Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Potoroczyn ma oko i ucho – oko, które widzi inaczej, ucho, które słyszy inaczej. Stąd
niezwykłość tej książki.
Literatura – powiada narrator tej opowieści pełnej sarkazmu, ironii, smutku i piękna
– to „najbardziej wyzwolona ze wszystkich sztuk wyzwolonych jednocześnie nią nie
będąca. Summa, więcej niż synteza. Syntezie wystarczy talent. Summa potrzebuje natchnienia”.
Z tej perspektywy autor dokonuje dekonstrukcji spojrzenia na Polskę i polskie sprawy.
To jest perspektywa swoistych ekshumacji: „Ekshumacja jest wtedy, kiedy umarli
otwierają oczy żywym. Kiedy żywi otwierają oczy umarłym, to jest wskrzeszenie”. I oto
Potoroczyn opowiada o polskich ekshumacjach i polskich wskrzeszeniach. To jest fascynująca
opowieść.
ADAM MICHNIK
Co nowego słychać w Piórkowie, wsi, której mieszkańcy byli bohaterami Ludzkiej rzeczy? Kominek Wawrzyniec, rzeźbiarz poeta, wytrwale tworzy swoje dzieła. Stara Kominkowa rozmawia ze świniami, a Wanda kieruje ekspresyjne monologi do martwego Smyczka. Złowieszczy klucz wiolinowy wciąż pojawia się na chałupach, choć ani wojny, ani partyzantów już nie ma. Kaczor, jedyny kułak, zapisał się do partii i jest sołtysem. Piórkowska młodzież przeprowadziła się do powojennej Warszawy.
Dzieje się nie tylko we wsi, ale przede wszystkim w opowieści. Paweł Potoroczyn miesza powagę z żartem, sacrum z profanum, wzniosłość z wulgarnością, brutalną dosłowność z subtelną aluzją, mowę chłopską z mową mistyka, utrzymując czytelników w stanie oszołomienia aż do ostatniej kropki.
Paweł Potoroczyn (ur. 1961) – pisarz, dyplomata, menedżer kultury, dziennikarz, publicysta i wykładowca. Był dyrektorem Instytutu Kultury Polskiej w Nowym Jorku i w Londynie oraz dyrektorem Instytutu Adama Mickiewicza. W 2014 r. nominowany do Nagrody Literackiej „Nike” oraz Nagrody Literackiej Gdynia za debiut Ludzka rzecz.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 328
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Pamięci Tadeusza Konwickiego
Kominek Wawrzyniec jeszcze nie zasnął, a już się nie wyspał. Tak samo widny dzień – jeszcze się nie zmierzchł, a już zdążył zaświtać, jakby Piórków był za kołem polarnym, i trzeba było znowu iść do roboty. A może wcale nie było trzeba, tylko Kominek Wawrzyniec nudził się pod pierzyną? Albo stara Kominkowa chrapała jak diesel na ropę i wraz nie dało się spać? Bo mogło się wydawać, że Kominkowa na zmianę albo chrapała jak diesel na ropę, albo rzęziła bronchit koklusz, czyli to znaczy wydawała z siebie zbyt wiele dźwięków, zbyt wiele jak na artystę, a dźwięk to przecież tylko powietrze jest wprawione w ruch, od szesnastu herców do dwudziestu kiloherców tego drgającego powietrza, czyli zbyt wiele powietrza wprawiała w zbyt wielki ruch, a z powietrzem, ruchem i tymi hercami jeszcze nikt nie wygrał. Wygrać to może chirurg laryngolog z polipem i przegrodą nosa, ale nie artysta z żywiołem i prawami fizyki, bo artysta z niczym nigdy nie wygrywa, dobrze, jeśli nie przegrywa. Bo jak wygrywa, to nie jest artystą. A Kominek Wawrzyniec jest.
Albo zaś inaczej: Kominek Wawrzyniec susłowo się wyspał, chociaż oka prawie nie zmrużył, bo mu wyszło, że nie po to na stare lata nauczył się czytać, pisać, rzeźbić i malować, nie po to z dworu wywiózł furmanką encyklopedię oraz wszystkie inne książki, a także mapę nieba, kompas i waserwagę, nie po to zaglądał do bibliotek gminnych, powiatowych, a nawet wojewódzkich w poszukiwaniu starych gazet i nie po to zgromadził pokaźny zbiór wycinków, nie po to pilnie studiował słowniki, dykcyonarze, kompendia i leksykony oraz zdzierne kalendarze, nie po to odbył liczne a dalekie podróże, i w końcu nie po to przy licznych obstrukcjach udało się Piórków zelektryfikować, żeby się teraz wysypiać na trzy zmiany.
Bo jako artysta Kominek Wawrzyniec odróżniał deficyt snu od bezsenności, dokładnie tak samo jak większość zwykłych ludzi odróżnia karę od tortury, tylko zupełnie inaczej, bo zwykli ludzie uważają, że kara jest za karę, tortura zaś dla uciechy, a Kominek Wawrzyniec uważał bezsenność za nagrodę, co pozwala pisać, czytać, rzeźbić i malować całą dobę na okrągło. A nawet jeśli bezsenność miałaby być torturą, to lepiej być udręczonym przez bezsenność, niż nie spać z powodu udręki.
Może jeszcze gdyby się Kominkowi co śniło, to byłby widział pożytek jaki w rzetelnie przespanej nocy. A tak, to nic, bo mu się ni chuja nie śniło, więc jakby nocy nie było. I w pamięci, jak odcedzone przetakiem, zostawały te ale rozsądnie nieprzespane, bo tylko tyle sensu jest w nocy, ile pożytku w bezsenności. A najszybciej to zrozumiał, że walki z bezsennością nie da się wygrać, bo jeszcze nikt nie zasnął na polu walki, i w ogóle nie ma nic gorszego niż wyspany artysta.
I niósł się nad Piórkowem dźwięk dłuta gwałcącego kamień, i niósł się jęk gwałconego kamienia, niósł się jak Piórków długi i szeroki, noc w noc i dzień w dzień się niósł, w niedziele i nowe roki, i nie niósł się tylko w Boże Narodzenie i Wielkanoc, a nie dlatego, że Kominek Wawrzyniec próżnował albo odsypiał, tylko dlatego że uprawiał sztukę na cichsze sposoby, raz, żeby Panu oznajmić, że trzecie przykazanie ciszą szanuje, choć nie bezczynnością, a dwa, żeby piórkowskich, co wszystkie przykazanie solennie przestrzegali, nie wkurwiać, bo gniew Wszechmogącego to może i poważna sprawa, ale furia sąsiadów to już na pewno, i w Piórkowie na ogół prędzej sąsiad sąsiadowi sprawiedliwość wymierzy niż Pan swoje biblijne dopusty, bo przez płot siłą rzeczy bliżej niż z kosmosu.
A stara Kominkowa bynajmniej nie chrapała, tylko przez sen gadała ze świniami.
Wraz po wojnie nikt nie pamiętał, kiedy i komu pierwszy klucz się wiolinowy pojawił, bo ci, co mogli pamiętać, pamiętać nie chcieli albo pamiętać się bali, albo nie żyli. A już najbardziej nie żyli ci, którzy wiedzieli, co klucz taki przepowiada. I w ogóle w większości nie wiedzieli, co to takiego, nawet nazwy nie znali, tyle że traktowali z powagą, jak jakie zadziory, i bali się tak samo jak dwóch błyskawic na hełmach. I nikt nie myślał o rowasz, fuþark ani orchońskim alfabecie, ale o tym, czy będzie z tego jakie nieszczęście i czy aby czyja matka nie zapłacze.
Taki klucz wiolinowy to tylko w sonetach opisują jako połączenie harmonii i panowania, łagodne ujarzmienie, rozplecioną nieskończoność, tylko w sinych tatuażach symbolizuje szczęście i radość życia. Bo na piórkowskich chałupach znaczy ostatnie ostrzeżenie, niechybną zemstę, rychły wyrok. Normalnie, kurwa, śmierć.
W znakach nie o to chodzi, żeby wiedzieć, skąd się wzięły, bo w znakach nie chodzi o przeszłość. Bo siła znaków nie w tym, co znaczą do tyłu, tylko w tym, co znaczą do przodu. Zapowiedź. To właśnie czyni je Znakami.
W całym Piórkowie oraz także w okolicy nikt nie wiedział kto, kiedy i gdzie napisał pierwszy klucz wiolinowy, dlaczego wygląda, jak wygląda, kto go wymyślił ani komu i po co, bo w całym Piórkowie nikt nie słyszał o błogosławionym Gwidonie z Arezzo, benedyktynie, co został kamedułą, który pierwsze stopnie skali oznaczył pierwszymi literami hymnu ku czci Świętego Jana, Sancte Ioannes. Nawet o Arezzo nie słyszeli, chyba że może proboszcz, ale nie na pewno. A co dopiero o Anzelmie z Flandrii, który splótł dwie pierwsze litery, literę S przekłuł literą I, popatrzył, podumał i uznał, że może być. Sam dziedzic nie wiedział, chociaż nuty czytał i rozumiał, ani nawet Smyczek, który wprawdzie pięciolinie parę razy z daleka widział, ale nut nie znał, a przecież klucz był wiolinowy, czyli skrzypcowy. No po prostu nikt. Dobrze, jeśli chociaż o Chrzcicielu słyszeli.
A kotwicy to w Piórkowie nikt nie widział, no bo jak? O Armii Krajowej Smyczek tylko gdzieś słyszał, że jest, że waleczna, a dla zdrajców bezlitosna, że z Londynu zasilana sztabkami złota, że ma żołnierzy, dowódców, arsenały, sądy polowe, własną prasę, pocztę i własny wywiad, nie tylko dowódców. Ale przecież sam się do AK nie zapisał, bo nawet nie wiedział, gdzie by tu pójść, nikt go nie rekrutował, żadnej przysięgi na żadnej leśnej polanie w otoczeniu żadnych dziarskich partyzantów nie składał i nikt tego nie sfotografował, żeby potem mieć zdjęcie do odliczania poległych i pomarłych z przepicia.
No sam się zwerbował, bo w całej okolicy nie było komu tego zrobić, bo był tylko Smyczek i paru krajan, żadnych dowódców, sztabek złota, arsenałów i Londynów, za to szkopów pod dostatkiem, może i niemrawych, ale zawsze było do kogo postrzelać, w razie jakby naszła ochota. A że każde dzieło podpisać jakoś należy, o kotwicy nie wiedząc, Smyczek uznał, że skrzypcowy klucz w sam raz się do tego nada, i tak już zostało, że znak do zapisu przeważnie prawej ręki latami budził grozę i nadzieję, a całe powojnie pojawiał się nie tylko na obwieszczeniach o kolektywizacji, nie tylko na plakatach o elektryfikacji, nie tylko na murach komisariatów i komitetów, ale również w szopkach jasełkach, koszyczkach ze święconem, haftach, a potem, po powojniu, kiedy z przepicia pomarli ostatni, co mogli Smyczka pamiętać, jeszcze na zderzakach i podkoszulkach.
Dlaczego cię nie wyklęłam, jak jeszcze była pora? Na co, durna, czekałam? Bo co? Nie wiedziałam, że to się tak skończy? Wiedziałam, od początku wiedziałam, pierwszy raz jak przyszłeś z kolędą z tymi pijanymi bandziorami, od razu wtedy wiedziałam. Tak po prostu to nie mogłeś, nie? Ze starości, we własnym łóżku, z sakramentem namaszczeniem, bo tak to każdy głupi potrafi, a ty zbój byłeś, syn kowala, kurwa, wódz Indian. Taki nie dożywa swoich dni pod pierzyną, ma być na widoku, najlepiej na oczach całej wsi, szubieniczka byłaby w sam raz i kat w takim fajnym kapturze z dziurami na oczy, żeby całej wsi obrazek zapadł w pamięć i żeby go sobie opowiadali z pokolenia na pokolenie, że nie tyle zbója powiesili, ile zbója zbójów, i że do końca dziarsko patrzyłeś śmierci w ślepia przez te dziury, bo tak sobie odkupienie wyobrażałeś, przez niepamięć. Że ludzie nie będą ci pamiętać bandyterki, wydupconych panien i wybitych zębów, tylko tą szubienicę jak malowana, z siedzącym na niej czarnym krukiem, na pagórku jak malowany, żeby z daleka było widać, i wietrzyk, żeby łagodnie ciebie kołysał, a skrzypiący sznur wtórował czarnemu krukowi. Jak w klechdach legendach z obrazkami. No i niestety, wyszło, jak wyszło. Miałeś polec, a tylko zginąłeś jak inni przed tobą i inni po tobie. No zastrzelili z daleka i nawet nie wiadomo kto, i chyba jeszcze żywego rzucili we wiosenne błoto, co się go doczyścić nie da, twarzą w dół, znaczy również niechcąco utopili, no i miałeś taką śmierć, jak chciałeś, tylko zupełnie inną, co ją wprawdzie cała wieś wspominać będzie z pokolenia na pokolenie, ale bez nabożeństwa, i nie jedną w życiu, jak wszyscy, tylko dwie jednego dnia. I tyle tej legendy, że brzmi jak anegdota.
I za czym, durna baba, tak tęskniłam? Za wszami, smrodem odorem, grzybem w onucach i piernikiem w kalesonach? Za wielmożnym przyzwoleniem, żeby domyć, odkarmić, dać dupy, zrobić dobrze, wziąść do buzi, a potem jeszcze posmyrać po pleckach sennego zbira? A potem jeszcze odprowadzić wzrokiem do buczyny i tęsknić za tą chwilą, kiedy już się na nic nie czeka? Wychodzi na to, że całe lata tęskniłam, żebym już wreszcie nie musiała tęsknić, tęskniłam za nietęsknotą. I jak już łaskawie przyszła, tęsknię jeszcze bardziej...
Koniecznie musiałeś dać się zabić, jebany bandyto? Tylko o sobie myślałeś czy jak? No chyba. Też tak mogłam. Dziedzica to mogłam mieć o tak, na pstryk, a nie ta suka komunistka, i żyłabym se jak ta pani, sobie bym żyła we dworze z fortepianem i piecem w każdej izbie, kaflowym, a nie w piekarni z kalendarzem na ścianie. I co z tego, że dziwak, kiedy bogaty, ładny i smutny. Pajac to ty sam jesteś i gołodupiec, i mój, kurwa mać.
I co ja z tego mam? Kamasze zakładam na opak i po nocy, jak jaka strzyga zmora, ślady robię piórkowskim w obejściach i skrzypcowe klucze po murach smaruję, opornym, żeby się zalękli, zalęknionym, żeby się oparli, żeby ci, co wiedzą, pamiętali, żeby ci, co nie pamiętają, wiedzieli, żeby ci, co nie wiedzą i nie pamiętają, posrali się ze strachu. I po co się tak wydurniam, kiedy chyba wszyscy wiedzą, że to ja? No? No nie dla ciebie ani ku pamięci, a dla siebie. Żebyś jakoś był. Żeby jakbyś tu był.
I wiesz co? Dobrze ci tak! Dom miałeś, a nie chałupę, i nie strzecha słoma, ale papa, prawdziwa, a w domu gorzałkę, ogóreczki i słoninę, naftę i patefon, i pierzynę, a pod pierzyną, co tylko sobie wymyśliłeś, i tak, i siak, i owak, od góry, od dołu, od tyłu, i ani razu nie powiedziałam nie chcę nie mogę, bo zawsze chciałam i zawsze mogłam, cała chciałam i cała mogłam, cała, moje siodło i moje cycki, oba. I ten chleb to też dla ciebie piekłam, nie żebym ja miała za co żyć, ale żebyś ty miał co żreć. Tę wojnę to ja ci zapłaciłam. Nie ja ją zaczęłam i nie ja ją wygrałam, ale to ja do niej dołożyłam. Kto inny zaczął, jeszcze kto inny wygrał, a tylko ja z nią zostałam. Ciebie już dawno nie ma, a ona ciągle jest. No, opiekuję się wojną.
Sto razy ci mówiłam, że jeszcze żadna wojna nie wygrała się sama. Do wojny trzeba pieniędzy, do wygrania wojny trzeba bardzo dużo pieniędzy, a do powojnia jeszcze więcej. Więcej niż można zrabować w okolicy. I co? Wyszło na moje. Skończyły się pieniądze, skończyła się wojna. Gospodarzom nie było już co zabierać, a zanim ten twój Londyn się połapie, będzie po wszystkim. Jakbym ich dorwała, tobym im wytłumaczyła. Ze szkopem mogłeś wygrać za moje. Bez funta, złota i dolara nie da się wygrać z Ruskimi. Ale nawet jak się nie da wygrać, to można powalczyć, coś wytargować, przytrzymać, postraszyć albo przynajmniej dać nauczkę, że okupacja też kosztuje i może się nie opłacać. Skąpcy dusigrosze nie zrobią podziemia. Zostawią was samych, a nam pozwolą się wzruszać brzozowym krzyżem pod lasem.
Żebym wiedziała, tobym cię sama dobiła, żebym przynajmniej wiedziała za jakie grzechy. Jezu, jednego już dobiłam. I co? I co mi zrobią? Pochowają bez sakramentu? A się zdziwią, jak im nawet potem klucz skrzypcowy zakwitnie na płotach.
I wiesz co? Czasem myślę, że naprawdę tak ci dobrze, samemu, w pionowym grobie, w mondurze wygalantowany, głową do góry, wszystko w dupie, raz na rok przyjdą harcerze, liście odmiotą na sąsiednią mogiłę jakiej prostej kobiecinie, co się żadnym czynem nie wsławiła, tylko dzieci odchowała, ale do miasta odchowała, no i nie ma komu o jej mogiłę zadbać, bo miasto daleko i potomstwo tylko na święta przyjeżdża, a i to nie na każde, tylko kiedy więcej jak jeden dzień trwają.
Harcerze i świeczki zapalą, i wartę zaciągną, i listopadem zmarznięci wrócą do chałup, bo rano trzeba do szkoły, bo się niezłomności od ciebie uczyli, no takiej, że się dwa razy na tydzień wpada do chałupy nażreć, wyspać, oprać i poruchać. I tyle z tego mam, że zastępy, drużyny, szczepy i hufce, cała, kurwa, chorągiew, a wszystko imienia Smyczka, normalnie izba pamięci, tylko taka bez izby. A to ja jestem lilijka, a to ja jestem czuwajka.
Wyklęty to ty dopiero będziesz, jak się dowiedzą o egzekucji na Czynastym, a się dowiedzą, zobaczysz. Przecież, że nie ode mnie, a i tak się dowiedzą o skatowaniu kaleki, o stercie trupów w Bydgoszczy, o nożach w cholewach, obu, do czego były, o rabunkach, czyli że aprowizacji, wybitych zębach i zgwałconych dziewuchach i że przez ciebie Siwi hurtem do UB wstąpili, bo złe toto swoją drogą, ale i po swojemu sprawiedliwi, i przysięgali zajebać każdego zakapiora, co im w szkodę wlezie, też przez ciebie.
Jaki, kurwa, Anders, jaki PSL? Nie widzisz, co się dzieje?! Wszystko się rozmościło i rozgościło w czarnej dupie wysmarowanej towotem, tym od zawiasów i karabinów, co go jeszcze trochę w sieni zostało, i zaraz go dam Kazimierzowi razem z szuwaksem. Nie ma sąsiadów i ziomków, no może z wyjątkiem Kominków, ale oni jacyś artyści, znaczy popierdoleni. Reszta została tarzyszami i obatelami. I samą mnie z tym zostawiłeś, cwaniaczku. A gdybym ja ci tak zrobiła? Zeszła na suchoty albo i przy porodzie? Jak byś się czuł, zuchu? Beze mnie twoje diabły to jasełka wertepy, co tylko mnie nie śmieszą. A twoje cnoty to bezpańskie psy, co tylko ja dokarmiam i tylko mnie nie gryzą.
Kobietą to byłam, jak wpadałeś do chałupy z tej swojej wojny, w sumie to ta wojna może i nie była taka zła. Raz w życiu byłam kobietą, a potem już całe życie babą. Zakopana żywcem, polnym kamieniem przywalona, z chabrami w słoiku po musztardzie. Żeby jeszcze. To na mnie będą te liście harcerze odgarniać. Żebym nie wiem, ile kluczy namalowała, żebym Dełesia klęła otwarcie i na głos, a nie w chałupie, tylko w Białobrzegach na rynku, żebym towarzysza dziedzica prała po pysku, aż będzie czerwony jak jego krawat, żeby nie wiem co, wojna i tak będzie lepsza.
No za co? Dlaczego? Żebym we własnej mogile szukała twoich kości?
Dobra, już dobra, wracam do chałupy. Zostawiam ci tu światło. Zajrzę jutro.