Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powieść zainspirowana prawdziwymi historiami wojennymi.
Ukradziona bogatym niemieckim rodzicom i wychowana w puszczy polsko-białoruskiego pogranicza młoda kobieta zostaje w 1941 roku sama. Napotyka grupę uciekinierów z żydowskiego getta, chroniących się przed nazistowskimi prześladowaniami. Uczy ich, jak przetrwać w głuszy. Oni w zamian przekonują ją, że warto po latach izolacji otworzyć serce na innych ludzi.
Zdradzona, ucieka do okupowanej przez Niemców wioski, gdzie musi skonfrontować się ze swoją przeszłością i odkryć, kim naprawdę jest.
„Puszcza znikających gwiazd” to powieść przejmująca do szpiku kości. Książki Kristin Harmel, autorki światowych bestsellerów, zostały uznane za „przełomowe, wspaniałe” (Fiona Davis), „niezwykle wciągające” (Tampa Bay Times) oraz „pochłaniające i sugestywne” (Publishers Weekly).
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 401
1922
Stara kobieta czaiła się w ciemnościach przed domem przy Behaimstrasse numer 72 w oczekiwaniu, aż rozbłyśnie w nim światło. Z balkonu zwieszały się szkarłatne róże, żelazną balustradę oplatał bujny bluszcz, ale to nie młodzi ludzie, którzy tu mieszkali – śniący o potędze Siegfried Jüttner i jego powściągliwa żona Alwine – dbali o rośliny. Pozostawiali to zadanie służącej, ponieważ pielęgnowaniem żywych istot potrafi zajmować się tylko ten, kto ma choć odrobinę dobroci w sercu.
Stara kobieta obserwowała Jüttnerów od prawie dwóch lat i dowiedziała się o nich wielu ważnych rzeczy, które były niezbędne, by mogła z powodzeniem zrealizować swój plan.
Wiedziała na przykład, że Herr Jüttner był jednym z pierwszych berlińczyków, którzy wstąpili do Narodowosocjalistycznej Niemieckiej Partii Robotników, nowego ruchu politycznego powoli zdobywającego popularność w zniszczonym wojną kraju. Wiedziała, że zainspirował go do tego młody, gniewny człowiek – niejaki Adolf Hitler, którego porywającej mowy Jüttner wysłuchał w restauracji Hofbräukeller podczas wakacyjnego pobytu w Monachium przed trzema laty. Po zakończeniu tego przemówienia podekscytowany Herr Jüttner wrócił pieszo do eleganckiego hotelu Vier Jahreszeiten, co zajęło mu całe dwadzieścia minut, a tam obudził swoją śpiącą młodą żonę i uprawiał z nią seks, choć ona zrazu się wzbraniała, bo śnił jej się młody mężczyzna, którego kiedyś kochała, a który zginął w czasie Wielkiej Wojny.
Stara kobieta wiedziała także i to, że dziecko poczęte w tamtą pachnącą jesienią bawarską noc, dziewczynka, którą Jüttnerowie nazwali Inge, miała znamię w kształcie gołębia po wewnętrznej stronie lewego nadgarstka.
Wiedziała również, że jutro, 2 lipca 1922 roku, wypadają drugie urodziny dziewczynki. I wiedziała – z taką samą niezachwianą pewnością jak to, że dzwonkowate pączki konwalii i ciemne płatki tojadu mogą zabić człowieka – że nie może pozwolić małej Inge pozostać z Jüttnerami.
Właśnie dlatego tu przybyła.
Staruszka o imieniu Jerusza wiedziała rzeczy, których jeszcze nie wiedzieli inni. Na przykład wyczuła moment śmierci Fryderyka Chopina w 1849 roku, ponieważ nuty Etiudy Rewolucyjnej dramatycznie tętniły jej w głowie, gdy obudziła się owego dnia z głębokiego snu. Poczuła drżenie ziemi w dzień narodzin Marii Skłodowskiej-Curie w 1867 i Alberta Einsteina w 1879 roku. A w parny dzień pod koniec czerwca 1914 roku, dwa miesiące po swoich siedemdziesiątych czwartych urodzinach, a tygodnie przedtem, nim dotarła do niej ta wiadomość, poczuła głęboko w żyłach, że następca tronu Austro-Węgier zginie od kuli zamachowca, co zburzy kruchą równowagę świata. Wiedziała, że zbliża się wojna, tak samo jak czuła to teraz. Dostrzegała to w ciemnych chmurach wzbierających na horyzoncie.
Matka Jeruszy, która w 1860 roku popełniła samobójstwo, wypijając trujący napar, zawsze powtarzała, że doświadczanie rzeczy niemożliwych jest darem bożym, przekazywanym po kądzieli tylko wybranym żydowskim kobietom. Jerusza, ostatnia z linii ciągnącej się przez wieki, niekiedy odnosiła wrażenie, że to raczej przekleństwo, ale cokolwiek to było, podążanie za głosami, które niosły się echem po lasach, ciążyło na jej życiu. Liście szeptały w drzewach; kwiaty snuły starodawne opowieści; rzeki przynosiły wieści z odległych miejsc. Jeśli potrafiło się słuchać, natura odkrywała swoje tajemnice, które oczywiście stanowiły tajemnice Boga. I teraz Bóg sprowadził Jeruszę tutaj – na spowity mgłą róg berlińskiej ulicy – żeby odmieniła los tego dziecka, a może i kawałka świata.
Jerusza przeżyła już osiemdziesiąt dwa lata, o wiele więcej, niż w owym czasie żył przeciętny Niemiec. Kiedy ludzie patrzyli na nią – jeśli w ogóle zaszczycali ją spojrzeniem – raziła ich jej pomarszczona twarz, sękate dłonie powykręcane przez dziesiątki lat ciężkiego życia. Przeważnie jednak ją ignorowali, tak jak Siegfried i Alwine Jüttnerowie, którzy setki razy mijali tę kobietę na ulicy. Zaawansowany wiek czynił ją praktycznie niewidzialną dla tych, którzy przywiązywali wagę przede wszystkim do wyglądu i pozycji; dla takich ludzi nie była warta uwagi, ot, zbędny element w przestrzeni. Zresztą staruszka na pewno wkrótce umrze. Ale Jerusza, która spędziła całe życie w otoczeniu roślin i ziół w najciemniejszych ostępach leśnych, wiedziała, że ma jeszcze przed sobą dwie dekady, że dożyje stu dwóch lat i umrze w wiosenny wtorek 1942 roku, tuż po ostatniej odwilży.
Służąca Jüttnerów, skromna dziewczyna, córka marynarza, który już odszedł z tego świata, wyszła dwie godziny temu, a kilka minut po dziesiątej Jüttnerowie wreszcie zgasili światło. Jerusza odetchnęła z ulgą. Ciemność chroniła ją niczym tarcza; zawsze tak było. Spojrzała zmrużonymi oczami na zamknięte okna i prawie rozpoznała kształt łóżeczka dziewczynki w pokoju po prawej stronie za jasnymi, kremowymi zasłonami. Wiedziała dokładnie, gdzie ono stoi, bowiem wiele razy była w tym pokoju pod nieobecność rodziny. Przesuwała palcami po sosnowych szczebelkach, czuła płynącą od drewna moc, ponieważ drewno, jak wiadomo, posiada pamięć; gdy Jerusza po raz pierwszy dotknęła dziecięcego łóżeczka, niemal obezwładniło ją ciepłe, białe światło.
To samo światło przywiodło tę starą kobietę tutaj z lasu przed dwoma laty. Widziała je po raz pierwszy w czerwcu 1920 roku, lśniło nad czubkami drzew niczym zorza polarna i przywoływało ją na północ. Nienawidziła miasta, czuła głęboką niechęć do przebywania w miejscu będącym dziełem człowieka, a nie Boga, ale wiedziała, że tym razem nie ma wyboru. Nogi zaniosły ją prosto na Behaimstrasse 72. Tam była świadkiem, jak kruczowłosa Frau Jüttner po raz pierwszy karmiła swoją córeczkę piersią. Już wtedy Jerusza spostrzegła, że od niemowlęcia biło światło, widziała w ciemnościach blask niewidoczny dla niczyich oczu.
Nie chciała mieć dziecka; nigdy nie chciała. Być może dlatego tak długo zwlekała z działaniem. Ale natura nie popełnia błędów. Teraz, gdy niebo nad migoczącym światłami miastem zaczerniła chmara posępnych kosów, wiedziała, że nadszedł czas.
Wejście po drabinie przeciwpożarowej nowoczesnego budynku nie sprawiło jej kłopotu, tak samo jak popchnięcie niezamkniętego okna i ciche wślizgnięcie się do środka. Dziewczynka nie spała, przyglądała się starej kobiecie w milczeniu, a niezwykłe oczy małej – jedno jasnoniebieskie, drugie zielone jak las – lśniły w ciemnościach. Włosy miała ciemne jak noc, a usta jaskrawoczerwone jak polne maki.
– Ikh bin gekimen dir tzu nemen – wyszeptała Jerusza w jidysz, języku, którego dziewczynka jeszcze nie znała. – Przyszłam po ciebie – Zaskoczyło ją, że serce wali jej jak młotem.
Nie spodziewała się odpowiedzi, ale dziecko rozchyliło usta i wyciągnęło lewą rączkę, odwracając dłoń, a wtedy znamię w kształcie gołębia błysnęło w ciemnościach. Szepnęła coś, co ktoś postronny wziąłby za dziecięce gaworzenie, ale Jerusza nie miała wątpliwości.
– Du zent ir – powiedziała mała w jidysz. – To ty.
– Yo, dus bin ikh – przyznała Jerusza, po czym podniosła dziecko, które wcale się nie rozpłakało, i przyciskając je mocno do swojego kruchego ciała, wymknęła się przez okno, zeszła po metalowych schodkach, po czym oddaliła się bezgłośnie po chodniku.
Spod fałd peleryny dziewczynka w milczeniu obserwowała otoczenie; jej różnokolorowe oczy były szeroko otwarte, gdy Berlin z wolna znikał za nimi, a potem pochłonęły je lasy na północy.
1928
Dziewczynka z Berlina miała osiem lat, gdy Jerusza po raz pierwszy powiedziała jej, w jaki sposób można zabić człowieka.
Sześć lat temu, ledwie dotarły do skraju szumiącego lasu, Jerusza zmieniła dziecku imię. Inge znaczy „córka bohaterskiego ojca”, a to przecież kłamstwo. Dziewczynka była teraz dzieckiem lasu.
Jerusza od pierwszej chwili, gdy zobaczyła światło nad Berlinem, wiedziała, że dziewczynka musi nazywać się Yona, od hebrajskiego słowa oznaczającego gołębia. Wiedziała to, jeszcze zanim zobaczyła na jej ręce znamię, które z wiekiem wcale nie zbladło, przeciwnie, zrobiło się bardziej wyraziste, ciemniejsze, co świadczyło, że została stworzona do czegoś wielkiego.
Imię człowieka ma wielką moc. Stara kobieta musiała zwracać się odpowiednio do Yony. Oczywiście w zamian oczekiwała tego samego, szacunku dla swojej tożsamości. Imię Jerusza oznaczało „tę, którą zawładnęło dziedzictwo” – w nawiązaniu do niezwykłego daru magii, który był dziedzictwem jej krwi po długiej linii przodkiń, a zarazem hołdem dla lasu, który stał się jej władcą – i tylko tak pozwalała zwracać się do siebie Yonie. „Matka” oznaczało kogoś, kim Jerusza nigdy nie będzie i kim być nie chciała.
– Są setki sposobów na odebranie życia – powiedziała pewnego gasnącego popołudnia wkrótce po ósmych urodzinach Yony. – Powinnaś znać je wszystkie.
Yona oderwała wzrok od figurki maleńkiego strzyżyka, którą strugała z kawałka drewna. Rzeźbione stworzenia zapewniały jej towarzystwo, czego Jerusza nie pojmowała, bo sama nade wszystko ceniła sobie samotność. Ale zajęcie wydawało się całkiem nieszkodliwe. Włosy Yony w kolorze głębokiej bezgwiezdnej nocy opadały jej na plecy, zakrywając drobne jak u ptaszka ramiona. Oczy dziecka – bezkresne, niepokojące – zamgliło zakłopotanie. Słońce wisiało nisko na niebie, cień Yony rozciągał się aż po skraj polany, jakby próbowała zaszyć się w lesie.
– Zawsze mi mówiłaś, że życie jest cenne, że to dar Boga, który trzeba chronić – odpowiedziała.
– Owszem. Jednak najważniejsza jest ochrona własnego życia. – Jerusza rozpostarła dłoń i przyłożyła ją do tchawicy. – Jeśli ktoś przyjdzie po ciebie, mocny, precyzyjny cios tutaj zwykle bywa śmiertelny.
Yona kilkakrotnie zamrugała, długie rzęsy musnęły policzki, nienaturalnie blade, mimo że słońce paliło je niemiłosiernie. Ręce jej się trzęsły, gdy odkładała ptaszka na ziemię.
– Ale kto miałby po mnie przyjść?
Jerusza popatrzyła na nią z grymasem niezadowolenia na twarzy. Pomimo jej nauk dziewczynka głowę miała w chmurach.
– Głupi dzieciak z ciebie! – burknęła. Dziewczynka skurczyła się w sobie. Dobrze, niech się boi; nadchodzą wszak straszne czasy. – Jak zwykle zadajesz niewłaściwe pytania. Nadejdzie dzień, gdy będziesz błogosławiła moje nauki.
Yony nie zadowoliła ta odpowiedź, ale nie potrafiła sprzeciwić się swojej opiekunce. Jerusza była silna jak górska kozica, sprytna jak wrona siwa i mściwa jak sroka. Chodziła po tej ziemi już prawie dziewięć dekad i wiedziała, że dziewczynkę napawa nabożnym lękiem jej wiek i mądrość. To staruszce się podobało; dziecko powinno mieć świadomość, że Jerusza nie jest jego matką. Była tylko nauczycielką życia, nikim więcej.
– Nie wiem, czy mogłabym kogoś zabić – odezwała się Yona cichym głosem. – Jak bym mogła z tym żyć?
Jerusza parsknęła. Że też ta mała jest taka naiwna!
– Zabiłam czterech mężczyzn i jedną kobietę, dziecino. I doskonale sobie z tym radzę.
Yona otworzyła szeroko oczy, ale nie odezwała się ani słowem, aż światło zbladło na niebie i nauki na ten dzień dobiegły końca.
– Kogo zabiłaś, Jeruszo? – wyszeptała w ciemność, gdy leżały na plecach na leśnym poszyciu pod dachem ze świerkowej kory, który zbudowały zaledwie tydzień temu. Przenosiły się z miejsca na miejsce co miesiąc lub dwa, budowały nową chatę z darów ofiarowanych przez las, zawsze pozostawiając szparę w pospiesznie skleconych sufitach z kory, by mogły widzieć gwiazdy, kiedy nie groził im deszcz. Dziś wieczorem niebo było czyste. Jerusza mogła dostrzec Mały Wóz, Wielki Wóz i gwiazdozbiór Smoka rozrzucone po niebie. Życie zmieniało się nieustannie, ale gwiazdy trwały na swoim miejscu.
– Chłopa, dwóch żołnierzy, kowala i kobietę, która zamordowała mojego ojca – odpowiedziała Jerusza, nie patrząc na Yonę. – Zabiliby mnie, każdy z osobna, gdybym dała im szansę. Nikomu nie można dać takiej sposobności, Yono. Zapomnisz o tej lekcji, to umrzesz. A teraz odpocznij.
Nim księżyc osiągnął następną pełnię, Yona wiedziała, że kopniak wymierzony w prawą stronę kręgosłupa lędźwiowego może doprowadzić do uszkodzenia nerki. Poziomy cios krawędzią dłoni w nasadę nosa miażdży kości twarzy i wbija je głęboko w czaszkę, co powoduje wewnętrzny krwotok w mózgu. Mocny kopniak paluchem stopy w skroń, gdy przeciwnik jest pochylony, pozbawia go życia w ułamku sekundy. Szybki chwyt za szyję, w połączeniu z gwałtownym szarpnięciem do tyłu, to prosty sposób, by złamać komuś kark. Cięcie nożem do góry od nadgarstka do wewnętrznej strony łokcia wzdłuż tętnicy promieniowej błyskawicznie prowadzi do wykrwawienia.
A ponieważ we wszechświecie panuje równowaga, Jerusza nauczyła również dziewczynkę, jak leczyć każdy z tych przypadków. Czarna jagoda przywraca krążenie słabnącego serca oraz pobudza do życia niewydolną nerkę. Starta na pastę kocimiętka tamuje krwawienie. Korzeń łopianu potrafi usunąć truciznę z krwioobiegu. Zmiażdżone owoce czarnego bzu mogą obniżyć śmiertelną gorączkę.
Życie i śmierć. Śmierć i życie. Jedno i drugie niewiele znaczy, ponieważ ostatecznie nieśmiertelna dusza łączy się z nieskończonym Bogiem. Jednakże Yona tego nie rozumiała, na razie. Nie wiedziała jeszcze, że narodziła się przez wzgląd na tikkun olam, ideę naprawiania świata, i każda jej micwa, każdy czyn, do którego zostanie powołana, przyniesie boską iskierkę światła.
W zasadzie las mógłby je utrzymać, ale dziewczynka rosła, potrzebowała ubrań, mleka dla wzmocnienia kości, butów, by nie kaleczyć stóp latem na leśnym poszyciu i nie odmrozić ich zimą. Kiedy Yona była mała, Jerusza czasem zostawiała ją samą na całą dobę, a wcześniej straszyła opowieściami o wilkołakach, które zjadają małe dzieci, żeby nigdzie się nie oddalała, sama zaś udawała się do pobliskich miejscowości po potrzebne rzeczy. Z czasem, gdy dziewczynka zaczęła zadawać więcej pytań, Jerusza nie miała wyboru i zaczęła zabierać ją ze sobą. A przy okazji objaśniała jej niebezpieczeństwa zewnętrznego świata i przestrzegała, by nikomu nie ufać.
Był mroźny zimowy wieczór 1931 roku, z czarnego nieba sypał śnieg, gdy Jerusza zaciągnęła zdumione dziecko do Grajewa, miasteczka znajdującego się w północno-wschodniej Polsce. Nakazała Yonie milczenie, ale dziewczynka nie potrafiła utrzymać języka za zębami. Gdy skradały się w ciemnościach w stronę wiejskiej chałupy, zasypywała ją pytaniami: „Z czego jest ten dach? Dlaczego konie śpią w stajni, a nie na polu? Jak zrobiono te drogi? Co to za flagi?”.
W końcu Jerusza gwałtownie się odwróciła.
– Dość tego, dziecino! Nie ma tu nic ciekawego, jedynie rozpacz i niebezpieczeństwo! Tęsknota za życiem, którego nie rozumiesz, jest jak wpatrywanie się w słońce. Twoja głupota cię zniszczy.
Przestraszona Yona umilkła na jakiś czas, ale gdy Jerusza przez tylne drzwi wślizgnęła się do domu, a potem wyłoniła się stamtąd z parą butów, spodni oraz wełnianym płaszczem, który posłuży Yonie przez kilka następnych zim, dziewczynka zastygła w miejscu, nie reagując na ponaglenia starej kobiety.
– O co ci chodzi? – spytała Jerusza ostrym tonem.
– Co oni tam robią? – Yona wskazała na okno, przez które widziała rodzinę zgromadzoną przy stole. Był to pierwszy wieczór Chanuki, a ujrzała żydowską rodzinę; Jerusza specjalnie wybrała ten dom, ponieważ wiedziała, że zajęci wieczerzą domownicy nie zauważą intruza. Ojciec rodziny stał z przymkniętymi oczami, twarz oświetlały mu świece palące się w rodzinnej menorze, i chociaż przez szybę nie docierał jego głos, można się było domyślić, że śpiewa. Jeruszy nie podobał się wyraz twarzy Yony, gdy patrzyła na tę scenę; była w nim mieszanina tęsknoty i zachwytu, a takie uczucia mogły nasunąć dziecku niedorzeczne pomysły ucieczki.
– Trzeba być kompletnym głupkiem, żeby to praktykować. Nic tu po nas. Chodź już.
Yona się nie poruszyła.
– Wyglądają na szczęśliwych. Czy świętują Chanukę?
Oczywiście dziewczynka już to wiedziała. Co rok Jerusza rzeźbiła z drewna menorę, ale tylko dlatego, że matka tak nakazała jej przed laty. Chanuka nie należała do najważniejszych żydowskich świąt, ale symbolizowała przetrwanie, które każdy mieszkaniec lasu powinien czcić. Jednak dziewczynka nie rozumiała istoty rzeczy. Jerusza zmrużyła oczy.
– Oni klepią słowa, których znaczenie całkiem im umknęło, Yono. Powtarzanie jest dobre dla ludzi, którzy nie chcą samodzielnie myśleć, dla tych pozbawionych wyobraźni. Jak można znaleźć Boga w słowach, których nauczyłaś się na pamięć?
Przez chwilę w milczeniu obserwowały świętującą rodzinę.
– A jeśli w tej powtarzalności znajdują pociechę? – podjęła Yona nieśmiało. – Jeśli znajdują w tym magię?
– Na Boga, czy powtarzanie może być magiczne? – Musiały jeszcze wykraść kilka dzbanków mleka z obory i Jerusza z wolna traciła cierpliwość.
– Bóg sprawia, że te same drzewa co roku powracają do życia, czyż nie? – powiedziała powoli Yona. – Że pory roku przychodzą i odchodzą, i zakwitają te same kwiaty, te same ptaki ćwierkają. W tym jest magia, prawda?
Jerusza przeżyła wstrząs. Przedtem dziewczynka nie odcinała się w ten sposób, a teraz użyła przeciw opiekunce jej własnej broni.
– Nigdy nie podawaj w wątpliwość tego, co mówię – warknęła. – Zamilcz wreszcie i chodź!
To było nieuchronne, że Yona zacznie interesować się światem istniejącym poza lasem. Jerusza wiedziała, że nadejdzie taki moment, i teraz musiała dopilnować, by dziewczynka, poznając cywilizację, odnosiła się do niej z odpowiednią dozą lęku.
Jerusza nauczyła Yonę wszystkich języków, jakie sama znała; Yona mówiła już płynnie w jidysz, po polsku, białorusku, rosyjsku i niemiecku, a także trochę po francusku i angielsku. „Trzeba znać mowę nieprzyjaciół” – powtarzała stara kobieta. Cieszył ją wówczas strach malujący się w oczach Yony.
Jednak musiała nauczyć ją czegoś więcej. Z wypadów do miasteczek zaczęła przynosić książki. Nauczyła dziewczynkę czytania, liczenia i podstaw nauk ścisłych. Nalegała, by Yona znała Torę i Talmud, ale również zaopatrzyła ją w chrześcijańską Biblię i muzułmański Koran. Bóg wszak jest wszędzie i poszukiwanie Go nie ma granic. To ostatnie zajęło Jeruszy całe życie, a latem 1922 roku zawiodło ją na ciemny róg berlińskiej ulicy, by uprowadzić dziecko, które teraz stało się jej solą w oku.
Choć Yona często ją irytowała, Jerusza musiała przyznać, że mała jest bystra, wrażliwa i ma rozwiniętą intuicję. Połykała książki jak zimną wodę i uważnie wsłuchiwała się w słowa Jeruszy, gdy ta przekazywała jej swoje sekrety. W wieku czternastu lat Yona wiedziała więcej o świecie niż większość ludzi wykształconych na uniwersytetach. Co ważniejsze, znała tajemnice lasu, wszystkie sposoby na przetrwanie.
Gdy dziewczynka otworzyła oczy na świat, Jerusza kładła nacisk na dwie sprawy. Po pierwsze, Yona we wszystkim musi być jej posłuszna. Po drugie, powinna ukrywać się w lesie, z dala od tych, którzy mogą ją skrzywdzić.
Czasem Yona pytała: Dlaczego? Kto chciałby ją skrzywdzić? Co jej zrobią?
Jerusza nigdy nie odpowiadała, bo w gruncie rzeczy nie potrafiła udzielić precyzyjnej odpowiedzi. Wiedziała jedynie, że rankiem 6 czerwca 1922 roku, uciekając z dwuletnim dzieckiem do lasu, usłyszała głos z nieba, ostry i wyraźny: „Pewnego dnia jej przeszłość powróci i zmieni bieg życia wielu ludzi, być może nawet zabierając jej własne. Jedynym bezpiecznym dla niej miejscem jest las”.
Był to ten sam głos, który przedtem nakazał jej zabrać dziewczynkę, głos, który szeptał do Jeruszy wśród drzew. Przez długi czas myślała, że głos ów należy do Boga, chociaż teraz, u schyłku życia, nie miała już takiej pewności. A jeśli głos w jej głowie należy do niej samej? Jeśli to spuścizna po szaleństwie jej matki, raczej iskierka obłędu niż wołanie z góry?
Za każdym razem, gdy te słowa wypływały na powierzchnię, Jerusza je odpychała. Głos przemawiał z wysoka i kto wie, jaki los by ją czekał, gdyby go nie słuchała.
Dopiero dwa lata później, gdy przemieściły się ponad sto pięćdziesiąt kilometrów na południe, Yona ośmieliła się wreszcie przeciwstawić nakazom Jeruszy.
Przebywały w głębi Puszczy Białowieskiej. Jesień z wolna chyliła się ku końcowi, ziemia roiła się od grzybów, dni przerywało od czasu do czasu stukanie dzięciołów oraz ciężkie stąpanie łosia, a spokój nocy zakłócało wycie włóczących się wilków. Było to magiczne miejsce. Yona, która dorastała w miłości do ptaków, miała dziś trudności w skupieniu się na białych bocianach i niespokojnych pasiastych bąkach fruwających nad jej głową. Wyobrażała sobie, że sama unosi się w niebo, skąd roztacza się bezkresny widok, że ma skrzydła i może przenieść się, dokądkolwiek zechce. Ale to było tylko marzenie.
W ten późnopaździernikowy dzień powietrze stało się ostre i zimne. Yona zbierała żołędzie do dużego kosza. Gromadziły je z Jeruszą na długą zimę; większość żołędzi wypłuczą, wysuszą i zmielą na mąkę, ale część upieką w miodzie pozyskanym z uli, które wynajdywały pod korą zwalonych drzew; zwłaszcza Jerusza miała do tego smykałkę. Yona była tak rozkojarzona nagłym nawoływaniem ja-ja-ja rzadkiej brzęczki wodnej, że na moment straciła czujność. Gdy w pewnej chwili dostrzegła jakiegoś mężczyznę, ten znajdował się zaledwie sto metrów od niej. Przestraszona, z gwałtownym westchnieniem skryła się w wierzbinie.
Nie zauważył jej, nie usłyszał. Yona przyzwyczaiła się poruszać w rytm szelestu drzew, tak spokojnie, jakby unosiła się na wietrze. Odruchowo sięgnęła po nóż, który zawsze nosiła przytroczony paskiem do kostki i na wszelki wypadek, zgodnie z zaleceniem Jeruszy, ostrzyła co tydzień. Z walącym sercem przyglądała się nieznajomemu.
Nie był to dorosły mężczyzna, jakim wydał jej się na pierwszy rzut oka. Właściwie ujrzała chłopca, starszego od niej może o rok lub dwa. Włosy miał bardzo jasne, a skórę mocno opaloną. Szeroki w ramionach, szedł z pewnością siebie świadczącą, że dobrze zna teren.
Skąd się wziął? Przebywały tu od trzech tygodni i nie napotkały dotąd śladu człowieka. Czy też mieszkał wśród drzew? Tętno jej przyspieszyło, gdy pozwoliła sobie na moment dopuścić myśl, że oto spotkała bratnią duszę. Cierpienie, które ta myśl wywołała – istna symfonia tęsknoty, samotności i strachu – sprawiło, że poniechała ostrożności. Zanim zdążyła pomyśleć, oderwała dłoń od noża, wyprostowała się i wyszła ze swojej kryjówki.
– Hej! – powiedziała, a gdy nie zareagował, zdała sobie sprawę, że chociaż jej wargi się poruszyły, nie wydobyła z siebie żadnego dźwięku. Nabrała głęboko powietrza i powtórzyła powitanie, tym razem tak głośno, że młody człowiek odwrócił się na pięcie i patrzył zdumiony.
– Hej! – odpowiedział po chwili. Głos miał głęboki, oczy szeroko otwarte ze zdziwienia. Zastanowiło ją, jak ona wygląda w jego oczach. Od czasu do czasu zerkała na swoje odbicie w tafli wody i wiedziała, że ma duże oczy, każde innego koloru, wydatny nos, wysokie kości policzkowe i usta pełne jak pączek róży. Pomimo że całe życie spędzała na świeżym powietrzu, skórę miała nadzwyczaj białą; długie włosy, niczym smolista kurtyna dymu, sięgały jej do pasa. Od lipca, po swoich szesnastych urodzinach, wystrzeliła w górę jak chwast, a nogi stały się długie i smukłe jak u jelonka. Nigdy nie zastanawiała się nad swoim wyglądem, a teraz, po raz pierwszy w życiu, była niezwykle świadoma swojego ciała.
Odniosła wrażenie, że chłopak czeka, aż ona coś powie, a więc odchrząknęła, by rozluźnić ściśnięte gardło, i wydusiła pierwsze słowa, jakie przyszły jej do głowy:
– Dlaczego tu jesteś?
Uniósł brwi – tak jasne, że prawie niewidoczne – i się roześmiał.
– Przypuszczam, że z tego samego powodu co ty. Robię zapasy na zimę.
Miała do niego milion pytań. Skąd przyszedł? Dokąd zmierzał? Jaki jest świat tam, na zewnątrz lasu? Pytania kotłowały jej się w głowie, ale zdołała jedynie stwierdzić:
– Nigdy cię tu nie widziałam.
Znów się roześmiał, a ona zdała sobie sprawę, że podoba jej się ten dźwięk. Różnił się od śmiechu Jeruszy – urywanego, chrapliwego i często zabarwionego złośliwą nutą. Nic, co zrobiła Yona, nie mogło zaszokować Jeruszy, i teraz zrozumiała, że w zadziwieniu kogoś była moc, a może nawet radość.
– Ja też cię tu nie widziałem – powiedział młody człowiek. Zrobił krok w jej stronę, a ona odruchowo się cofnęła. Przystanął i podniósł ręce do góry.
– Przepraszam. Nie chciałem cię przestraszyć.
Zmusiła się do uśmiechu.
– Och, nie przestraszyłeś. – Kłamstwo smakowało słono w jej ustach.
Przyglądał jej się w milczeniu.
– Mieszkasz gdzieś niedaleko?
– Tak… – I natychmiast się poprawiła: – Ach… nie. – Czuła, że się rumieni.
Młody człowiek z wahaniem ją obserwował.
– W porządku. Ja mieszkam w Hajnówce.
– Rozumiem. – Yona nie miała pojęcia, gdzie to jest.
– Leży na skraju puszczy – wyjaśnił. – Dzień drogi stąd.
– Oczywiście. – Zdobycie wiedzy, której nie miała, smakowało jak kolejne kłamstwo. Jerusza uczyła ją geografii i Yona potrafiła znaleźć na mapie Brazylię, Nepal, a nawet Tripurę, czasem śniła o lataniu jak ptak, o szybowaniu wysoko, daleko, na inny kontynent. Jednak o miejscowościach położonych na obrzeżu puszczy wiedziała niewiele, prawdopodobnie zgodnie z intencją Jeruszy. Wiedza rodziła pokusę. Jerusza nie zaznajamiała Yony z geografią okolicy, co miało sugerować, że wokół nie ma nic ciekawego, dokąd warto by uciec.
– A ty? – spytał chłopak. – Gdzie mieszkasz?
– My… – raptownie zamilkła. Już miała powiedzieć, że mieszka w lesie, ale przecież Jerusza kazała nikomu tego nie mówić. Ludzie mogliby przyjść i zrobić im krzywdę. Nie podejrzewała o to tego chłopca, ale musi uważać. – Jestem z Berlina.
Nie wiedziała, dlaczego tak powiedziała. Jerusza ani słowem nie napomknęła, że dziewczyna może pochodzić z jakiegoś innego miejsca oprócz lasu. Nocami Yona niekiedy śniła o mieście, drewnianym łóżeczku, luksusowej pościeli, o kochających ją rodzicach i mleku, które smakowało inaczej niż to, które czasem Jerusza zdobywała od wędrujących kóz. Jednak słowo „Berlin” nie miało słonego smaku. A jeżeli to była prawda…?
– Z Berlina? – Chłopak uniósł brwi. – Przecież stąd to jakieś sześćset, siedemset kilometrów!
Zakłopotana Yona wzruszyła ramionami. Oczywiście wiedziała to z map. Tylko dlaczego wymieniła Berlin? To miasto, które mogła zobaczyć tylko w wyobraźni, miasto, do którego Jerusza nigdy jej nie zabierze, znajdowało się szmat drogi stąd. Że też tak się wygłupiła…
– Wiem – wymamrotała.
Młody człowiek z powątpiewaniem zmarszczył czoło.
– W porządku, może znów się spotkamy.
Yona wiedziała, że go traci, że chłopak właśnie zamierza odejść, i nagle poczuła desperacką potrzebę zatrzymania go.
– Kim jesteś? To znaczy, jak ci na imię?
Znów się uśmiechnął, ale tym razem nieznacznie. Na jego twarzy malowała się nieufność.
– Marcin. A ty?
– Yona.
– Yona – powtórzył, jakby smakując słowo. Podobało jej się, jak je wymawia. – A więc, Yono, wrócę tu jutro, jeśli będziesz w okolicy… Mój ojciec i ja rozbiliśmy niedaleko obóz.
– Rozumiem. – Nie wiedziała, co jeszcze powiedzieć. Zaczęła więc niespiesznie się wycofywać, aż zniknęła wśród drzew, skąd już nie mogła dostrzec chłopca. W końcu się odwróciła i ruszyła biegiem. Powrót do chaty, którą dzieliła z Jeruszą, zajął jej godzinę, długo kluczyła, ponieważ, choć była zaintrygowana Marcinem, wolała mieć pewność, że jej nie śledzi.
Tego wieczoru przy kolacji, złożonej ze słodkich miodowych grzybów przyrządzonych z dzikim czosnkiem, Yona musiała gryźć się w język. Wiedziała, że jeśli wspomni o młodym człowieku, Jerusza natychmiast zarządzi wymarsz.
– Jesteś dzisiaj bardzo milcząca – stwierdziła Jerusza, gdy szły do pobliskiego strumienia, żeby umyć naczynia, ukradzione dawno temu z któregoś domu na skraju lasu. Większość rzeczy – ubrania, buty, garnki, siekierę i noże – zgromadziły w ten sposób.
– Nie, wcale nie – zaprzeczyła prędko Yona, na co Jerusza podejrzliwie zmrużyła oczy. Yona mogła mieć tylko pretensje do siebie, że była tak przezroczysta.
– Zawsze opowiadasz mi o swoim dniu – o zwierzętach, które widziałaś, o tym, co udało ci się zebrać. Zwykle paplasz bez ustanku, ponieważ nie jesteś jeszcze dość mądra, by wiedzieć, że często lepiej jest milczeć.
Yona zmusiła się do uśmiechu, chociaż te słowa ją ubodły.
– Brzęczka! – wypaliła, nader szybko i radośnie. – Widziałam brzęczkę wodną.
– Aha. – Z oczu Jeruszy, przypominających ciemne szparki, wyzierał sceptycyzm. – Tego ptaka, tak samo jak ciebie, nie można zamknąć w klatce. Może to znak, że znalazłaś się zbyt blisko cywilizacji i gdy nie zachowasz ostrożności, stracisz wolność.
Yona podniosła wzrok z przestrachem.
– Ja… ja nie znalazłam się blisko cywilizacji. – Słony smak wrócił do jej ust.
Na twarzy Jeruszy malował się przebiegły wyraz, gdy z wolna rozszerzyła oczy.
– Oczywiście, że nie. Jesteśmy w środku puszczy. Nie mogłabyś dojść do wioski i wrócić z powrotem bez…
– Berlin! – rzuciła Yona, żeby w końcu zmienić temat.
– Słucham? – Jerusza zastygła.
– Berlin – powtórzyła Yona z mniejszym przekonaniem. – Czy mieszkałyśmy tam, gdy byłam mała, Jeruszo? W domu z łóżkami, pościelą i świeżym mlekiem?
Jerusza ściągnęła usta, jakby smakowała kwaśną jagodę.
– Głupia dziewczyno, możesz sobie wyobrazić mnie w Berlinie?
Yonę ścisnęło w sercu. Czasem sny były tylko snami.
– Nie.
– No to nie zadawaj głupich pytań.
Tej nocy Yona nie śniła o Berlinie, lecz o chłopaku imieniem Marcin, który podszedł do niej i dotknął jej policzka. Ale potem, zanim zdążyła powiedzieć choć słowo, zamienił się w brzęczkę i odleciał; unosił się ponad wierzchołkami drzew, podczas gdy ją przygwoździło do ziemi.
Trzy dni później Yona znów zobaczyła Marcina. Na jego twarzy odmalowała się ulga, gdy dostrzegł ją wyłaniającą się z kępy dębów.
– Już myślałem, że zniknęłaś na zawsze – powiedział, gdy się zbliżyła.
– Nie zniknęłam na zawsze. – Głupia odpowiedź, od razu się zorientowała. Ucieszyła się, że skwitował ją śmiechem.
– Tak, przecież widzę. A więc gdzie byłaś? W Berlinie?
Rozbawienie tańczyło w jego oczach, więc też pozwoliła sobie na nikły uśmiech. Miał zniszczone ubranie, koszulę za ciasną i przetartą na łokciach. Yona poczuła impuls, by zacerować mu tę koszulę. To ją przestraszyło. Pojawiło się też coś, co zaniepokoiło ją jeszcze bardziej – pragnienie, by dotknąć jego skóry, sprawdzić, czy jest tak rozpalona jak jej własna.
– Nie, nie pojechałam – zaprzeczyła raptownie.
Jego uśmiech trochę zbladł.
– Tylko żartowałem.
– Oczywiście. Chodzi o to… że ja… – Głos jej zamarł bezradnie. Jak mogłaby mu wytłumaczyć, że nigdy w życiu nie rozmawiała z nikim prócz Jeruszy? Że nie do końca rozumie żarty, bo jej opiekunka nigdy nie żartowała. Że jedyny kontakt z zewnętrznym światem miała kilka razy do roku, kiedy tamta zabierała ją ze sobą do wioski w środku nocy?
– W porządku – powiedział delikatnym tonem. – To był głupi żart. Berlin nie jest teraz przyjemnym miejscem.
– Dlaczego?
Spojrzał na nią bystro.
– Na pewno słyszałaś, co się teraz tam dzieje.
– Co się dzieje? – Nagle ogarnęło ją niemiłe wrażenie – jakby mignięcie zbierających się burzowych chmur – poczucie, że wszystko, co jej powie, ona już intuicyjnie wie.
Uśmiech zniknął z jego twarzy, ale oczy miał pełne życzliwości.
– Nie powinienem był tego zakładać. Piszą o tym w gazetach. Potrafisz czytać, Yono? – W jego pytaniu nie kryła się kpina. Miał prawo myśleć, że jest prostą, niewykształconą dziewczyną z lasu, która kłamała na temat jedynego odległego miasta, o którym słyszała.
Jednak się mylił. Problem polegał tylko na tym, że książki kradzione przez Jeruszę z bibliotek w miasteczkach i wioskach albo z kościołów i synagog były wybierane według pewnego wzoru, którego Yona nie rozumiała. Jej edukacja ograniczała się do historii świata, naukowych tekstów o roślinach, ziołach i biologii, jak również literatury religijnej. Życie, jak mawiała Jerusza, jest nieustającym poszukiwaniem Boga.
– Tak, umiem czytać.
– Przepraszam. Oczywiście, że umiesz… Pomyślałem tylko, że… – Nie dokończył. Wyglądał na trochę rozczarowanego.
– Nie ma sprawy. Ja… kocham książki. One są… – Zawahała się, słowa tańczyły na końcu jej języka. – Książki są magiczne, prawda?
– Tak, ale obecnie w Niemczech wielu ludzi by się z tobą nie zgodziło. Powiedzieliby, że książki są niebezpieczne.
– W jaki sposób książki mogą być niebezpieczne?
– Nie wiem. – Wzruszył ramionami. – Palą je teraz w tym twoim Berlinie, wiesz? To właśnie próbowałem ci powiedzieć.
– Palą książki? – Yona kilka razy zamrugała. – Ale dlaczego ktoś miałby to robić?
– Chyba uważają, że ludzie nie powinni czytać książek, z którymi oni się nie zgadzają.
To trochę przypominało postawę Jeruszy, która rościła sobie prawo do kontrolowania cudzych myśli. Mimo wszystko Yona nie podejrzewała, by stara kobieta posunęła się do obrócenia wiedzy w popiół.
– To straszne!
Gdzieś z oddali dotarło wołanie jakimś głębokim, męskim głosem. Yona zesztywniała, ręką natychmiast wymacała nóż przy kostce. Marcin musiał je usłyszeć, ponieważ przechylił głowę w tym kierunku i westchnął.
– Mój ojciec – powiedział. – Chcesz…
– Muszę iść – rzuciła pospiesznie Yona. Chociaż chciała zostać, korciło ją, by zapytać Marcina, co dzieje się na świecie, o czym jeszcze przeczytał w książkach i gazetach, nagle zdjął ją strach. Marcin wydawał się przyjacielem. Ale co, jeśli jego ojciec był jednym z tych ludzi, przed którymi ostrzegała ją Jerusza? Już rozmawiała z nim za długo.
– Wrócę jutro…
– Yono, proszę, nie uciekaj. – Marcin zbliżył się o krok.
Ale Yona już biegła i wkrótce zniknęła wśród drzew jak podmuch wiatru, jakby w ogóle jej nie było.
Kiedy Yona wróciła do obozowiska, serce jej pulsowało z bólu. Dlaczego nie została dłużej? Dlaczego nie miała odwagi, by zadać więcej pytań?
Była tak zatopiona w myślach, że dopiero po kilku sekundach dotarło do niej, że Jerusza rozbiera szałas, który od trzech tygodni nazywały domem; wściekłymi szarpnięciami zdzierała korę z dachu i wyrywała drewniane słupki. Yona przystanęła i gapiła się na nią w szoku.
– Dlaczego… – zaczęła.
Jerusza gwałtownie się do niej odwróciła.
– Myślisz, że nie dowiedziałabym się o tym chłopaku? Jak śmiesz nie być mi posłuszna? Nie znasz świata i nie jesteś dość mądra, żeby dokonywać własnych wyborów, ty głupia dziewczyno! A co, jeśli cię śledził?
– Ja nie…
– Dosyć! – przerwała jej staruszka głosem pełnym zawodu i ostrym jak nóż. – Coś ty najlepszego zrobiła!
Zawstydzona Yona w milczeniu zbierała swoje rzeczy, bezskutecznie powstrzymując płacz. Gdy brnęły przez las, oddalając się od miejsca, gdzie jutro będzie czekał na nią Marcin, Yona roniła łzy, które w ciszy skapywały na ziemię.
– On był miły, Jeruszo – powiedziała po godzinie milczącej wędrówki. – Nie zamierzał mnie skrzywdzić.
– Nic nie wiesz – odparowała Jerusza. – Mężczyźni potrafią być okrutni, bezlitośni i zimni. A konsekwencje błędów, które popełniamy, ciągną się za nami przez całe życie.
– Zachowywał się jak przyjaciel.
– Co ty powiesz? A może jednak czegoś od ciebie chciał?
Yona poczuła się zbita z tropu. Wydawało się, że nie chciał niczego innego oprócz rozmowy.
– Niby czego?
Jerusza splunęła.
– Na tym świecie masz moc, dopóki nóg nie rozłożysz.
Yona zamrugała, całkowicie zagubiona.
– Ja… nie rozumiem.
Jerusza wpatrywała się w nią z niedowierzaniem.
– Daj spokój, dziecko. Chłopcy chcą tego od dziewcząt od zarania świata.
Yona wreszcie zrozumiała. Policzki zabarwił jej mocny rumieniec.
– Tak nie było! – Wiedziała, co to jest seks. „Niefortunna konieczność zachowania ludzkiej rasy”, jak twierdziła Jerusza, niemająca nic wspólnego z uczuciem i wzajemnym zrozumieniem. A przecież oni tylko ze sobą rozmawiali…
Jednak pragnęła się do niego zbliżyć, prawda? Czy tak działa natura? A może to tylko pragnienie, by mieć kogoś bliskiego, kto dostrzega w nas człowieka i zarazem kobietę?
Później, gdy lata mijały, a ona przemieszczała się wraz z Jeruszą na północ, a potem na wschód, myślała czasem o Marcinie i żałowała, że nie starczyło jej wówczas odwagi, by dotknąć jego skóry, choćby po to, żeby przez ulotną chwilę poczuć ciało innego człowieka.
Teraz tam, gdzie przebywały, nie było żadnych ludzi i po pewnym czasie ich życie wpadło w przewidywalną rutynę. Każdego dnia zajmowały się poszukiwaniem pożywienia i ziół, a wieczorem nad małym ogniskiem gotowały strawę z tego, co znalazły. Zmieniały miejsce co najmniej raz na miesiąc, a więc na pewno nie zostawiały za sobą śladów, jeśli ktoś by ich szukał. Późnym latem i jesienią zbierały i wędziły zapasy na zimę. Kiedy liście zmieniały kolory, zaczynały budować ziemiankę: kopały głęboką jamę w piaszczystej ziemi i podpierały ją palami wyciosanymi z pni drzew. Zimą tłoczyły się wokół małego piecyka w ciasnej przestrzeni i wychodziły tylko po to, by zaopatrzyć skromną spiżarnię w małe rybki błotne, larwy chrząszczy i zmrożone jagody oraz żeby zebrać do garnków na wodę świeży śnieg. Każdej wiosny Jerusza wędrowała do okolicznych wiosek po ubrania, buty, koce, noże i siekiery. Gdy zostawiała Yonę samą, stanowczo nakazywała jej, żeby nie ważyła się ruszyć z miejsca; z każdej wyprawy przynosiła książki, które dziewczyna łapczywie pochłaniała i starała się wyobrazić sobie życie poza lasem. Latem udawały się do opuszczonych rosyjskich obozowisk z czasów Wielkiej Wojny i kopały w ziemi w poszukiwaniu takich skarbów jak kawałki magnezu i żelaza, które ułatwiały rozpalanie ognia. Z czasem wypełniły nimi małą torbę i zabierały wszędzie ze sobą, ponieważ zawdzięczały im światło i ciepło.
Jednak działo się coś niedobrego. Zanim Yona skończyła dwadzieścia lat, w świecie wokół lasu zaczęło narastać zło. Ziemia pomrukiwała, samoloty coraz częściej dudniły nad głowami, przez co naruszały spokój nieba. Z oddali dobiegały eksplozje i dźwięki, które, jak wyjaśniała Jerusza, były wystrzałami z karabinów. Chociaż Yona błagała ją, by wytłumaczyła, co się dzieje, odpowiedzi starej kobiety zawsze były pokrętne.
„Bóg się gniewa” – mawiała z błyskiem strachu w oczach. Albo: „Bóg poddaje nas próbie”. A gdy Yona zadawała więcej pytań, Jerusza chwytała ją za ramiona i z sykiem ostrzegała: „Dopóki tu jesteś, jesteś bezpieczna, Yono. Nie zapominaj o tym”. Albo rzucała: „Las cię obroni”. Tylko dziewczyna nadal nie wiedziała przed czym.
W lesie pojawiało się coraz więcej ludzi. A to przerażało zazwyczaj niewzruszoną Jeruszę.
– Ci ludzie skrzywdzą nas, jeśli nas wytropią – wyszeptała pewnej nocy, gdy ściskając noże i wsłuchując się w czyjeś ciężkie kroki, kryły się w ciemnościach w pustym pniu trzystuletniego dębu.
– Kim oni są? – spytała Yona.
– To źli ludzie. Koszmar właśnie się zaczął. – Ale Jerusza nie chciała wyjaśnić nic więcej. Później tego wieczoru, gdy kroki umilkły, ruszyły dalej, tym razem na wschód.
– Dokąd idziemy? – spytała cichym głosem Yona, która starała się dorównać kroku swojej przewodniczce, wyraźnie zmierzającej w określonym kierunku.
– Na wschód, oczywiście – odpowiedziała stara kobieta, nie zwalniając i nie odwracając się do Yony. – W razie kłopotów zawsze poruszaj się w kierunku początku, a nie schyłku dnia. Wiesz o tym, dziecko. Czy cię tego nie uczyłam?
Latem 1941 roku, pewnego pogodnego popołudnia z nieba zaczęły spadać pękate czarne kłody wstrząsające ziemią, która dygotała i falowała, straszące ptaki na drzewach i króliki pod ziemią.
– Bomby! – stwierdziła Jerusza głuchym głosem. – Bombardują Polskę.
Yona oczywiście wiedziała, co to są bomby, ponieważ spadały też dwa lata temu, choć nigdy nie widziała ich tak dużo, że aż zaciemniały jasne, niebieskie niebo.
– Kto…? – Pomimo gorącego słońca Yona poczuła chłód. Z oddali niosło się echo kolejnych eksplozji. – Kto bombarduje Polskę?
– Niemcy. – Zapytana nawet na nią nie spojrzała. – Chodź! Nie ma czasu do stracenia, inaczej natkniemy się na sowieckich dezerterów.
– Na kogo? – spytała zdezorientowana dziewczyna, ale Jerusza nie odpowiedziała. Zebrała rzeczy, wcisnęła w ręce Yony kilka tobołków i pędem, tak szybko jak nigdy ruszyła w głąb lasu.
Droga zajęła kobietom dwa dni i dwie noce. Zatrzymywały się dopiero, gdy nogi odmawiały im posłuszeństwa, i wtedy przesypiały po kilka godzin. W końcu dotarły do skraju, zdawało się, bezkresnego mokradła, położonego na zachód od serca puszczy.
– Gdzie jesteśmy? – spytała Yona.
– Tu, gdzie jest bezpiecznie. Przygotuj się na niesienie bagażu nad głową. Noża też.
W głuchej ciszy Yona przeszukiwała wzrokiem horyzont. Bagna ciągnęły się w nieskończoność, dalej niż okiem sięgnąć, wydawały się wręcz złudzeniem optycznym; były usiane wysepkami, ale nie dało się stwierdzić, gdzie pod spodem jest w miarę solidny grunt, a gdzie wiruje głęboka mętna woda. Czy to wytwór wyobraźni, czy rzeczywiście słyszała, jak woda syczy słowo, które padło przed chwilą? „Bezpiecznie. Beeezpieeecznieee”.
– Nie pochorujesz się? – spytała Jeruszę, gdy ta zaczęła brnąć coraz głębiej, pomimo że woda sięgała im już do bioder. W końcu staruszka miała sto lat i od niedawna nocami zanosiła się od kaszlu.
Ona jednak prychnęła wymuszonym śmiechem.
– Czy jeszcze się nie nauczyłaś, że las o nas dba?
– Dlaczego to robimy? – zapytała Yona godzinę później, gdy woda sięgała im do szyi. Bagno wokół ciągle syczało i bulgotało. Niosły swoje pakunki na głowach, żeby uchronić je od mokrego błota.
– Musisz poznać ten las na wylot, jego serce i duszę. Teraz jesteś w jego brzuchu i właśnie to miejsce zapewni ci bezpieczeństwo.
Dwa dni zajęło im dotarcie do wyspy pośrodku trzęsawiska, na której znalazły grzyby, jagody i zaskoczone jeże, które łatwo dały się złapać. Pozostały na wyspie miesiąc, aż wyczyściły ją zupełnie ze wszystkiego, co nadawało się do jedzenia, i aż umilkły odgłosy eksplozji i ra-ta-ta-tat karabinów.
Na początku sierpnia wróciły do tej części puszczy, którą lepiej znały. Yona zebrała się na odwagę i zadała pytanie, które nurtowało ją od dawna.
– W co ty właściwie wierzysz, Jeruszo? – spytała, idąc za starą kobietą. – Nazywasz się Żydówką, obchodzimy żydowskie święta, ale jednocześnie z nich drwisz.
Ta nawet się nie odwróciła ani nie zwolniła kroku.
– Wierzę we wszystko i w nic. Jestem poszukiwaczką prawdy, szukam Boga.
– To żadna odpowiedź.
– Moja matka była Żydówką, a więc zgodnie z żydowskim prawem, ja też nią jestem. Przecież o tym wiesz, dziecko. Dlaczego zmuszasz mnie, żebym marnowała oddech?
– Ja… ja chyba… zastanawiam się nad sobą.
– Nad czym się tak zastanawiasz?
– No… kim ja jestem? Nie jesteś moją matką, ale mnie wychowałaś. Czy to czyni ze mnie Żydówkę?
Między nimi zawisło milczenie.
– Jesteś tym, do czego zostałaś stworzona – odezwała się w końcu Jerusza.
Yona z frustracji zacisnęła pięści. Zgoła proste pytanie, ale w jakiś sposób, nawet po tylu latach, okazało się trudne.
– O co chodzi? – nalegała. – Dlaczego nigdy nie dajesz mi jasnej odpowiedzi? Do czego zostałam stworzona?
– Sama chciałabym wiedzieć – odparowała starucha. – Chciałabym zrozumieć, dlaczego las wezwał mnie po ciebie. Chciałabym zrozumieć, dlaczego muszę spędzać ostatnie lata mojego życia z niewdzięcznym dzieckiem. Przypuszczam, że twoim przeznaczeniem jest dokonanie wielkich rzeczy, ale widzę, że prędzej umrę, zanim to nastąpi.
Zmieszana i zraniona Yona poczuła ból głowy.
– Mogłabyś mi wreszcie powiedzieć, skąd pochodzę…
– Na litość boską, przestań! – Jerusza w końcu się odwróciła i popatrzyła ze złością na Yonę. Przez dłuższą chwilę zagryzała obwisłą wargę, wreszcie dodała: – Moje dziecko, zadajesz niewłaściwe pytania. Nie zapominaj, że prawdę nosisz w swoim sercu. A jeśli nie potrafisz jej znaleźć, być może las pomylił się co do ciebie. Być może nie jesteś nikim więcej niż zwyczajną dziewczyną.
Zanim nastał rok 1942, zimny i pusty, Yona przyzwyczaiła się do własnego towarzystwa, ponieważ Jerusza, która skończyła sto dwa lata, już rzadko się odzywała. Yona miała prawie dwadzieścia dwa lata i wiedziała wszystko, co wiedzieć należało o ziemi, po której stąpała, o tym, co się na niej rodziło, ale niemalże nic o rodzaju ludzkim. Od blisko trzech lat nie widziała innego człowieka, oprócz od czasu do czasu owych ludzi będących uosobieniem zła, przemykających gdzieś w głębi lasu. Rozmawiała z rudymi wiewiórkami i zającami, gotowała, sprzątała, rozmawiała z Bogiem, którego nie rozumiała. Wyprawy poza las stały się zbyt niebezpieczne, nawet dla Jeruszy. Im głębiej zanurzały się w puszczę, tym bardziej izolowały się od zewnętrznego świata.
Nastał marzec, chłód chował się w ziemi, śnieg topniał, mróz rozluźniał swój uścisk. Tego dnia, gdy słońce na zimnym, bezchmurnym niebie wzniosło się ponad wierzchołki drzew, Jerusza, która już nie ruszała się ze swojego trzcinowego łoża, wezwała Yonę.
– Dzisiaj – wydyszała chrapliwym głosem – dzisiaj umrę.
Oczy młodej kobiety wypełniły się łzami. Wiedziała, że nadchodzi ten czas, ponieważ ciało Jeruszy zamierało, stawało się coraz chłodniejsze. Ptaki, które ożywiły się, by powitać pierwsze oznaki wiosny, trzymały się z daleka jak nigdy przedtem i Yona czuła cień wiszący nad ich wykopanym w ziemi domem. Mieszkały tu od listopada, najdłużej w jednym miejscu.
– Co mogę dla ciebie zrobić? – spytała, klękając obok łoża Jeruszy.
– Zaparz mi lipowej herbaty. – Stara kobieta wciągnęła drżący oddech.
Przełykając łzy, Yona poderwała się, by przygotować mocny napar z wysuszonych kwiatów lipy, które zebrały ostatniego lata. Zioła obniżą gorączkę i złagodzą ból, ale nie opóźnią przejścia na drugą stronę. Czekając, aż napar naciągnie, Yona zastanawiała się, jak zapewnić wygody umierającej, ale zewsząd ukradkiem atakowały ją posępne myśli. Co się z nią stanie, gdy jej opiekunka odejdzie?
Kilka minut później, z parującym kubkiem w dłoniach, znów przykucnęła obok staruszki. Jej oddech był coraz płytszy, ale nadal odmawiała widui, spowiedź modlitewną, gdy sięgała drżącymi dłońmi po kubek.
– Jeruszo, co ja… – podjęła Yona, ale tamta jej przerwała.
– Muszę ci coś powiedzieć. – Upiła łyk herbaty. Zamrugała parę razy, a gdy zwróciła zamglone oczy na Yonę, wyglądała na silniejszą i bardziej ożywioną, jak dawno temu.
– Jestem tu. – Dziewczyna objęła staruszkę w serdecznym geście, ale ta odtrąciła jej dłonie.
– Przede wszystkim nigdy nie opuszczaj lasu. Nie teraz, gdy na świecie toczy się wojna. Obiecaj mi, Yono.
Zawarły taką umowę dwa i pół roku temu, gdy zaczęły spadać bomby, i wtedy ona nie protestowała. Ale po śmierci Jeruszy pozostanie sama w tej kniei. Co będzie, jeśli od czasu do czasu zapragnie kontaktu z innymi ludźmi?
– A jeśli będę potrzebowała jedzenia…?
– Las ci go dostarczy, dziecko. – Głęboki, urywany kaszel wstrząsnął całym ciałem leżącej. – Las zawsze ci go dostarczy. Musisz dać mi słowo.
Zgoda na to byłaby prosta, ale Jerusza nauczyła Yonę, żeby nigdy nie kłamała, chyba że jej życie znalazłoby się w niebezpieczeństwie, a kłamstwo byłoby jedynym ratunkiem.
– Nie mogę tego zrobić – wyszeptała.
Jerusza z wysiłkiem usiadła. Oczy jej płonęły, mimo że powoli ulatywało z niej życie.
– Jesteś głupia, narazisz się na ogromne niebezpieczeństwo.
– Może ryzyko jest jedynym sposobem na lepsze życie? – broniła się Yona. – Czyż nie to powiedziałaś na temat naszej egzystencji? Życie w wiosce byłoby łatwiejsze, ale my podejmujemy ryzyko życia w lesie, ponieważ tutaj, pod gwiazdami, jest ono pełniejsze – przypomniała.
Jerusza wykrzywiła usta.
– Wygląda na to, że uczeń w końcu przerósł mistrza. – Głos miała chrapliwy, coraz słabszy. – Chyba więc jest coś, co powinnaś wiedzieć. Oczywiście już wiesz, że nie jestem twoją biologiczną matką.
– Oczywiście. – Yonę przeszyło bolesne ukłucie samotności. W minionych latach kilkakrotnie próbowała dowiedzieć się, skąd pochodzi, ale Jerusza zawsze sarkała rozwścieczona i wyzywała ją od niewdzięcznych dziewuch. Yona zaczęła wierzyć, że została porzucona przez wyrodnych rodziców i że stara kobieta ocaliła jej życie.
– Uprowadziłam cię – wyznała umierająca spokojnym tonem. – Nie miałam wyboru, rozumiesz.
Yona aż przysiadła na piętach. Była w szoku. Ale może źle usłyszała?
– Uprowadziłaś mnie?
– Tak. Z mieszkania w Berlinie. Od kobiety i mężczyzny, do których nie było ci przeznaczone należeć. – Wypuściła ten bolesny cios tak gładko, jakby mówiła o pogodzie.
– Co?! – Yona poderwała się na równe nogi, cała drżąc, niedowierzanie mieszało się z poczuciem, że jakaś mała cząstka niej już znała tę historię. Berlin.
– Siadaj, dziecko. Nie czas na dramatyzowanie.
Yona zaczerpnęła głęboki haust powietrza, jej mięśnie spięły się do ucieczki w las – od bólu, który ją dopadnie po tym, co za chwilę usłyszy. Ale nie mogła. Wiedziała, że nie może, ponieważ, gdy wróci, Jerusza już nie będzie żyła, i ona nigdy nie dowie się rzeczy, które powinna wiedzieć.
– Co ty zrobiłaś, Jeruszo? – wyszeptała, znów opadając na kolana.
– Co ja zrobiłam? Ocaliłam cię, dziecko! – Na czole Jeruszy zbierały się krople potu, oddychała z coraz większym trudem, wydawała z siebie urywane świsty. – Twoi rodzice byli złymi ludźmi.
– Skąd mogłaś to wiedzieć?
– Ja wiem wszystko. – Słowa Jeruszy przypominały smagnięcia batem. – Las mi to powiedział. Las, niebo.
– Ale…
– Nazywali się Siegfried i Alwine Jüttner – ciągnęła Jerusza, nie zwracając uwagi na przepełniony żalem protest Yony. – Mieszkali przy Behaimstrasse pod numerem siedemdziesiątym drugim w Berlinie.
W mieszkaniu z drewnianym łóżeczkiem i ciepłymi kocykami, które widywała w snach. Yona kilkakrotnie z trudem przełknęła ślinę, kotłowały się w jej głowie tysiące pytań. Ale jedno było najważniejsze:
– Czy mam do nich wrócić? Dlatego mi to mówisz?
– Nie! – Oczy starej kobiety zabłysły, dźwignęła się na posłaniu, ale zachwiała się bezradnie jak kłos pszenicy na wietrze. Yona powstrzymała chęć, by wyciągnąć ręce i ją podtrzymać. Tamta nie zasługiwała na to. – Nie! – powtórzyła Jerusza głosem tak dobitnym i ostrym, że przestraszone stado wron uniosło się w powietrze, kracząc z oburzenia. – Nie możesz.
– A więc dlaczego mi to mówisz? Dlaczego teraz?
– Ponieważ… – Głos Jeruszy zamarł, słowa rozmyły się w mokrym kaszlu, który pustoszył jej ciało. – Ta wiedza może ocalić ci życie… albo kogoś innego… pewnego dnia.
– Co masz na myśli? – Yona pochyliła się do przodu.
– Wszyscy jesteśmy połączeni, Yono. Teraz już to wiesz. Nasze losy się splatają, są ze sobą powiązane. Niczym koła krążące po świecie, które przecinają się, gdy takie jest przeznaczenie. Nic tego nie powstrzyma.
– Chcesz powiedzieć, że znów zobaczę rodziców?
Jerusza odwróciła wzrok.
– We wszechświecie niezmiennie istnieje życie i śmierć. Daję ci szansę na życie, tak jak wtedy, gdy cię zabrałam.
– Nic… nic z tego nie rozumiem. – Yona czuła, jak rozpacz ściska jej gardło. Chciała potrząsnąć starą kobietą, która nawet na łożu śmierci mówiła przemądrzałymi, dwuznacznymi zagadkami. – Szansę na życie? Co ty mówisz, Jeruszo?
– Dowiesz się w swoim czasie. – Jerusza wzięła kolejny urywany oddech, po czym westchnęła i opadła na posłanie z trzciny. – Będziesz żyła do pierwszego nowiu swoich stuletnich urodzin, Yono, jeśli nie zapomnisz moich nauk. Dowiesz się.
Yona usiadła i wpatrywała się w umierającą staruszkę, której przepowiednia – wypowiedziana tak pewnie, z takim przekonaniem – brzmiała dziwacznie, ale dziewczyna wiedziała, że Jerusza dysponuje nieomylnym darem przewidywania. Ziemia przemawiała do niej w osobliwy sposób; Yona nie potrafiła tego pojąć, ale zawsze przekonywała się, że ziemia mówi prawdę, tak samo jak Jerusza. Dlatego teraz musiała zadać pytanie, które nurtowało ją od wielu lat.
– Kochasz mnie, Jeruszo? – spytała cichym głosem, zawstydzona, że ma to dla niej tak wielkie znaczenie. – Proszę, muszę wiedzieć.
Na twarzy umierającej nie było ani czułości, ani żalu. Malował się na niej niesmak i pogarda.
– Miłość to bezużyteczna emocja – odezwała się gasnącym głosem. – Sprawia, że jesteś słaba. Czy niczego cię nie nauczyłam? Miłość jest dobra dla głupców.
Yona odwróciła głowę, żeby tamta nie zobaczyła bólu w jej oczach.
– A jeśli rodzice, którym mnie odebrałaś, kochali mnie?
– I co z tego? – Głos Jeruszy był ledwie szeptem. – Czy zamieniłabyś życie, które wiodłaś ze mną, na życie ze złymi ludźmi tylko dlatego, że byłaby w nim miłość?
– Nie wiem – powiedziała Yona. – Nie dałaś mi możliwości wyboru.
W tym momencie Jerusza zamknęła oczy i wydała ostatnie tchnienie. Po policzku Yony spłynęła pojedyncza łza – za tym wszystkim, co straciła i czego już nigdy nie odzyska.
Yona, choć wstrząśnięta wiadomościami o swoim pochodzeniu, sumiennie wypełniła nakazy zmarłej – rytuały, których ją nauczyła, będące połączeniem żydowskiej tradycji i słowiańskiej magii, guseł, tak tajemniczych jak sama Jerusza.
– Atah Ahdonai, Ehlohaynu, Mehlekh Haolam, Dayan HaEhmet – mamrotała nad ciałem kobiety, która ją wychowała, a której naprawdę wcale nie znała. – Błogosławiony bądź, Panie i nasz Boże, Królu wszechświata, Sędzio prawdy. – Ustawiła zapalone świece z pszczelego wosku i pokrzywy obok głowy zmarłej. Wyrecytowała Psalm 23 i potem siedziała obok Jeruszy, jedynej matki, jaką kiedykolwiek znała, przez cały dzień i noc.
Następnego dnia, gdy słońce stało już wysoko, Yona lodowatą wodą z pobliskiego strumienia obmyła ciało starej kobiety, delikatnie i starannie wyżymając szmatki do dzbanków, a potem wylała wodę do płytkiego grobu, najgłębszego, jaki zdołała wykopać, ponieważ ziemia była nadal zmrożona. Następnie owinęła zwłoki w biały całun i ostrożnie złożyła je do ziemi. Zasypała grób ziemią i dobrze ją uklepała, wiedząc, że duchy zmarłych potrafią uciec. Miała nadzieję, że dusza Jeruszy odnajdzie drogę do swojego nowego domu, cokolwiek nim mogło być, i odleci daleko stąd, bo chociaż Yona bała się zostać sama, jeszcze bardziej przerażała ją myśl, że dotychczasowa opiekunka będzie ją nawiedzała.
Przez siedem dni Yona odbywała sziwę, nie myjąc się, nie zmieniając ubrania, ledwie się ruszając ze swojego miejsca na zimnej ziemi, i trzy razy dziennie recytowała modlitwy żałobne, których nauczyła ją Jerusza. Gdy minął nakazany okres żałoby, dziewczyna zniszczyła dach ziemianki, wzięła trochę rzeczy, które mogła ze sobą zabrać – dwie torby mąki z żołędzi, trzy koszule, trzy pary spodni, wyświechtany wełniany płaszcz, ukradziony dla niej dawno temu, kubek, talerz, garnek, siekierę i nóż, który zawsze nosiła przy kostce – i nie odwracając się za siebie, odeszła – na zawsze pozostawiwszy za sobą Jeruszę oraz wszystko, co należało do ich wspólnego życia.
Przez dwa miesiące Yona samotnie wędrowała po lesie, co jakiś czas rozbijając obóz w innym miejscu, ale stopniowo z bijącym sercem zbliżała się do krawędzi lasu. Czy igrała z niebezpieczeństwem? A jeśli zawędrowałaby do wioski lub miasteczka? Czy może wybrać inne życie niż to, które dała jej Jerusza? W końcu kimże ona była, by decydować o losie Yony, o jej przyszłości? Yonę powstrzymywał jednak strach – strach i wspomnienie wybuchów, które zeszłego lata wstrząsały lasem. Słowa opiekunki nadal brzmiały w uszach młodej kobiety: „Koszmar właśnie się zaczął”.
Pod koniec kwietnia, gdy wiosenne słońce mocno przygrzewało, Yona, przywykła do samotności i ciszy, przemieściła się w głąb puszczy na północ, pozostawiwszy za sobą tajemnicze bagna, jak i marzenia o cywilizacji. Latem i jesienią nie było się samotnym wśród drzew, ponieważ w przyrodzie panowało niezwykłe ożywienie. Każdego dnia zagłębiała się coraz bardziej w las, a z nadejściem zmierzchu rozkładała pod gwiazdami proste obozowisko. W ciepłą noc nie potrzebowała budować szałasu; niebo było jej dachem, świat ścianami. Rankami przemawiała do bekasów, które podchodziły napić się z czystych strumieni, a czasem, jeśli zostawała dość długo, mogła na chwilę skrzyżować spojrzenie z lśniącym cętkowanym rysiem, zanim w milczącym porozumieniu każde poszło swoją drogą.
Nocami, gdy zamykała oczy, uporczywie starała się wyłowić z pamięci dawno zatarte wizerunki rodziców, aż w końcu przez mgłę czasu zaczynała rozpoznawać ich twarze pochylające się nad jej łóżeczkiem. Siegfried i Alwine Jüttnerowie. Kim byli? Co myśleli o zniknięciu swojego dziecka? Czy o niej pamiętali, zastanawiali się nad jej losem?
Pod koniec miesiąca, w pewien rześki poranek po obfitej ulewie, Yona już miała opuścić pusty pień dębu, w którym znalazła schronienie przed wczorajszą wieczorną burzą, gdy usłyszała jakiś szelest wśród drzew. Poprzedniego popołudnia widziała stado żurawi i pomyślała, że może wracają; wstrzymała oddech, nasłuchując charakterystycznego nawoływania. Jednak kolor, który mignął za drzewami, nie przypominał brudnobiałych żurawi. Strach chwycił ją za serce. To, co przebiegło jej przed oczami, było znacznie mniejsze niż łoś czy niedźwiedź, czy nawet lis. Dopiero po kilku pełnych przerażenia sekundach rozpoznała, że stworzenie, które pojawiło się na polanie, było drobnym, ciemnowłosym dzieckiem – małą dziewczynką w zniszczonej sukience, o skołtunionych włosach, kończynach uwalanych błotem i twarzy tak białej jak pierzasty obłok.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki