miała nadzieję, że dusza Jeru­szy odnaj­dzie drogę do swo­jego nowego domu, cokol­wiek nim mogło być, i odleci daleko stąd, bo cho­ciaż Yona bała się zostać sama, jesz­cze bar­dziej prze­ra­żała ją myśl, że dotych­cza­sowa opie­kunka będzie ją nawie­dzała.

Przez sie­dem dni Yona odby­wała sziwę, nie myjąc się, nie zmie­nia­jąc ubra­nia, led­wie się rusza­jąc ze swo­jego miej­sca na zim­nej ziemi, i trzy razy dzien­nie recy­to­wała modli­twy żałobne, któ­rych nauczyła ją Jeru­sza. Gdy minął naka­zany okres żałoby, dziew­czyna znisz­czyła dach zie­mianki, wzięła tro­chę rze­czy, które mogła ze sobą zabrać – dwie torby mąki z żołę­dzi, trzy koszule, trzy pary spodni, wyświech­tany weł­niany płaszcz, ukra­dziony dla niej dawno temu, kubek, talerz, gar­nek, sie­kierę i nóż, który zawsze nosiła przy kostce – i nie odwra­ca­jąc się za sie­bie, ode­szła – na zawsze pozo­sta­wiw­szy za sobą Jeru­szę oraz wszystko, co nale­żało do ich wspól­nego życia.

Przez dwa mie­siące Yona samot­nie wędro­wała po lesie, co jakiś czas roz­bi­ja­jąc obóz w innym miej­scu, ale stop­niowo z biją­cym ser­cem zbli­żała się do kra­wę­dzi lasu. Czy igrała z nie­bez­pie­czeń­stwem? A jeśli zawędro­wałaby do wio­ski lub mia­steczka? Czy może wybrać inne życie niż to, które dała jej Jeru­sza? W końcu kimże ona była, by decy­do­wać o losie Yony, o jej przy­szło­ści? Yonę powstrzy­my­wał jed­nak strach – strach i wspo­mnie­nie wybu­chów, które zeszłego lata wstrzą­sały lasem. Słowa opie­kunki na­dal brzmiały w uszach mło­dej kobiety: „Kosz­mar wła­śnie się zaczął”.

Pod koniec kwiet­nia, gdy wio­senne słońce mocno przy­grze­wało, Yona, przy­wy­kła do samot­no­ści i ciszy, prze­mie­ściła się w głąb pusz­czy na pół­noc, pozo­sta­wiw­szy za sobą tajem­ni­cze bagna, jak i marze­nia o cywi­li­za­cji. Latem i jesie­nią nie było się samot­nym wśród drzew, ponie­waż w przy­ro­dzie pano­wało nie­zwy­kłe oży­wie­nie. Każ­dego dnia zagłę­biała się coraz bar­dziej w las, a z nadej­ściem zmierz­chu roz­kła­dała pod gwiaz­dami pro­ste obo­zo­wi­sko. W cie­płą noc nie potrze­bo­wała budo­wać sza­łasu; niebo było jej dachem, świat ścia­nami. Ran­kami prze­ma­wiała do beka­sów, które pod­cho­dziły napić się z czy­stych stru­mieni, a cza­sem, jeśli zosta­wała dość długo, mogła na chwilę skrzy­żo­wać spoj­rze­nie z lśnią­cym cęt­ko­wa­nym rysiem, zanim w mil­czą­cym poro­zu­mie­niu każde poszło swoją drogą.

Nocami, gdy zamy­kała oczy, upo­rczy­wie sta­rała się wyło­wić z pamięci dawno zatarte wize­runki rodzi­ców, aż w końcu przez mgłę czasu zaczy­nała roz­po­zna­wać ich twa­rze pochy­la­jące się nad jej łóżecz­kiem. Sieg­fried i Alwine Jüttnerowie. Kim byli? Co myśleli o znik­nię­ciu swo­jego dziecka? Czy o niej pamię­tali, zasta­na­wiali się nad jej losem?

Pod koniec mie­siąca, w pewien rześki pora­nek po obfi­tej ule­wie, Yona już miała opu­ścić pusty pień dębu, w któ­rym zna­la­zła schro­nie­nie przed wczo­raj­szą wie­czorną burzą, gdy usły­szała jakiś sze­lest wśród drzew. Poprzed­niego popo­łu­dnia widziała stado żurawi i pomy­ślała, że może wra­cają; wstrzy­mała oddech, nasłu­chu­jąc cha­rak­te­ry­stycz­nego nawo­ły­wa­nia. Jed­nak kolor, który mignął za drze­wami, nie przy­po­mi­nał brud­no­bia­łych żurawi. Strach chwy­cił ją za serce. To, co prze­bie­gło jej przed oczami, było znacz­nie mniej­sze niż łoś czy niedź­wiedź, czy nawet lis. Dopiero po kilku peł­nych prze­ra­że­nia sekun­dach roz­po­znała, że stwo­rze­nie, które poja­wiło się na pola­nie, było drob­nym, ciem­no­wło­sym dziec­kiem – małą dziew­czynką w znisz­czo­nej sukience, o skoł­tu­nio­nych wło­sach, koń­czy­nach uwa­la­nych bło­tem i twa­rzy tak bia­łej jak pie­rza­sty obłok.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki