Paryska córka - Kristin Harmel - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Paryska córka ebook i audiobook

Harmel Kristin

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

65 osób interesuje się tą książką

Opis

Paryż, 1939 rok. Amerykańska rzeźbiarka Elise poślubia francuskiego malarza Oliviera. Latem na świat przychodzi ich córeczka, Mathilde. Elise zaprzyjaźnia się w Paryżu z Juliette, właścicielką księgarni i szczęśliwą matką trójki dzieci, w tym córeczki Lucie, rówieśnicy Mathilde.

Wybucha II wojna światowa. Elise musi opuścić Paryż i ukrywać się pod zmienionym nazwiskiem, więc zostawia Mathilde pod opieką swojej przyjaciółki. W 1943 roku na księgarnię Juliette spadają bomby. Cała jej rodzina ginie, z wyjątkiem jednej z dziewczynek. Załamana Juliette wyjeżdża do Ameryki.

Elise po powrocie do Paryża odkrywa, że dom jej przyjaciółki został zbombardowany. Chciałaby się dowiedzieć, jak wyglądały ostatnie chwile jej córeczki. Ale Juliette zniknęła bez śladu, zabierając ze sobą wszystkie odpowiedzi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 412

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 10 min

Lektor: Monika Węgiel-Jarocińska
Oceny
4,7 (126 ocen)
93
25
7
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malwi68

Nie oderwiesz się od lektury

"Paryska córka" Kristin Harmel to powieść, która głęboko mnie poruszyła. Paryż, rok 1939. Amerykańska rzeźbiarka Elise poślubia francuskiego malarza Oliviera. Latem na świat przychodzi ich córeczka, Mathilde. Elise zaprzyjaźnia się w Paryżu z Juliette, właścicielką księgarni i szczęśliwą matką trójki dzieci, w tym córeczki Lucie, rówieśnicy Mathilde. Gdy wybucha II wojna światowa, Elise musi opuścić Paryż i ukrywać się pod zmienionym nazwiskiem, więc zostawia Mathilde pod opieką swojej przyjaciółki. W 1943 roku na księgarnię Juliette spadają bomby. Cała jej rodzina ginie, z wyjątkiem jednej z dziewczynek. Załamana Juliette wyjeżdża do Ameryki. Elise po powrocie do Paryża odkrywa, że dom jej przyjaciółki został zbombardowany. Chciałaby się dowiedzieć, jak wyglądały ostatnie chwile jej córeczki. Ale Juliette zniknęła bez śladu, zabierając ze sobą wszystkie odpowiedzi. Książka Harmel to wzruszająca opowieść o stracie, przyjaźni i nadziei w czasach wojennej zawieruchy. Autorka oddaje at...
20
krysfil62

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna lektura. To pierwsza książka tej autorki, którą przeczytalam. Napewno sięgnę po kolejne ❤️❤️❤️❤️❤️
10
Kuroniowie

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała książka, aż ciężko się oderwać.
00
Gwiazda59

Nie oderwiesz się od lektury

Ksiazka przepiękna, chwytająca za serce. Lektorka bez najmniejszego zarzutu
00
EmmaKra13

Dobrze spędzony czas

Bardzo przewidywalna i przesłodzona, ale dobrze się czyta.
00

Popularność




Część I

Macie­rzyń­stwo: tu cała miłość zaczyna się i koń­czy.

Robert Brow­ning

Rozdział pierwszy

Wrze­sień 1939

Lato trwało na­dal, ale tego ranka powie­trze było już rześ­kie, jesień nie­ubła­ga­nie pukała do drzwi, gdy Elise LeC­lair szyb­kim kro­kiem zmie­rzała ku zachod­niej czę­ści Paryża. Kochała lato, chciała, by trwało wiecz­nie, ale ten rok był inny, ponie­waż za cztery mie­siące uro­dzi się dziecko i wszystko się zmieni. Musi, prawda? Deli­kat­nie obej­mu­jąc swój brzuch, wśli­zgnęła się w cie­ni­ste obję­cia Lasku Buloń­skiego.

Kasz­ta­nowce, dęby i cedry two­rzyły nad jej głową bal­da­chim, stop­niowo przy­sła­nia­jąc słońce, gdy szła naj­pierw jedną krętą ścieżką, a potem następną, zagłę­bia­jąc się w park. Nad Pary­żem wszę­dzie roz­cią­gało się takie samo niebo, ale tutaj Elise mogła być po pro­stu sobą, a nie kobietą zde­fi­nio­waną przez swoje sąsiedz­two, pozy­cję spo­łeczną i męża.

Kiedy przed czte­rema laty poślu­biła Oli­viera, nie zda­wała sobie sprawy, że im dłu­żej będzie trwała u jego boku, tym bar­dziej będzie nie­wi­dzialna. Poznali się w Nowym Jorku na początku 1935 roku. Była pod wra­że­niem jego talentu – ope­ro­wał pędz­lem z taką instynk­towną swo­bodą, o jakiej inni arty­ści mogli tylko marzyć. Miał dwa­dzie­ścia dzie­więć lat, ona dwa­dzie­ścia trzy, i wła­śnie po raz pierw­szy tra­fił na łamy gazet. „Art Digest” nazwał go „kolej­nym wiel­kim arty­stą z Europy”, „Col­lier’s” napi­sał, że „łączy w sobie talent Picassa z urodą Clarka Gable’a”, a „New York Times” okre­ślił go mia­nem „Moneta nowych cza­sów”, co nie do końca odpo­wia­dało praw­dzie, ponie­waż jego styl ani tro­chę nie przy­po­mi­nał fran­cu­skiego mistrza, ale i tak prze­kaz był jasny. Oli­vier sta­no­wił odkry­cie w świe­cie sztuki. Gdy więc skie­ro­wał na Elise spoj­rze­nie, nie mogła odwró­cić wzroku.

Ona też była artystką, a raczej pra­gnęła nią zostać. Lubiła ryso­wać i malo­wać, ale naj­bar­dziej kochała rzeźbę. Miała dzie­więt­na­ście lat, gdy zmarli jej rodzice, pozo­sta­wia­jąc ją roz­bitą i zagu­bioną, a Oli­vier był jak tra­twa ratun­kowa. To on zasu­ge­ro­wał, by się­gnęła po drewno zamiast gliny. Za pomocą młotka i dłuta może prze­pra­co­wać swój żal. Miał rację. Na jego oświad­czyny dwa mie­siące póź­niej zare­ago­wała wdzięcz­no­ścią i nie­do­wie­rza­niem. Oli­vier LeC­lair naprawdę chce ją poślu­bić?

Dopiero po latach zro­zu­miała, że mał­żeń­stwo powinno się opie­rać na part­ner­stwie, a nie na bez­kry­tycz­nym podzi­wie. Gdy stop­niowo pozna­wała Oli­viera – takiego, jakiego nie znał świat – męż­czy­znę, który chra­pał, nad­uży­wał whi­sky, a w napa­dzie szału potra­fił pociąć płótno, jeśli obraz, który nama­lo­wał, nie odzwier­cie­dlał tego, który powstał w jego wyobraźni – powoli zaczął się zsu­wać z pie­de­stału. O dziwo, poko­chała w nim mrok rów­nie mocno jak świa­tło, które cza­sem od niego biło, przy­ćmie­wa­jąc wszystko wokół.

Pro­blem pole­gał na tym, że Oli­vier nie szu­kał w niej part­nera. Łudziła się, że dostrzegł jej talent, arty­styczne oko. Z per­spek­tywy czasu oka­zało się jed­nak, że wystar­czał mu wykwa­li­fi­ko­wany ako­lita. Atmos­fera w ich mał­żeń­stwie sta­wała się coraz bar­dziej napięta; Oli­vier zaczął kry­ty­ko­wać jej rzeźby, na jego twa­rzy co rusz poja­wiały się nie­smak i jawna dez­apro­bata dla jej prac. A teraz, gdy nosiła jego dziecko, które zmie­niało jej figurę, Elise czuła się skrę­po­wana w swoim mał­żeń­stwie, stłam­szona, jakby w ich dużym miesz­ka­niu na pią­tym pię­trze w pary­skim seizieme arron­dis­se­ment bra­ko­wało tlenu.

Dla­tego czę­sto przy­cho­dziła do roz­le­głego parku na zachod­nich przed­mie­ściach Paryża. Tu, gdzie nikt nie wie­dział, że jest żoną Oli­viera LeC­la­ira, miała wra­że­nie, że sznu­rówki gor­setu stop­niowo się roz­luź­niają. Czuła mro­wie­nie w opusz­kach pal­ców znów goto­wych do rzeź­bie­nia. Nie­stety, gdy wra­cała do miesz­ka­nia, mro­wie­nie ustę­po­wało, wena twór­cza gasła.

A może dziecko…? Dziecko mogło wszystko zmie­nić. Ciąża nie była pla­no­wana, lecz Oli­vier przy­jął nowinę z nad­spo­dzie­wa­nym entu­zja­zmem. „Och, Elise, on będzie dosko­nały – stwier­dził, gdy mu ją prze­ka­zała, a w jego oczach zalśniły łzy. – Weź­mie po tobie i po mnie wszystko, co naj­lep­sze. Będzie kon­ty­nu­ował nasze dzie­dzic­two!”.

Ciężko usia­dła na ławce przy jed­nej ze ście­żek. Dzi­siaj stawy doku­czały jej moc­niej niż zwy­kle; dziecko się poru­szyło, znaj­do­wało się już nisko, uci­ska­jąc kości mied­nicy. Pochy­liła się, by wyjąć z torebki szki­cow­nik i ołó­wek Conté, a gdy się pro­sto­wała, poczuła w pra­wym boku poni­żej żeber ostre ukłu­cie, które jed­nak znik­nęło rów­nie szybko, jak się poja­wiło. Zaczerp­nęła oddech i zaczęła ryso­wać rudzika sie­dzą­cego na gałęzi i tak zaję­tego budo­wa­niem gniazda, że nie zwra­cał na nią uwagi.

Jej szkice – sama to widziała – były tro­chę sza­lone, ponie­waż nie sta­rała się dokład­nie odwzo­ro­wać obiektu, ale tylko uchwy­cić układ kątów, krzy­wizn, ruchu, tak by póź­niej móc w drew­nie odtwo­rzyć te kształty. Szybko szki­cu­jąc prawe skrzy­dło rudzika, już wyobra­żała sobie, jak cien­kie stru­żyny odry­wają się od drewna pod jej pal­cami. Ptak odwró­cił się, żeby uło­żyć jakąś gałązkę pod innym kątem, a dłoń Elise natych­miast odwzo­ro­wy­wała gwał­towne, ner­wowe ruchy jego głowy.

W miarę jak dzień się roz­ja­śniał, tra­ciła poczu­cie czasu. Zapa­mię­tale szki­co­wała dziób ptaka, jego bystre oczka, a gdy odfru­nął, co w końcu musiało nastą­pić, zna­la­zła kolejny model; prze­rzu­ciła kartkę szki­cow­nika i znów zma­gała się z deli­kat­nymi liniami skrzy­deł w cha­rak­te­ry­styczny spo­sób przy­wie­ra­ją­cych do żwa­wego ciała. Potem i ten rudzik wzbił się w powie­trze, ale zanim odfru­nął, zer­k­nął ku niej na poże­gna­nie. Ner­wowo spoj­rzała na kartkę, czy wystar­czy jej szki­ców do pracy.

Ale zamiast rysun­ków, które spo­dzie­wała się zoba­czyć, kartkę wypeł­niała bez­ładna gma­twa­nina fan­ta­zyj­nych linii i krzy­wizn. Przez sekundę patrzyła na nią z nie­do­wie­rza­niem, po czym z cichym okrzy­kiem fru­stra­cji wyrwała ją i zgnio­tła. Pochy­liła się do przodu i przy­ci­snęła czoło do zaci­śnię­tych w pięść dłoni. Jak to moż­liwe, że ostat­nio nic się jej nie udaje?

Wstała rap­tow­nie, puls walił jej w skro­niach. Nie, nie może cią­gle tego robić; cho­dzić na dłu­gie, bez­ce­lowe spa­cery i wra­cać do domu z plą­ta­niną myśli i pustymi rękami. Zro­biła krok i nagle ból w brzu­chu powró­cił, tym razem bar­dziej dotkliwy i na tyle ostry, że na chwilę stra­ciła oddech i potknęła się, zgięta wpół. Wycią­gnęła rękę, aby się przy­trzy­mać ławki, ale nie dosię­gnęła opar­cia, ręka zawi­sła w powie­trzu.

Elise osu­nęła się na kolana.

– Pro­szę pani? – Kobiecy głos docho­dził gdzieś z bli­ska, ale Elise led­wie go sły­szała z powodu dzwo­nie­nia w uszach.

– Dziecko… – wykrztu­siła, a kiedy kobieta sto­jąca obok niej ujęła ją pod łokieć i pomo­gła wstać, świat znów nabrał ostro­ści.

– Pro­szę pani…? Jak się pani czuje?

Elise zamru­gała kilka razy i zaże­no­wana sta­rała się uprzej­mie uśmiech­nąć.

– Och, dobrze, wszystko w porządku – odparła. – Tro­chę zakrę­ciło mi się w gło­wie.

Dopiero teraz sku­piła wzrok na nie­zna­jo­mej, która na­dal pod­trzy­my­wała jej ramię. Były w podob­nym wieku, twarz kobiety o drob­nych, ostrych rysach, jakie Oli­vier chęt­nie malo­wał, cho­ciaż ścią­gnięta nie­po­ko­jem, była piękna; małe usta wygięte w łuk, oczy nie­bie­sko­szare jak Sekwana przed burzą.

– Mamo? – Głos docho­dził zza nich, a gdy Elise się odwró­ciła, dostrze­gła małego, mniej wię­cej czte­ro­let­niego chłopca o kasz­ta­no­wych lokach, ubra­nego w nie­bie­skie szorty i wykroch­ma­loną baweł­nianą koszulę; zaci­skał dłoń na rączce wózka, w któ­rym sie­dział iden­tycz­nie ubrany mniej­szy chłop­czyk o takich samych kędzio­rach.

– O Boże! – wes­tchnęła Elise i cho­ciaż na­dal czuła się nie­pew­nie, odsu­nęła się o krok. – Wystra­szy­łam pani dzieci. Bar­dzo prze­pra­szam.

– Nie ma za co, naprawdę. – Nie­zna­joma uśmiech­nęła się prze­lot­nie, po czym zwró­ciła się do synów: – Wszystko w porządku, kochani.

– Kim jest ta pani? – spy­tał star­szy chło­piec, z obawą patrząc na Elise.

– Nazy­wam się LeC­lair – odpo­wie­działa Elise z uśmie­chem, który, miała nadzieję, uspo­koi chłopca. Potem spoj­rzała na jego matkę i dodała: – Elise LeC­lair. Naprawdę już dobrze się czuję.

– Juliette Foulon – przed­sta­wiła się kobieta, ale nie wyglą­dała na uspo­ko­joną. – Możemy pójść z panią, pani LeC­lair?

– Dokąd…?

– Do leka­rza, oczy­wi­ście.

– Och! – Oli­vier będzie się mar­twił, jeśli wkrótce nie wróci. Już zaba­wiła tu zbyt długo. – Bar­dzo miło z pani strony, ale nie, dzię­kuję. Muszę wra­cać do domu.

Pani Foulon cof­nęła się i dopiero wtedy Elise zauwa­żyła jej wypu­kły brzuch, tro­chę więk­szy niż jej wła­sny. Ona też spo­dzie­wała się dziecka.

– Po wizy­cie u leka­rza możemy wezwać tak­sówkę. Ale… – Jakiś prze­lotny błysk zalśnił w oczach kobiety. – Nie daro­wa­ła­bym sobie, gdyby coś się pani przy­tra­fiło. Kiedy dziecko się uro­dzi?

Elise się zawa­hała.

– Lekarz mówi, że w stycz­niu. A pani?

Oczy Juliette Foulon poja­śniały.

– Też w stycz­niu! Myślę, że tym razem to będzie dziew­czynka; czuję to. Kto wie, może nasze dzieci się zaprzy­jaź­nią? Chodźmy, mój sklep jest bli­sko parku. Może się pani oprzeć o wózek, jeśli potrze­buje pani pod­pory. – Odcią­gnęła ją od ławki, a Elise, ku swemu zasko­cze­niu, z ulgą przy­jęła, że ktoś ją pro­wa­dzi.

– Nie chcia­ła­bym spra­wiać kło­potu…

– Żaden kło­pot. Nale­gam. Chodź­cie, chłopcy! – Star­szy drep­tał za matką; młod­szy wykrę­cał szyję, by spoj­rzeć na Elise z wózka. – Zabie­ramy panią LeC­lair z nami do domu.

Rozdział drugi

Juliette zorien­to­wała się, jesz­cze zanim kobieta upa­dła, że dzieje się coś złego. Jej wła­sne ciąże nastę­po­wały jedna po dru­giej, w pew­nym sen­sie mogła więc ucho­dzić za eks­perta w tej dzie­dzi­nie. Claude, który miał teraz cztery lata, był jej pier­wo­rod­nym, nie­długo po nim uro­dziła się Anto­inette, która umarła zale­d­wie trzy­na­ście dni póź­niej i leżała pod war­stwą zim­nej ziemi na cmen­ta­rzu znaj­du­ją­cym się na połu­dnie od parku. Alphonse, dziś dwu­letni, był nie­spo­dzie­wa­nym pocie­sze­niem, a Juliette znów była w ciąży; wie­działa, że to będzie dziew­czynka, i napeł­niała ją prze­ra­że­niem myśl, że może ją stra­cić, tak jak stra­ciła Anto­inette. Nie znio­słaby znów takiego bólu, więc co wie­czór modliła się, by zie­jąca pustka w jej sercu pew­nego dnia się wypeł­niła.

Ta kobieta – Elise LeC­lair – przy­po­mi­nała jej pod­nie­co­nego źre­baka, ruchy miała ner­wowe, mię­śnie naprę­żone do biegu. Ale ponie­waż Juliette nabrała prak­tyki w nakła­nia­niu Claude’a i Alphonse’a do robie­nia tego, co chciała, nie­trudno jej było rado­śnie popy­chać kobietę w stronę ścieżki pro­wa­dzą­cej na połu­dniowy skraj parku, jed­no­cze­śnie nie prze­ry­wa­jąc papla­niny.

Zapew­nie­nie Juliette, że gdyby coś stało się pani LeC­lair, ona nie mogłaby z tym żyć, Elise praw­do­po­dob­nie potrak­to­wała jak puste słowa. Ale to była prawda. Jesz­cze zanim uro­dziła wła­sne, Juliette zawsze była wraż­liwa na los dzieci, oka­le­czo­nych pta­ków, bez­dom­nych kotów – wszyst­kich, któ­rym potrzebna była pomoc. Paul, jej mąż, mówił, że to jedna z tych cech, które w niej kocha. Poznali się pięć lat wcze­śniej wła­śnie tu, w Lasku Buloń­skim, gdy Juliette spę­dzała lato u swej grande-tante Marie, ciotki jej matki, która miesz­kała w szes­na­stce, na wschod­nim skraju parku. Spa­ce­ro­wała zacie­nioną alejką, gdy natra­fiła na ran­nego wró­belka. Pod­nio­sła go ze łzami w oczach, a gdy rozej­rzała się w poszu­ki­wa­niu pomocy, jej wzrok padł na wyso­kiego, bar­czy­stego męż­czy­znę idą­cego jej naprze­ciw. Miał pia­skowe włosy prze­ty­kane cęt­kami siwi­zny.

– Prze­pra­szam – powie­działa, sta­ra­jąc się, żeby jej fran­cu­ski zabrzmiał nie­na­gan­nie. Cho­ciaż jej rodzina miesz­kała od dwóch poko­leń w Sta­nach, jej zmarła kilka lat wcze­śniej matka nale­gała, żeby Juliette nauczyła się języka przod­ków. – Czy wie pan, gdzie mogę zna­leźć kogoś, kto pomoże mi ura­to­wać tego ptaszka?

Męż­czy­zna przy­sta­nął i przy­glą­dał się jej, a potem uśmiech­nął się uprzej­mie.

– Américaine?

Jej fran­cu­ski nie był jed­nak dosko­nały.

– Oui, mon­sieur. Jestem tu tylko z wizytą, ale ten biedny pta­szek…

– Pro­szę pójść ze mną – odpo­wie­dział po angiel­sku wolno, z namy­słem. – Zanie­siemy ptaszka do dok­tora Babina.

Dok­tor Babin, jak się oka­zało, nie był wete­ry­na­rzem, tylko leka­rzem inter­ni­stą i sta­łym klien­tem małej księ­garni, którą ten przy­stojny męż­czy­zna – przed­sta­wił się jako Paul Foulon – prze­jął rok temu po śmierci swo­ich rodzi­ców. Powie­działa mu, że jej rodzice rów­nież nie żyją, a on uśmiech­nął się do niej deli­kat­nie, zanim znów ode­zwał się po angiel­sku:

– Przy­kro mi. – I gestem wska­zu­jąc ich oboje, dodał: – Deux orphe­lins. – Dwie sie­roty. Po fran­cu­sku nie zabrzmiało to tak żało­śnie.

Gdy dwa mie­siące póź­niej grand-tante Marie zmarła na zapa­le­nie płuc, Paul, star­szy od Juliette o pięt­na­ście lat, zdą­żył już się jej oświad­czyć. Pod koniec 1934 roku wzięli ślub. Juliette zre­or­ga­ni­zo­wała księ­gar­nię tak, że znaj­do­wały się w niej zarówno fran­cu­skie książki, jak i kla­syka angiel­ska, co odpo­wia­dało miesz­kań­com Boulo­gne-Bil­lan­co­urt oraz rosną­cej spo­łecz­no­ści cudzo­ziem­ców w zachod­niej dziel­nicy Paryża.

Póź­niej dok­tor Babin przy­jął na świat jej dwóch chłop­ców: Claude’a w 1935 i Alphonse’a w 1937 roku, ale pomię­dzy ich naro­dzi­nami doszło do tra­ge­dii z Anto­inette, która nie­ba­wem po uro­dze­niu nagle we śnie prze­stała oddy­chać. Juliette ni­gdy sobie tego nie wyba­czyła, cho­ciaż dok­tor Babin zapew­niał, że to nie jej wina. „Cza­sem, madame Foulon, takie rze­czy się zda­rzają” – powie­dział, ale Juliette w to nie uwie­rzyła. Ona była matką Anto­inette i cał­ko­wi­cie zawio­dła.

Nie dopusz­czała więc myśli, że pozo­stawi cię­żarną kobietę samej sobie, gdy roz­wi­ja­ją­cemu się w niej dziecku zagraża nie­bez­pie­czeń­stwo. A jeśli coś się sta­nie? Być może Bóg wysta­wiał ją na próbę? Nie, tym razem nie zawie­dzie.

– Chodźmy – powie­działa, nieco zwal­nia­jąc, żeby pani LeC­lair, która na chwilę się zatrzy­mała i z głę­bo­kim wes­tchnie­niem zła­pała się znów za brzuch, mogła nadą­żyć. – Jeste­śmy pra­wie na miej­scu i zaraz wyślę mojego męża po dok­tora Babina. Pospiesz się, Claude!

Synek z nie­po­ko­jem pod­niósł na nią oczy – duże, szare oczy, dokład­nie takie same jak matki.

– Czy tej pani nic się nie sta­nie? – spy­tał gło­śnym szep­tem.

– Wszystko będzie dobrze, kocha­nie – zapew­niła Juliette rado­snym tonem, po czym zer­k­nęła nad jego głową na Elise. – Już docho­dzimy do sklepu.

– Do jakiego sklepu? – spy­tała pani LeC­lair, przy­trzy­mu­jąc się wózka, by łatwiej jej było iść.

– Do księ­garni.

Juliette celowo mówiła weso­łym gło­sem, ponie­waż uwa­żała, że oży­wiona papla­nina ma moc roz­pra­sza­nia obaw. Sto­so­wała tę metodę za każ­dym razem, gdy któ­ryś z chłop­ców przy­bie­gał do niej z otar­tym kola­nem albo sinia­kiem. Po pro­stu uda­wała, dopóki wszystko nie wró­ciło do normy.

– Nale­żała do rodzi­ców męża – cią­gnęła – a ja ciężko pra­co­wa­łam, by ją roz­krę­cić. Otwo­rzy­li­śmy nawet dział dzie­cięcy, ponie­waż dzieci muszą poko­chać słowo pisane, prawda? Jeśli daje się komuś książkę, daje mu się cały świat. Dzieci na to zasłu­gują, nie sądzi pani?

Elise wpa­try­wała się w swoją roz­mów­czy­nię, a Juliette prze­mknęło przez myśl, czy nie robi z sie­bie wariatki tym weso­łym sło­wo­to­kiem.

– Prze­pra­szam – zre­flek­to­wała się. – Cza­sem plotę trzy po trzy.

– Nie, nie o to cho­dzi. Nie wiem… może się mylę? Ma pani ame­ry­kań­ski akcent.

Juliette jęk­nęła.

– To takie oczy­wi­ste?

– Nie. – Elise uśmiech­nęła się i prze­szła na angiel­ski. – Bo widzi pani, ja też jestem Ame­ry­kanką.

– Ojej, coś podob­nego! Wła­ści­wie, jeśli o tym pomy­śleć, to cał­kiem praw­do­po­dobne. – Juliette prze­czy­tała w gaze­cie, że obec­nie w Paryżu i oko­li­cach mieszka ponad trzy­dzie­ści tysięcy Ame­ry­ka­nów. Dla­tego tak ważne wyda­wało się spro­wa­dza­nie angiel­skich ksią­żek; Ame­ry­ka­nom i Bry­tyj­czy­kom miesz­ka­ją­cym w zachod­nich dziel­ni­cach Paryża wygod­niej było odwie­dzić jej księ­gar­nię niż wędro­wać do słyn­nej Sha­ke­spe­are and Com­pany przy rue de l’Odeon w pobliżu Ogrodu Luk­sem­bur­skiego, do któ­rej było ponad godzinę drogi.

Wyszły z parku w pobliżu sta­dionu Rolanda Gar­rosa i pospie­szyły dalej ave­nue Jean-Bab­ti­ste-Clément.

– Już pra­wie jeste­śmy na miej­scu! – oświad­czyła pogod­nie Juliette, pospie­sza­jąc Claude’a. – La Libra­irie des Ręves, tuż za rogiem!

– La Libra­irie des Ręves? – powtó­rzyła Elise LeC­lair, ciężko dysząc.

– No, tak. Księ­gar­nia marzeń. To był mój pomysł; zmie­ni­li­śmy jej nazwę rok po ślu­bie, bo pro­wa­dzi­li­śmy takie życie, o jakim zawsze marzy­li­śmy. Wie­rzy­łam, że książki są marze­niami zapi­sa­nymi na papie­rze, zabie­rają nas tam, gdzie chcie­li­by­śmy być.

Skrę­cili w małą rue Goblet, a tam po lewej stro­nie uka­zała się księ­gar­nia.

– Oto jeste­śmy! – Juliette wepchnęła wózek przez drzwi, przy­trzy­mała je dla Claude’a, a potem dla pani LeC­lair, która nie­pew­nie weszła do środka i zaczęła roz­glą­dać się uważ­nie po wnę­trzu.

Juliette była cie­kawa, jak jej się tu podoba. Księ­gar­nię wypeł­niał labi­rynt rega­łów, ale ona kochała ten wystrój; na pół­kach znaj­do­wały się zarówno nowe, jak i uży­wane książki, ponie­waż ich wiek nie miał zna­cze­nia, ważne, że opo­wie­dziane w nich histo­rie prze­ma­wiały do każ­dego w indy­wi­du­alny spo­sób. Cóż, nie­któ­rzy być może uwa­żali, że księ­gar­nia jest zbyt zatło­czona lub cha­otyczna. Juliette miała nadzieję, że pani LeC­lair nie należy do takich osób.

– Jestem zachwy­cona – powie­działa szep­tem Elise, roz­glą­da­jąc się z nie­skry­wa­nym podzi­wem.

– Dzię­kuję. – Juliette poczuła, że cię­żar spada jej z ramion. – Pro­szę usiąść. Zaraz wyślę męża po dok­tora Babina, a tym­cza­sem Claude przy­nie­sie pani szklankę wody.

Jej star­szy syn natych­miast popę­dził na zaple­cze, skąd drzwi pro­wa­dziły do pry­wat­nego miesz­ka­nia. Sekundę póź­niej tymi samymi drzwiami wszedł Paul Foulon. Zer­k­nął na gościa, a potem na Juliette.

– Co się stało, moja droga? – Pod­szedł do żony i obda­rzył ją na powi­ta­nie cału­sem, dłuż­szym, niżby wyma­gały oko­licz­no­ści. Cie­szyło ją, że kiedy wra­cała, nawet po godzi­nie lub dwóch, zawsze witał ją uszczę­śli­wiony. Z każ­dym dniem coraz bar­dziej kochała jego, a on ją; czuła to w jego pło­ną­cym spoj­rze­niu, w spo­so­bie, w jaki jej doty­kał i ją cało­wał.

– To moja nowa zna­joma, pani LeC­lair – powie­działa Juliette, wska­zu­jąc Elise, która wyglą­dała na zaże­no­waną. – Pomy­śla­łam, że pój­dziesz po dok­tora Babina, mój drogi. Wła­ści­wie pani LeC­lair nic nie dolega, tak sądzę, ale poczuła się tro­chę słabo i lepiej mieć się na bacz­no­ści.

– Tak, oczy­wi­ście. Miło panią poznać, madame. Zaraz wra­cam. – Rzu­cił zanie­po­ko­jone spoj­rze­nie Juliette, która na znak zachęty ski­nęła głową.

Pospiesz­nie wyszedł, aku­rat w momen­cie, gdy poja­wił się Claude ze szklanką wody wypeł­nioną po brzegi. Ostroż­nie podał ją Elise, wyle­wa­jąc kilka kro­pli na jej suk­nię, na co ona nie zwró­ciła uwagi.

– Merci beau­coup – podzię­ko­wała z uprzej­mym uśmie­chem, ale kilka sekund póź­niej kolejna fala bólu prze­szyła jej ciało; odsta­wiła szklankę i zaci­snęła zęby, odwra­ca­jąc wzrok.

Z nara­sta­ją­cym nie­po­ko­jem Juliette wyjęła Alphonse’a z wózka, piesz­czo­tli­wie zmierz­wiła mu loki i popro­siła Claude’a, żeby zabrał bra­ciszka do kącika zabaw. Claude wyszedł, cią­gnąc Alphonse’a za rękę.

– To będzie pani pierw­sze dziecko? – spy­tała Juliette.

Elise uśmiech­nęła się nie­pew­nie.

– Tak. Na pewno nic mu nie jest. Chyba mam po pro­stu wzdę­cia.

Juliette poki­wała głową na to wyja­śnie­nie, cho­ciaż oby­dwie wie­działy, że nie dostaje się wzdęć od sie­dze­nia na ławce w parku.

– Myśli pani, że to chło­piec?

– Mój mąż jest tego pewien.

– A pani?

– Jesz­cze nie wiem… – zawa­hała się. – Oba­wiam się, że córka go roz­cza­ruje.

– Non­sens! – Juliette wycią­gnęła rękę i ści­snęła zimną i drżącą dłoń pani LeC­lair. – Ojco­wie natych­miast zako­chują się w swo­ich małych dziew­czyn­kach.

Na wspo­mnie­nie twa­rzy Paula, gdy po raz pierw­szy zoba­czył maleńką, spo­kojną buzię Anto­inette, musiała powstrzy­mać łzy. Claude, ich pier­wo­rodny, zaraz po uro­dze­niu zaczął krzy­czeć, nato­miat Anto­inette przy­po­mi­nała wystra­szo­nego motylka, który nie był jesz­cze gotowy porzu­cić swój kokon.

Elise LeC­lair powio­dła wzro­kiem po wnę­trzu, a potem znów z posza­rzałą twa­rzą pochy­liła się i objęła brzuch.

– Nasi­lają się, prawda? – Juliette sta­rała się, by jej głos brzmiał spo­koj­nie; zer­k­nęła w stronę okna, modląc się, by Paul szybko wró­cił z leka­rzem.

– Dam radę – wychry­piała Elise, sta­ra­jąc się wypro­sto­wać.

– Oczy­wi­ście, oczy­wi­ście. Ale ma pani zostać matką i wkrótce się prze­kona, że matki potrze­bują dużo wspar­cia. – Juliette ujęła Elise za rękę. – Oczy­wi­ście macie­rzyń­stwo jest tego warte, ale może być trudne – dodała, spo­glą­da­jąc w kie­runku kącika dzie­cię­cego, gdzie chłopcy bawili się cicho z kon­spi­ra­cyj­nie pochy­lo­nymi gło­wami. Wypo­wie­działa te słowa nie bez poczu­cia winy, ponie­waż dzieci były wiel­kim bło­go­sła­wień­stwem i miała świa­do­mość, że zna­la­zła swoje miej­sce na świe­cie, ale będąc matką, musiała z wielu rze­czy zre­zy­gno­wać.

– To trud­niej­sze niż być żoną? – Elise LeC­lair uśmiech­nęła się blado, a Juliette prze­łknęła gulę nie­po­koju.

Nie potra­fiła sobie wyobra­zić, że mał­żeń­stwo może być trudne, ale prze­cież rozu­miała, że nie wszy­scy mają tyle szczę­ścia co ona i Paul. Taka miłość zda­rza się raz w życiu.

– Myślę, że miłość bywa trudna, ponie­waż wymaga wyrze­cze­nia się czę­ści sie­bie, żeby uzy­skać o wiele wię­cej – powie­działa z namy­słem. – Ale uwa­żam, że nawet kiedy coś odda­jemy, rezul­tat jest tego wart, jeśli dajemy to komuś, kto rów­nie gorąco odwza­jem­nia naszą miłość.

Te słowa miały być pocie­sze­niem, ale w Elise LeC­lair chyba wzbu­dziły nie­po­kój, ponie­waż szybko odwró­ciła wzrok.

Rozdział trzeci

Gdzie ona się zna­la­zła? Ta księ­gar­nia, La Libra­irie des Ręves, wyda­wała się miej­scem z sen­nych marzeń, nazwa dosko­nale do niej paso­wała. Wszę­dzie wzno­siły się półki, cha­otyczne i piękne, i już od progu Elise zauwa­żyła kilka swo­ich ulu­bio­nych tytu­łów, w tym Dolę czło­wie­czą André Mal­raux, któ­rego Oli­vier znał oso­bi­ście z dzia­łal­no­ści w nie­ist­nie­ją­cym już lewi­co­wym Fron­cie Ludo­wym; nawet przed­sta­wił ją pisa­rzowi. Była to jedna z kilku ksią­żek, któ­rej ocenę podzie­lała z Oli­vierem.

Elise kochała książki i dużo czy­tała, ponie­waż lek­tura zawsze prze­no­siła ją do innego świata. Kiedy prze­stała? Chyba jakiś czas po ślu­bie, bo mąż chciał, by czy­tała te same książki co on, żeby mogli o nich dys­ku­to­wać pod­czas dłu­gich zakra­pia­nych winem kola­cji z jego przy­ja­ciółmi i ich żonami. Nie żeby tego nie chciała; pra­gnęła być czę­ścią jego świata, pra­gnęła, by patrzył na nią tak, jak pan Foulon patrzy na swoją żonę. Rzecz w tym, że nie inte­re­so­wały jej książki, które jej pod­su­wał, dzieła socja­li­stów takich jak Marks czy Cabet. Miała wra­że­nie, że to zada­nie ją prze­ra­sta; nie tylko dla­tego, że nie zga­dzała się z poglą­dami auto­rów.

Na przy­ję­ciach Oli­vier lubił prze­ko­ny­wać ludzi, że praw­dziwa sztuka odzwier­cie­dla trudy życia. Ale gdy patrzyła teraz na tę per­fek­cyj­nie nie­do­sko­nałą księ­gar­nię tchnącą tysią­cem opo­wie­ści, na dwóch braci, któ­rzy bawili się grzecz­nie pomię­dzy rega­łami, i na Juliette, kobietę, która jej nie znała, ale zre­zy­gno­wała ze swo­jego spa­ceru, by o nią zadbać, zasta­na­wiała się, zresztą nie po raz pierw­szy, że może życie wcale nie musi być trudne, żeby było piękne.

Myśl ta rychło roz­pły­nęła się w kolej­nej fali bólu. Elise chwy­ciła się za brzuch i księ­gar­nia zawi­ro­wała jej przed oczami. Jedyne, co miało zna­cze­nie, to dziecko, które może przyjść na świat o wiele za wcze­śnie.

Zanim wró­ciła jej ostrość widze­nia, w drzwiach sta­nął pan Foulon, a za nim łysie­jący męż­czy­zna w śred­nim wieku, w oku­la­rach. Wyglą­dało na to, że został ode­rwany od stołu; w lewym kąciku jego ust tkwił okruch bagietki, a z koł­nie­rzyka cią­gle zwi­sała ser­wetka.

– Pani LeC­lair, to jest dok­tor Babin. – Doko­nu­jąc tej pre­zen­ta­cji, pan Foulon ciężko dyszał.

– Bon­jour docteur. – A jeśli to nic takiego, jeśli bez powodu zakłó­ciła tej kobie­cie spa­cer z dziećmi, a temu leka­rzowi lunch? – Dzię­kuję, że pan przy­szedł, ale to na pewno nic poważ­nego.

– Cie­szę się, że pani jest tego pewna, madame LeC­lair. – Lekarz pochy­lił się nad nią z uprzej­mym wyra­zem twa­rzy. – Ale pro­szę pozwo­lić mnie to oce­nić. W prze­ciw­nym wypadku lata spę­dzone na stu­diach medycz­nych byłyby cał­ko­witą stratą czasu. Teraz panią zba­dam, dobrze?

Pan Foulon pomógł Elise wstać i, pod­trzy­mu­jąc ją, popro­wa­dził przez tylne drzwi do miesz­ka­nia, w któ­rym na par­te­rze znaj­do­wała się kuch­nia i mały salon oraz schody wio­dące na górę.

– Reszta pokoi jest na pię­trze – powie­dział swo­bod­nym tonem, poma­ga­jąc jej przejść obok stosu kloc­ków i kró­lika z ode­rwa­nym uchem. – Ale, jak pani widzi, chłopcy przy­no­szą tutaj swoje zabawki. Pro­szę wyba­czyć bała­gan.

– Tu nie ma bała­ganu – powie­działa Elise. – To piękny salon.

Pan Foulon usa­do­wił Elise na małej kana­pie.

– Nie jestem pewien, czy nazwał­bym go pięk­nym, ale bar­dzo miło z pani strony. – Potem wyco­fał się, ustę­pu­jąc miej­sca leka­rzowi, który szedł za nimi. – Pro­szę dać mi znać, jeśli będzie pan cze­goś potrze­bo­wał, dok­to­rze.

– Oczy­wi­ście.

Lekarz przy­klęk­nął przy niej, a pan Foulon wró­cił do księ­garni. Nawet przez baweł­nianą sukienkę czuła cie­pło jego rąk, gdy badał jej brzuch, naci­ska­jąc naj­pierw nisko po pra­wej stro­nie, a potem po lewej.

– Kiedy miała pani ostatni skurcz?

Elise z tru­dem usia­dła, opie­ra­jąc się na łok­ciach, serce jej waliło.

– Skur­cze? Czy to już to…? Nie mogę teraz uro­dzić. Jest o wiele za wcze­śnie.

Lekarz wyglą­dał na spo­koj­nego, co tro­chę ostu­dziło jej emo­cje.

– Podej­rze­wam, że to fał­szywe skur­cze, ale zaraz spraw­dzimy. Kiedy się zaczęły?

– Jakąś godzinę temu. W parku.

– Ile ich było?

Zasta­no­wiła się chwilę.

– Pięć, chyba tak. Mniej wię­cej co dzie­sięć minut.

– Nie czę­ściej?

– Nie. Nie sądzę.

– Piła pani wystar­cza­jąco dużo wody? Cza­sem fał­szywe skur­cze są spo­wo­do­wane odwod­nie­niem.

Wła­ści­wie nie mogła sobie przy­po­mnieć, kiedy po raz ostatni się cze­goś napiła, zanim kilka minut temu star­szy syn pani Foulon przy­niósł jej wodę. Już miała zamiar odpo­wie­dzieć, kiedy nade­szła kolejna fala bólu. Lekarz musiał to poznać po wyra­zie jej twa­rzy i nagle spię­tym ciele, ponie­waż natych­miast przy­ło­żył ręce do jej brzu­cha. Gdy Elise wal­czyła z bole­snymi skur­czami, dok­tor Bobin, zamknąw­szy oczy, naci­skał jej brzuch tu i tam. Kiedy ból ustą­pił, uśmiech­nął się lekko i ski­nął głową.

– Tak jak myśla­łem – powie­dział, odsu­wa­jąc się od niej. – Skur­cze prze­po­wia­da­jące.

– Par­don?

– Dzi­siaj nie doj­dzie do porodu. – Ton jego głosu był sta­now­czy i krze­piący.

– Jest pan pewien? – Elise znów z tru­dem usia­dła. Czy może ode­tchnąć z ulgą? Czy dok­tor Bobin nie zba­ga­te­li­zo­wał jej przy­pa­dło­ści?

– Tak, madame LeC­lair, to ozna­cza tylko, że pani ciało przy­go­to­wuje się do porodu. To jak tre­ning kali­ste­niki przed wiel­kim wyda­rze­niem. – Zatarł ręce. – Pro­szę wypić kilka szkla­nek wody i tro­chę odpo­cząć, a potem może pani bez­piecz­nie wró­cić do domu.

Cho­ciaż Elise z tru­dem uwie­rzyła w takie pro­ste wyja­śnie­nie, rze­czy­wi­ście poczuła się lepiej, gdy sie­dząc przy małym sto­liku, wypiła szklankę wody, i znacz­nie lepiej, gdy wypiła drugą, pod­czas gdy pani Foulon krzą­tała się wokół niej.

– Bar­dzo prze­pra­szam – powie­działa Juliette, znów napeł­nia­jąc szklankę Elise. – Sama dałaby sobie pani radę i może nie powin­nam była inter­we­nio­wać.

– Cie­szę się, że pani to zro­biła. – Elise mówiła szcze­rze. – Byłam prze­stra­szona. Prawdę mówiąc, na­dal jestem. Myśli pani, że dok­tor miał rację? Nie mam się czym mar­twić?

– Och, oczy­wi­ście. Powin­nam zda­wać sobie z tego sprawę… – Jakiś cień prze­mknął przez jej rysy, gdy się zawa­hała. – Wie pani, stra­ci­łam dziecko. Ja… ja cza­sami mam skłon­ność do prze­sad­nej reak­cji. Nie może sobie pani wyobra­zić, co się czuje… Nikomu tego nie życzę.

– Co się czuje? – spy­tała cicho Elise, ale gdy nie otrzy­mała odpo­wie­dzi od razu, zdała sobie sprawę, że jej pyta­nie było nie­sto­sowne. Jako artystka nie­kiedy dawała się ponieść emo­cjom, wręcz obse­syj­nie sku­pia­jąc się na uczu­ciach i tym, jak je odtwo­rzyć w sztuce, i zapo­mi­nała o dobrych manie­rach. – Och, prze­pra­szam – dodała pospiesz­nie. – Jakże byłam nie­tak­towna!

– Nie, nie, w porządku. Nikt ni­gdy mnie o to nie spy­tał. – Pani Foulon pod­nio­sła wzrok i spoj­rzała na Elise wil­got­nymi oczami. – W życiu nie czu­łam się tak bez­radna. – Zawa­hała się i zer­k­nęła na pod­łogę. – I ten ból… Czu­łam się jak stado pta­ków, wielka chmara, które lecą, nie mając dokąd. – Znów pod­nio­sła wzrok. – Wiel­kie nieba, mówię jak wariatka, prawda?

Elise pomy­ślała o pta­kach w parku, któ­rych ruchy usi­ło­wała uchwy­cić na papie­rze. Z jakie­goś powodu słowa Juliette pobu­dziły jej szkice do życia, czego nie był w sta­nie zro­bić jej ołó­wek.

– Wcale nie. Mówi pani jak ktoś, kto doznał ogrom­nej straty. – Poczuła, że coś się w niej poru­szyło, zapra­gnęła wziąć do ręki dłuto, nadać formę sym­bo­lowi udręki. – Bar­dzo mi przy­kro, pani Foulon.

– Pro­szę mi mówić Juliette. – Kobieta otarła spły­wa­jącą łzę.

– Jeśli ty będziesz do mnie mówić Elise.

Juliette się uśmiech­nęła.

– Być może mogła­byś cza­sem mnie odwie­dzić, Elise?

– Chęt­nie. Bar­dzo chęt­nie.

Juliette wezwała tak­sówkę. Poże­gnaw­szy się z magiczną księ­gar­nią będącą zara­zem domem, Elise usia­dła na tyl­nej kana­pie czar­nego citroëna, który powiózł ją trzy­pa­smową ave­nue Mozart do jej miesz­ka­nia. Tę krótką trasę prze­była w mil­cze­niu, obser­wu­jąc przez okno dzi­kie i wolne ptaki szy­bu­jące po nie­bie. W gło­wie sły­szała głos Juliette: „Czu­łam się jak stado pta­ków, wielka chmara, które lecą, nie mając dokąd”.

Po chwili samo­chód zatrzy­mał się pod jej kamie­nicą. Elise wje­chała kle­ko­czącą windą na piąte pię­tro. Miesz­ka­nie było puste, Oli­vier praw­do­po­dob­nie poszedł na jakieś spo­tka­nie. Elise weszła do swo­jej pra­cowni – małego pomiesz­cze­nia bez okien, które kie­dyś musiało peł­nić funk­cję skła­dziku. Oli­vier na swoją pra­cownię wybrał sypial­nię z oknami wycho­dzą­cymi na wschód, z któ­rych roz­cią­gał się widok na pra­żone słoń­cem cyn­kowe dachy aż do place Rodin. Przed­sta­wił roz­sądne argu­menty, wysy­ła­jąc ją do poko­iku, któ­rego wymiary paso­wały raczej do gar­de­roby. „Nie musisz mieć okien tak jak ja – powie­dział. – Drewno jest drew­nem w każ­dym świe­tle. A ja potrze­buję słońca, Elise, żeby dokład­nie dobrać kolory”.

Oczy­wi­ście miał rację, ale cza­sem w tej prze­strzeni, do któ­rej on ni­gdy nie zaglą­dał, czuła się bar­dzo osa­mot­niona. A gdyby stąd nie wyszła, czyby jej szu­kał, czy po pro­stu uznał, że się zde­ma­te­ria­li­zo­wała – że wchło­nęły ją ściany?

Po raz pierw­szy od jakie­goś czasu coś czuła, naprawdę czuła. Spo­tka­nie z Juliette otwo­rzyło w niej jakąś śluzę i teraz, gdy wyjęła kawał drewna lipo­wego wysoki jak stos ksią­żek w księ­garni Juliette, poczuła oso­bliwy prąd w pal­cach. Głę­boko ode­tchnęła i oparła się o kloc, chło­nąc jego orze­chowy, liścia­sty zapach, a potem bez zasta­no­wie­nia wycią­gnęła rękę po narzę­dzia sta­ran­nie uło­żone na bla­cie robo­czym. Dłuta, żło­baki, noże i pil­niki róż­nych roz­mia­rów i kształ­tów leżały w rzę­dach, trzon­kami do ściany, jak w warsz­ta­tach daw­nych sto­la­rzy, żeby można od razu roz­po­znać ostrza po ich kształ­tach.

Lewą dło­nią objęła gładki trzo­nek dużego żło­baka, a prawą się­gnęła po drew­niany mło­tek. Sto­jąc na lekko ugię­tych nogach, żeby usta­bi­li­zo­wać ciało, przy­ło­żyła dłuto do drewna i ude­rzyła je młot­kiem, naj­pierw raz, a potem drugi i trzeci, usu­wa­jąc duże kawałki mate­riału i oczami duszy widząc kształt, jaki przy­bie­rze bryła.

Zanim zaczęła rzeź­bić w drew­nie, wyobra­żała sobie, że podob­nie jak praca w gli­nie, to przede wszyst­kim zaję­cie dla rąk, dopóki nie nada się two­rzywu wła­ści­wego kształtu. Tym­cza­sem to zada­nie wyma­gało pracy całego ciała i gdy wykra­wała formę z bez­kształt­nej bryły, ramiona ją bolały, mię­śnie ple­ców paliły z wysiłku. To prze­ży­cie było jak kathar­sis, sta­wała się jed­no­ścią ze swoim dzie­łem, czuła nie­zwy­kłe oży­wie­nie, jakiego nie dozna­wała w codzien­nym życiu. Tu nie było żad­nych zbęd­nych ruchów.

Gdy zorien­to­wała się, że jest w ciąży, mar­twiła się, że powięk­sza­jący się brzuch będzie prze­szka­dzał pod­czas rzeź­bie­nia, ale nauczyła się tak pra­co­wać, by unik­nąć pro­ble­mów; zresztą jej brzuch nie miał nic wspól­nego z siłą ramion i ple­ców. Myśl, że jest w sta­nie oży­wić drewno, a zara­zem wła­sne ciało, była wielce krze­piąca. Co dziwne, im bar­dziej czuła się wyczer­pana ciążą, tym bar­dziej miała wra­że­nie, że wysi­łek zwią­zany z rzeź­bie­niem ją wzmac­nia.

Od czasu do czasu prze­ry­wała, by popra­wić pozy­cję albo chwy­cić dłuto innego kształtu. Powoli z drewna zaczęły się wyła­niać figurki maleń­kich ptasz­ków. W końcu Elise odło­żyła pod­bi­jak i pra­co­wała tylko ostrymi narzę­dziami, prze­cho­dząc od jed­nego cię­cia do dru­giego. Ostrza bez wysiłku prze­su­wały się po jasnym drew­nie, a cien­kie jak papier poskrę­cane stru­żyny opa­dały na pod­łogę.

Stra­ciła poczu­cie czasu. Gdzieś na zewnątrz słońce sunęło w kie­runku hory­zontu, ale ona w tym ciem­nym pomiesz­cze­niu bez widoku na świat nie zda­wała sobie z tego sprawy. Naj­waż­niej­sze, że po raz pierw­szy od dłuż­szego czasu znów two­rzyła. Czuła, że wzbu­rzone emo­cje zaczy­nają w niej kipieć, wni­ka­jąc w narzę­dzia, wci­na­jąc się w słoje, a gdy wresz­cie skoń­czyła i odsu­nęła się, by popa­trzeć na swoje dzieło, poczuła, że z jej ramion spadł wielki cię­żar.

Ptaki, dzie­siątki pta­ków z sze­roko roz­po­star­tymi skrzy­dłami i gło­wami unie­sio­nymi ku niebu, wycio­sa­nych z mięk­kiego lipo­wego drewna, zry­wało się do lotu z bagni­stego koryta rzeki. Ale jakieś nie­wi­dzialne siły łączyły je z pod­ło­żem i przy­trzy­my­wały w miej­scu, a gdy ptaki zro­zu­miały, że na zawsze są przy­kute do ziemi, widać było smu­tek i szok w ich oczach. To smu­tek Juliette prze­pły­wał przez ręce rzeź­biarki – „stado pta­ków, cała chmara…” – i Elise wie­działa, że po okre­sie dłu­giej posu­chy stwo­rzyła coś wyjąt­ko­wego. Po raz pierw­szy od dłuż­szego czasu nabrała nadziei, że wszystko może się jesz­cze uło­żyć.

Gdy weszła do salonu, wyczer­pana, z obo­la­łymi ple­cami i ramio­nami, ale jed­no­cze­śnie speł­niona, z ulicy dobie­gły ją pod­nie­cone okrzyki – dźwięki, któ­rych nie sły­szała w zamknię­tym pomiesz­cze­niu. Cho­ciaż przez otwarte

podwójne okno na­dal napły­wało bal­sa­miczne powie­trze, dębowy par­kiet był zimny pod jej bosymi sto­pami. Zapa­dała już noc, a gdy dziecko poru­szyło się w jej brzu­chu, w Elise wstą­pił nie­po­kój. Spoj­rzała na ozdobny zegar sto­jący na mar­mu­ro­wym kominku. Minęła ósma, a Oli­vier jesz­cze nie wró­cił. Coś musiało się stać.

Elise pode­szła do okna, otwo­rzyła je sze­rzej i wyj­rzała przez kutą żela­zną barierkę bal­konu. Na cichej zazwy­czaj ave­nue Mozart tło­czyli się ludzie, nie­któ­rzy wyma­chi­wali fran­cu­skimi fla­gami, inni gło­śno dys­ku­to­wali, a jeden męż­czy­zna, obej­mu­jąc latar­nię, pijac­kim gło­sem śpie­wał Mar­sy­liankę. Elise przy­glą­dała się temu zamie­sza­niu ze ści­śnię­tym żołąd­kiem. Nie było powodu przy­pusz­czać, że sceny roz­gry­wa­jące się na ulicy miały coś wspól­nego z Oli­vie­rem i małym krę­giem arty­stów, któ­rzy spo­ty­kali się w kawiar­niach i dys­ku­to­wali o znie­na­wi­dzo­nym rzą­dzie Dala­diera. Plot­ko­wano o sro­gich karach dla agi­ta­to­rów, a Oli­vier rzadko bywał powścią­gliwy w wyra­ża­niu swo­ich lewi­co­wych sym­pa­tii. Czyżby dziś wie­czo­rem poli­cja prze­pro­wa­dziła jakąś akcję zapla­no­waną przez rząd?

Wresz­cie usły­szała szczęk klu­cza w zamku i całe jej ciało roz­luź­niło się na widok wcho­dzą­cego Oli­viera. Jego oczy jaśniały dziw­nym bla­skiem, ciemne włosy, zazwy­czaj zacze­sane do tyłu pomadą, miał roz­czo­chrane, koszulę czę­ściowo wycią­gniętą ze spodni i roz­dartą na ręka­wie; wyraz jego twa­rzy był dziki, malo­wała się na niej mie­sza­nina stra­chu i roz­ra­do­wa­nia.

– Kocha­nie? – Elise pode­szła do niego i prze­ra­ziła się na widok strużki krwi nad prawą brwią męża.

– Stało się, Elise. – Prze­stę­pu­jąc próg, Oli­vier potknął się, a potem mocno trza­snął drzwiami.

Dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że jest pijany.

– Oli­vier…? – Wycią­gnęła rękę, chcąc go pocie­szyć, ale on ze znie­cier­pli­wie­niem odsu­nął jej dłoń. Nie chciał pocie­sze­nia; nie chciał jej.

– Wojna, Elise – powie­dział, a w jego oczach wid­niał błysk cze­goś nie­bez­piecz­nego. – Gdzie, na Boga, byłaś przez całe popo­łu­dnie? Cho­wa­łaś się pod kamie­niem? Hitler naje­chał na Pol­skę. Zaczęła się wojna!

Rozdział czwarty

Dwa dni po inwa­zji Nie­miec na Pol­skę Fran­cja i Anglia wypo­wie­działy Niem­com wojnę. Cho­ciaż na razie w sto­licy Fran­cji nie­wiele się zmie­niło, Juliette czuła nama­calne napię­cie, jakąś zmianę w powie­trzu, w reak­cjach ludzi na ulicy, któ­rzy mijali się ze spusz­czo­nymi gło­wami. Tydzień póź­niej ona i Paul na­dal cho­dzili jak we mgle, cze­ka­jąc, aż zda­rzy się coś strasz­nego.

Do Europy znów przy­szła wojna. Myśl o tym, co ich czeka, para­li­żo­wała ją, ponie­waż pod­czas wojny nikt nie jest bez­pieczny. Wie­działa to z wła­snego doświad­cze­nia; w 1918 roku miała zale­d­wie pięć lat, gdy jej matka otrzy­mała tele­gram z zawia­do­mie­niem, że jej mąż zgi­nął nad Marną i nie wróci do ich małego nie­bie­skiego domku w Con­nec­ti­cut. Juliette obser­wo­wała, jak matka mocuje się z życiem, a w końcu wycho­dzi drugi raz za mąż tylko dla­tego, że potrze­bo­wała kogoś, kto się nią zaopie­kuje i zapewni jej córce dach nad głową.

Paul też znał wojnę; miał sie­dem­na­ście lat, kiedy wybu­chła, a zaraz potem go zmo­bi­li­zo­wano. Był na fron­cie przez kilka lat, dopóki w 1918 roku nie został ranny w nogę pod­czas eks­plo­zji w oko­pie. Ode­słano go do domu, ale nawet teraz nie chciał roz­ma­wiać z Juliette o tym, co tam prze­żył. „To zbyt bole­sne – mawiał. – Nie chcę, żeby moje kosz­mary opa­no­wały twoje sny. Mam szczę­ście, że wró­ci­łem do domu”.

Przy Paulu Juliette zna­la­zła rodzinę. Poczu­cie przy­na­leż­no­ści. Drugą połówkę swo­jej duszy. Nie wie­rzyła w takie rze­czy, dopóki go nie poznała; wielka miłość wystę­po­wała w powie­ściach i teatrze, a nie w praw­dzi­wym życiu. Na pewno jej matka i ojczym jej nie zaznali. Ale Paul był jak naj­bar­dziej praw­dziwy i czuła, że z dnia na dzień kocha go coraz moc­niej. Cią­gle spo­dzie­wała się tej chwili, że jej szybko bijące serce się uspo­koi, usta­bi­li­zuje w zna­jo­mym ryt­mie, ale gdy patrzyła na Paula szep­czą­cego coś do Claude’a albo koły­szą­cego Alphonse’a do snu, albo gdy przy­ła­py­wała go, jak patrzy na nią z podzi­wem, albo gdy gła­dził jej cię­żarny brzuch, myśląc, że ona śpi, puls zawsze jej przy­spie­szał, tak jak wtedy, gdy spo­tkali się po raz pierw­szy.

Cie­kawe, czy Elise LeC­lair czuła to samo. Juliette nie rozu­miała, dla­czego stale myśli o tej kobie­cie, gdy widmo nad­cią­ga­ją­cej wojny powinno zepchnąć wszystko na drugi plan.

– Czy we Fran­cji będzie wojna? – spy­tał tego ranka Claude z oczami okrą­głymi jak spodki. Paul i Juliette wymie­nili zanie­po­ko­jone spoj­rze­nia, a potem Juliette ode­zwała się pogod­nym gło­sem:

– Nie masz się czym mar­twić, kocha­nie! Jeste­śmy cał­ko­wi­cie bez­pieczni.

Claude się uspo­koił, ale chwilę póź­niej, gdy przy­ła­pała spoj­rze­nie Paula, wyraz powąt­pie­wa­nia na jego twa­rzy ode­brał jej oddech. Nic im nie grozi, prawda? W końcu walki toczyły się daleko na wscho­dzie. A gra­nice Fran­cji były ufor­ty­fi­ko­wane, nie do przej­ścia.

Jedna z ich naj­lep­szych klien­tek, Ruth Levy, wdowa miesz­ka­jąca kilka prze­cznic dalej, przy­szła tego ranka wraz z dziećmi, Geo­r­ges’em i Suzanne, i teraz ner­wowo krę­ciła się mię­dzy rega­łami, pod­czas gdy dzieci bawiły się z Claude’em i Alphonse’em. Ruth pocho­dziła z Nie­miec, przy­była tu po Wiel­kiej Woj­nie, by poślu­bić Fran­cuza. Jej mąż zmarł kilka lat temu. Mówiła o zbli­ża­ją­cej się woj­nie od pew­nej listo­pa­do­wej nocy zeszłego roku, gdy w całych Niem­czech tłumy zachę­cone przez par­tię nazi­stow­ską zaata­ko­wały żydow­skie domy, sklepy i syna­gogi. Nazy­wała to Kri­stal­l­nacht. Noc krysz­ta­łowa. „Hitler na coraz wię­cej sobie pozwala – mówiła drżą­cym gło­sem. – On się nie zatrzyma”.

Juliette wie­działa, że Ruth i jej dzieci byli Żydami. Tego ranka Ruth jej wyznała, że od wybu­chu wojny nie może spać.

– Jeśli Niemcy zaata­kują – powie­działa przy­ci­szo­nym gło­sem, gdy weszła do księ­garni – boję się, że dzieci i ja nie będziemy ni­gdzie bez­pieczni.

Juliette pró­bo­wała dodać jej otu­chy, ale Ruth pokrę­ciła głową, zaci­snęła usta i zajęła się prze­glą­da­niem ksią­żek.

Żeby ode­rwać się od tych myśli, Juliette zaczęła porząd­ko­wać półki w dziale dzie­cię­cym, umiesz­cza­jąc książki w porządku alfa­be­tycz­nym według auto­rów, gdy usły­szała cichy dzwo­nek przy fron­to­wych drzwiach. Wstała i otrze­pała kolana, czu­jąc ulgę, że może sku­pić uwagę na kolej­nym klien­cie.

– Już idę! – zawo­łała, wycho­dząc z kącika, gdzie znaj­do­wał się dział dzie­cięcy, do głów­nego pomiesz­cze­nia księ­garni. Na widok gościa uśmiech­nęła się sze­roko. – Elise! Nie byłam pewna, czy tu wró­cisz!

– Bar­dzo chcia­łam przyjść – wyznała tamta, ale jej uśmiech nie pokrył wyrazu nie­po­koju na twa­rzy. – Szcze­rze mówiąc, to tutaj po raz ostatni czu­łam się sobą.

Juliette uśmiech­nęła się, pró­bu­jąc zro­zu­mieć, jak to jest, gdy czło­wiek nie czuje się sobą. Kobiety poca­ło­wały się w oba policzki.

– Mar­twi­łam się o cie­bie – powie­działa Juliette, cofa­jąc się o krok. – Jak się masz? Czy od tam­tego dnia w parku przy­tra­fiły ci się jakieś incy­denty?

Elise poło­żyła rękę na wydat­nym brzu­chu.

– Myślę, że dziecko ma się dobrze. Muszę ci podzię­ko­wać za to, co dla mnie zro­bi­łaś. To naprawdę bar­dzo miłe z two­jej strony, że…

– Non­sens – Juliette jej prze­rwała wesoło. – To mini­mum, co matka może zro­bić dla dru­giej. A dla mnie to szczę­ście, że mogłam poznać Ame­ry­kankę. – Cof­nęła się w głąb księ­garni i ski­nęła na Elise, by poszła za nią. – Chodź. Jedna z moich sta­łych klien­tek jest tutaj z dziećmi. Przed­sta­wię cię.

Zastały Ruth patrzącą nie­obec­nym wzro­kiem na prze­wod­niki tury­styczne.

– Ruth – ode­zwała się Juliette. Tamta odwró­ciła się, a wyraz jej twa­rzy świad­czył, że myślami jest gdzieś daleko. – Poznaj moją nową ame­ry­kań­ską przy­ja­ciółkę, panią LeC­lair. Elise, to jest pani Levy.

– Bon­jour, madame Levy – powie­działa uprzej­mie Elise.

– Bon­jour. – Ruth ski­nęła głową do Elise, ale na­dal wyglą­dała na zato­pioną w swoim świe­cie.

Juliette deli­kat­nie poło­żyła rękę na jej ramie­niu.

– Chodźmy zoba­czyć, co czy­tają dzieci. Elise, poznasz Geo­r­ges’a i Suzanne.

Obie kobiety poszły za Juliette do działu dzie­cię­cego, gdzie Geo­r­ges z emfazą czy­tał pozo­sta­łym dzie­ciom L’Oeuf magi­que, jedną z ulu­bio­nych ksią­żek z obraz­kami Claude’a.

– On potrafi czy­tać? – zdu­miała się Elise, a kiedy Ruth szcze­rze się uśmiech­nęła, Juliette zro­biło się tro­chę lżej na sercu.

– Jest z sie­bie bar­dzo dumny. – Ruth nie odry­wała oczu od syna. – Ja też jestem z niego dumna.

Kiedy Geo­r­ges skoń­czył czy­tać, trium­fal­nie zatrza­snął książkę. Trzy kobiety wybu­chły spon­ta­nicz­nym aplau­zem, a Geo­r­ges roze­śmiał się i ramio­nami objął matkę w talii. Sio­stra poszła jego śla­dem, tak samo jak dwaj mali chłopcy Juliette.

Ta poło­żyła dło­nie na gło­wach synów.

– Alphonse, Claude, moi kochani, pamię­ta­cie panią LeC­lair?

Alphonse przy­tak­nął, a Claude tylko wpa­try­wał się w Elise.

– Dobrze się pani czuje, madame? – W oczach Claude’a wid­niał cień nie­po­koju.

– Tak – zapew­niła. – Dzię­kuję, Claude, że byłeś taki miły. Woda, którą przy­nio­słeś, bar­dzo mi pomo­gła.

Zaru­mie­nił się.

– To dobrze – wymam­ro­tał.

– Geo­r­ges, Suzanne, to jest przy­ja­ciółka pani Foulon, madame LeC­lair – powie­działa Ruth do dzieci, które z zacie­ka­wie­niem przy­glą­dały się Elise. Suzanne nie­śmiało poma­chała ręką, a Geo­r­ges patrzył na nią tak, jakby ją oce­niał.

– Wygląda pani bar­dzo ele­gancko – stwier­dził, co spra­wiło, że Elise się roze­śmiała.

– Zapew­niam cię, że wcale o to nie dbam. A przy oka­zji, bar­dzo dobrze czy­tasz bajki.

Puścił jej słowa mimo uszu.

– Pew­nie mieszka pani we wspa­nia­łym apar­ta­men­cie? – spy­tał. – Wygląda pani tak, jakby miesz­kała w wiel­kim miesz­ka­niu, z mnó­stwem dro­gich naczyń i może nawet poko­jówką…

– Geo­r­ges! – zbesz­tała go Ruth. – To bar­dzo nie­grzeczne pyta­nie!

– W porządku – odparła Elise, wciąż się śmie­jąc. – Mam rze­czy­wi­ście duże miesz­ka­nie, ale nie­szcze­gól­nie wspa­niałe i szcze­rze mówiąc, czę­sto tłukę te dro­gie naczy­nia, gdy je myję. To moje prze­kleń­stwo.

Geo­r­ges popa­trzył na nią podejrz­li­wie.

– Nie ma pani słu­żą­cej, żeby dla pani zmy­wała?

– Geo­r­ges! – zgro­miła go znowu matka, a na jej policzki wystą­pił rumie­niec.

Elise zlek­ce­wa­żyła jej pro­test.

– Nie, nie mamy służby – potwier­dziła. – A tak duże miesz­ka­nie zaj­mu­jemy tylko dla­tego, że oby­dwoje z mężem jeste­śmy arty­stami. Mamy tam pra­cow­nie.

– Jest pani artystką? – wyszep­tał Geo­r­ges z sze­roko otwar­tymi oczami. Juliette też patrzyła na Elise z zasko­cze­niem. – Maluje pani?

– Mój mąż jest mala­rzem, a ja rzeź­bię w drew­nie.

– Powie­działa pani, że ma na nazwi­sko LeC­lair? – Wyraz twa­rzy Ruth się zmie­nił. – Czyżby była pani żoną Oli­viera LeC­laira?

Elise się zaru­mie­niła, a jej uśmiech nieco zbladł.

– Tak. Sły­szała pani o nim?

– Och, oczy­wi­ście. – Ruth wyraź­nie była pod wra­że­niem. – Mój mąż, który zmarł, gdy dzieci były małe, kolek­cjo­no­wał sztukę. Oli­vier LeC­lair był jed­nym z jego ulu­bień­ców. Byłby zachwy­cony, mogąc panią poznać.

– Bar­dzo mi przy­kro z powodu pani męża, madame Levy – powie­działa Elise.

– Dzię­kuję. Ale szcze­rze mówiąc, cza­sami myślę, że jeśli mie­li­śmy go stra­cić, dobrze, że to się stało, zanim świat pogrą­żył się w następ­nej woj­nie. Wal­czył za Fran­cję pod­czas Wiel­kiej Wojny i nie­długo po ślu­bie dzie­lił się ze mną swo­imi oba­wami. Uwa­żał, że mię­dzy naszymi kra­jami znów wybuch­nie kon­flikt. Boję się, co teraz będzie, gdy do tego doszło.

Elise nie wie­działa, co odpo­wie­dzieć.

– Pro­szę, Ruth, nie martw się na zapas – ode­zwała się w końcu Juliette. – Fran­cja nie pój­dzie drogą Nie­miec. Tutaj jesteś bez­pieczna.

– Na razie, Juliette. – Ruth nie spusz­czała z niej wzroku. – Na razie. Niemcy przyjdą po nas wszyst­kich, nie­za­leż­nie od tego, co się pisze w gaze­tach.

Tego wie­czoru po zamknię­ciu księ­garni Juliette stała przy kuchence, machi­nal­nie mie­sza­jąc zupę z porów. Nie mogła prze­stać myśleć o sło­wach pani Levy.

– Wyglą­dasz, jak­byś nio­sła na swo­ich bar­kach cię­żar całego świata – powie­dział Paul, wcho­dząc do kuchni z Alphonse’em na rękach i Claude’em idą­cym za nimi. Posa­dził młod­szego synka na wyso­kim krze­sełku, sta­nął za Juliette i kła­dąc ręce na ramio­nach żony, poma­so­wał jej spięte mię­śnie. Gdy musnął nosem jej ucho, prze­szył ją roz­koszny dreszcz. – O co cho­dzi, kochana? Wszystko w porządku?

Juliette zer­k­nęła na dzieci; Claude bazgrał paty­ko­wate figurki na kartce papieru i poka­zy­wał swoje dzieła Alphonse’owi.

– Była tu dzi­siaj Ruth Levy. Bar­dzo się mar­twi wojną.

Ręce Paula na jej karku znie­ru­cho­miały, przez kilka sekund mil­czał.

– Ja też.

Juliette się odwró­ciła i skrzy­żo­wała spoj­rze­nie z mężem. Jak zawsze, gdy był zde­ner­wo­wany, jego źre­nice się roz­sze­rzyły, brą­zowe oczy pociem­niały i teraz były czarne jak noc.

– Nasza armia na pewno zatrzyma Niem­ców.

– A jeśli im się nie uda? My może oca­le­jemy. Ale pani Levy… – urwał ze smut­kiem. – Nie wiem, Juliette. Nie wiem. Oba­wiam się, że jest w złym poło­że­niu.

Póź­niej, gdy Paul i dzieci leżeli już w łóż­kach, Juliette usia­dła w kuchni z otwartą książką, wysłu­żo­nym egzem­pla­rzem Po tej stro­nie raju Fit­zge­ralda. Zazwy­czaj czy­ta­nie ją uspo­ka­jało, ale dziś wie­czo­rem nie mogła się sku­pić. Słowa Ruth dźwię­czały jej w gło­wie. „Niemcy przyjdą po nas wszyst­kich, nie­za­leż­nie od tego, co się pisze w gaze­tach”. A jeśli miała rację? A jeśli ten spo­kój, ta nor­mal­ność, sta­bil­ność, które uwa­żali za pew­nik, były jedy­nie ciszą przed burzą?

– Maman? – roz­legł się cichy gło­sik Claude’a, a gdy Juliette się odwró­ciła, zoba­czyła swo­jego star­szego syna sto­ją­cego w drzwiach i opie­kuń­czym gestem ści­ska­ją­cego pod pachą znisz­czo­nego, brą­zo­wego mohe­ro­wego misia. – Dobrze się czu­jesz?

Odło­żyła książkę, wstała, pode­szła do Claude’a i uklę­kła, tak że patrzyli sobie w oczy.

– Mój kochany, dla­czego nie śpisz?

– Sły­sza­łem, co mówi­łaś. – Pocią­gnął nosem i wytarł go wierz­chem ręki. – Maman, co się stało?

– Nic takiego, skar­bie. – Wzięła go w ramiona, czu­jąc bicie jego serca przy swoim. – Nie masz się o co mar­twić. Wra­caj do łóżka.

Przez kilka sekund pozwo­lił się przy­tu­lać, ale potem się odsu­nął.

– Maman, jestem już duży. Nie musisz mnie oszczę­dzać. Cho­dzi o panią Levy? Czy ona jest w nie­bez­pie­czeń­stwie?

Wyda­wało się, że Claude wszystko zauważa.

– Nie, nie. Nie teraz…

– Ale sły­sza­łem twoją roz­mowę z papą…

Juliette poczuła ukłu­cie winy. Dobrze wie­działa, że nie należy roz­ma­wiać o nie­po­ko­ją­cych spra­wach w obec­no­ści dzieci; Claude zawsze słu­chał, nawet wtedy, gdy spra­wiał wra­że­nie, że jest pochło­nięty czymś innym. Wyro­śnie na życz­li­wego, tro­skli­wego męż­czy­znę, takiego jak Paul.

– Skar­bie, teraz wszystko jest w porządku. Jeste­śmy bez­pieczni, wszy­scy.

Czuła jego napię­cie, a potem odprę­że­nie, gdy wtu­lił się w jej ramię.

– Obie­cu­jesz, mamo?

– Obie­cuję. Wra­cajmy do łóżka, zgoda? – Gdy wzięła go na ręce i poczuła cię­żar jego ciała, prze­szył ją zimny dreszcz.

Usia­dła obok syna na skraju łóżka i gła­skała go po ple­cach, aż zasnął, ale w ciszy zakłó­ca­nej tylko jego gło­śnym odde­chem oraz sen­nymi pomru­kami Alphonse’a doznała oso­bli­wego prze­czu­cia, że sta­nie się coś strasz­nego. Ciarki prze­bie­gły po jej skó­rze. Poło­żyła rękę na brzu­chu, pró­bu­jąc uspo­koić dziecko, które teraz kopało, jakby chciało wydo­stać się na świat.

– Wszystko w porządku, kochana – wyszep­tała w ciem­ność. – Będę cię chro­niła.

Ale gdy jej słowa ule­ciały w prze­strzeń, bez­silne w noc­nej ciszy, zasta­no­wiła się, czy naprawdę może cokol­wiek obie­cać, gdy napły­wały burzowe chmury, a przy­szłość jawiła się jako wielka nie­wia­doma.

Rozdział piąty

Od wybu­chu wojny Oli­vier stał się nowym czło­wie­kiem – oczy mu świe­ciły gorącz­ko­wym bla­skiem, pra­wie nie sypiał, coraz rza­dziej dzie­lił z Elise mał­żeń­skie łóżko.

– Musisz być ostrożny – powie­działa pew­nego wie­czoru na początku paź­dzier­nika pod­czas kola­cji, na któ­rej po raz pierw­szy od tygo­dni raczył się poka­zać.

Codzien­nie przy­go­to­wy­wała posi­łek, mając nadzieję, że mąż z nią poroz­ma­wia, a on każ­dego wie­czoru przy­cho­dził póź­niej, po pół­nocy, czę­sto mam­ro­cząc coś o spo­tka­niach par­tii komu­ni­stycz­nej, w któ­rych w tajem­nicy uczest­ni­czył. Sie­dząc naprze­ciwko niego nad pie­czo­nym kur­cza­kiem z zie­lo­nymi warzy­wami, czuła, jak Oli­vier wibruje, gotuje się ze zło­ści.

– Ostrożny? – Pod­niósł na nią wzrok, oczy mu lśniły. Wyma­chi­wał nożem, a potem nie odry­wa­jąc od niej wzroku, odkroił soczy­stą nogę ptaka. – Ostrożny, Elise? Czy ty sie­bie sły­szysz? – Spoj­rzał na paru­jące mięso, poło­żył udko na swoim tale­rzu, a potem po chwili ukroił dla niej kawa­łek piersi. – Rząd Dala­diera, tego sta­rego dra­nia, zaraz pad­nie. Nie widzisz tego? Zosta­li­śmy tylko my. Tylko tacy ludzie jak ja prze­ciw­sta­wiają się temu, co nad­cho­dzi! Chcesz, żebym był ostrożny i nie speł­nił swo­jego obo­wiązku wobec Fran­cji? Wobec ludz­ko­ści?

– Nie – powie­działa cicho, gdy pchnął talerz w jej kie­runku, a sam ener­gicz­nie przy­stą­pił do jedze­nia, nie tru­dząc się korzy­sta­niem ze sztuć­ców i obgry­za­jąc mięso z kości niczym jaski­nio­wiec. Wyglą­dał jak dzi­kus, włosy miał potar­gane, cały drżał, jakby usi­ło­wał wysko­czyć z wła­snej skóry. – Chcia­ła­bym, żebyś pamię­tał, że będziesz ojcem. Że masz obo­wią­zek nie tylko wobec Fran­cji. Rów­nież wobec dziecka. I mnie.

Prze­rwał, udko kur­czaka zawi­sło w powie­trzu, gdy Oli­vier zer­k­nął naj­pierw na brzuch Elise, a potem na jej twarz. Nie potra­fiła odgad­nąć jego myśli. Kiedy znów pod­niósł wzrok, wyraz jego oczu zła­god­niał.

– Wiem, Elise, wiem.

Cze­kała, aż powie coś wię­cej, ale wyglą­dało na to, że to już wszystko. W mil­cze­niu spa­ła­szo­wał resztę udka, a potem się­gnął po dru­gie i też dokład­nie je obgryzł. Elise bez ape­tytu zja­dła kilka kęsów piersi, bo wie­działa, że musi nakar­mić roz­wi­ja­jące się w niej dziecko. Pogła­dziła się po brzu­chu, czu­jąc jed­no­cze­śnie dziwną mie­sza­ninę pustki i peł­no­ści.

Tego wie­czoru Oli­vier skoń­czył pracę wcze­śniej; gdy znik­nął w pra­cowni, przy­pusz­czała, że już go nie zoba­czy, ale kiedy ner­wowo wysprzą­tała kuch­nię, a zegar wybił dzie­siątą, poja­wił się w drzwiach, roz­sie­wa­jąc wokół ostry zapach ter­pen­tyny, który przy­lgnął do niego jak zbroja.

– Skoń­czy­łem, Elise – powie­dział z poja­śniałą twa­rzą, z jego oczu biła nadzieja. – Chodź, zobacz.

Odło­żyła ścierkę i pospie­szyła za nim jak cień. Tak, poszłaby za nim wszę­dzie. Czy była to oznaka jego siły, czy raczej jej sła­bo­ści? Namiętna miłość do kogoś, kto jej do sie­bie nie dopusz­czał? Wziął ją za rękę, uśmie­cha­jąc się praw­dzi­wym uśmie­chem, bez gry­masu cier­pie­nia i fana­tycz­nej pasji twór­czej na twa­rzy. Otwo­rzył drzwi do swo­jego stu­dia.

W noz­drza ude­rzył ją gry­zący zapach świe­żej farby. Poczuła ostry skurcz żołądka – uboczny sku­tek ciąży, który tak ją wystra­szył, gdy poja­wił się po raz pierw­szy. Z podzi­wem roz­glą­da­jąc się wokół, szybko zapo­mniała o bólu.

W rogach pokoju stały na szta­lu­gach wiel­kie olejne obrazy. To, co Oli­vier nama­lo­wał pod­czas ostat­nich kilku dni, zapie­rało dech. Na płót­nie w pół­noc­nym kącie pra­cowni plą­ta­nina zerwa­nych łań­cu­chów wiła się na pło­ną­cym polu bitwy; w rogu wid­niała porzu­cona fry­gij­ska czapka koloru krwi; z fan­ta­zyj­nie wygię­tego czubka uno­sił się dym.

– Liberté – wymam­ro­tała Elise, zwra­ca­jąc się ku następ­nemu obra­zowi, który przed­sta­wiał chyba to samo pole bitwy, a na nim sym­bo­li­zu­jącą rewo­lu­cję fran­cu­ską uskrzy­dloną kobietę, powsta­jącą z popio­łów; z jej pra­wego oka spływa krwawa łza, gdy na próżno się­gała ręką po kamienną tabliczkę.

– Égalité – powie­działa Elise, prze­no­sząc wzrok na obraz w połu­dnio­wym rogu pomiesz­cze­nia. Pośrodku pło­ną­cego pola wid­niała wiązka drzewc owi­nię­tych w podarte nie­bie­sko-biało-czer­wone flagi, będące sym­bo­lem jed­no­ści narodu od czasu rewo­lu­cji fran­cu­skiej. Ale na obra­zie Oli­viera drzewca pło­nęły, a sto­jący wokół żoł­nie­rze dorzu­cali następne do tego stosu pogrze­bo­wego, żeby pod­sy­cić pło­mie­nie.

– Fraternité – wyszep­tała.

Ale to widok czwar­tego obrazu, w zachod­nim kącie pokoju, pra­wie ode­brał jej oddech. Przed­sta­wiał kobietę w zaawan­so­wa­nej ciąży, która stoi na środku pola bitwy i patrzy na wschód słońca; jedną rękę trzyma na zaokrą­glo­nym brzu­chu, a drugą przy­ci­ska do boku sierp. W oddali za polem bitwy cią­gną się aż po kres pola uprawne. Z oczu kobiety spły­wają maleń­kie czer­wone łzy w kształ­cie gwiazd, które two­rzą kałużę krwi pod jej sto­pami. Kobieta z udręką na twa­rzy patrzy w niebo na czarne chmury gro­ma­dzące się na wschod­nim hory­zon­cie. Oli­vier ni­gdy nie nama­lo­wał obrazu tak jaw­nie afir­mu­ją­cego komu­nizm – gwiazdy i sierp nie pozo­sta­wiały wąt­pli­wo­ści. Kom­po­zy­cja była piękna, ale jeśli kie­dy­kol­wiek zosta­łaby wysta­wiona, ozna­cza­łaby koniec kariery Oli­viera, a być może rów­nież koniec jego życia.

– Nie możesz… – Tylko tyle Elise zdo­łała wykrztu­sić, odwra­ca­jąc się ku niemu z wil­got­nymi oczami i ser­cem walą­cym ze wzru­sze­nia, któ­rego nie umiała ubrać w słowa.

– Dla­czego nie mogę? – spy­tał niskim gło­sem peł­nym gniewu.

– Nara­zisz się na nie­bez­pie­czeń­stwo. – Znów patrzyła na nama­lo­waną kobietę. – Nas nara­zisz na nie­bez­pie­czeń­stwo.

Oli­vier pod­szedł do niej i objął jej dło­nie. Podą­żył za jej wzro­kiem.

– To ty, wiesz. To ty byłaś inspi­ra­cją. Ty jesteś moją muzą.

Kobieta, oprócz wypu­kłego brzu­cha, wcale nie przy­po­mi­nała Elise. Może Oli­vier kła­mał, żeby ją udo­bru­chać? Elise chciała stać u boku męża, wal­czyć za Fran­cję, wal­czyć o przy­szłość, ale nie w ten spo­sób. To była droga, która ich znisz­czy i skrzyw­dzi ich nie­na­ro­dzone dziecko. Co je czeka w świe­cie, w któ­rym jego rodzice zostaną uznani za zdraj­ców? Roz­pacz, upo­ko­rze­nie, a może i repre­sje… Już huczało od plo­tek, że rząd Dala­diera zakaże komu­ni­stycz­nej pro­pa­gandy, a nie­wy­klu­czone, że wpro­wa­dzi karę śmierci dla win­nych jej sze­rze­nia. Trzy pierw­sze obrazy można inter­pre­to­wać jako patrio­tyczne, ale czwarty był zde­cy­do­wa­nie ukło­nem w stronę Moskwy.

– Nie – powie­działa. – Nie, mój kochany, to nie mnie nama­lo­wa­łeś. Ja za wszelką cenę będę chro­niła nasze dziecko.

– Nie rozu­miesz, Elise? Wła­śnie to pró­buję robić! – Odsu­nął się od niej, prze­cze­su­jąc dłońmi gęste włosy. Na jego twa­rzy malo­wało się roz­cza­ro­wa­nie. – Według cie­bie moje malar­stwo powinno być sztuką dla sztuki, ale to, co maluję, sie­dzi we mnie, Elise. Wszystko. Do tego jestem powo­łany. To mój obo­wią­zek.

– Ale ten obo­wią­zek już odda­lił cię od two­ich kom­pa­nów – zauwa­żyła. – Twoje odda­nie par­tii i jej ide­ałom wyklu­czyło nas z krę­gów, do któ­rych nale­że­li­śmy. Przy­po­mnij sobie, co powie­dział Picasso, gdy byli­śmy tam ostatni raz!

Kiedy Elise przy­je­chała do Paryża, została przy­jęta z otwar­tymi ramio­nami przez sław­nego hisz­pań­skiego mala­rza w pra­cowni przy rue des Grands-Augu­stins. Oli­vier, co prawda, nie nale­żał do ści­słego grona przy­ja­ciół Picassa, ale był popu­lar­nym człon­kiem pary­skiej bohemy. Elise marzyła, że pew­nego dnia arty­ści, któ­rzy zbie­rali się w salo­nie Picassa, dopusz­czą rów­nież ją do swego kręgu, ale w tym śro­do­wi­sku kobiety poza kil­koma wyjąt­kami trak­to­wano raczej przed­mio­towo, nie doce­nia­jąc ich twór­czo­ści. Raz wspo­mniała o tym Oli­vierowi, ale on tylko się naje­żył, bro­niąc Picassa i sta­wia­jąc za przy­kład sza­cu­nek, jakim wielki arty­sta darzy swoją part­nerkę, foto­grafkę Dorę Maar. Jed­nak gdy rela­cja Oli­viera z mala­rzem popsuła się z powodu roz­bież­nych poglą­dów na kwe­stię spo­łecz­nego prze­kazu sztuki, w końcu przy­znał, że zro­zu­miał jej punkt widze­nia.

Przez jego twarz prze­mknęła teraz złość.

– Oni wszy­scy są komu­ni­stami, Elise, nawet jeśli nie potra­fią się do tego przy­znać.

– Czy ty w ogóle wiesz, o co wal­czysz, Oli­vie­rze? Czy ty rozu­miesz ten ruch, za który, jak widzę, chcesz oddać życie?

Oli­vier jej nie słu­chał.

– To André Gide cią­gle szep­cze Pablowi do ucha o cen­zu­rze i braku wol­no­ści.

Gdy jesz­cze raz omio­tła wzro­kiem obrazy, poczuła ruchy dziecka. Aż do tej pory Oli­vier nie afi­szo­wał się ze swo­imi komu­ni­stycz­nymi poglą­dami, na par­tyjne zebra­nia uczęsz­czał w tajem­nicy, a w swo­ich dzie­łach nie odwo­ły­wał się do komu­ni­stycz­nej sym­bo­liki. Teraz, gdy świat pogrą­żał się w woj­nie, poka­za­nie takich obra­zów nara­zi­łoby ich na wiel­kie nie­bez­pie­czeń­stwo. Wyobra­ziła sobie Oli­viera sto­ją­cego na szczy­cie góry z małą śnieżką w zaci­śnię­tej dłoni. Jeśli pozwoli mu ją wypu­ścić, śnie­gowa kulka poto­czy się w dół, powięk­sza­jąc się i nabie­ra­jąc roz­pędu, aż zmiaż­dży i znisz­czy wszystko na swo­jej dro­dze.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki