Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Gdynia i Angelusa. Otrzymał tytuł Książki Roku Magazynu Literackiego „Książki”.
Zdumiewająca książka. Nowy głos w dzisiejszej literaturze.
TADEUSZ KONWICKI
Miłość? Ludzka rzecz. Ale, jak twierdzi Wanda, przytrafia się tylko raz, i to nie każdemu. Zawiść? Jeszcze stary piekarz całkiem nie ostygł, a już jego żona z Jankiem harcuje, wstyd i hańba. Śmierć? Kto wie, dla kogo dziś Kazimierz karawan zaprzęga? Kiedy wojenna zawierucha dociera do Piórkowa, wnosi zaskakujący sens w życie mieszkańców i z niejednego łobuza uczyni bohatera. I nikogo to nie dziwi.
Napisana z epickim rozmachem powieść o burzliwych losach mieszkańców Piórkowa i ich ludzkich sprawach – miłości, śmierci i pożądaniu. Dowcip i mądra zaduma nad fenomenem życia, pięknego a ulotnego.
Paweł Potoroczyn (ur. 1961) – pisarz, dyplomata, menedżer kultury, dziennikarz, publicysta i wykładowca. Był dyrektorem Instytutu Kultury Polskiej w Nowym Jorku i w Londynie oraz dyrektorem Instytutu Adama Mickiewicza. W 2014 r. nominowany do Nagrody Literackiej „Nike” oraz Nagrody Literackiej Gdynia za debiut Ludzka rzecz, którego kontynuacją jest A to było tak.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 370
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Marysi i Staśkowi
Pogrzeby w Piórkowie miały więcej życia niż wesela, kinematograf i elektryczność. Z tą różnicą, że wesela były dla proszonych gości, kino daleko i za biletami, a prądu nie było wcale. Na pogrzeby wraz szedł, kto żyw. I jak tu zresztą pogrzeb opuścić, mus – kiedy bliskich chowają, kiedy wroga – no, uciecha sama. Dla chłopów do gorzałki sposobność doskonała, okazja babom w odświętnych chustkach do skargi i wynarzekań, swatne kawalery dziewuchom poubranym w co najlepsze, a i Mordze co łaska parę groszy. Dla Kazimierza – żniwa. Nie, bez pogrzebów nie dałoby się żyć.
Jak kto chciał, mógł niczym Wawrzyniec Kominek na ślub pierworodnego nie pójść, bo mu się inna synowa widziała, na chrzciny wnuka się obrazić, bo mu dali Józef, a nie po dziadku; mógł Wawrzyniec mieć ludziom za złe i z chałupy nie wyjść, bo albo zimno, albo mokro, albo gorąco, ale pogrzebów, choćby i chciał, opuścić nie mógł, bo kościół był na jednym końcu wsi, a cmentarz na górce, na drugim. Najpierw weselny orszak przeciągał z lewa na prawo, potem kondukt z prawa na lewo, i już. Tak to się koło ludzkiego żywota na prostą drogę pod oknami przekładało, wzdłuż piórkowskich płotów.
Dokładnie wtedy, kiedy pękło serce Jana, chowali partyzanta. Partyzant był prawdziwy, z AK, i naprawdę zginął. Ludzie wystarali się o deski, a ksiądz Morga zamiast tabliczki świętej pamięci taki a taki, żył tyle i tyle, przybił do trumny smyczek.
Strzelaninę przy trzech wierzbach słyszał cały Piórków. Różni wtedy strzelali po lasach i piórkowscy znów modlili się, żeby tylko żaden Niemiec nie zginął. Za pierwszego zabitego szwaba Zerbst zastrzelił księdzu parobka, ostatniego młodego i silnego chłopa we wsi, do którego przewracały oczami wszystkie piórkowskie panny. Za drugiego kara była sroższa – piórkowskie panny pojechały na roboty do Rzeszy. Niby niedaleko, bo Rzesza zaczynała się wraz za buczyną, ale nie wróciła żadna. To znaczy, jedna potem wróciła, ale już nie panna.
Za ostatniego tylko pozabierali lampy naftowe, bo Zerbst i tak go nie lubił.
No więc strzelaninę słychać było wszędzie – od trzech wierzb pięknie się niosło w obie strony, nad buczyną, nad krostkowymi łąkami, piaskarnią, dalej niepojętym sposobem mijało kolonię Siwe, gdzie nikt nigdy nic nie słyszał, i dobiegało do Zatylnej. Bardziej to z odległości przypominało pukanie wielkanocne kapiszonowe albo strzały z bata niż bitwę. Trzeba było wiedzieć, do którego wiatru ucho przyłożyć.
Kazimierz wiedział, chyba nawet wiedział coś więcej, bo zaczął szykować karawan z samego rana, kiedy zabity partyzant nie był jeszcze tak całkiem zabity, jeszcze czyścił buty i zawijał onuce. Kazimierz nawet w najgorsze roztopy czyścił cały drajem tak, że można się było przejrzeć w jego czerni. Także Jasiu w najgorsze błocko czyścił oficerki na błysk.
Nie wiadomo, czy tamtego poranka, przeglądając się w ich czarnym świetle, Jasiu Smyczek zobaczył przeznaczenie, którego nie widział Kazimierz w czarnych lustrach karawanu, czy też to Kazimierz ujrzał Smyczkową śmierć, której nie rozpoznał Jasiu. A może Smyczek oglądał to, co było, kiedy Kazimierz widział, co będzie, albo może patrzyli na to samo, tylko z dwóch różnych stron karawanu? Na koniec obaj pociągnęli po łyku karbidówki i każdy poszedł w swoją stronę, Kazimierz do stajni, Smyczek na wojnę.
Ciało Smyczka przywieźli do Piórkowa na ciężarówce, rzucili pośrodku drogi między cmentarzem i kościołem, wedle Kaczorowej chałupy, prosto w ciepłe, wiosenne błoto. Zanim się ludzie zbiegli, nadjechał Zerbst i nie wysiadając z samochodu, przywołał księdza Morgę. Coś mu tam po ichniemu nawrzeszczał, pomachał pistoletem i tyle go widzieli.
Błota było tamtej wiosny co niemiara. Wąskie, drewniane koła karawanu zapadały się po osie. Po płaskim jeszcze szło ciągnąć, ale pod górkę, zwłaszcza koło podtopionych krostkowych łąk, Kazimierz, ksiądz i Wanda piekarzowa musieli zsiadać z kozła i pomagać wypchnąć drajem z bagiennych kolein. Dobrze, że tylko skrzypce wieźli, one lekkie, ze stukilowym Smyczkiem i solidną trumną chyba by nie dali rady. W kolonii, kto mógł, wyległ przed chałupę. Nikt nigdy nie widział, żeby Siwi głowy odsłaniali na widok trumny albo nieboszczyka, a tu proszę, samym tylko skrzypcom czapkowali, a niejeden jeszcze znak krzyża uczynił. Było ciepło, przymrozki nie zdążyły osuszyć ziemi, nim spadły pierwsze wiosenne deszcze. Było za ciepło i mimo że Zerbst zakazał księdzu chowania partyzanta, nie można tego było odkładać.
Kiedy ksiądz Morga pośrodku wsi, wedle Kaczorowej chałupy, oznajmił, że i tak Jasia pochowa, na piórkowskich padła groza. Bo niby jak, kiedy Zerbst zakazał? Pochować bez tabliczki, w niepoświęconej ziemi, bez nazwiska na grobie to i grzech, i niegodziwość, bo ani Jasiu przybłęda, ani samobójca. Pod nazwiskiem też pochować nie godzi się, bo starych ojców Zerbst niechybnie zastrzeli albo i jeszcze pół wsi z dymem puści, jak w Bołtuciach, że wiedzieli, a nie donieśli.
Strach ludzka rzecz, a księża robota chować umarłych. Nakryli Jasia kapą a przykazali małej Zosi Kaczorowej, by psy i ptaki odganiała. Naradzali się osobno, chłopi i baby, dumając nad tym, z czego zbić trumnę, w co ubrać nieboszczyka, czy ciało ma umyć piekarzowa, czy ślepa Walerka, skąd wziąć gromnicę i komu przypadną oficerki. Piórkowscy radzili, a Morga podreptał do Zatylnej, odmówił różaniec z piekarzową i Kazimierzowi powiedział, że już czas.
Wanda zasłoniła lustra, przyodziała posiwiałą od mąki czerń, co od pogrzebu piekarza nie opuściła skrzyni. Z drugiej izby przyniosła zmatowiałe skrzypce i kuferek z mondurem dla Jasia. Kazimierz zawiesił w kryształowych oknach nakrochmalone firanki, ksiądz położył skrzypce w karawanie, pomógł Wandzie usiąść na koźle i pojechali po Smyczka.
Nim dotarli do wsi, ślepa Walerka skończyła myć Smyczka i Wandzie zostało już tylko ubieranie. Czysty i uczesany, z grudką piórkowskiego błota w uchu, której starowina nie mogła zobaczyć, leżał na rzeźnickim stole w nieużywanej od śmierci Walerego masarni, zimnicy bez okien, gdzie lód wyrąbany z lutego stawu chłodził aż do Bożego Ciała albo i dłużej. Mógł mylić, z zamkniętymi oczami, z szeroko rozrzuconymi ramionami, okryty w pasie czystą lnianą serwetą. Tylko dwa otworki, w mostku i splocie słonecznym, nieduże, jakby raczej z bliska strzelano, bordowosine jak wyciśnięte dojrzałe czyraki, patrzyły śmiertelnie poważnie na bieloną powałę. Inaczej mógłby kto pomyśleć, że Smyczek pokrzepia się snem po miłości z Wandą albo drzemie, czekając na nią, aż skończy pacierz. Jasiu był uśmiechnięty, jakby sam nie dowierzał, że taka ilość życia może wysypać się przez takie małe dziurki.
Ubrać zabitego naśmierć stukilowego chłopa trudniej niż rozebrać zaciągniętego do domu pijaka, to i umęczyła się Wanda serdecznie. Najtrudniej szło z butami i już myślała, że pochowa Jasia tak, jak się urodził, boso. Ale mondur ci leżał na nim tak, że nie mogła mu tego zrobić, pojmując, iż piękna śmierć jest tyleż warta, co piękne życie, a pogrzeb jest tylko dalszym ciągiem wesela, o ile żeni się i umiera piękna miłość. O ile naprawdę umiera.
Pod chałupą zebrali się już piórkowscy, czekał ksiądz, chłopi z trumną, no i Kazimierz. Baby w czarnych chustach, każda z odświętną torebką, zawodziły Dobry Jezu, Morga bezcennym gwoździem do podków przybijał smyczek do trumny, Kaczor ustalał, kto poniesie chorągiew, kto krzyż, a kto skrzypce, które Kazimierz właśnie wydobył z karawanu.
Wanda odwinęła płócienne onuce, obmyła Smyczkowi stopy olejem z kaganka i oficerki same wsunęły się na Smyczkowe nogi. W pośpiechu i nędznym świetle założyła lewy but na prawą nogę, a prawy na lewą i tak już musiało zostać. Na koniec wetknęła mu w dłoń białą chusteczkę o koronkowych brzegach, postrzępionych jak tamto zdjęcie. Jasiu był gotów do drogi. Wanda nie uroniła jednej łzy.
Smyczka, którego trup w wiosennym błocie miał służyć ku przestrodze, cała wieś przyszła odprowadzić, nawet z Zatylnej przyszli, tylko z kolonii Siwe nikogo nie było.
Wawrzyniec Kominek, co ludziom miał za złe i go nigdy w kumy nie prosili, pospołu ze swoim pierworodnym Wawerkiem, z którym od zapowiedzi słowa nie zamienił, ułożyli ciało w trumnie, bo im tak Morga kazał. Dziwowali się, że Smyczek ma buty na opak założone, ale po cichu, każdy sobie czyli. Może też pomyśleli, że to obyczaj jaki w Zatylnej albo gdzie dalej, skąd Wanda pochodziła. Obyczaj ludzka rzecz, u każdego inny i nie Kominków sprawa dochodzić dlaczego. Sapnęli, dźwignęli, wieko zawarli i lekko, nie do końca gwoździami przyłapali, żeby się łatwo w kościele na katafalku dało rozewrzeć.
– Ano, szkoda – westchnął Wawrzyniec – porządne buty. I tyle go Wawerek usłyszał na następne dziesięć lat.
I jechał Smyczek z fasonem, w mondurze, środkiem wsi, jak jaki książę albo marszałek. Koła karawanu z gracją mieliły wiosenne błoto, mieszając brudną wodę z końskim gównem, przeszłość z przyszłością, los i proroctwa. Krochmalone firanki przesłaniające górną połowę kryształowych okien, białe jak ośnieżone szczyty gór, przyćmiewały chłopską filcową elegancję. Idący za karawanem w kondukcie przeglądali się w jego tylnych drzwiach, zwierciadle ostateczności, a potem pierwsze krople deszczu spadły na zmatowiałe skrzypce.
Nie wiadomo, co było najpierw, cmentarz czy Piórków. W Zatylnej mówili, że cmentarz, a dopiero potem chałupy dookoła pobudowano, dla wygody, żeby bliżej było.
W Piórkowie powiadali, że najpierw był kościół, potem wieś, a na końcu cmentarz. W kolonii Siwe mawiali, że najpierw to był tylko sraczwychodek za Kaczorową chałupą i straszny smród, a wieś zaczęła się dopiero, jak Siwi, jeden w drugiego tędzy cieśle, Jana na wysokiej dzwonnicy zawiesili. A jeszcze dziedzic mówił i nawet pokazywał Mordze jakieś dokumenty, że najpierw Radeccy kościół ufundowali dla siebie i dla swoich kmieciów, a miejsce wybrali suche i malownicze, i na górce, żeby się dzwon dobrze niósł i żeby niedaleko od dworu i blisko do wsi było, a chłopstwo zbiegłe z Korony i tutejsze ongiś wyzwolone chałupy dobudowało. Morga nie mówił nic, bo przyszedł na gotowe. Cmentarz tylko ogrodził i sobie pomnik na zaś postawił, bez napisów jeszcze, ale wszyscy wiedzieli.
Kondukt najpierw ruszył w prawo, do kościoła, w ciszy, w której, zdawało się, słychać było rzadkie krople deszczu z jękiem padające na skrzypce. Drajem na przedzie, potem chorągiew, dalej Morga z brewiarzem, a za nim w pierwszym szeregu Wanda z ojcami Jasia po obu stronach. Wanda nie płakała, patrzyła przed siebie wzrokiem, który przebijał czerń chorągwi, którego nie mogły zatrzymać plecy Morgi ani czarne lustra karawanu, ani wrota kościelne żelazne. Czy patrzyła w przód, czy nazad, modliła się czy klęła, może siedziała nad kajetem, gdy Smyczek zakładał kolejną płytę na patefon, jeszcze raz rodziła ból i jeszcze raz, i jeszcze raz, może znów wyciągała poduszkę spod głowy piekarza, a może tylko zastanawiała się, co piórkowscy powiedzą, oficerki na opak założone ujrzawszy. Ojcowie Jasia, za starzy, żeby ich śmierć dziwiła, mieli oboje na twarzach ten sam cierpliwy i wyrozumiały uśmiech następnych w kolejce, przed których wcisnął się niecierpliwy młokos. Niosący chorągiew Kaczor, jak jaki mistrz ceremonii, choć srodze wystraszony, żeby z tego czego nie było, miał minę najważniejszego uczestnika wydarzenia. Piórkowscy zachodzili w głowę, czy z oddziału Smyczka się kto ostał i czy, nie daj Bóg, przyjdzie. A może się i oddział rozwiąże, bo czasy takie, że trudno swoich wykarmić, a cóż dopiero leśnych. Morga w myślach wadził się z Panem złoczyńców, cudzołóżców i straceńców, szafarzem talentów.
Deszcz ustał, za chwilę wyjrzało słońce i zaczęło pochylać piórkowskie płoty, nad Zatylną mozolnie wygięło tęczę i utopiło ją we stawie. Zadarte wiosenne chmury odchodziły za horyzont jak postawione kołnierze jeńców wziętych zimą. Okna chałup, jedno po drugim, przekazywały sobie obrazki z pogrzebu. Na końcu konduktu nieokiełznana dzieciarnia bawiła się w akowców i gestapo.
Sędziwy Głowacki Franciszek, piekarz, schodził długo i kłopotliwie. Przed samymi świętami czeladnicy zażądali podwyżki, a chytrzejszy jeden nawet wyzwolenia, bo mu się własna piekarnia w Bołtuciach widziała.
– Sztrejk – powiedzieli. – Albo dacie opłatkowe, a z Nowym Rokiem po groszu od bochenka na trzech, albo se sami te worki dźwigajta.
I nie popuścił Franciszek, naurągał, a mądrala to i batem dostał. Zawziętość taka go wzięła, że mimo lat sam chwycił półmetrowe worki mąki i dalej kłusować z nimi przez podwórze, od spichrza do piekarni. Zawziętość ludzka rzecz i jak wszystko, co ludzkie, swoją cenę ma. Za czwartym workiem podźwigał się Franciszek i jak stał, tak obalił się na klepisko.
Biegnie Wanda, patrzą czeladnicy, czapki na tył pustych łbów zsunięte, niepewne to i już o sztrejku pamiętać nie chce, jednemu tylko świst bata w duszy gra, ale i on nad piekarzem klęczy pochylony. Posłała Wanda, kto był pod ręką, po felczera do Białobrzegów, Franciszka do izby przenieść kazała i lejcami zaczęła sprawiedliwość wymierzać. Sprawiedliwość było aż w Piórkowie słychać.
– Krew go zalała – powiedział felczer, Franciszka zbadawszy. – Nagła krew go zalała, żyłka w głowie mu pękła. Długo tak nie pociągnie, ale ja Wandzie we wszystkim chętnie pomogę, znam się na tym i owym, więc jakby co...
Czy Franciszek był za stary, czy Wanda jakich sposobów się imała, dość, że potomstwa nie mieli. Ale poza tym Wanda żoną była przykładną. Młodsza od piekarza może i o czterdzieści lat, dbała o niego jak o rodzonego ojca.
Starowna i uczciwa, czego więcej trzeba w latach, kiedy żądze są tak mizerne, że można się do nich przyzwyczaić, swędzenie raczej niż rozpalone żelazo. I Franciszek odpłacał jej dobrocią, traktował jak dziedzic świętej pamięci dziedziczkę, nie żałował nafty, gdy Wanda chciała w zimowe noce czytać stare kalendarze. Kupił jej nawet patefon.
Wanda, piękna a żyzna, leżała odłogiem i nie wydawała się z tego powodu nieszczęśliwa. Wieś tego nie rozumiała od dnia, gdy Franciszek przywiózł pannę młodą z goszczyńskiego odpustu, aż po dzień, w którym powaliła go nagła krew. Biedna, piękna Wanda też tego nie rozumiała, aż zawitał do niej Smyczek z kolędnikami.
Mężatek Jasiu nie ruszał, chyba że się która sama prosiła, ale i to daleko od rodzinnej wsi. Co innego panny, druhny, Żydóweczki, a już młode Cyganki to zwłaszcza, a jakże, wtedy jakoś zawsze w okolicy można było wypatrzyć tabor. Że byli, poznawało się po wypalonych trawach ich ognisk na krostkowych łąkach, po ciepłym popiele na pastwiskach wedle buczyny. Że będą, można było poznać po bocianach, do dwóch niedziel po ptakach pojawiał się pierwszy tabor. Że znikną, można było poznać po minie Zerbsta.
Jasiu ledwo stał na nogach, raczej pląsał, i Gwiazda Betlejemska chybotała się nad jego głową jak ciągnąca ku ziemi kometa. Zdaje się, gwałtownie wytrzeźwiał, Gwiazda znieruchomiała, ogień ci w nim krzepnie, blask ciemnieje. Śmierć cicho gwizdnęła z zachwytu. Turoń widocznie wstrzymał dech, bo mu para z gęby przestała lecieć. W jasnym prostokącie drzwi, jak w ramach obrazu, kolędnikom ukazała się Matka Boska. Jeśli miał kiedy Smyczek widzenie, to właśnie wtedy. A Wanda przyjrzała mu się z uwagą, bo wyglądał, jakby świecił.
I co, że mężatek w zasadzie Jasiu nie ruszał, a jakaż z Wandy mężatka. Franciszek nie mógł ruszyć żadną kończyną, oddychał tylko, przełykał, podnosił i opuszczał powieki, ukazując martwe oczy, puste i matowe, jak powleczone parafiną. Była Wanda zacną żoną, to myślała, że tylko jej roboty od tego nieszczęścia przybędzie, a roboty bała się najmniej. Zmęczonej przyrodzie było zaś doskonale obojętne, czy sędziwy piekarz kładł się przy swojej kobiecie na kolejną jałową noc, czy też utrudzona niewiasta kładła się w drugiej izbie, nie mogąc znieść cuchnących odleżyn. Ale przyroda nie zna grzechu, grzech ludzka rzecz, choć przyroda do niego popycha i jak powiadają, zaczyna się tam, gdzie ona kończy.
Grzeszne były wizyty Jasia, o których gadali i w Piórkowie, i w Zatylnej, że przychodzi, do młyna po mąkę jeździ, z Żydem Hahamem się targuje, piekarza czyści i obmywa, z boku na bok i z pleców na brzuch przewraca tylko po to, żeby pod wieczór parę chwil z Wandą przy kuchennym stole posiedzieć. Grzeszne były dźwięki patefonu dobiegające z rozświetlonych okien, wymykające się kominem i szparami we drzwiach, melodie, których Jasiu słuchał jak zaczarowany, patrząc na Wandę liczącą pieniądze lub zapisującą coś w gęsto kratkowanych kajetach. Grzeszny był już sam ruch, jakim Wanda kręciła korbką patefonu. I cóż, że podług ich naiwnych mniemań skoro nie było piekarza, to i grzechu nie było. W Piórkowie to nie Pan sumienia sądził i odpuszczał, ale piórkowscy.
Nie zaniedbał Jasiu łobuzerki i z nastaniem wiosny jakby mniej czasu spędzał za kuchennym stołem. Już wówczas Wanda co wieczór wystawiała patefon w oknie otwartym na oścież, chcąc go muzyką zwabić pod swój dach, bo i ona niewinna nie była i także samo na Smyczka patrzyła, zwilżona, znad kratkowanych kajetów. A Jasiowi jeszcze inne melodie w głowie szumiały.
W Palmową Niedzielę wrócił Jasiu z kolonii Siwe prawie nieżywy. Właściwie nie tyle Jasiu wrócił, ile go Siwi wrócili, a chciała Opatrzność, że do Wandy bliżej im było niż do Smyczkowej chałupy, więc go na jej progu zostawili półżywego. Ze skóry to tylko buty Jasiu miał całe, resztę Smyczka pokryły siniaki i strupy, bo w kolonii obcych nie bardzo lubili. Po prawdzie, nikogo nie lubili, bo każdy był obcy.
Takim go Wanda na progu znalazła, z kościoła wróciwszy. Starsza od Smyczka, już raczej kobyła niż klacz, pierwszych odkryć dokonała, rozbierając obitego do nieprzytomności chłopa. Dotknęła go tu i ówdzie, no z ciekawości raczej niż z pożądania, a Jasiu odpowiedział. Dotknęła znów, a w odpowiedzi usłyszała zachęcające mruknięcie.
Położyła się koło niedobitka i objęła całym ciałem. Sądząc, że Jasiu niewiele czuje, a jeszcze mniej zapamięta, zebrała się na odwagę, splotła dłonie na Smyczkowym przyrodzeniu i wraz usłyszała swoje własne mruknięcie – czegoś takiego Wanda jeszcze nie widziała, nawet wątpiła, czy Jasiowa odpowiedź potrafi zmieścić się w kobiecie.
Przez tydzień okrągły jak bochenek piekarnia nie piekła chleba, inne płomienie inny zaczyn rozgrzewały, wzbierało i rosło coś, czym nakarmić wprawdzie nie można, ale i bez czego wszystko inne nie ma smaku. Żądza ludzka rzecz, po ludzku się rodzi i po ludzku umiera, a po drodze tak samo dręczy i jest zadręczana.
Może Smyczek nie pamiętać tego ciepła pełznącego oddechem pod pierzyną, tego zapachu chleba i pokory, może nie pamiętać lipnącego potu, naderwanego ucha i bólu połamanych żeber. Ale nie zapomni po kres swych dni, co usłyszał od Wandy pierwszego z owych siedmiu dni stworzenia. Czegoś takiego Smyczek nigdy przedtem nie słyszał, bo w Piórkowie o miłości gadał tylko Morga, podniośle a nudno.
Rozszczepili się, kiedy w sieni zostały już tylko kiszone ogórki.
Gdy w następną niedzielę Wanda zajrzała do drugiej izby, pożółkły i zarośnięty piekarz wciąż tam był, jak drzewo zasadzone przed wiekami, które dlaczegoś to zapomniano wyciąć, mimo że spróchniałe, że zasłania światło, martwy pień w ogrodzie wiatrów. Odkrycie obecności Franciszka przypominało odkrycie innego świata, kontynentu goryczy bez przyszłości i bezradności bez wyjścia. Wokół wypalonej świecy poniewierały się pokurczone ćmy. Nad łóżkiem piekarza, jak baldachim, zawisła pajęczyna, całun bezszelestnie utkany przez wiosenne pająki, nieodróżnialny kolorem i materią od siwizny piekarza. Łudząco martwy wzrok pokrytych parafiną oczu stwarzał pewną nadzieję, którą rozpraszał słaby oddech, zauważalny nie poprzez ruch klatki piersiowej, lecz przez nieznaczne falowanie pajęczyny zwieszającej się z zagłowia łóżka w pobliżu ust. Wanda cofa się odruchowo. W pokoju za nią legowisko pełne prawdziwego grzechu i prawdziwego szczęścia, w pokoju przed nią barłóg cierpienia i beznadziei, esencji życia, namiastki śmierci. Izba szczęścia i izba Prawa, prawda natury przeciwko prawdzie wiary.
Długo, bardzo długo Wanda krąży między Genesis i Apokalipsą. Mając do wyboru zło i zło, wybiera uzasadnienie. Żegna się krzyżem, wyciąga poduszkę spod głowy Franciszka i kładzie mu ją na twarzy. Żegna się jeszcze raz i cicho wychodzi.