Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Paryż, 1939 rok. Amerykańska rzeźbiarka Elise poślubia francuskiego malarza Oliviera. Latem na świat przychodzi ich córeczka, Mathilde. Elise zaprzyjaźnia się w Paryżu z Juliette, właścicielką księgarni i szczęśliwą matką trójki dzieci, w tym córeczki Lucie, rówieśnicy Mathilde.
Wybucha II wojna światowa. Elise musi opuścić Paryż i ukrywać się pod zmienionym nazwiskiem, więc zostawia Mathilde pod opieką swojej przyjaciółki. W 1943 roku na księgarnię Juliette spadają bomby. Cała jej rodzina ginie, z wyjątkiem jednej z dziewczynek. Załamana Juliette wyjeżdża do Ameryki.
Elise po powrocie do Paryża odkrywa, że dom jej przyjaciółki został zbombardowany. Chciałaby się dowiedzieć, jak wyglądały ostatnie chwile jej córeczki. Ale Juliette zniknęła bez śladu, zabierając ze sobą wszystkie odpowiedzi.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 412
Macierzyństwo: tu cała miłość zaczyna się i kończy.
Robert Browning
Wrzesień 1939
Lato trwało nadal, ale tego ranka powietrze było już rześkie, jesień nieubłaganie pukała do drzwi, gdy Elise LeClair szybkim krokiem zmierzała ku zachodniej części Paryża. Kochała lato, chciała, by trwało wiecznie, ale ten rok był inny, ponieważ za cztery miesiące urodzi się dziecko i wszystko się zmieni. Musi, prawda? Delikatnie obejmując swój brzuch, wślizgnęła się w cieniste objęcia Lasku Bulońskiego.
Kasztanowce, dęby i cedry tworzyły nad jej głową baldachim, stopniowo przysłaniając słońce, gdy szła najpierw jedną krętą ścieżką, a potem następną, zagłębiając się w park. Nad Paryżem wszędzie rozciągało się takie samo niebo, ale tutaj Elise mogła być po prostu sobą, a nie kobietą zdefiniowaną przez swoje sąsiedztwo, pozycję społeczną i męża.
Kiedy przed czterema laty poślubiła Oliviera, nie zdawała sobie sprawy, że im dłużej będzie trwała u jego boku, tym bardziej będzie niewidzialna. Poznali się w Nowym Jorku na początku 1935 roku. Była pod wrażeniem jego talentu – operował pędzlem z taką instynktowną swobodą, o jakiej inni artyści mogli tylko marzyć. Miał dwadzieścia dziewięć lat, ona dwadzieścia trzy, i właśnie po raz pierwszy trafił na łamy gazet. „Art Digest” nazwał go „kolejnym wielkim artystą z Europy”, „Collier’s” napisał, że „łączy w sobie talent Picassa z urodą Clarka Gable’a”, a „New York Times” określił go mianem „Moneta nowych czasów”, co nie do końca odpowiadało prawdzie, ponieważ jego styl ani trochę nie przypominał francuskiego mistrza, ale i tak przekaz był jasny. Olivier stanowił odkrycie w świecie sztuki. Gdy więc skierował na Elise spojrzenie, nie mogła odwrócić wzroku.
Ona też była artystką, a raczej pragnęła nią zostać. Lubiła rysować i malować, ale najbardziej kochała rzeźbę. Miała dziewiętnaście lat, gdy zmarli jej rodzice, pozostawiając ją rozbitą i zagubioną, a Olivier był jak tratwa ratunkowa. To on zasugerował, by sięgnęła po drewno zamiast gliny. Za pomocą młotka i dłuta może przepracować swój żal. Miał rację. Na jego oświadczyny dwa miesiące później zareagowała wdzięcznością i niedowierzaniem. Olivier LeClair naprawdę chce ją poślubić?
Dopiero po latach zrozumiała, że małżeństwo powinno się opierać na partnerstwie, a nie na bezkrytycznym podziwie. Gdy stopniowo poznawała Oliviera – takiego, jakiego nie znał świat – mężczyznę, który chrapał, nadużywał whisky, a w napadzie szału potrafił pociąć płótno, jeśli obraz, który namalował, nie odzwierciedlał tego, który powstał w jego wyobraźni – powoli zaczął się zsuwać z piedestału. O dziwo, pokochała w nim mrok równie mocno jak światło, które czasem od niego biło, przyćmiewając wszystko wokół.
Problem polegał na tym, że Olivier nie szukał w niej partnera. Łudziła się, że dostrzegł jej talent, artystyczne oko. Z perspektywy czasu okazało się jednak, że wystarczał mu wykwalifikowany akolita. Atmosfera w ich małżeństwie stawała się coraz bardziej napięta; Olivier zaczął krytykować jej rzeźby, na jego twarzy co rusz pojawiały się niesmak i jawna dezaprobata dla jej prac. A teraz, gdy nosiła jego dziecko, które zmieniało jej figurę, Elise czuła się skrępowana w swoim małżeństwie, stłamszona, jakby w ich dużym mieszkaniu na piątym piętrze w paryskim seizieme arrondissement brakowało tlenu.
Dlatego często przychodziła do rozległego parku na zachodnich przedmieściach Paryża. Tu, gdzie nikt nie wiedział, że jest żoną Oliviera LeClaira, miała wrażenie, że sznurówki gorsetu stopniowo się rozluźniają. Czuła mrowienie w opuszkach palców znów gotowych do rzeźbienia. Niestety, gdy wracała do mieszkania, mrowienie ustępowało, wena twórcza gasła.
A może dziecko…? Dziecko mogło wszystko zmienić. Ciąża nie była planowana, lecz Olivier przyjął nowinę z nadspodziewanym entuzjazmem. „Och, Elise, on będzie doskonały – stwierdził, gdy mu ją przekazała, a w jego oczach zalśniły łzy. – Weźmie po tobie i po mnie wszystko, co najlepsze. Będzie kontynuował nasze dziedzictwo!”.
Ciężko usiadła na ławce przy jednej ze ścieżek. Dzisiaj stawy dokuczały jej mocniej niż zwykle; dziecko się poruszyło, znajdowało się już nisko, uciskając kości miednicy. Pochyliła się, by wyjąć z torebki szkicownik i ołówek Conté, a gdy się prostowała, poczuła w prawym boku poniżej żeber ostre ukłucie, które jednak zniknęło równie szybko, jak się pojawiło. Zaczerpnęła oddech i zaczęła rysować rudzika siedzącego na gałęzi i tak zajętego budowaniem gniazda, że nie zwracał na nią uwagi.
Jej szkice – sama to widziała – były trochę szalone, ponieważ nie starała się dokładnie odwzorować obiektu, ale tylko uchwycić układ kątów, krzywizn, ruchu, tak by później móc w drewnie odtworzyć te kształty. Szybko szkicując prawe skrzydło rudzika, już wyobrażała sobie, jak cienkie strużyny odrywają się od drewna pod jej palcami. Ptak odwrócił się, żeby ułożyć jakąś gałązkę pod innym kątem, a dłoń Elise natychmiast odwzorowywała gwałtowne, nerwowe ruchy jego głowy.
W miarę jak dzień się rozjaśniał, traciła poczucie czasu. Zapamiętale szkicowała dziób ptaka, jego bystre oczka, a gdy odfrunął, co w końcu musiało nastąpić, znalazła kolejny model; przerzuciła kartkę szkicownika i znów zmagała się z delikatnymi liniami skrzydeł w charakterystyczny sposób przywierających do żwawego ciała. Potem i ten rudzik wzbił się w powietrze, ale zanim odfrunął, zerknął ku niej na pożegnanie. Nerwowo spojrzała na kartkę, czy wystarczy jej szkiców do pracy.
Ale zamiast rysunków, które spodziewała się zobaczyć, kartkę wypełniała bezładna gmatwanina fantazyjnych linii i krzywizn. Przez sekundę patrzyła na nią z niedowierzaniem, po czym z cichym okrzykiem frustracji wyrwała ją i zgniotła. Pochyliła się do przodu i przycisnęła czoło do zaciśniętych w pięść dłoni. Jak to możliwe, że ostatnio nic się jej nie udaje?
Wstała raptownie, puls walił jej w skroniach. Nie, nie może ciągle tego robić; chodzić na długie, bezcelowe spacery i wracać do domu z plątaniną myśli i pustymi rękami. Zrobiła krok i nagle ból w brzuchu powrócił, tym razem bardziej dotkliwy i na tyle ostry, że na chwilę straciła oddech i potknęła się, zgięta wpół. Wyciągnęła rękę, aby się przytrzymać ławki, ale nie dosięgnęła oparcia, ręka zawisła w powietrzu.
Elise osunęła się na kolana.
– Proszę pani? – Kobiecy głos dochodził gdzieś z bliska, ale Elise ledwie go słyszała z powodu dzwonienia w uszach.
– Dziecko… – wykrztusiła, a kiedy kobieta stojąca obok niej ujęła ją pod łokieć i pomogła wstać, świat znów nabrał ostrości.
– Proszę pani…? Jak się pani czuje?
Elise zamrugała kilka razy i zażenowana starała się uprzejmie uśmiechnąć.
– Och, dobrze, wszystko w porządku – odparła. – Trochę zakręciło mi się w głowie.
Dopiero teraz skupiła wzrok na nieznajomej, która nadal podtrzymywała jej ramię. Były w podobnym wieku, twarz kobiety o drobnych, ostrych rysach, jakie Olivier chętnie malował, chociaż ściągnięta niepokojem, była piękna; małe usta wygięte w łuk, oczy niebieskoszare jak Sekwana przed burzą.
– Mamo? – Głos dochodził zza nich, a gdy Elise się odwróciła, dostrzegła małego, mniej więcej czteroletniego chłopca o kasztanowych lokach, ubranego w niebieskie szorty i wykrochmaloną bawełnianą koszulę; zaciskał dłoń na rączce wózka, w którym siedział identycznie ubrany mniejszy chłopczyk o takich samych kędziorach.
– O Boże! – westchnęła Elise i chociaż nadal czuła się niepewnie, odsunęła się o krok. – Wystraszyłam pani dzieci. Bardzo przepraszam.
– Nie ma za co, naprawdę. – Nieznajoma uśmiechnęła się przelotnie, po czym zwróciła się do synów: – Wszystko w porządku, kochani.
– Kim jest ta pani? – spytał starszy chłopiec, z obawą patrząc na Elise.
– Nazywam się LeClair – odpowiedziała Elise z uśmiechem, który, miała nadzieję, uspokoi chłopca. Potem spojrzała na jego matkę i dodała: – Elise LeClair. Naprawdę już dobrze się czuję.
– Juliette Foulon – przedstawiła się kobieta, ale nie wyglądała na uspokojoną. – Możemy pójść z panią, pani LeClair?
– Dokąd…?
– Do lekarza, oczywiście.
– Och! – Olivier będzie się martwił, jeśli wkrótce nie wróci. Już zabawiła tu zbyt długo. – Bardzo miło z pani strony, ale nie, dziękuję. Muszę wracać do domu.
Pani Foulon cofnęła się i dopiero wtedy Elise zauważyła jej wypukły brzuch, trochę większy niż jej własny. Ona też spodziewała się dziecka.
– Po wizycie u lekarza możemy wezwać taksówkę. Ale… – Jakiś przelotny błysk zalśnił w oczach kobiety. – Nie darowałabym sobie, gdyby coś się pani przytrafiło. Kiedy dziecko się urodzi?
Elise się zawahała.
– Lekarz mówi, że w styczniu. A pani?
Oczy Juliette Foulon pojaśniały.
– Też w styczniu! Myślę, że tym razem to będzie dziewczynka; czuję to. Kto wie, może nasze dzieci się zaprzyjaźnią? Chodźmy, mój sklep jest blisko parku. Może się pani oprzeć o wózek, jeśli potrzebuje pani podpory. – Odciągnęła ją od ławki, a Elise, ku swemu zaskoczeniu, z ulgą przyjęła, że ktoś ją prowadzi.
– Nie chciałabym sprawiać kłopotu…
– Żaden kłopot. Nalegam. Chodźcie, chłopcy! – Starszy dreptał za matką; młodszy wykręcał szyję, by spojrzeć na Elise z wózka. – Zabieramy panią LeClair z nami do domu.
Juliette zorientowała się, jeszcze zanim kobieta upadła, że dzieje się coś złego. Jej własne ciąże następowały jedna po drugiej, w pewnym sensie mogła więc uchodzić za eksperta w tej dziedzinie. Claude, który miał teraz cztery lata, był jej pierworodnym, niedługo po nim urodziła się Antoinette, która umarła zaledwie trzynaście dni później i leżała pod warstwą zimnej ziemi na cmentarzu znajdującym się na południe od parku. Alphonse, dziś dwuletni, był niespodziewanym pocieszeniem, a Juliette znów była w ciąży; wiedziała, że to będzie dziewczynka, i napełniała ją przerażeniem myśl, że może ją stracić, tak jak straciła Antoinette. Nie zniosłaby znów takiego bólu, więc co wieczór modliła się, by ziejąca pustka w jej sercu pewnego dnia się wypełniła.
Ta kobieta – Elise LeClair – przypominała jej podnieconego źrebaka, ruchy miała nerwowe, mięśnie naprężone do biegu. Ale ponieważ Juliette nabrała praktyki w nakłanianiu Claude’a i Alphonse’a do robienia tego, co chciała, nietrudno jej było radośnie popychać kobietę w stronę ścieżki prowadzącej na południowy skraj parku, jednocześnie nie przerywając paplaniny.
Zapewnienie Juliette, że gdyby coś stało się pani LeClair, ona nie mogłaby z tym żyć, Elise prawdopodobnie potraktowała jak puste słowa. Ale to była prawda. Jeszcze zanim urodziła własne, Juliette zawsze była wrażliwa na los dzieci, okaleczonych ptaków, bezdomnych kotów – wszystkich, którym potrzebna była pomoc. Paul, jej mąż, mówił, że to jedna z tych cech, które w niej kocha. Poznali się pięć lat wcześniej właśnie tu, w Lasku Bulońskim, gdy Juliette spędzała lato u swej grande-tante Marie, ciotki jej matki, która mieszkała w szesnastce, na wschodnim skraju parku. Spacerowała zacienioną alejką, gdy natrafiła na rannego wróbelka. Podniosła go ze łzami w oczach, a gdy rozejrzała się w poszukiwaniu pomocy, jej wzrok padł na wysokiego, barczystego mężczyznę idącego jej naprzeciw. Miał piaskowe włosy przetykane cętkami siwizny.
– Przepraszam – powiedziała, starając się, żeby jej francuski zabrzmiał nienagannie. Chociaż jej rodzina mieszkała od dwóch pokoleń w Stanach, jej zmarła kilka lat wcześniej matka nalegała, żeby Juliette nauczyła się języka przodków. – Czy wie pan, gdzie mogę znaleźć kogoś, kto pomoże mi uratować tego ptaszka?
Mężczyzna przystanął i przyglądał się jej, a potem uśmiechnął się uprzejmie.
– Américaine?
Jej francuski nie był jednak doskonały.
– Oui, monsieur. Jestem tu tylko z wizytą, ale ten biedny ptaszek…
– Proszę pójść ze mną – odpowiedział po angielsku wolno, z namysłem. – Zaniesiemy ptaszka do doktora Babina.
Doktor Babin, jak się okazało, nie był weterynarzem, tylko lekarzem internistą i stałym klientem małej księgarni, którą ten przystojny mężczyzna – przedstawił się jako Paul Foulon – przejął rok temu po śmierci swoich rodziców. Powiedziała mu, że jej rodzice również nie żyją, a on uśmiechnął się do niej delikatnie, zanim znów odezwał się po angielsku:
– Przykro mi. – I gestem wskazując ich oboje, dodał: – Deux orphelins. – Dwie sieroty. Po francusku nie zabrzmiało to tak żałośnie.
Gdy dwa miesiące później grand-tante Marie zmarła na zapalenie płuc, Paul, starszy od Juliette o piętnaście lat, zdążył już się jej oświadczyć. Pod koniec 1934 roku wzięli ślub. Juliette zreorganizowała księgarnię tak, że znajdowały się w niej zarówno francuskie książki, jak i klasyka angielska, co odpowiadało mieszkańcom Boulogne-Billancourt oraz rosnącej społeczności cudzoziemców w zachodniej dzielnicy Paryża.
Później doktor Babin przyjął na świat jej dwóch chłopców: Claude’a w 1935 i Alphonse’a w 1937 roku, ale pomiędzy ich narodzinami doszło do tragedii z Antoinette, która niebawem po urodzeniu nagle we śnie przestała oddychać. Juliette nigdy sobie tego nie wybaczyła, chociaż doktor Babin zapewniał, że to nie jej wina. „Czasem, madame Foulon, takie rzeczy się zdarzają” – powiedział, ale Juliette w to nie uwierzyła. Ona była matką Antoinette i całkowicie zawiodła.
Nie dopuszczała więc myśli, że pozostawi ciężarną kobietę samej sobie, gdy rozwijającemu się w niej dziecku zagraża niebezpieczeństwo. A jeśli coś się stanie? Być może Bóg wystawiał ją na próbę? Nie, tym razem nie zawiedzie.
– Chodźmy – powiedziała, nieco zwalniając, żeby pani LeClair, która na chwilę się zatrzymała i z głębokim westchnieniem złapała się znów za brzuch, mogła nadążyć. – Jesteśmy prawie na miejscu i zaraz wyślę mojego męża po doktora Babina. Pospiesz się, Claude!
Synek z niepokojem podniósł na nią oczy – duże, szare oczy, dokładnie takie same jak matki.
– Czy tej pani nic się nie stanie? – spytał głośnym szeptem.
– Wszystko będzie dobrze, kochanie – zapewniła Juliette radosnym tonem, po czym zerknęła nad jego głową na Elise. – Już dochodzimy do sklepu.
– Do jakiego sklepu? – spytała pani LeClair, przytrzymując się wózka, by łatwiej jej było iść.
– Do księgarni.
Juliette celowo mówiła wesołym głosem, ponieważ uważała, że ożywiona paplanina ma moc rozpraszania obaw. Stosowała tę metodę za każdym razem, gdy któryś z chłopców przybiegał do niej z otartym kolanem albo siniakiem. Po prostu udawała, dopóki wszystko nie wróciło do normy.
– Należała do rodziców męża – ciągnęła – a ja ciężko pracowałam, by ją rozkręcić. Otworzyliśmy nawet dział dziecięcy, ponieważ dzieci muszą pokochać słowo pisane, prawda? Jeśli daje się komuś książkę, daje mu się cały świat. Dzieci na to zasługują, nie sądzi pani?
Elise wpatrywała się w swoją rozmówczynię, a Juliette przemknęło przez myśl, czy nie robi z siebie wariatki tym wesołym słowotokiem.
– Przepraszam – zreflektowała się. – Czasem plotę trzy po trzy.
– Nie, nie o to chodzi. Nie wiem… może się mylę? Ma pani amerykański akcent.
Juliette jęknęła.
– To takie oczywiste?
– Nie. – Elise uśmiechnęła się i przeszła na angielski. – Bo widzi pani, ja też jestem Amerykanką.
– Ojej, coś podobnego! Właściwie, jeśli o tym pomyśleć, to całkiem prawdopodobne. – Juliette przeczytała w gazecie, że obecnie w Paryżu i okolicach mieszka ponad trzydzieści tysięcy Amerykanów. Dlatego tak ważne wydawało się sprowadzanie angielskich książek; Amerykanom i Brytyjczykom mieszkającym w zachodnich dzielnicach Paryża wygodniej było odwiedzić jej księgarnię niż wędrować do słynnej Shakespeare and Company przy rue de l’Odeon w pobliżu Ogrodu Luksemburskiego, do której było ponad godzinę drogi.
Wyszły z parku w pobliżu stadionu Rolanda Garrosa i pospieszyły dalej avenue Jean-Babtiste-Clément.
– Już prawie jesteśmy na miejscu! – oświadczyła pogodnie Juliette, pospieszając Claude’a. – La Librairie des Ręves, tuż za rogiem!
– La Librairie des Ręves? – powtórzyła Elise LeClair, ciężko dysząc.
– No, tak. Księgarnia marzeń. To był mój pomysł; zmieniliśmy jej nazwę rok po ślubie, bo prowadziliśmy takie życie, o jakim zawsze marzyliśmy. Wierzyłam, że książki są marzeniami zapisanymi na papierze, zabierają nas tam, gdzie chcielibyśmy być.
Skręcili w małą rue Goblet, a tam po lewej stronie ukazała się księgarnia.
– Oto jesteśmy! – Juliette wepchnęła wózek przez drzwi, przytrzymała je dla Claude’a, a potem dla pani LeClair, która niepewnie weszła do środka i zaczęła rozglądać się uważnie po wnętrzu.
Juliette była ciekawa, jak jej się tu podoba. Księgarnię wypełniał labirynt regałów, ale ona kochała ten wystrój; na półkach znajdowały się zarówno nowe, jak i używane książki, ponieważ ich wiek nie miał znaczenia, ważne, że opowiedziane w nich historie przemawiały do każdego w indywidualny sposób. Cóż, niektórzy być może uważali, że księgarnia jest zbyt zatłoczona lub chaotyczna. Juliette miała nadzieję, że pani LeClair nie należy do takich osób.
– Jestem zachwycona – powiedziała szeptem Elise, rozglądając się z nieskrywanym podziwem.
– Dziękuję. – Juliette poczuła, że ciężar spada jej z ramion. – Proszę usiąść. Zaraz wyślę męża po doktora Babina, a tymczasem Claude przyniesie pani szklankę wody.
Jej starszy syn natychmiast popędził na zaplecze, skąd drzwi prowadziły do prywatnego mieszkania. Sekundę później tymi samymi drzwiami wszedł Paul Foulon. Zerknął na gościa, a potem na Juliette.
– Co się stało, moja droga? – Podszedł do żony i obdarzył ją na powitanie całusem, dłuższym, niżby wymagały okoliczności. Cieszyło ją, że kiedy wracała, nawet po godzinie lub dwóch, zawsze witał ją uszczęśliwiony. Z każdym dniem coraz bardziej kochała jego, a on ją; czuła to w jego płonącym spojrzeniu, w sposobie, w jaki jej dotykał i ją całował.
– To moja nowa znajoma, pani LeClair – powiedziała Juliette, wskazując Elise, która wyglądała na zażenowaną. – Pomyślałam, że pójdziesz po doktora Babina, mój drogi. Właściwie pani LeClair nic nie dolega, tak sądzę, ale poczuła się trochę słabo i lepiej mieć się na baczności.
– Tak, oczywiście. Miło panią poznać, madame. Zaraz wracam. – Rzucił zaniepokojone spojrzenie Juliette, która na znak zachęty skinęła głową.
Pospiesznie wyszedł, akurat w momencie, gdy pojawił się Claude ze szklanką wody wypełnioną po brzegi. Ostrożnie podał ją Elise, wylewając kilka kropli na jej suknię, na co ona nie zwróciła uwagi.
– Merci beaucoup – podziękowała z uprzejmym uśmiechem, ale kilka sekund później kolejna fala bólu przeszyła jej ciało; odstawiła szklankę i zacisnęła zęby, odwracając wzrok.
Z narastającym niepokojem Juliette wyjęła Alphonse’a z wózka, pieszczotliwie zmierzwiła mu loki i poprosiła Claude’a, żeby zabrał braciszka do kącika zabaw. Claude wyszedł, ciągnąc Alphonse’a za rękę.
– To będzie pani pierwsze dziecko? – spytała Juliette.
Elise uśmiechnęła się niepewnie.
– Tak. Na pewno nic mu nie jest. Chyba mam po prostu wzdęcia.
Juliette pokiwała głową na to wyjaśnienie, chociaż obydwie wiedziały, że nie dostaje się wzdęć od siedzenia na ławce w parku.
– Myśli pani, że to chłopiec?
– Mój mąż jest tego pewien.
– A pani?
– Jeszcze nie wiem… – zawahała się. – Obawiam się, że córka go rozczaruje.
– Nonsens! – Juliette wyciągnęła rękę i ścisnęła zimną i drżącą dłoń pani LeClair. – Ojcowie natychmiast zakochują się w swoich małych dziewczynkach.
Na wspomnienie twarzy Paula, gdy po raz pierwszy zobaczył maleńką, spokojną buzię Antoinette, musiała powstrzymać łzy. Claude, ich pierworodny, zaraz po urodzeniu zaczął krzyczeć, natomiat Antoinette przypominała wystraszonego motylka, który nie był jeszcze gotowy porzucić swój kokon.
Elise LeClair powiodła wzrokiem po wnętrzu, a potem znów z poszarzałą twarzą pochyliła się i objęła brzuch.
– Nasilają się, prawda? – Juliette starała się, by jej głos brzmiał spokojnie; zerknęła w stronę okna, modląc się, by Paul szybko wrócił z lekarzem.
– Dam radę – wychrypiała Elise, starając się wyprostować.
– Oczywiście, oczywiście. Ale ma pani zostać matką i wkrótce się przekona, że matki potrzebują dużo wsparcia. – Juliette ujęła Elise za rękę. – Oczywiście macierzyństwo jest tego warte, ale może być trudne – dodała, spoglądając w kierunku kącika dziecięcego, gdzie chłopcy bawili się cicho z konspiracyjnie pochylonymi głowami. Wypowiedziała te słowa nie bez poczucia winy, ponieważ dzieci były wielkim błogosławieństwem i miała świadomość, że znalazła swoje miejsce na świecie, ale będąc matką, musiała z wielu rzeczy zrezygnować.
– To trudniejsze niż być żoną? – Elise LeClair uśmiechnęła się blado, a Juliette przełknęła gulę niepokoju.
Nie potrafiła sobie wyobrazić, że małżeństwo może być trudne, ale przecież rozumiała, że nie wszyscy mają tyle szczęścia co ona i Paul. Taka miłość zdarza się raz w życiu.
– Myślę, że miłość bywa trudna, ponieważ wymaga wyrzeczenia się części siebie, żeby uzyskać o wiele więcej – powiedziała z namysłem. – Ale uważam, że nawet kiedy coś oddajemy, rezultat jest tego wart, jeśli dajemy to komuś, kto równie gorąco odwzajemnia naszą miłość.
Te słowa miały być pocieszeniem, ale w Elise LeClair chyba wzbudziły niepokój, ponieważ szybko odwróciła wzrok.
Gdzie ona się znalazła? Ta księgarnia, La Librairie des Ręves, wydawała się miejscem z sennych marzeń, nazwa doskonale do niej pasowała. Wszędzie wznosiły się półki, chaotyczne i piękne, i już od progu Elise zauważyła kilka swoich ulubionych tytułów, w tym Dolę człowieczą André Malraux, którego Olivier znał osobiście z działalności w nieistniejącym już lewicowym Froncie Ludowym; nawet przedstawił ją pisarzowi. Była to jedna z kilku książek, której ocenę podzielała z Olivierem.
Elise kochała książki i dużo czytała, ponieważ lektura zawsze przenosiła ją do innego świata. Kiedy przestała? Chyba jakiś czas po ślubie, bo mąż chciał, by czytała te same książki co on, żeby mogli o nich dyskutować podczas długich zakrapianych winem kolacji z jego przyjaciółmi i ich żonami. Nie żeby tego nie chciała; pragnęła być częścią jego świata, pragnęła, by patrzył na nią tak, jak pan Foulon patrzy na swoją żonę. Rzecz w tym, że nie interesowały jej książki, które jej podsuwał, dzieła socjalistów takich jak Marks czy Cabet. Miała wrażenie, że to zadanie ją przerasta; nie tylko dlatego, że nie zgadzała się z poglądami autorów.
Na przyjęciach Olivier lubił przekonywać ludzi, że prawdziwa sztuka odzwierciedla trudy życia. Ale gdy patrzyła teraz na tę perfekcyjnie niedoskonałą księgarnię tchnącą tysiącem opowieści, na dwóch braci, którzy bawili się grzecznie pomiędzy regałami, i na Juliette, kobietę, która jej nie znała, ale zrezygnowała ze swojego spaceru, by o nią zadbać, zastanawiała się, zresztą nie po raz pierwszy, że może życie wcale nie musi być trudne, żeby było piękne.
Myśl ta rychło rozpłynęła się w kolejnej fali bólu. Elise chwyciła się za brzuch i księgarnia zawirowała jej przed oczami. Jedyne, co miało znaczenie, to dziecko, które może przyjść na świat o wiele za wcześnie.
Zanim wróciła jej ostrość widzenia, w drzwiach stanął pan Foulon, a za nim łysiejący mężczyzna w średnim wieku, w okularach. Wyglądało na to, że został oderwany od stołu; w lewym kąciku jego ust tkwił okruch bagietki, a z kołnierzyka ciągle zwisała serwetka.
– Pani LeClair, to jest doktor Babin. – Dokonując tej prezentacji, pan Foulon ciężko dyszał.
– Bonjour docteur. – A jeśli to nic takiego, jeśli bez powodu zakłóciła tej kobiecie spacer z dziećmi, a temu lekarzowi lunch? – Dziękuję, że pan przyszedł, ale to na pewno nic poważnego.
– Cieszę się, że pani jest tego pewna, madame LeClair. – Lekarz pochylił się nad nią z uprzejmym wyrazem twarzy. – Ale proszę pozwolić mnie to ocenić. W przeciwnym wypadku lata spędzone na studiach medycznych byłyby całkowitą stratą czasu. Teraz panią zbadam, dobrze?
Pan Foulon pomógł Elise wstać i, podtrzymując ją, poprowadził przez tylne drzwi do mieszkania, w którym na parterze znajdowała się kuchnia i mały salon oraz schody wiodące na górę.
– Reszta pokoi jest na piętrze – powiedział swobodnym tonem, pomagając jej przejść obok stosu klocków i królika z oderwanym uchem. – Ale, jak pani widzi, chłopcy przynoszą tutaj swoje zabawki. Proszę wybaczyć bałagan.
– Tu nie ma bałaganu – powiedziała Elise. – To piękny salon.
Pan Foulon usadowił Elise na małej kanapie.
– Nie jestem pewien, czy nazwałbym go pięknym, ale bardzo miło z pani strony. – Potem wycofał się, ustępując miejsca lekarzowi, który szedł za nimi. – Proszę dać mi znać, jeśli będzie pan czegoś potrzebował, doktorze.
– Oczywiście.
Lekarz przyklęknął przy niej, a pan Foulon wrócił do księgarni. Nawet przez bawełnianą sukienkę czuła ciepło jego rąk, gdy badał jej brzuch, naciskając najpierw nisko po prawej stronie, a potem po lewej.
– Kiedy miała pani ostatni skurcz?
Elise z trudem usiadła, opierając się na łokciach, serce jej waliło.
– Skurcze? Czy to już to…? Nie mogę teraz urodzić. Jest o wiele za wcześnie.
Lekarz wyglądał na spokojnego, co trochę ostudziło jej emocje.
– Podejrzewam, że to fałszywe skurcze, ale zaraz sprawdzimy. Kiedy się zaczęły?
– Jakąś godzinę temu. W parku.
– Ile ich było?
Zastanowiła się chwilę.
– Pięć, chyba tak. Mniej więcej co dziesięć minut.
– Nie częściej?
– Nie. Nie sądzę.
– Piła pani wystarczająco dużo wody? Czasem fałszywe skurcze są spowodowane odwodnieniem.
Właściwie nie mogła sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni się czegoś napiła, zanim kilka minut temu starszy syn pani Foulon przyniósł jej wodę. Już miała zamiar odpowiedzieć, kiedy nadeszła kolejna fala bólu. Lekarz musiał to poznać po wyrazie jej twarzy i nagle spiętym ciele, ponieważ natychmiast przyłożył ręce do jej brzucha. Gdy Elise walczyła z bolesnymi skurczami, doktor Bobin, zamknąwszy oczy, naciskał jej brzuch tu i tam. Kiedy ból ustąpił, uśmiechnął się lekko i skinął głową.
– Tak jak myślałem – powiedział, odsuwając się od niej. – Skurcze przepowiadające.
– Pardon?
– Dzisiaj nie dojdzie do porodu. – Ton jego głosu był stanowczy i krzepiący.
– Jest pan pewien? – Elise znów z trudem usiadła. Czy może odetchnąć z ulgą? Czy doktor Bobin nie zbagatelizował jej przypadłości?
– Tak, madame LeClair, to oznacza tylko, że pani ciało przygotowuje się do porodu. To jak trening kalisteniki przed wielkim wydarzeniem. – Zatarł ręce. – Proszę wypić kilka szklanek wody i trochę odpocząć, a potem może pani bezpiecznie wrócić do domu.
Chociaż Elise z trudem uwierzyła w takie proste wyjaśnienie, rzeczywiście poczuła się lepiej, gdy siedząc przy małym stoliku, wypiła szklankę wody, i znacznie lepiej, gdy wypiła drugą, podczas gdy pani Foulon krzątała się wokół niej.
– Bardzo przepraszam – powiedziała Juliette, znów napełniając szklankę Elise. – Sama dałaby sobie pani radę i może nie powinnam była interweniować.
– Cieszę się, że pani to zrobiła. – Elise mówiła szczerze. – Byłam przestraszona. Prawdę mówiąc, nadal jestem. Myśli pani, że doktor miał rację? Nie mam się czym martwić?
– Och, oczywiście. Powinnam zdawać sobie z tego sprawę… – Jakiś cień przemknął przez jej rysy, gdy się zawahała. – Wie pani, straciłam dziecko. Ja… ja czasami mam skłonność do przesadnej reakcji. Nie może sobie pani wyobrazić, co się czuje… Nikomu tego nie życzę.
– Co się czuje? – spytała cicho Elise, ale gdy nie otrzymała odpowiedzi od razu, zdała sobie sprawę, że jej pytanie było niestosowne. Jako artystka niekiedy dawała się ponieść emocjom, wręcz obsesyjnie skupiając się na uczuciach i tym, jak je odtworzyć w sztuce, i zapominała o dobrych manierach. – Och, przepraszam – dodała pospiesznie. – Jakże byłam nietaktowna!
– Nie, nie, w porządku. Nikt nigdy mnie o to nie spytał. – Pani Foulon podniosła wzrok i spojrzała na Elise wilgotnymi oczami. – W życiu nie czułam się tak bezradna. – Zawahała się i zerknęła na podłogę. – I ten ból… Czułam się jak stado ptaków, wielka chmara, które lecą, nie mając dokąd. – Znów podniosła wzrok. – Wielkie nieba, mówię jak wariatka, prawda?
Elise pomyślała o ptakach w parku, których ruchy usiłowała uchwycić na papierze. Z jakiegoś powodu słowa Juliette pobudziły jej szkice do życia, czego nie był w stanie zrobić jej ołówek.
– Wcale nie. Mówi pani jak ktoś, kto doznał ogromnej straty. – Poczuła, że coś się w niej poruszyło, zapragnęła wziąć do ręki dłuto, nadać formę symbolowi udręki. – Bardzo mi przykro, pani Foulon.
– Proszę mi mówić Juliette. – Kobieta otarła spływającą łzę.
– Jeśli ty będziesz do mnie mówić Elise.
Juliette się uśmiechnęła.
– Być może mogłabyś czasem mnie odwiedzić, Elise?
– Chętnie. Bardzo chętnie.
Juliette wezwała taksówkę. Pożegnawszy się z magiczną księgarnią będącą zarazem domem, Elise usiadła na tylnej kanapie czarnego citroëna, który powiózł ją trzypasmową avenue Mozart do jej mieszkania. Tę krótką trasę przebyła w milczeniu, obserwując przez okno dzikie i wolne ptaki szybujące po niebie. W głowie słyszała głos Juliette: „Czułam się jak stado ptaków, wielka chmara, które lecą, nie mając dokąd”.
Po chwili samochód zatrzymał się pod jej kamienicą. Elise wjechała klekoczącą windą na piąte piętro. Mieszkanie było puste, Olivier prawdopodobnie poszedł na jakieś spotkanie. Elise weszła do swojej pracowni – małego pomieszczenia bez okien, które kiedyś musiało pełnić funkcję składziku. Olivier na swoją pracownię wybrał sypialnię z oknami wychodzącymi na wschód, z których rozciągał się widok na prażone słońcem cynkowe dachy aż do place Rodin. Przedstawił rozsądne argumenty, wysyłając ją do pokoiku, którego wymiary pasowały raczej do garderoby. „Nie musisz mieć okien tak jak ja – powiedział. – Drewno jest drewnem w każdym świetle. A ja potrzebuję słońca, Elise, żeby dokładnie dobrać kolory”.
Oczywiście miał rację, ale czasem w tej przestrzeni, do której on nigdy nie zaglądał, czuła się bardzo osamotniona. A gdyby stąd nie wyszła, czyby jej szukał, czy po prostu uznał, że się zdematerializowała – że wchłonęły ją ściany?
Po raz pierwszy od jakiegoś czasu coś czuła, naprawdę czuła. Spotkanie z Juliette otworzyło w niej jakąś śluzę i teraz, gdy wyjęła kawał drewna lipowego wysoki jak stos książek w księgarni Juliette, poczuła osobliwy prąd w palcach. Głęboko odetchnęła i oparła się o kloc, chłonąc jego orzechowy, liściasty zapach, a potem bez zastanowienia wyciągnęła rękę po narzędzia starannie ułożone na blacie roboczym. Dłuta, żłobaki, noże i pilniki różnych rozmiarów i kształtów leżały w rzędach, trzonkami do ściany, jak w warsztatach dawnych stolarzy, żeby można od razu rozpoznać ostrza po ich kształtach.
Lewą dłonią objęła gładki trzonek dużego żłobaka, a prawą sięgnęła po drewniany młotek. Stojąc na lekko ugiętych nogach, żeby ustabilizować ciało, przyłożyła dłuto do drewna i uderzyła je młotkiem, najpierw raz, a potem drugi i trzeci, usuwając duże kawałki materiału i oczami duszy widząc kształt, jaki przybierze bryła.
Zanim zaczęła rzeźbić w drewnie, wyobrażała sobie, że podobnie jak praca w glinie, to przede wszystkim zajęcie dla rąk, dopóki nie nada się tworzywu właściwego kształtu. Tymczasem to zadanie wymagało pracy całego ciała i gdy wykrawała formę z bezkształtnej bryły, ramiona ją bolały, mięśnie pleców paliły z wysiłku. To przeżycie było jak katharsis, stawała się jednością ze swoim dziełem, czuła niezwykłe ożywienie, jakiego nie doznawała w codziennym życiu. Tu nie było żadnych zbędnych ruchów.
Gdy zorientowała się, że jest w ciąży, martwiła się, że powiększający się brzuch będzie przeszkadzał podczas rzeźbienia, ale nauczyła się tak pracować, by uniknąć problemów; zresztą jej brzuch nie miał nic wspólnego z siłą ramion i pleców. Myśl, że jest w stanie ożywić drewno, a zarazem własne ciało, była wielce krzepiąca. Co dziwne, im bardziej czuła się wyczerpana ciążą, tym bardziej miała wrażenie, że wysiłek związany z rzeźbieniem ją wzmacnia.
Od czasu do czasu przerywała, by poprawić pozycję albo chwycić dłuto innego kształtu. Powoli z drewna zaczęły się wyłaniać figurki maleńkich ptaszków. W końcu Elise odłożyła podbijak i pracowała tylko ostrymi narzędziami, przechodząc od jednego cięcia do drugiego. Ostrza bez wysiłku przesuwały się po jasnym drewnie, a cienkie jak papier poskręcane strużyny opadały na podłogę.
Straciła poczucie czasu. Gdzieś na zewnątrz słońce sunęło w kierunku horyzontu, ale ona w tym ciemnym pomieszczeniu bez widoku na świat nie zdawała sobie z tego sprawy. Najważniejsze, że po raz pierwszy od dłuższego czasu znów tworzyła. Czuła, że wzburzone emocje zaczynają w niej kipieć, wnikając w narzędzia, wcinając się w słoje, a gdy wreszcie skończyła i odsunęła się, by popatrzeć na swoje dzieło, poczuła, że z jej ramion spadł wielki ciężar.
Ptaki, dziesiątki ptaków z szeroko rozpostartymi skrzydłami i głowami uniesionymi ku niebu, wyciosanych z miękkiego lipowego drewna, zrywało się do lotu z bagnistego koryta rzeki. Ale jakieś niewidzialne siły łączyły je z podłożem i przytrzymywały w miejscu, a gdy ptaki zrozumiały, że na zawsze są przykute do ziemi, widać było smutek i szok w ich oczach. To smutek Juliette przepływał przez ręce rzeźbiarki – „stado ptaków, cała chmara…” – i Elise wiedziała, że po okresie długiej posuchy stworzyła coś wyjątkowego. Po raz pierwszy od dłuższego czasu nabrała nadziei, że wszystko może się jeszcze ułożyć.
Gdy weszła do salonu, wyczerpana, z obolałymi plecami i ramionami, ale jednocześnie spełniona, z ulicy dobiegły ją podniecone okrzyki – dźwięki, których nie słyszała w zamkniętym pomieszczeniu. Chociaż przez otwarte
podwójne okno nadal napływało balsamiczne powietrze, dębowy parkiet był zimny pod jej bosymi stopami. Zapadała już noc, a gdy dziecko poruszyło się w jej brzuchu, w Elise wstąpił niepokój. Spojrzała na ozdobny zegar stojący na marmurowym kominku. Minęła ósma, a Olivier jeszcze nie wrócił. Coś musiało się stać.
Elise podeszła do okna, otworzyła je szerzej i wyjrzała przez kutą żelazną barierkę balkonu. Na cichej zazwyczaj avenue Mozart tłoczyli się ludzie, niektórzy wymachiwali francuskimi flagami, inni głośno dyskutowali, a jeden mężczyzna, obejmując latarnię, pijackim głosem śpiewał Marsyliankę. Elise przyglądała się temu zamieszaniu ze ściśniętym żołądkiem. Nie było powodu przypuszczać, że sceny rozgrywające się na ulicy miały coś wspólnego z Olivierem i małym kręgiem artystów, którzy spotykali się w kawiarniach i dyskutowali o znienawidzonym rządzie Daladiera. Plotkowano o srogich karach dla agitatorów, a Olivier rzadko bywał powściągliwy w wyrażaniu swoich lewicowych sympatii. Czyżby dziś wieczorem policja przeprowadziła jakąś akcję zaplanowaną przez rząd?
Wreszcie usłyszała szczęk klucza w zamku i całe jej ciało rozluźniło się na widok wchodzącego Oliviera. Jego oczy jaśniały dziwnym blaskiem, ciemne włosy, zazwyczaj zaczesane do tyłu pomadą, miał rozczochrane, koszulę częściowo wyciągniętą ze spodni i rozdartą na rękawie; wyraz jego twarzy był dziki, malowała się na niej mieszanina strachu i rozradowania.
– Kochanie? – Elise podeszła do niego i przeraziła się na widok strużki krwi nad prawą brwią męża.
– Stało się, Elise. – Przestępując próg, Olivier potknął się, a potem mocno trzasnął drzwiami.
Dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że jest pijany.
– Olivier…? – Wyciągnęła rękę, chcąc go pocieszyć, ale on ze zniecierpliwieniem odsunął jej dłoń. Nie chciał pocieszenia; nie chciał jej.
– Wojna, Elise – powiedział, a w jego oczach widniał błysk czegoś niebezpiecznego. – Gdzie, na Boga, byłaś przez całe popołudnie? Chowałaś się pod kamieniem? Hitler najechał na Polskę. Zaczęła się wojna!
Dwa dni po inwazji Niemiec na Polskę Francja i Anglia wypowiedziały Niemcom wojnę. Chociaż na razie w stolicy Francji niewiele się zmieniło, Juliette czuła namacalne napięcie, jakąś zmianę w powietrzu, w reakcjach ludzi na ulicy, którzy mijali się ze spuszczonymi głowami. Tydzień później ona i Paul nadal chodzili jak we mgle, czekając, aż zdarzy się coś strasznego.
Do Europy znów przyszła wojna. Myśl o tym, co ich czeka, paraliżowała ją, ponieważ podczas wojny nikt nie jest bezpieczny. Wiedziała to z własnego doświadczenia; w 1918 roku miała zaledwie pięć lat, gdy jej matka otrzymała telegram z zawiadomieniem, że jej mąż zginął nad Marną i nie wróci do ich małego niebieskiego domku w Connecticut. Juliette obserwowała, jak matka mocuje się z życiem, a w końcu wychodzi drugi raz za mąż tylko dlatego, że potrzebowała kogoś, kto się nią zaopiekuje i zapewni jej córce dach nad głową.
Paul też znał wojnę; miał siedemnaście lat, kiedy wybuchła, a zaraz potem go zmobilizowano. Był na froncie przez kilka lat, dopóki w 1918 roku nie został ranny w nogę podczas eksplozji w okopie. Odesłano go do domu, ale nawet teraz nie chciał rozmawiać z Juliette o tym, co tam przeżył. „To zbyt bolesne – mawiał. – Nie chcę, żeby moje koszmary opanowały twoje sny. Mam szczęście, że wróciłem do domu”.
Przy Paulu Juliette znalazła rodzinę. Poczucie przynależności. Drugą połówkę swojej duszy. Nie wierzyła w takie rzeczy, dopóki go nie poznała; wielka miłość występowała w powieściach i teatrze, a nie w prawdziwym życiu. Na pewno jej matka i ojczym jej nie zaznali. Ale Paul był jak najbardziej prawdziwy i czuła, że z dnia na dzień kocha go coraz mocniej. Ciągle spodziewała się tej chwili, że jej szybko bijące serce się uspokoi, ustabilizuje w znajomym rytmie, ale gdy patrzyła na Paula szepczącego coś do Claude’a albo kołyszącego Alphonse’a do snu, albo gdy przyłapywała go, jak patrzy na nią z podziwem, albo gdy gładził jej ciężarny brzuch, myśląc, że ona śpi, puls zawsze jej przyspieszał, tak jak wtedy, gdy spotkali się po raz pierwszy.
Ciekawe, czy Elise LeClair czuła to samo. Juliette nie rozumiała, dlaczego stale myśli o tej kobiecie, gdy widmo nadciągającej wojny powinno zepchnąć wszystko na drugi plan.
– Czy we Francji będzie wojna? – spytał tego ranka Claude z oczami okrągłymi jak spodki. Paul i Juliette wymienili zaniepokojone spojrzenia, a potem Juliette odezwała się pogodnym głosem:
– Nie masz się czym martwić, kochanie! Jesteśmy całkowicie bezpieczni.
Claude się uspokoił, ale chwilę później, gdy przyłapała spojrzenie Paula, wyraz powątpiewania na jego twarzy odebrał jej oddech. Nic im nie grozi, prawda? W końcu walki toczyły się daleko na wschodzie. A granice Francji były ufortyfikowane, nie do przejścia.
Jedna z ich najlepszych klientek, Ruth Levy, wdowa mieszkająca kilka przecznic dalej, przyszła tego ranka wraz z dziećmi, Georges’em i Suzanne, i teraz nerwowo kręciła się między regałami, podczas gdy dzieci bawiły się z Claude’em i Alphonse’em. Ruth pochodziła z Niemiec, przybyła tu po Wielkiej Wojnie, by poślubić Francuza. Jej mąż zmarł kilka lat temu. Mówiła o zbliżającej się wojnie od pewnej listopadowej nocy zeszłego roku, gdy w całych Niemczech tłumy zachęcone przez partię nazistowską zaatakowały żydowskie domy, sklepy i synagogi. Nazywała to Kristallnacht. Noc kryształowa. „Hitler na coraz więcej sobie pozwala – mówiła drżącym głosem. – On się nie zatrzyma”.
Juliette wiedziała, że Ruth i jej dzieci byli Żydami. Tego ranka Ruth jej wyznała, że od wybuchu wojny nie może spać.
– Jeśli Niemcy zaatakują – powiedziała przyciszonym głosem, gdy weszła do księgarni – boję się, że dzieci i ja nie będziemy nigdzie bezpieczni.
Juliette próbowała dodać jej otuchy, ale Ruth pokręciła głową, zacisnęła usta i zajęła się przeglądaniem książek.
Żeby oderwać się od tych myśli, Juliette zaczęła porządkować półki w dziale dziecięcym, umieszczając książki w porządku alfabetycznym według autorów, gdy usłyszała cichy dzwonek przy frontowych drzwiach. Wstała i otrzepała kolana, czując ulgę, że może skupić uwagę na kolejnym kliencie.
– Już idę! – zawołała, wychodząc z kącika, gdzie znajdował się dział dziecięcy, do głównego pomieszczenia księgarni. Na widok gościa uśmiechnęła się szeroko. – Elise! Nie byłam pewna, czy tu wrócisz!
– Bardzo chciałam przyjść – wyznała tamta, ale jej uśmiech nie pokrył wyrazu niepokoju na twarzy. – Szczerze mówiąc, to tutaj po raz ostatni czułam się sobą.
Juliette uśmiechnęła się, próbując zrozumieć, jak to jest, gdy człowiek nie czuje się sobą. Kobiety pocałowały się w oba policzki.
– Martwiłam się o ciebie – powiedziała Juliette, cofając się o krok. – Jak się masz? Czy od tamtego dnia w parku przytrafiły ci się jakieś incydenty?
Elise położyła rękę na wydatnym brzuchu.
– Myślę, że dziecko ma się dobrze. Muszę ci podziękować za to, co dla mnie zrobiłaś. To naprawdę bardzo miłe z twojej strony, że…
– Nonsens – Juliette jej przerwała wesoło. – To minimum, co matka może zrobić dla drugiej. A dla mnie to szczęście, że mogłam poznać Amerykankę. – Cofnęła się w głąb księgarni i skinęła na Elise, by poszła za nią. – Chodź. Jedna z moich stałych klientek jest tutaj z dziećmi. Przedstawię cię.
Zastały Ruth patrzącą nieobecnym wzrokiem na przewodniki turystyczne.
– Ruth – odezwała się Juliette. Tamta odwróciła się, a wyraz jej twarzy świadczył, że myślami jest gdzieś daleko. – Poznaj moją nową amerykańską przyjaciółkę, panią LeClair. Elise, to jest pani Levy.
– Bonjour, madame Levy – powiedziała uprzejmie Elise.
– Bonjour. – Ruth skinęła głową do Elise, ale nadal wyglądała na zatopioną w swoim świecie.
Juliette delikatnie położyła rękę na jej ramieniu.
– Chodźmy zobaczyć, co czytają dzieci. Elise, poznasz Georges’a i Suzanne.
Obie kobiety poszły za Juliette do działu dziecięcego, gdzie Georges z emfazą czytał pozostałym dzieciom L’Oeuf magique, jedną z ulubionych książek z obrazkami Claude’a.
– On potrafi czytać? – zdumiała się Elise, a kiedy Ruth szczerze się uśmiechnęła, Juliette zrobiło się trochę lżej na sercu.
– Jest z siebie bardzo dumny. – Ruth nie odrywała oczu od syna. – Ja też jestem z niego dumna.
Kiedy Georges skończył czytać, triumfalnie zatrzasnął książkę. Trzy kobiety wybuchły spontanicznym aplauzem, a Georges roześmiał się i ramionami objął matkę w talii. Siostra poszła jego śladem, tak samo jak dwaj mali chłopcy Juliette.
Ta położyła dłonie na głowach synów.
– Alphonse, Claude, moi kochani, pamiętacie panią LeClair?
Alphonse przytaknął, a Claude tylko wpatrywał się w Elise.
– Dobrze się pani czuje, madame? – W oczach Claude’a widniał cień niepokoju.
– Tak – zapewniła. – Dziękuję, Claude, że byłeś taki miły. Woda, którą przyniosłeś, bardzo mi pomogła.
Zarumienił się.
– To dobrze – wymamrotał.
– Georges, Suzanne, to jest przyjaciółka pani Foulon, madame LeClair – powiedziała Ruth do dzieci, które z zaciekawieniem przyglądały się Elise. Suzanne nieśmiało pomachała ręką, a Georges patrzył na nią tak, jakby ją oceniał.
– Wygląda pani bardzo elegancko – stwierdził, co sprawiło, że Elise się roześmiała.
– Zapewniam cię, że wcale o to nie dbam. A przy okazji, bardzo dobrze czytasz bajki.
Puścił jej słowa mimo uszu.
– Pewnie mieszka pani we wspaniałym apartamencie? – spytał. – Wygląda pani tak, jakby mieszkała w wielkim mieszkaniu, z mnóstwem drogich naczyń i może nawet pokojówką…
– Georges! – zbeształa go Ruth. – To bardzo niegrzeczne pytanie!
– W porządku – odparła Elise, wciąż się śmiejąc. – Mam rzeczywiście duże mieszkanie, ale nieszczególnie wspaniałe i szczerze mówiąc, często tłukę te drogie naczynia, gdy je myję. To moje przekleństwo.
Georges popatrzył na nią podejrzliwie.
– Nie ma pani służącej, żeby dla pani zmywała?
– Georges! – zgromiła go znowu matka, a na jej policzki wystąpił rumieniec.
Elise zlekceważyła jej protest.
– Nie, nie mamy służby – potwierdziła. – A tak duże mieszkanie zajmujemy tylko dlatego, że obydwoje z mężem jesteśmy artystami. Mamy tam pracownie.
– Jest pani artystką? – wyszeptał Georges z szeroko otwartymi oczami. Juliette też patrzyła na Elise z zaskoczeniem. – Maluje pani?
– Mój mąż jest malarzem, a ja rzeźbię w drewnie.
– Powiedziała pani, że ma na nazwisko LeClair? – Wyraz twarzy Ruth się zmienił. – Czyżby była pani żoną Oliviera LeClaira?
Elise się zarumieniła, a jej uśmiech nieco zbladł.
– Tak. Słyszała pani o nim?
– Och, oczywiście. – Ruth wyraźnie była pod wrażeniem. – Mój mąż, który zmarł, gdy dzieci były małe, kolekcjonował sztukę. Olivier LeClair był jednym z jego ulubieńców. Byłby zachwycony, mogąc panią poznać.
– Bardzo mi przykro z powodu pani męża, madame Levy – powiedziała Elise.
– Dziękuję. Ale szczerze mówiąc, czasami myślę, że jeśli mieliśmy go stracić, dobrze, że to się stało, zanim świat pogrążył się w następnej wojnie. Walczył za Francję podczas Wielkiej Wojny i niedługo po ślubie dzielił się ze mną swoimi obawami. Uważał, że między naszymi krajami znów wybuchnie konflikt. Boję się, co teraz będzie, gdy do tego doszło.
Elise nie wiedziała, co odpowiedzieć.
– Proszę, Ruth, nie martw się na zapas – odezwała się w końcu Juliette. – Francja nie pójdzie drogą Niemiec. Tutaj jesteś bezpieczna.
– Na razie, Juliette. – Ruth nie spuszczała z niej wzroku. – Na razie. Niemcy przyjdą po nas wszystkich, niezależnie od tego, co się pisze w gazetach.
Tego wieczoru po zamknięciu księgarni Juliette stała przy kuchence, machinalnie mieszając zupę z porów. Nie mogła przestać myśleć o słowach pani Levy.
– Wyglądasz, jakbyś niosła na swoich barkach ciężar całego świata – powiedział Paul, wchodząc do kuchni z Alphonse’em na rękach i Claude’em idącym za nimi. Posadził młodszego synka na wysokim krzesełku, stanął za Juliette i kładąc ręce na ramionach żony, pomasował jej spięte mięśnie. Gdy musnął nosem jej ucho, przeszył ją rozkoszny dreszcz. – O co chodzi, kochana? Wszystko w porządku?
Juliette zerknęła na dzieci; Claude bazgrał patykowate figurki na kartce papieru i pokazywał swoje dzieła Alphonse’owi.
– Była tu dzisiaj Ruth Levy. Bardzo się martwi wojną.
Ręce Paula na jej karku znieruchomiały, przez kilka sekund milczał.
– Ja też.
Juliette się odwróciła i skrzyżowała spojrzenie z mężem. Jak zawsze, gdy był zdenerwowany, jego źrenice się rozszerzyły, brązowe oczy pociemniały i teraz były czarne jak noc.
– Nasza armia na pewno zatrzyma Niemców.
– A jeśli im się nie uda? My może ocalejemy. Ale pani Levy… – urwał ze smutkiem. – Nie wiem, Juliette. Nie wiem. Obawiam się, że jest w złym położeniu.
Później, gdy Paul i dzieci leżeli już w łóżkach, Juliette usiadła w kuchni z otwartą książką, wysłużonym egzemplarzem Po tej stronie raju Fitzgeralda. Zazwyczaj czytanie ją uspokajało, ale dziś wieczorem nie mogła się skupić. Słowa Ruth dźwięczały jej w głowie. „Niemcy przyjdą po nas wszystkich, niezależnie od tego, co się pisze w gazetach”. A jeśli miała rację? A jeśli ten spokój, ta normalność, stabilność, które uważali za pewnik, były jedynie ciszą przed burzą?
– Maman? – rozległ się cichy głosik Claude’a, a gdy Juliette się odwróciła, zobaczyła swojego starszego syna stojącego w drzwiach i opiekuńczym gestem ściskającego pod pachą zniszczonego, brązowego moherowego misia. – Dobrze się czujesz?
Odłożyła książkę, wstała, podeszła do Claude’a i uklękła, tak że patrzyli sobie w oczy.
– Mój kochany, dlaczego nie śpisz?
– Słyszałem, co mówiłaś. – Pociągnął nosem i wytarł go wierzchem ręki. – Maman, co się stało?
– Nic takiego, skarbie. – Wzięła go w ramiona, czując bicie jego serca przy swoim. – Nie masz się o co martwić. Wracaj do łóżka.
Przez kilka sekund pozwolił się przytulać, ale potem się odsunął.
– Maman, jestem już duży. Nie musisz mnie oszczędzać. Chodzi o panią Levy? Czy ona jest w niebezpieczeństwie?
Wydawało się, że Claude wszystko zauważa.
– Nie, nie. Nie teraz…
– Ale słyszałem twoją rozmowę z papą…
Juliette poczuła ukłucie winy. Dobrze wiedziała, że nie należy rozmawiać o niepokojących sprawach w obecności dzieci; Claude zawsze słuchał, nawet wtedy, gdy sprawiał wrażenie, że jest pochłonięty czymś innym. Wyrośnie na życzliwego, troskliwego mężczyznę, takiego jak Paul.
– Skarbie, teraz wszystko jest w porządku. Jesteśmy bezpieczni, wszyscy.
Czuła jego napięcie, a potem odprężenie, gdy wtulił się w jej ramię.
– Obiecujesz, mamo?
– Obiecuję. Wracajmy do łóżka, zgoda? – Gdy wzięła go na ręce i poczuła ciężar jego ciała, przeszył ją zimny dreszcz.
Usiadła obok syna na skraju łóżka i głaskała go po plecach, aż zasnął, ale w ciszy zakłócanej tylko jego głośnym oddechem oraz sennymi pomrukami Alphonse’a doznała osobliwego przeczucia, że stanie się coś strasznego. Ciarki przebiegły po jej skórze. Położyła rękę na brzuchu, próbując uspokoić dziecko, które teraz kopało, jakby chciało wydostać się na świat.
– Wszystko w porządku, kochana – wyszeptała w ciemność. – Będę cię chroniła.
Ale gdy jej słowa uleciały w przestrzeń, bezsilne w nocnej ciszy, zastanowiła się, czy naprawdę może cokolwiek obiecać, gdy napływały burzowe chmury, a przyszłość jawiła się jako wielka niewiadoma.
Od wybuchu wojny Olivier stał się nowym człowiekiem – oczy mu świeciły gorączkowym blaskiem, prawie nie sypiał, coraz rzadziej dzielił z Elise małżeńskie łóżko.
– Musisz być ostrożny – powiedziała pewnego wieczoru na początku października podczas kolacji, na której po raz pierwszy od tygodni raczył się pokazać.
Codziennie przygotowywała posiłek, mając nadzieję, że mąż z nią porozmawia, a on każdego wieczoru przychodził później, po północy, często mamrocząc coś o spotkaniach partii komunistycznej, w których w tajemnicy uczestniczył. Siedząc naprzeciwko niego nad pieczonym kurczakiem z zielonymi warzywami, czuła, jak Olivier wibruje, gotuje się ze złości.
– Ostrożny? – Podniósł na nią wzrok, oczy mu lśniły. Wymachiwał nożem, a potem nie odrywając od niej wzroku, odkroił soczystą nogę ptaka. – Ostrożny, Elise? Czy ty siebie słyszysz? – Spojrzał na parujące mięso, położył udko na swoim talerzu, a potem po chwili ukroił dla niej kawałek piersi. – Rząd Daladiera, tego starego drania, zaraz padnie. Nie widzisz tego? Zostaliśmy tylko my. Tylko tacy ludzie jak ja przeciwstawiają się temu, co nadchodzi! Chcesz, żebym był ostrożny i nie spełnił swojego obowiązku wobec Francji? Wobec ludzkości?
– Nie – powiedziała cicho, gdy pchnął talerz w jej kierunku, a sam energicznie przystąpił do jedzenia, nie trudząc się korzystaniem ze sztućców i obgryzając mięso z kości niczym jaskiniowiec. Wyglądał jak dzikus, włosy miał potargane, cały drżał, jakby usiłował wyskoczyć z własnej skóry. – Chciałabym, żebyś pamiętał, że będziesz ojcem. Że masz obowiązek nie tylko wobec Francji. Również wobec dziecka. I mnie.
Przerwał, udko kurczaka zawisło w powietrzu, gdy Olivier zerknął najpierw na brzuch Elise, a potem na jej twarz. Nie potrafiła odgadnąć jego myśli. Kiedy znów podniósł wzrok, wyraz jego oczu złagodniał.
– Wiem, Elise, wiem.
Czekała, aż powie coś więcej, ale wyglądało na to, że to już wszystko. W milczeniu spałaszował resztę udka, a potem sięgnął po drugie i też dokładnie je obgryzł. Elise bez apetytu zjadła kilka kęsów piersi, bo wiedziała, że musi nakarmić rozwijające się w niej dziecko. Pogładziła się po brzuchu, czując jednocześnie dziwną mieszaninę pustki i pełności.
Tego wieczoru Olivier skończył pracę wcześniej; gdy zniknął w pracowni, przypuszczała, że już go nie zobaczy, ale kiedy nerwowo wysprzątała kuchnię, a zegar wybił dziesiątą, pojawił się w drzwiach, rozsiewając wokół ostry zapach terpentyny, który przylgnął do niego jak zbroja.
– Skończyłem, Elise – powiedział z pojaśniałą twarzą, z jego oczu biła nadzieja. – Chodź, zobacz.
Odłożyła ścierkę i pospieszyła za nim jak cień. Tak, poszłaby za nim wszędzie. Czy była to oznaka jego siły, czy raczej jej słabości? Namiętna miłość do kogoś, kto jej do siebie nie dopuszczał? Wziął ją za rękę, uśmiechając się prawdziwym uśmiechem, bez grymasu cierpienia i fanatycznej pasji twórczej na twarzy. Otworzył drzwi do swojego studia.
W nozdrza uderzył ją gryzący zapach świeżej farby. Poczuła ostry skurcz żołądka – uboczny skutek ciąży, który tak ją wystraszył, gdy pojawił się po raz pierwszy. Z podziwem rozglądając się wokół, szybko zapomniała o bólu.
W rogach pokoju stały na sztalugach wielkie olejne obrazy. To, co Olivier namalował podczas ostatnich kilku dni, zapierało dech. Na płótnie w północnym kącie pracowni plątanina zerwanych łańcuchów wiła się na płonącym polu bitwy; w rogu widniała porzucona frygijska czapka koloru krwi; z fantazyjnie wygiętego czubka unosił się dym.
– Liberté – wymamrotała Elise, zwracając się ku następnemu obrazowi, który przedstawiał chyba to samo pole bitwy, a na nim symbolizującą rewolucję francuską uskrzydloną kobietę, powstającą z popiołów; z jej prawego oka spływa krwawa łza, gdy na próżno sięgała ręką po kamienną tabliczkę.
– Égalité – powiedziała Elise, przenosząc wzrok na obraz w południowym rogu pomieszczenia. Pośrodku płonącego pola widniała wiązka drzewc owiniętych w podarte niebiesko-biało-czerwone flagi, będące symbolem jedności narodu od czasu rewolucji francuskiej. Ale na obrazie Oliviera drzewca płonęły, a stojący wokół żołnierze dorzucali następne do tego stosu pogrzebowego, żeby podsycić płomienie.
– Fraternité – wyszeptała.
Ale to widok czwartego obrazu, w zachodnim kącie pokoju, prawie odebrał jej oddech. Przedstawiał kobietę w zaawansowanej ciąży, która stoi na środku pola bitwy i patrzy na wschód słońca; jedną rękę trzyma na zaokrąglonym brzuchu, a drugą przyciska do boku sierp. W oddali za polem bitwy ciągną się aż po kres pola uprawne. Z oczu kobiety spływają maleńkie czerwone łzy w kształcie gwiazd, które tworzą kałużę krwi pod jej stopami. Kobieta z udręką na twarzy patrzy w niebo na czarne chmury gromadzące się na wschodnim horyzoncie. Olivier nigdy nie namalował obrazu tak jawnie afirmującego komunizm – gwiazdy i sierp nie pozostawiały wątpliwości. Kompozycja była piękna, ale jeśli kiedykolwiek zostałaby wystawiona, oznaczałaby koniec kariery Oliviera, a być może również koniec jego życia.
– Nie możesz… – Tylko tyle Elise zdołała wykrztusić, odwracając się ku niemu z wilgotnymi oczami i sercem walącym ze wzruszenia, którego nie umiała ubrać w słowa.
– Dlaczego nie mogę? – spytał niskim głosem pełnym gniewu.
– Narazisz się na niebezpieczeństwo. – Znów patrzyła na namalowaną kobietę. – Nas narazisz na niebezpieczeństwo.
Olivier podszedł do niej i objął jej dłonie. Podążył za jej wzrokiem.
– To ty, wiesz. To ty byłaś inspiracją. Ty jesteś moją muzą.
Kobieta, oprócz wypukłego brzucha, wcale nie przypominała Elise. Może Olivier kłamał, żeby ją udobruchać? Elise chciała stać u boku męża, walczyć za Francję, walczyć o przyszłość, ale nie w ten sposób. To była droga, która ich zniszczy i skrzywdzi ich nienarodzone dziecko. Co je czeka w świecie, w którym jego rodzice zostaną uznani za zdrajców? Rozpacz, upokorzenie, a może i represje… Już huczało od plotek, że rząd Daladiera zakaże komunistycznej propagandy, a niewykluczone, że wprowadzi karę śmierci dla winnych jej szerzenia. Trzy pierwsze obrazy można interpretować jako patriotyczne, ale czwarty był zdecydowanie ukłonem w stronę Moskwy.
– Nie – powiedziała. – Nie, mój kochany, to nie mnie namalowałeś. Ja za wszelką cenę będę chroniła nasze dziecko.
– Nie rozumiesz, Elise? Właśnie to próbuję robić! – Odsunął się od niej, przeczesując dłońmi gęste włosy. Na jego twarzy malowało się rozczarowanie. – Według ciebie moje malarstwo powinno być sztuką dla sztuki, ale to, co maluję, siedzi we mnie, Elise. Wszystko. Do tego jestem powołany. To mój obowiązek.
– Ale ten obowiązek już oddalił cię od twoich kompanów – zauważyła. – Twoje oddanie partii i jej ideałom wykluczyło nas z kręgów, do których należeliśmy. Przypomnij sobie, co powiedział Picasso, gdy byliśmy tam ostatni raz!
Kiedy Elise przyjechała do Paryża, została przyjęta z otwartymi ramionami przez sławnego hiszpańskiego malarza w pracowni przy rue des Grands-Augustins. Olivier, co prawda, nie należał do ścisłego grona przyjaciół Picassa, ale był popularnym członkiem paryskiej bohemy. Elise marzyła, że pewnego dnia artyści, którzy zbierali się w salonie Picassa, dopuszczą również ją do swego kręgu, ale w tym środowisku kobiety poza kilkoma wyjątkami traktowano raczej przedmiotowo, nie doceniając ich twórczości. Raz wspomniała o tym Olivierowi, ale on tylko się najeżył, broniąc Picassa i stawiając za przykład szacunek, jakim wielki artysta darzy swoją partnerkę, fotografkę Dorę Maar. Jednak gdy relacja Oliviera z malarzem popsuła się z powodu rozbieżnych poglądów na kwestię społecznego przekazu sztuki, w końcu przyznał, że zrozumiał jej punkt widzenia.
Przez jego twarz przemknęła teraz złość.
– Oni wszyscy są komunistami, Elise, nawet jeśli nie potrafią się do tego przyznać.
– Czy ty w ogóle wiesz, o co walczysz, Olivierze? Czy ty rozumiesz ten ruch, za który, jak widzę, chcesz oddać życie?
Olivier jej nie słuchał.
– To André Gide ciągle szepcze Pablowi do ucha o cenzurze i braku wolności.
Gdy jeszcze raz omiotła wzrokiem obrazy, poczuła ruchy dziecka. Aż do tej pory Olivier nie afiszował się ze swoimi komunistycznymi poglądami, na partyjne zebrania uczęszczał w tajemnicy, a w swoich dziełach nie odwoływał się do komunistycznej symboliki. Teraz, gdy świat pogrążał się w wojnie, pokazanie takich obrazów naraziłoby ich na wielkie niebezpieczeństwo. Wyobraziła sobie Oliviera stojącego na szczycie góry z małą śnieżką w zaciśniętej dłoni. Jeśli pozwoli mu ją wypuścić, śniegowa kulka potoczy się w dół, powiększając się i nabierając rozpędu, aż zmiażdży i zniszczy wszystko na swojej drodze.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki