Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Takiej powieści o Mickiewiczu jeszcze nie było!
To nie jest nudna biografia wieszcza, nic z tych rzeczy. To zeznanie pewnej tajemniczej postaci. W tej niesamowitej historii narratorem jest… No właśnie – kto? Bies, licho, a może sam… diabeł, opiekujący się Adamem od kołyski w Zaosiu po istambulskie łoże śmierci? Czy bez interwencji tego czarciego ducha nie mielibyśmy wieszcza oraz Polski – Chrystusa narodów?
Mickiewicz nie jawi się tu wyłącznie jako geniusz, cudowne dziecko romantyzmu. Jest mężczyzną z krwi i kości – delikatnym i uduchowionym, ale też kochliwym, burkliwym, zadufanym w sobie, równie skłonnym do uniesień, jak i konfliktów.
„Harasimowicz maluje swoim genialnym piórem dwóch – jakby ulepionych z innej gliny – poetów. Tego, którego duch unosił się wysoko w otchłanie Kosmosu i który – natchniony prawami Absolutu – tworzył swoje dzieła, i tego drugiego, który brodząc po ugorach codziennego życia, szukał sensu istnienia. […] Adam to opus magnum autora, które porwało mnie bez reszty przy lekturze, a wierzę, że w przyszłości zdobędzie serca milionów…”.Jerzy Antczak, reżyser
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 497
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2022
© Copyright by Cezary Harasimowicz, 2022
Redakcja: Paweł Pokora
Korekta: Małgorzata Piotrowicz
Skład: Klara Perepłyś-Pająk
Projekt okładki: Magdalena Wójcik
Zdjęcia na okładce i źródła ilustracji:
© ysbrand/depositphotos.com, © cocoparisienne/pixbay.com
Zdjęcie autora: © Maciej Zienkiewicz Photography
Retusz zdjęcia okładkowego: Katarzyna Stachacz
Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska
Producenci wydawniczy:
Anna Laskowska, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz
Wydawca: Marek Jannasz
Lira Publishing Sp. z o.o.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2022
ISBN: 978-83-67388-57-3 (EPUB); 978-83-67388-58-0 (MOBI)
Lira Publishing Sp. z o.o.
al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa
www.wydawnictwolira.pl
Wydawnictwa Lira szukaj też na:
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Trumny były trzy. Cynkowa w dębowej i orzechowej. Drewniane rozsypały się i spróchniałe szczątki rozsiały się po ziemi. Trumny wydobyto z rodzinnego grobu na cmentarzu Les Champeaux w Montmorency, całkiem niedaleko Paryża. Był rok 1890, 27 czerwca, trzydzieści pięć lat po jego śmierci w Konstantynopolu. Trzydzieści lat wcześniej postawiono mu całkiem zacny nagrobek z kolistym wizerunkiem. Przedstawiał płaskorzeźbny portret, jakby zdjęty z pośmiertnej maski, wykuty przez wcale zdolnego Antoine’a-Auguste’a Préaulta. To był upalny dzień, z nieba lał się słoneczny ukrop i wyciskał z czoła Władysława tłuste krople potu. Oczy Władysława wyciskały łzy. Uszy Władysława łowiły miarowy zgrzyt łopat. Władysław dopiero co, cztery dni wcześniej, obchodził pięćdziesiąte drugie urodziny. Ten, który spoczywał w trumnie, dożył pięćdziesięciu sześciu lat i Władysław zastanawiał się, czy przeżyje wiek ojca. Przeżyje, mogę Ci zdradzić – umrze jako blisko dziewięćdziesięcioletni starzec. Ale to przyszłość. Zajmijmy się tamtą chwilą. A zatem upalny, czerwcowy dzień, zgrzyt grabarskich szpadli, cmentarz w urokliwym miasteczku, nad cmentarzyskiem góruje strzelista kolegiata, Montmorency, mieścina, w której rozkochali się polscy emigranci, nekropolia, na której pochowano tułaczy z Hotelu Lambert, tu spoczną szczątki Norwida w zbiorowej mogile... Nie o nim jednak ta opowieść.
Stanąłem nieco z boku, za plecami Józefa i Marii, czujnie przyglądając się ekshumacji ich ojca. Starałem się ze wszystkich mocy, by na mych ustach nie wykwitł uśmieszek. Okoliczności przecież były żałobne, choć bohatera tej opowieści pożegnano pierwszy raz trzydzieści pięć lat temu w Konstantynopolu. Teraz czekał go wielki powrót żałobny do ojczyzny. Będę mu towarzyszyć. Nie odstąpię na krok, bo przecież jest moim podopiecznym.
Kiedy już szczątki drewnianej trumny do końca zostały obsypane tłustym piaskiem, kiedy białe robactwo rozpełzło się na cztery strony świata, ogarnął mnie bezdech. Przerzuciłem z ręki do ręki laskę ze srebrną kulką w kształcie greckiej Meduzy. Wyjąłem z kieszeni surduta batystową chustkę i otarłem wilgoć z twarzy. Wtedy zorientowałem się, że jako jedyny mam na głowie cylinder. Nie zdjąłem go, a po co. Ja nie muszę mu składać ani hołdu, ani pokłonu. Nawet dłoń mi nie drgnęła na znak krzyża, gdy przygarbiony klecha paplał swoje egzekwie. Wiedziałem, co zaraz nastąpi, bo mam dar przewidywania. I stało się.
– Czekajcie. – Władysław dał ręką znak grabarzom.
Odstawili ciężką trumnę na pobocze dołu, wytarli ubrudzone łapska o wymięte spodnie. Władysław pochylił się nad tumbą. Przez zaciśnięte gardło wypadło pytanie, niczym rzucony kamień:
– Co to jest?
Maria podniosła czarną woalkę, uwalniając z oczu przerażenie. Powtórzyła po bracie:
– Co to jest?
I jak echo rozlało się ciurkiem po rzadkim tłumku: „Co to jest?... Co to jest?... Co to jest?”. A co to było, chcesz pewnie wiedzieć?
Trumna cynkowa była rozpruta, wygięta, pęknięta u góry, podziurawiona u dołu. Hm... Nikt jeszcze nie wiedział, że to nie wszystko. Przy szczątkach Adama brakowało artefaktów, szczegółów, rzeczy, pamiątek, z którymi go pochowano. Nadmienię: owszem, były zwłoki, raczej szkielet, otoczony aromatyczną trawą, zbutwiałą, lecz z zachowaną konsystencją. Kości zupełnie obnażone, choć przecież pochowano go w czarnej kamizelce, w czarnych spodniach, we fraku, futrze i konfederatce na głowie. Prócz tego: metalowy Chrystus, któremu odłamano bałamutnie prawą rękę, jedna zaśniedziała moneta, a przecież pochowano go z kilkoma, upychając je w kieszeniach, nie było medalików powieszonych na szyi, gdzieś zniknęło sześć porcelanowych guziczków od kamizelki, ostał się tylko jeden. No i włosy. Czaszka była pozbawiona włosów. Włosy przecież nie gniją. Co się stało? – spytasz. Nie odpowiem Ci. Wczytaj się uważnie w moje słowa. Zaczynamy wędrówkę. I nie spieraj się ze mną, proszę, że imaginuję, że mieszam kazusy w mej opowieści. Przedstawiam fakty, tak jak ja je widzę, amen. A widzę i opisuję...
Zima roku 1798 na rok 1799 była nieziemsko sroga. Litwę skuł lodowaty mróz, lasy, sioła i dukty pokrył głęboki śnieg. Świteź zamieniła się w srebrzystą połać, groźną, bo droga do Nowogródka musiała być okrężna, unurzana w zmarzlinie. Bielejące zaspy zakryły wszelkie boskie i czarcie stworzenie. Wydawało się, że nadchodzi jakiś niespodziewany koniec, a w każdym razie zwrot losu tego kawałka ziemi. W Petersburgu zmarł przed paroma miesiącami ostatni król Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Król ten nie zdołał ocalić ojczyzny przed chciwymi zakusami zaborców. Nie ma co ronić łez nad nieboszczykiem, bo jego upadła i zdrożna królewska mość udał się w posługi do moskiewskiej carycy. Chędożył się ponoć z nią na umór. Nie wnikam w sprośną i sprzedajną królewską duszę. Niech sądzą i opisują inni. Śmierć króla wieszczono jako ostateczny omen upadku krainy, której połać rozciągała się od litewskich pól i lasów po wielkopolskie równiny, od kurlandzkiej Windawy graniczącej z Ryską Zatoką po Jahorlik stojący na granicy z Hospodarstwem Mołdawskim i Jedysanem tureckim. Rozdrapali Austriacy, Prusacy i Rosjanie ten kawał pięknej i przeklętej ziemi, rozdarli jak bogaty aksamit, dzieląc między siebie strzępy tkaniny.
Niechże jego zdrożna królewska mość spoczywa w pokoju, czy to w piekle, czy to w niebiosach. Nie moja sprawa. Ja wsłuchuję się w tępy stukot końskich kopyt. Gniady wałach grzęźnie, po kolana unurzany w ciężkim śniegu. Na saniach siedzi otulona derką kobieta w błogosławionym i grubo zaawansowanym stanie. Kobieta ma na imię Barbara, nazwisko po mężu Mickiewicz, de domo Majewska, córka ekonoma z Czombrowa, gdzie była we dworze panną rezydentką. Będą mówić o niej, że pochodzenia semickiego, od Żydów, którzy się sektą Jakuba Lejbowicza Franka odszczepili od starozakonnej wiary. Cóż... Na koźle widzę woźnicę, któremu dam na imię Wojciech, bo to pospolite imię. Wojciech patrzy przed siebie, strzelając z bata.
– Ruszaj się, Gniadek! Ruszajże się, hej wio!
Trzask przebija się przez granat nocy i wsiąka w śnieżnosiwą zawieruchę. Gniadosz brnie z trudem przez zamieć. Barbara jest dzielną kobietą, wybrała się do Nowogródka sama i sama uparcie wraca po wizycie w kancelarii męża. Mąż ma na imię Mikołaj. Pieczętuje się herbem Poraj, jest adwokatem sądowym w Nowogródku, pomniejszym rejentem i komornikiem. Barbara, jako się rzekło, to dzielna kobieta, ale nieco lekkomyślna, bo w ciężarnym stanie nie powinna się wybierać w zimową podróż, by zobaczyć na krótko męża. Barbara ma już za sobą jeden poród, pierworodnemu na imię dano Franciszek. Do drugiego rozwiązania jeszcze czas, za trzy tygodnie termin, więc Mickiewiczowa myśli, że nic złego podczas podróży zadziać się nie może.
Lecz dzieje się.
– Wojciechu...
Trzy razy musi pani Mickiewiczowa powtórzyć: „Wojciechu”. Wiatr i barania czapa tłumi zawołanie. Wreszcie tryknięty w plecy woźnica odwraca się.
– Słucham. Pilnie słucham, pani Mickiewiczowa.
– Niedobrze, Wojciechu.
Jeszcze dwa razy musi Barbara powtórzyć to zdanie, bo zawieja, bo barania czapa, bo słuch woźnicy już nie ten.
– Co się dzieje, pani Mickiewiczowa?
Barbara czuje w kroczu przykrą wilgoć, która z sekundy na sekundę zamienia się w szorstką zmarzlinę, ale przecież nie powie woźnicy, że odeszły jej wody. Powie jednak, a nawet wykrzyczy:
– Wojciechu! Rodzę!
Przez ciało Wojciecha, obleczone wytartym kożuchem, przechodzi dreszcz i nie jest to ukłucie mrozu. Ale Wojciech nie traci rezonu. Szybko w głowie przelicza, ile wiorst do celu. Na śniegu, mrozie i saniach nie uchodzi przyjść wcześniakowi na świat, bo na tym świecie długo miejsca dzieciątko nie zagrzeje. Więc łebski Wojciech podejmuje decyzję:
– Nie ma co się bojać, pani. Zara będziem we folwarku. Zaosie za zakrętem – mówi Wojciech, choć nijakiego zakrętu nie widać. – Pani Mickiewiczowa zmówi paciórek, a Bóg panią Mickiewiczową wysłucha i dziecku pobłogosławi.
Pani Mickiewiczowa nie zmawia paciórka, jako że strach i ból idący od skurczy świdruje głowę na wylot.
Nie mogłem dopuścić do nieszczęścia. Tak jak przemyśliwał poczciwy Wojciech, gdyby Barbara Mickiewicz powiła dziecko na saniach, gdzieś na pustym obrzeżu skutej lodem Świtezi, ta opowieść skończyłaby się już na pierwszych stronach. Nie byłoby o czym gadać.
Przejechali z trudem ze dwie wiorsty, brnąc przez puchate zaspy i świst zawiei. Ale jeszcze byli daleko folwarku w Zaosiu, własności Bazylego Mickiewicza, szwagra Barbary, gdzie gościła Barbara z mężem i synem. Pani Mickiewiczowa zawyła z bólu. Dziecko gwałtownie śpieszyło się do świata.
Przydrożna austeria zwała się Wygoda i – jak to karczma w tamtych stronach – była dzierżawiona przez Żyda.
– Niech Jankiel biegnie do folwarku... Albo nie! Niech woła szybko babkę położną... – rozkazała przez zaciśnięte usta pani Barbara.
Jankiel podrapał się brudnym paluchem po zmarszczonym czole, jakby chciał odkleić odeń pomarańczowy poblask świec i refleks ognia z kominka. Wojciech, dzielny woźnica, zacisnął pięści, bo pewnie chciał grzmotnąć Żyda w pysk za opieszałość.
– Słyszeli, Jankiel? Będzie tak stojać jak widły w gnoju?
– Co miał nie słyszeć – odrzekł Jankiel. Tym razem palec powędrował pod wyświeconą od znoszenia myckę.
– To niech się ruszy... – wyszeptała Mickiewiczowa przez zaciśnięte zęby. – Zaraz tu urodzę wam w karczmie...
Barbara nie dokończyła zdania, sił nie starczyło. Żyd Jankiel Mrówka nie był wartki jak przypisane mu nazwisko. Wziął długi oddech, westchnął przeciągle i wolnym obrotem głowy zwrócił się do pobladłej małżonki.
– Ty się na tym znasz, Ryfka.
Ryfka Mrówkowa zadumała się. Ewidentnie szybkość nie była cechą rodzinną Mrówków. Wreszcie wymamlała:
– Ale do Dawidkowej kawał drogi. A w tym sznej jeszcze droga dalejsza.
– O Jezu... – zajęczała pani Mickiewiczowa. – Dym z komina szybszy od was. – Zwróciła się do woźnicy. – Może wy, Wojciechu...
– Ja tam się znam tylko na końskich porodach, pani Mickiewiczowa.
– Biegnijcie do szwagra na folwark. Niech Bazyli sprowadzi akuszerkę, albo nie wiem... Dziecko mi na świat już się prosi. O Jezu... – Chwyciła się za brzuch, jakby chciała powstrzymać za wszelką cenę rozwiązanie.
Nie było co się wałkonić i mazgaić. Stanęłam przy zmrożonej srebrzystym malunkiem szybie. Wychuchałam gorącym oddechem kółko na szkle. Zazwyczaj czyni się to od wewnątrz izby, ale ja potrafię czynić nie takie cuda. Nie tylko na szybach.
– Któż to? – zdziwił się woźnica Wojciech, patrząc w srebrne okno.
– A gejst jakiś? – przestraszył się Jankiel Mrówka.
Zaś Ryfka Mrówkowa trzykrotnie splunęła i odczyniła szeptem:
– Cu refuo. Bli ajin-raa.
Nie pomogło zaklęcie. Wkroczyłam do karczmy. Kazałam natychmiast zagotować wrzątek w garnku, porwać prześcieradło na szarpie, rozkazałam wyjść mężczyznom precz do kuchni, kazałam Mickiewiczowej położyć się na stole. Ryfka zapaliła więcej świec i kilka kaganków. Wzmocniła światło dwoma lustrami. Reszty nie będę opisywać, bo nie uchodzi. Poród był szybki i łatwy. Na zewnątrz wył wiatr i zadymiał wszystko śniegiem.
– Chłopiec – stwierdziłam beznamiętnie.
– Chłopiec? – spytała Barbara, jakby chciała się upewnić. Siną twarzą Mickiewiczowej spływały strugi łez i potu.
Następnie wyjęłam z tobołka kozik i grubą księgę – akta sądowe oprawione w czarną skórę. Na tymże woluminie przecięłam pępowinę wcześniaka. Pytasz, w jakim celu? Odpowiem: by chłopiec był rozumny. Na przekór szaraczkowemu pochodzeniu. Ot, dziadek, ojciec Barbary, ledwo się umiał podpisać. Stryjowie, bracia ojca, poginęli w karczemnych bójkach.
Mieszają się daty jego narodzin. Liczni obstają przy 24 grudnia, bo to magiczna wigilijna noc i pasuje do imienia Adam. Lecz ja upieram się, że chłopiec przyszedł na ten nie najlepszy ze światów 4 stycznia 1899 roku. Przyczyną owego bałaganu w datach jest pomieszanie na Litwie kalendarzy – juliańskiego z gregoriańskim. Zostawmy to. Ważne, że się urodził i to za moją przyczyną. To ja trzymałem pieczę nad życiem i duszą poety. Że bluźnierstwo, powiesz? A co mi tam, możesz sobie myśleć i mówić, co chcesz. Jedno wiem – jestem autorem cudu. I to niejednego. Opowiem Ci o następnym.
Rodzina Mickiewiczów, jak to już napomknąłem, stacjonowała w folwarku na Zaosiu, u szwagra pani Barbary. Mikołaj i pani Mickiewiczowa mieli w owym czasie dwóch synów: chorowitego Franciszka, starszego brata bohatera tej opowieści, i rezolutnego Adasia. Przyjdzie na świat jeszcze trzech chłopców, ale nimi się nie będziemy teraz zajmować, żeby Ci w głowie nie zamieszać, tym bardziej, że najmłodszego śmierć porwie szybko w swoje ramiona. Nad nim nie trzymałem dozoru, choć mówią, że był arcyzdolnym dzieckiem. Moim podopiecznym był noworodek przyjęty przez me dłonie w przydrożnej karczmie. Można sobie tam gadać, że na chłopca spłynęła boska opieka, kiedy został ochrzczony dnia 12 lutego 1799 roku w Nowogródku, w bielutkiej farze pod wezwaniem Przemienienia Pańskiego, opodal Góry Zamkowej. Dobrze, niech i tak będzie. Wiara w tej opowieści miesza się z niewiarą, gnoza z gusłami.
– Ego te baptizo in nomine Patris et Filii et Spiritus Sancti[1].
Stałem opodal chrzcielnicy, ale w bezpiecznym oddaleniu, pod łukowatym sklepieniem i patrzyłem w spokoju, jak w białozłotej poświacie spadają na czoło chłopca krople chrzcielnej wody i trochę śmiać mi się chciało. Ale, nie powiem, nawet mnie ukłuło w serce lekkie wzruszenie. Dano mu imiona Adam i Bernard. Od tej chwili Adam był już absolutnie na zawsze moim Adamem. Rozpoczął się znojny trud o jego duszę.
Widzę go. Ma już lat dwa, a może trzy, kiedy ciągnie się za matką, wczepiwszy rączki w rąbek sukni, i udaje, że jedzie saniami. Małe usta naśladują dźwięk śnieżnej zawiei. Och, gdybyś wiedział, chłopcze, że szum płóz i wycie wiatru to vasa cantici[2] twojego przyjścia na świat, gdybyś wiedział, że gdyby nie ja, na tym świecie ciebie by nie było. Co ci się tam w głowie kołacze, mały poeto in spe? Już inkrustujesz wyobraźnię strzępkami rzeczywistości i imaginacją? Nie będę w tej chwili zaglądał do twojej małej głowy. Zostawiam cię sam na sam z dziecięcymi myślami.
Ale teraz będzie inaczej, zajrzę pod czaszkę. Widzę go, jak stoi przy oknie i patrzy na pierzaste chmury. Mickiewiczowie przenieśli się do Nowogródka. Zamieszkali czasowo w domu Panejków przy ulicy Żydowskiej. Tak było praktyczniej. Mikołaja męczyły uciążliwe dojazdy z Zaosia do sądu w Nowogródku. Zdradzę Ci w cichości i na ucho, że Barbara pragnęła mieć męża na oku, bo pan Mickiewicz coraz to wplątywał się w szemrane interesy, a nawet bójki. Pani Mickiewiczowa przepędzała czarne chmury swoim słonecznym wdziękiem.
A zatem jesteśmy w Nowogródku przy ulicy Żydowskiej, numeru nie pomnę, nie jest aż tak ważny. Ważne, że Adaś stoi przy otwartym oknie i liczy pierzaste obłoki. Liczy i liczy, i doliczyć się nie może, a liczyć przecież chłopiec już umie, tak jak umie się modlić pacierzem nauczonym przez bogobojną matkę. Rachunek klepany przy otwartym oknie musi się zgadzać, bo mały Adaś wyobraża sobie, że po niebie suną okręty, jakby wypłynęły w zamorskie rejsy z rycin umieszczonych w albumie Conquérants des terres lointaines, który to wolumin często przed snem Adaś przegląda z ojcem Mikołajem.
– Ten, Adasiu, jest galeonem, ten to karaka, a ten o trzech pięknych nadmuchanych żaglach to fregata.
– Fre-ga-ta – sylabizuje zachwycony Adaś, marząc, że kiedyś popłynie okrętem, by odkrywać odległe i nieznane lądy albo walczyć z piratami.
Jeszcze nie wie mały Adaś, że szykuję mu daleką podróż, lecz wędrówka, o nie, nie będzie morskim rejsem. Ale wróćmy na pięterko przy ulicy Żydowskiej. Adaś stoi przy otwartym oknie i liczy żaglowce swojej flotylli. Nie wszystkie okręty można dostrzec na niebie, choć okno szeroko otwarte. Jest czerwiec, w czerwcu obłoki przybierają magiczne kształty. Płyną żaglowce po niebieskim oceanie na spotkanie dalekich lądów.
– Jeden, dwa, trzy, cztery...
Ten galeonem, tamten jest fregatą, o, ten to karaka, ów podobny do szkunera. A tamten...
Nie widać kształtu. Adaś odwraca się. Salonik pusty. Matka w kuchni, jest w błogosławionym stanie, Franciszek w swoim pokoju leczy się w łóżku z duszności. Adaś podsuwa krzesło pod parapet. Wspina się. Wychyla przez okno, by doliczyć pierzaste okręty.
– Pięć, sześć, siedem...
Będzie czym walczyć z piratami na oceanie. Tylko jeszcze stanąć na parapecie jak na mostku kapitańskim...
Adaś chwieje się i wypada przez okno.
– Mamo, Adasiek coś zakrzyknął!
Pani Barbara wbiega do salonu. Widzi rozwarte skrzydło okna i chyboczącą się okiennicę. Rzut oka w dół. Widzi ciało chłopca. Drewniane schody z piętra liczą sobie dwadzieścia cztery stopnie i skrzypią. Przeraźliwie skrzypią. Barbara już zapomniała całkiem, że jest w ciąży, że może zaraz poronić. Wybiega na ulicę. Pochyla się nad zakrwawionym ciałem syna.
– Będzie żył – podpowiadam niegłośnie.
– Pan kto?
– Przechodzień – odpowiadam.
Mickiewiczowa odpycha mnie niegrzecznym gestem. Ociera dłonią krew z twarzy Adasia. Usuwam się w półcień. Na Żydowskiej, pod kamienicą Panejków zbiera się tłumek gapiów.
– Pomóżcie mi, ludzie... Synek mój... Nie oddycha... – wyrywa się stłumiony krzyk z krtani matki.
Jakiś mężczyzna w sztuczkowych spodniach i surducie o aksamitnych wyłogach odstawia skórzany neseser, sprawdza puls i kościec, podnosi dziecko z ziemi. Ostrożnie, z pietyzmem, żeby kręgów nie uszkodzić. To doktor Dzierniejko, który znalazł się za moim przyzwoleniem na ulicy Żydowskiej. Szedł właśnie do chorej na anginę wdowy z naprzeciwka.
Ze słonecznej perspektywy wyłania się biegnąca sylwetka Mikołaja. Mickiewicz już wie, co się stało. Takie plotki jak nagła śmierć dziecka, które wypadło przez okno, rozchodzą się po mieścinie lotem błyskawicy. Czy dziecko martwe?
Doktor Dzierniejko odstawia laskę i neseser, kładzie chłopca na szezlongu w salonie. Osłuchuje drewnianą, lejkowatą rurką z płaskim zakończeniem. Prosi, żeby zamknąć okno i zasłonić je kotarami. W salonie zapada zielona ciemność. Konsyliarz podnosi Adamowi powieki. Ostrożnie, opuszkiem palca. Najpierw jedną, potem drugą. Chłopiec oddycha i patrzy trzeźwym wzrokiem na matkę, brata, ojca i obcego mężczyznę w surducie z aksamitnymi wyłogami. Pyta:
– Gdzie mama?
Doktor Dzierniejko uśmiecha się tkliwie i rzecze:
– Szczęście, że ulica nie brukowana.
Miesiąc później Barbara spakuje siebie i syna do juchtowej podróżnej torby. Zawinie bochenek chleba w lnianą serwetkę. Mleko przeleje do butelki. Ryngraf wetknie za dekolt, by był jak najbliżej serca. Z Nowogródka do Wilna jest daleko, dziesięć godzin powozem. Może trochę mniej. Ale trzeba było ruszyć w pielgrzymkę. Trzeba było stanąć przed obliczem Matki Boskiej Ostrobramskiej. Oddać ryngraf jako wotum i podziękować.
Panno święta, co Jasnej bronisz Częstochowy
I w Ostrej świecisz Bramie! Ty, co gród zamkowy
Nowogródzki ochraniasz z jego wiernym ludem;
Jak mnie, dziecko, do zdrowia powróciłaś cudem –
(Gdy od płaczącej matki pod Twoją opiekę
Ofiarowany, martwą podniosłem powiekę
I zaraz mogłem pieszo do Twych świątyń progu
Iść, za wrócone życie podziękować Bogu) – [3]...
Okłamał Cię poeta. Nie mógł udać się piechtą z Nowogródka do Wilna na trzyletnich nóżkach, a do tego Barbara w ciąży. A może poszli z nabożną Barbarą do niedalekiej fary, może do kościółka przy Zamkowej Górze, albo udali się do Stwołowicz, by klęknąć przed cudowną figurą? Niech inni łamią sobie głowy. Ja wiem, co mówię: pojechali bryczką do Tej, która jest wileńską siostrą częstochowskiej, Tej, co to „w Ostrej świeci bramie”. I niech będzie, że to Matka Boska uratowała mu życie. Pozostaję przy swoim, kryjąc się w cieniu.
Moja mitręga nad duszą poety rozpoczęła się od jego narodzin, bo wcześniak, któremu śmierć zagląda w oczy, powinien być oddany Bogu chrztem z wody zaraz po przyjściu na świat. Ale kto miał to zrobić? Żyd Jankiel albo jego żona Ryfka? Owszem, woźnica Wojciech mógł skropić główkę noworodka i oddać go pod Chrystusową opiekę, ale Wojciech sam się skropił na kredyt okowitą i zaraz zasnął w kącie kuchni. Zbyt dużo było tej nocy wzruszeń jak na furmańską głowę. Barbarze jakoś uciekła w bólu i wyczerpaniu myśl, że dziecko o wątłej kondycji trzeba tymczasowo ochrzcić, by szatan nie porwał w swoje szpony ledwo co powitej duszy.
Pewnie w tej chwili zastanawiasz się, co mi tak srodze zależało na poświęceniu duszy noworodka Chrystusowi? No to Ci odpowiem: walka jest sprawiedliwa, gdy siły są równe. Wiedziałem, jaka fatyga mnie czeka w przyszłości, ale gra warta była świeczki. Zakończyć ją u samego początku, poddać się bez pojedynku – to nie w moim stylu. A poza tym beze mnie i bez metafizycznej wojaczki świat nigdy by nie poznał jego pieśni, „gwiazdy za granicą świata”. Myślę sobie jednak, że chrzest to branie wiary na kredyt. Prawdziwej wiary nie zdobywa się święconą wodą chrzcielną, krzyżmem, białą szatą i świecą. To znój serca i rozumu.
Napomknąłem już, że pani Barbara Mickiewicz była kobietą nabożną. Uczyła Adasia ludzkiej mowy na pacierzach, litaniach, koronkach i z katechizmu. Mały Adaś wiedział świetnie, że Bóg umarł za jego grzechy na krzyżu, choć jeszcze nie miał na sumieniu żadnego grzechu, prócz sikania do rabatków. Prawdziwe grzechy, i to śmiertelne, czekały nań w przyszłości. Pan Mikołaj Mickiewicz nie był bogobojny jak jego małżonka. Jawił się jako stąpający mocno po ziemi, choć się plątał w nierozumne interesy. To on nauczył syna rachować, czytać alfabet, patrzeć na świat przez szkiełko, pojmować, czemu kwiat rodzi się z pąka, pisklę wykluwa się z jajka, uczył Adasia kaligrafii, co – powiedzmy sobie szczerze – niezbyt chłopcu wychodziło. Ale już jako kilkuletnie pacholę młody Adasiek wetknął klin między pobożność matki i racjonalizm ojca. To było – z czego się niezmiernie cieszę – poczucie, że oprócz wiary i nauki jest jeszcze trzecia strona rzeczywistości. Nazwałbym ją magnetyzmem zawartym w gusłach, czarach, baśniach i legendach. Tego w litewskiej okolicy było co niemiara. I wierna służąca, niejaka Gąsiewska, opowiadała Adaśkowi klechdy, śpiewała pieśni zawodzącym głosem. A to o Egle, śmiertelnej kobiecie, która podstępnie uwiodła Żaltisa, pięknego boga wód, a to o podróżujących jeziorach, a to o rusałkach, topielicach, a to o...
Zdyszany chłopiec biegnie piaszczystą drogą ku bramie miasta. Rozwichrzoną czuprynę rozwiewa jesienny wiatr. Chłopiec staje przed podwojami. Stuka kołatką w grube drewno. Przez bramę wysącza się pytanie:
– Kto?
– Swój, otwierać, szybko! – odpowiada chłopiec, łykając oddech.
Przez moment trwa grząska cisza. Słychać czyjeś gderanie. Chłopiec drży, pewnie ze strachu, a może tylko z zimna. Wreszcie odzywa się chrapliwy głos zza bramy:
– Jaki tamże swój jesteś. Wszyscy swoi w mieście zamknięci.
Do oczu chłopca napływają gęste łzy i skrzą się w szarej poświacie niczym smutne perły.
– Kniaź wysłał mnie na przeszpiegi – rzecze chłopiec chybotliwym tonem.
Znów surowa cisza. Po krótkim czasie uchyla się w bramie zapadka oberluftu. W niewielkim prostokącie uzbrojonym kratą pojawia się niedogolona twarz i uważne oczy.
– Hasło miałeś podać, a nie droczyć się, berniukas[4].
– Prawda – mityguje się chłopaczyna, przestępując z nogi na nogę. Buty widać, że ma zdarte do cna. – Ežeras[5] – odpowiada i myśli, co to za pomysł, by miasto nazywać jeziorem.
Brama uchyla się z chrzęstem. Chłopiec przekracza próg osady. Widzi w oczach krajan strach, rozpacz, udrękę i oczekiwanie. Ostrokoły ukosem wystawione w przestrzeń, skąd może nadejść atak. Na basztach łucznicy i smołownicy warzący lepiszcze w kotłach. Chłopiec biegnie w stronę zamku, brnąc przez błoto i psie odchody. Przejmuje go strażnik w zardzewiałej zbroi.
Wreszcie można klęknąć przed obliczem półślepego kniazia. Jedno oko przepasane czarną wstęgą, drugie oko ślepi na posłańca. W źrenicy pali się iskra.
– Mów – rozkazuje kniaź, poprawiwszy skołtunione wilcze futro, którym jest przewiązany na biodrach.
Chłopiec czuje, że mu zawiesisty odór stopionego wosku i strach zatykają płuca, ale pokonuje niemoc.
– Idą, idą na miasto.
Iskra w oku kniazia zamienia się w płonącą pochodnię.
– Daleko?
– Jakieś trzy wiorsty – odpowiada chłopaczyna, wykrzywiając usta.
Już po chwili powietrze rozdziera syk płonących strzał. Jest ich tyle, co przy gradowej burzy. Niebo rozpłomienia się, jakby samo słońce spadło na miasto. Słychać krzyki kobiet, mężczyzn, starców i dzieci. Pęka brama od uderzenia tarana. Do osady wsypują się piesi żołdacy i konni. Chłopiec patrzy, jak ostrze miecza tnie czyjąś głowę. Czerep robi w powietrzu obrót, tryskając krwią, i spada z bluzgiem pod stopy chłopaczyny.
Nie mija długi czas, a na głównym placu leżą same trupy wszystkich mężczyzn broniących miasta. Tylko on, chłopiec z rozwianą czupryną, pozostał, ukrywszy się w chlewie, skąd przez szparę w ścianie patrzy na rzeź. Z okna kniaziowskiego pałacu zwisa na powrozie jednooki włodarz miasta. Lecz oto – co widać przez prześwit? Z pobocznego zaułka wychodzą tłumnie kobiety. Idą ku najeźdźcom z gołymi pięściami. Dłonie zwinięte w kułaki przeciw ostrzom i zbroczom mieczy. Są blisko, bliżej, coraz bliżej, o metr od najeźdźców. Wrogie żelaza podnoszą się ku ołowianym chmurom, z których wylewają się strugi deszczu. Zaraz żelazo będzie ciąć, chlastać, ćwiartować.
I nagle ziemia rozstępuje się. Ulewa wiąże się z tryskającą z głębin wodą, która zaczyna zalewać miasto, mury, częstokoły, baszty, te kamienne i te drewniane. Trzask bali pękających legarów i murłatów zgrywa się z hukiem gromów. Błyskawice rozdzierają na części nieboskłon. Miasto zapada się. Chłopiec czuje, że powódź podchodzi mu pod twarz, zalewa usta i nos. Chce krzyknąć, ale jego wargi zamieniają się w białe płatki. I już w jednym momencie ocalały chłopiec, kobiety, dziewczęta stają się barwnymi kwiatami. Czy to cud, przywidzenie, majaka? Wraże wojsko łowi lilie. Lecz okazuje się, że kwiaty są trucizną, od której najeźdźcy padają trupem. Słychać jęki, błagania, wołania pomocy. Chłopiec chce wyrwać się krzykiem z przerażenia i trwogi, lecz przecież jest trującą rośliną. Dryfuje bezwolnie ku brzegowi jeziora, w które zamieniło się miasto. Ktoś wyciąga dłoń, by złowić lilię. To dłoń matki...
– Adaś?
– Mama?
– Cały jesteś mokry. Boże przenajświętszy, ty masz gorączkę. Co ci się śniło?
– Jezioro.
Barbara sięgnęła po kajet spoczywający na nocnej szafce. W sinej strudze nocnej poświaty zawidniały koślawe litery układające się w tytuł: „Świteź”.
– Cóż to? – spytała matka, marszcząc czoło. Spod jej nocnego czepka wysmyknął się kosmyk włosów i połaskotał Adasia po policzku. Ten ulotny dotyk sprowadził chłopca ostatecznie z głębi jeziora na brzeg jawy.
– Pawłowicz kazał...
Pawłowicz – Feliks Pawłowicz, guwerner uczący synów państwa Mickiewiczów. Legendę o Świtezi wybajała Adaśkowi służąca Gąsiewska. Potem nauczyciel dał zadanie domowe, by rzecz opisać w kajecie własnymi słowami. I słowa te wessały się w wyobraźnię Adasia. Pewnie ta i inne legendy litewskie, gusła paplane przez Gąsiewską pozostaną na zawsze w duszy i umyśle poety. I niech tak będzie. W to mi graj. Niech się Adam bałamuci rojeniami.
Muszę Gąsiewską obsztorcować, by już skończyła z tym wiejskim bajaniem. A Pawłowicza zwolnię. Trzeba chłopców posłać do słusznej szkoły, bo się im w głowach pomiesza – myśli pani Barbara, tuląc Adaśka do snu, ciepłą dłonią odganiając resztkę snu z jego duszy.
Adaś Mickiewicz już potrafi kulfonami spisywać to, co mu się w głowie tli. Już czyta całkiem zgrabnie ulubioną książkę o tytule Inkasy, czyli zniszczenie państwa Peru, już przerobił i wkuł na pamięć bajki Krasickiego. Wylądował razem z bratem w powiatowej szkole u dominikanów w Nowogródku.
Był 13 września 1807 roku. Ustawieni w grzecznym rzędzie weszli do prawego skrzydła dominikańskiego klasztoru. Tu Adam będzie się uczył gramatyki polskiej i łacińskiej, arytmetyki, nauki moralnej, historii naturalnej, fizyki, historii świętej i kaligrafii. Ostatni przedmiot, jak się już domyślasz, nie pójdzie mu skoro. Ale zapał do zdobywania wiedzy rozpalał się w głowie i duszy chłopca coraz żywszym ogniem. Owo zdarzenie wryło mi się w pamięć, bo było swego rodzaju inicjacją... Ale do sedna, nie będę zawczasu zdradzał essentia rerum, istoty rzeczy. Posłuchaj uważnie i wyciągnij wnioski. Lecz najpierw dobrze by było, gdybyś wyobraził sobie anturaż tego epizodu. Przymknij oczy i daj się ponieść imaginacji. Pamiętaj, że sprawy się toczą na początku wieku XIX. Pół mieścina, pół wiocha, a szkoła gimnazjalna jak się patrzy...
Za chwilę przekroczysz próg zakonu dominikanów w Nowogródku. Mijasz ryneczek spowity krzykiem straganiarzy – i przedświątecznymi zapachami, bo zbliżają się święta Bożego Narodzenia. Wchodzisz przez bramę opartą na czterech murowanych słupach, zwieńczonych rdzawą dachówką i zielonymi drewnianymi wazonami. Nad bramą pyszni się pozłocone godło zakonu dominikanów: pies z pochodnią i krzyżem. Mijasz z lewej strony drewnianą dzwonnicę z trzema dzwonami, a to – dzwonem Świętego Michała, Świętego Dominika i Świętego Tadeusza. Do kościoła przylgnął murowany klasztor. Tam znalazłbyś cele dla trzydziestu braci i uczniowskie klasy. Dalej stajnia, z której dochodzi parujący koński zapach, obok spichlerz i gospodarcze zabudowania, kuchnia. Czujesz jej wonie? Gotują już grzyby i kapustę na postną Wigilię. Sam kościół jest murowany, ale pokryty gontem. Kolejni przeorowie utyskiwali, że architekt i budowniczy nie pomyśleli o jakiejś dumnej i wysokiej wieży, która górowałaby nad okolicą, byłaby konkurentką dla cerkiewnych kopuł, dumnego dachu Synagogi Zimnej i tatarskiego minaretu. Jest tylko trójkątna fasada. Widzisz na niej różańcowy dzwoneczek? Nie mogło być inaczej, kościół zbudowany jest zgodnie ze stylem klasycznym „porządku toskańskiego”, bez wieży, z trzema nawami, z półokrągłą apsydą. Tak, tak – włoska architektura zawitała na surową Litwę. Zajrzyj do świątyni. Podłoga środkowej nawy wyłożona marmurowymi płytami, a nawą boczną stąpasz po cegle. Mijasz dziewięć ołtarzy, by znaleźć się przed głównym. Patrzy na Ciebie patron Nowogródka, Święty Michał Archanioł w srebrnej szacie, który uchronił miasto przed zagładą, a tak w ogóle toczy zwycięską walkę z szatanem, stojąc na czele hufców niebieskich. Przyklękniesz? Masz przed sobą relikwie Świętego Krzyża. Słyszysz? Organista ćwiczy „Małą” fugę g-moll przed pasterką. Organy całkiem nieźle brzmią. Mają jedenaście głosów. Wejdź do zakrystii, tylko cicho, żeby Cię nikt nie zauważył. Na szczęście prócz delikatnego zapachu niedawno pranych ornatów i komży nic tu niepokojącego nie znajdziesz. Nie wiesz, w które drzwi wejść? Te po prawej. O tak, te. Naciśnij klamkę. Ostrożnie, bo skrzypi. Że dziwnie gorąca? Nie chcesz się sparzyć? Nic ci się nie stanie. Przymrużasz oczy? Ze światła wchodzisz w ciemność.
Biblioteka niewielka, ale po brzegi wypełniona księgami, w większości oprawionymi w skórę. Przy środkowym regale widzisz wyłaniającą się z półmroku sylwetkę w dominikańskim biało-czarnym znoszonym habicie. To ja. Stawiam w równym rzędzie na półce pięć woluminów. Kiedy kładę pierwszy z nich – zatrzymuję dłoń, jakbym oczekiwał na to, co może się wydarzyć. I wydarza się, co nieuniknione.
Drzwi od refektarza uchylają się. W prześwicie widać chłopięcą twarz otuloną zmierzwioną czupryną. Chłopiec chce się cofnąć, smuga światła od klasztornej jadalni już ma zniknąć, ale powstrzymuję intruza w progu.
– Czego tu szukasz? – Staram się nie przesadzić ze srogim tonem w głosie, by nie spłoszyć młokosa.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – rzecze chłopiec o zmierzwionej czuprynie i wąskich ustach.
– Per omnia saecula saeculorum. Amen[6].
Patrzę na jego odzienie. Skromne. Rękawy kaftana wyświecone, trzewiki zniszczone, kołnierzyk koszuli postrzępiony. Ale oczy bystre. Pytam:
– Dlaczego zaglądasz tam, gdzie nie wolno ci zaglądać?
On przestępuje z nogi na nogę.
– Z ciekawości, ojcze.
Powstrzymuję uśmieszek, który ciśnie mi się na usta. Wiem, dokąd wiedzie ciekawość.
– Jak ci na imię?
– Adam. Adam Bernard Mickiewicz.
– Który oddział?
– Trzecia klasa.
– Adam... – konstatuję szeptem. – Jak pierwszy rodzic.
– Tak. – W oczach chłopca pojawia się krótki błysk na granicy bezczelności, a nawet arogancji. – Jak pierwszy człowiek. – Z jego miedzianego czoła znika hardość. – Przepraszam, ojcze. Już mnie tu nie ma. Przepraszam za afront.
Adam chce się cofnąć za próg.
– Czekaj.
Staje w progu.
– Zamknij drzwi i podejdź. – Nakazuję gestem dłoni, gdzie ma stanąć.
Podchodzi. Patrzę prosto w szarozielonkawe oczy. Na jego twarzy osiadł brązowy półcień, refleks odbity od bibliotecznych regałów. Pytam:
– Czego jesteś ciekawy?
Widzę, że w oczach chłopca pojawia się popłoch. Nie są już szarozielone, przybierają ciemnobrązową barwę. Adam wskazuje książkę, którą trzymam w dłoni.
– A o czym jest ta książka?
– O sile ludzkiej mowy. O retoryce. O inwencji. De inventione nosi tytuł.
Odkładam księgę na półkę. Adam wskazuje drugi tom, który tuż przed jego przyjściem ustawiłem na regale.
– A ta?
– O kruchości życia. O spokoju duszy. O gniewie. O życiu szczęśliwym.
– A ta?
– O teoriach państwa. O prawach natury. O żądzach.
– A ta?
– O wszechświecie.
Chłopiec nieśmiało podchodzi do regału i odczytuje z grzbietów ksiąg nazwiska autorów.
– Cyceron... Seneka... Arystoteles... Plutarch... – Na krótki moment wstrzymuje oddech. – Ojcze. To nie są chrześcijańscy autorzy.
Milczę i odpowiadam niemym uśmiechem.
– Pójdę już – szepcze Adam przez wąskie usta.
– Idź – przyzwalam.
Chłopiec kładzie dłoń na klamce. Jest gorąca. Ty też uważaj, kiedy będziesz stąd wychodził. Można się niechybnie sparzyć.
Pewnie myślisz, jaki to ogień rozpala aurę dominikańskiego klasztoru, czy to aby nie czarci płomień. Uspokajam: byłby to zbyt trywialny wniosek. Nie jestem diabłem, o nie. A że podsuwam młokosowi dzieła niechrześcijańskiej proweniencji? Ja go lepię, buduję fundamenty, klajstruję niedostatki, uzupełniam braki jego młodziutkiej duszy, niedojrzałego serca i szczeniackiego rozumu. Jeszcze nie jest tym, kim powinien być. Do poezji mu daleko jak stąd do horyzontu, choć jako zadania domowe musi pisać bajki i epigramaty. Rozum jeszcze nie pojął myśli Cycerona, Seneki, Arystotelesa, Plutarcha, Kanta, Woltera, Locke’a, Rousseau, choć już na lekcji łaciny prześlizguje się po wersach Flawiusza. Wiara Adama jest jeszcze prostolinijna i naiwna, wpojona przez matkę ufną Bogu, Maryi i Chrystusowi. Nie ma jeszcze w duszy Adama zwątpienia i goryczy. Serce karmi się pokątnie powiastkami o gusłach, duchach, wędrownych jeziorach, rusałkach, rycerzach i dziewicach zatopionych na dnie Świtezi, upiorach krążących po ruinach zamczysk, strzygach i czarownicach snujących się litewskimi borami. Jeszcze serce nie zaznało miłości, jeszcze nie zagościł w sercu bunt przeciw moskiewskiemu knutowi, jeszcze serce nie zaznało prawdziwej trwogi. Jeszcze dusza Adama nie płonie namiętnością, przerażeniem i gniewem. Powtórzę: żar, który wypełnia klasztorną bibliotekę, nie jest czarcim ogniem.
Nowogródek płonie. Jest październik roku 1811. Pali się kościół Świętego Mikołaja. Zarzewie ogarnia drewniane domostwa. Mickiewiczowie już dawno nie mieszkają na Żydowskiej. Pan Mikołaj kupił za pięćdziesiąt rubli parcelę przy zaułku Racowla. Zaciągnął potężne długi i wyszykował najpierw drewniany dom, a po czterech latach murarze postawili kształtny i całkiem godny dworek z siedmioma izbami, gdzie Mickiewiczowie mogli zamieszkać z Franciszkiem, Adamem, Aleksandrem, Jerzym i Antonim. Cóż z tego, że domostwo murowane i sielankowe, że nie lada gratka w mieście – bo reszta posiadłości w Nowogródku to drewniane domy – skoro budowa dworku obciążona długami i nawiedzona przez fatum. Rok przed straszliwym pożarem umiera najmłodszy syn, Antoni. A teraz ogień trawi kościół Świętego Mikołaja, a w kościele...
– Chłopcy. Odejść od okien!
Barbara, w żałobie jeszcze po utracie synka, stoi przy framudze. Po szybie rozlewa się szkarłatna poświata. Barbarze wydaje się, że światło bijące od pożaru zaraz stopi szkło. Kobieta czyni znak krzyża w imię Ojca, Syna, Ducha Świętego.
– Franiu, Alek, Jurek, co powiedziałam? Jezu Chryste, gdzie jest Adaś?
– Poszedł z ojcem do kościoła – rzuca Franciszek.
– Po co? Boże przenajświętszy...
Jerzy wybucha płaczem. Barbara odciąga syna od rozpłomienionego okna. Zdaje się, że ogień jest jeszcze daleko od Racowli, ale płonące żagwie jak ogniste ptaki groźnie szybują po niebie. Nad Nowogródkiem wisi czarna chmura przesiana czerwienią. Płomień gna po ulicach, iskry sypią się gradem. W nozdrza wdziera się smolisty odór. Franciszek zaczyna kaszleć. Barbara czuje, że zaraz zemdleje. Dzwonne echo idzie od dominikanów, od fary, od franciszkanów i wgniata się pod czaszkę kobiety.
– Mikołaj... Adaś...
W tym momencie z ryneczku, z amarantowej poświaty wyłania się sylwetka Adama. Chłopiec biegnie w stronę dworku, łapiąc ciężki oddech. Barbara dopada do drzwi i chwyta syna w ramiona. Rwą się słowa jak papier na strzępy:
– Synku...
– Mamo...
– Gdzie ojciec?
– W kościele.
– Po co on tam?...
– Do proboszcza po ruble...
– Z tobą?
– Po starszeństwie... Miał pójść z Frankiem, ale Franek chory...
Na te słowa Franciszek odtrąca Adama i matkę, wybiega z domu, pędzi przed siebie w szkarłat i dym. Dyszy, ale dzielnie sadzi susy.
– Franek!... – krzyczy matka i mdleje.
Adam nie wie, czy ruszyć za bratem, czy cucić matkę. Jerzy płacze, Aleksander przysiadł w kącie saloniku, skrył się pod owalnym stołem, jakby chciał zniknąć. Adam wybiega z dworku. Pędzi w stronę pożaru. W uszy wbija się dźwięk dzwonów bijących na trwogę. Adam zwalnia. Widzi, jak starszy brat znika w czerni i czerwieni. Adam przystaje. Nie ma odwagi. Nogi drętwieją. Ręce opadają. Przez kilka, a może znacznie więcej chwil, których nie potrafię i nie chcę zliczyć, tracę z oczu chłopca.
Kiedy odzyskuję wzrok, słuch i świadomość, jest już noc. Przed oczami widnieje mi obraz: Adam siedzi na drabinie oficyny, patrzy przed siebie, drży ze strachu i zimna, choć od świątyni idzie duszny gorąc. Z czerni wyłania się Franciszek podtrzymujący półprzytomnego ojca.
Parę dni później Adam napisze swój pierwszy wiersz. Oda o pożarze Nowogródka zaginie. Czy ja mam coś wspólnego z tą pożogą? Dobre pytanie, ale je przemilczę.
Tak, wstrząs, jakiego doznał Adaś podczas pożaru, zaowocował pierwszym samodzielnie napisanym, prawdziwym wierszem. Już trwoga zagościła w sercu chłopca i ziarno zaczęło kiełkować. A co z resztą serca? Gdzie i jak miał się w nim zalęgnąć bunt?
To wydarzyło się rok wcześniej. Janek Czeczot był najbliższym szkolnym przyjacielem Adasia. O trzy lata starszy, co w tym wieku czyni wiekową przepaść, ale Adam był nad wiek bystry i dorzeczny, więc można się było zaprzyjaźnić. Janek – chłopiec spokojny, oczytany, o przenikliwym spojrzeniu i otwartym umyśle. Adama i Janka połączyły opowiastki o zatopionym mieście na dnie Świtezi. Wymieniali się wersjami krwawej legendy, ba, jednemu i drugiemu śniły się dramatyczne fantazje związane z jeziorem. Splatali je we wspólną opowieść. Janek był równolatkiem Franciszka i to dzięki bratu Adam poznał dozgonnego przyjaciela. Muszę sobie z lekka uprzytomnić kulisy tego epizodu. Aha, to było w okolicach trzeciego maja, oczywiście... W rocznicę niespełnionych marzeń, które uosabiała Konstytucja uchwalona przed blisko dwudziestoma laty. Wszyscy wiedzą: płonna nadzieja na względną demokrację skończyła się drugim, a potem trzecim rozbiorem Polski. Nowogródek z resztą połaci Rzeczpospolitej Obojga Narodów znalazł się pod butem carskim.
Chłopcy spotkali się późnym wieczorem w ruinach na Zamkowej Górze. Tu wielki książę Mendog ustanowił stolicę Litwy, tu ogłosił się królem, tu broniono się przed najazdami krzyżackimi i tatarskimi, tu moskiewskie wojska dokonały rzezi obrońców, tu Szwedzi palili gwałtem wszystko, co się dało spalić, tu w ruinach warowni spotkało się pod osłoną kwietniowej nocy trzech konspiratorów z dominikańskiej szkoły: Adam i Franciszek Mickiewiczowie oraz Jan Czeczot. Żeby było tajemniczo i nieco wymyślnie, niechże na głęboko granatowym niebie nad szkieletem ruin zamku zawiśnie platynowy półksiężyc. Na wysłużonych murach niech malują się groźne cienie. Na wyłomie cegieł przysiadło czarne ptaszysko. Sceneria trochę jak z Szekspirowskiego Makbeta, brakuje tylko lasu birnamskiego, jest za to las wysokich, złowieszczo wykrzywionych dębów. Tajne spotkanie uszykował Jan. On z trójki największy z domu patriota. Nie pamiętam, czy było ustalone jakieś zawołanie, hasło i odzewy. Możliwe, bo sprawa przecież tajna i wojskowa. W każdym razie stanęli w konspiracyjnym trójkącie. Franciszek trochę zadyszany, bo oddech z powodu słabych płuc miał krótki. Jak na złość Czeczot wyjął lulkę, nabił tytoniem i po chwili zakurzył. Starszy Mickiewicz zakaszlał.
– Lulkę palisz? – spytał Adam.
– Palę – odparował Jan, wypuszczając z ust siny obłoczek i powiedział wyniośle: – A co?
– A nic – odrzekł Franciszek, dzielnie powstrzymując kaszel.
Janek stanął w rozkroku, żeby nadać sobie junacką postawę. W ogóle Czeczot wydawał się najbardziej hardy z całej trójki, przynajmniej z pozoru.
– Robimy bataliony. Jak co roku, w rocznicę Konstytucji.
Adam pokręcił głową.
– Do miasta zjeżdżają dragoni. Może być nieswojo, jak się nasze bataliony z Moskalami spotkają.
– Adam... – warknął starszy brat. – Tchórzysz? Moskale mogą nam nafiukać.
– Daj się z raz zaciągnąć.
Młodszy Mickiewicz wyciągnął dłoń w stronę Czeczota po lulkę, ale ten stanowczo, choć delikatnie ją odtrącił. Z oczu Janka wypłynęła niema przygana, którą można zawrzeć w słowach: „za młodyś na lulkę, mleko pod nosem obetrzyj”. Słowa Franciszka i postawa Czeczota zamknęły usta Adasia na kłódkę. Przez ciało, od stóp do czubka głowy przeleciał nieprzyjemny dreszcz upokorzenia. Janek zaciągnął się mocno i kontynuował spiskowy rozhowor:
– Ty, Franciszek, będziesz dowódcą jegrów.
– Zgoda.
– A ty, Adam – ciągnął Janek – będziesz szefem sztabu.
Młodszy Mickiewicz skinął głową. Niechętnie, ale posłusznie.
– Potrzebny nam dowódca plutonu rezerwowego. – Czeczot raźnie strzepnął popiół z lulki. – Macie jakiś pomysł?
Franciszek na to:
– Niech będzie Aleksander. Pogadam z bratem.
– Nie zgodzi się – wtrącił Adam. – I wypapla rodzicom.
– Jak go przymuszę, to się zgodzi i zamknie gębę na rygiel. – Franciszek zmroził Adasia wzrokiem.
– Panowie – zaintonował Czeczot dowódczym tonem. – Mamy przygotowane sztandary. Będzie hucznie i godnie, jak na rocznicę Konstytucji przystało.
Adam nie odezwał się już ani słowem. Zajrzałem w jego myśli i nie znalazłem tam wielkiej odwagi.
Doszli od szkoły do rogatek, maszerując przez całe miasto pod sztandarami. Z poboczy towarzyszyły uczniom patriotyczne okrzyki. Adam-szef sztabu włączył się zrazu nieśmiało, a potem całkiem gorąco w pieśń. „Witaj, majowa jutrzenko,/świeć naszej polskiej krainie,/uczcimy ciebie piosenką/która w całej Polsce słynie”... W wielu oczach pokazały się łzy, bo Polska od piętnastu lat była na trzy części rozszarpanym trupem. Muszę nadmienić, że niezbyt mi leży łzawy patriotyzm. Wolę bardziej czyn niż ekstatyczne uniesienia. No i spełniła się moja wola.
Na rogatkach „bataliony” starły się z rosyjskimi dragonami. Wyobrażasz sobie? Uczniaki z prawdziwymi żołdakami. Poszły w ruch pięści i kopy. Na szczęście dowódca dragonów, niejaki porucznik Siemihradzki, powstrzymał podkomendnych przed oddaniem ostrej palby. Gdyby tego nie zrobił, nie wiadomo, czy do rynsztoków nie zlałaby się polska młoda krew.
– Wintowki u nog dierżat’![7] – zaryczał porucznik Siemihradzki.
No ale jeden z dragonów, Grisza Rukow mu było, wyrwał sztandar z Matką Boską Częstochowską i unurzał ją we wiosennym błocku. Ten epizod wyzwolił w Adamie zajadłą wściekłość. Mickiewicz kopnął dragona w łydkę i krzyknął:
– Niech żyje Polska!
Czeczot ryknął na cały Nowogródek, aż się wrony z dachów oderwały:
– Bić Moskala!
Na to jeden z dragonów, taki już w sile wieku:
– Bit’ po szcziekam![8]
Na to polska strona:
– Ruskie psy!
Na to strona rosyjska:
– Pszeki![9]
Dwie strony zwarły się w jedną skłębioną masę. Bitka na pięści i kopniaki rozniosła się po całym miasteczku, dotarła na dziedziniec szkoły. I tu stała się rzecz niespodziana, która zmieniła myśli w głowie przyszłego poety w syczący bunt. Porucznik Siemihradzki strzelił pięścią Franciszka. Mocno. Żeby rąbnął chociaż w szczękę, ale nie – między oczy. Starszy Mickiewicz zachwiał się, chciał oddać cios, ale na chwilę czarna niemoc zalała mu jaźń. Na to młodszy Mickiewicz zdzielił w odwecie dowódcę dragonów krótkim, lecz celnym, zakrzywionym niczym sierp ciosem w zęby. Porucznik Siemihradzki wypluł przednią lewą jedynkę i odwinął się straszliwą kontrą w Mickiewiczowski nos. W głowie Adama zawirowały gwiazdy, ale już nie było w uczniowskiej łepetynie ani kropli bojaźni. Była duma i patriotyczne uniesienie. Tu utnę narrację i posłużę się skrótem:
Gdyby nie dowódca garnizonu kapitan Nikita Nikitycz Ryków, który jakoś załagodził całą chryję, nie wiadomo, jak politycznie i kryminalnie cała sprawa by się skończyła. Może i zesłaniem kilku uczniów oraz ich rodzin w głąb Rosji, a może i na Sybir. Lecz kara musiała dosięgnąć smarkatego pszeka. Adam Mickiewicz nie dostał promocji do następnej klasy. Adam Mickiewicz został owego majowego poranka polskim patriotą.
Są różne drogi. Patriotą można zostać, gdy obcy kułak walnie w szczękę. Ten przypadek prześledziliśmy powyżej. Patriotą można zostać, wyznając rdzenną wiarę, stając się obrońcą wyznania. Wiadomo, carat to prawosławie. Cerkiew – na usługach Moskwy. I jego wieliczestwo Aleksander I Romanow z pewnością gorliwie się modlił przed świętą ikoną, by Polsce, katolickiemu gadowi, nie odrosła głowa, bo trzeba ją będzie na nowo odrąbać. Do kogo należy Jezus? Świętego dziedzictwa wiary strzeże papież w Rzymie czy Świątobliwy Synod Rządzący w Petersburgu?
Ojciec Adama po ognistym epizodzie, po pożarze, z którego cudem uratował go Franciszek, podupadł znacznie na zdrowiu. Na Franciszku tamta przygoda także wycisnęła piętno. Chłopcu zaczęły się nagle dziwacznie wykrzywiać plecy, płuca najwyraźniej słabły. Latem Mickiewiczowie postanowili odetchnąć wiejską swobodą w Czombrowie, jakieś mniej więcej dziesięć wiorst od Nowogródka, gdzie w całkiem bogatym dworze dziadek Adama, Mateusz Majewski, był ekonomem. Co ja się tam będę wysilać. Chcesz posłuchać?
Śród takich pól, przed laty, nad brzegiem ruczaju,
Na pagórku niewielkim, we brzozowym gaju,
Stał dwór szlachecki, z drzewa, lecz podmurowany;
Świeciły się z daleka pobielane ściany,
Tem bielsze, że odbite od ciemnej zieleni
Topoli, co go bronią od wiatrów jesieni.
Dom mieszkalny niewielki, lecz zewsząd chędogi,
I stodołę miał wielką, i przy niej trzy stogi
Użątku, co pod strzechą zmieścić się nie może;
Widać, że okolica obfita we zboże,
I widać z liczby kopic, co wzdłuż i wszerz smugów
Świecą gęsto, jak gwiazdy, widać z liczby pługów,
Orzących wcześnie łany ogromne ugoru,
Czarnoziemne, zapewne należne do dworu,
Uprawne dobrze na kształt ogrodowych grządek,
Że w tym domu dostatek mieszka i porządek.
Brama, na wciąż otwarta, przechodniom ogłasza,
Że gościnna i wszystkich w gościnę zaprasza[10].
Tu, w Czombrowie, Barbara, będąc jeszcze panną na wydaniu, zajmowała się ziołami pierwszej potrzeby, a także trzymała pieczę nad spiżarnią. Przygotowywała nalewki, lecznicze mazidła, przyrządzała owocowe i warzywne przetwory. Udzielała chorym domownikom pomocy. Lecz teraz prócz naparu z dziurawca nie mogła nic więcej podać mężowi, który zapadł w głęboką melancholię. Ani chybi do złego stanu pana Mikołaja przyczyniły się narastające długi i nachodzący go tłumnie wierzyciele. Trawiła panią Mickiewiczową także niewymowna troska o najstarszego syna. Nowogródzki medyk Dzierniejko, którego już znamy – ten, który pojawił się za moim wskazaniem podczas upadku Adasia z okna na ulicy Żydowskiej – namawiał, by zawieźć Franciszka do Druskiennik, gdzie nieoficjalnie działają łaźnie mineralne, ponoć znaleziono pod ziemią źródła solanki. Ale okazało się, że nieusankcjonowane jeszcze urzędowo leczenie przekracza możliwości finansowe Mickiewiczów. Pozostało świeże powietrze u rodziny w czombrowskim folwarku. Dwór był gościnny, ale atmosfera tego lata nie była nęcąca.
Widzę Adama, jak korzystając z nieobecności braci – bawią się na dziedzińcu, chodząc na szczudłach – przysuwa ucho do drzwi sypialni rodziców. Słychać niewyraźną kłótnię między Mikołajem i Barbarą. Z pewnością chodzi o nowy kredyt, który pan Mickiewicz zaciągnął, by spłacić poprzednie długi. Tak, tak, słychać teraz nieco wyraźniej, choć w strzępkach:
Matka:
– ...Krajewski? Pożyczasz od luterskiego aptekarza?...
Ojciec:
– ...katolickie, ruskie, żydowskie czy luterskie... jednakowe ruble...
Matka:
– ...siebie, mnie i dzieci do grobu z zadłużoną hipoteką...
Ojciec:
– ...więcej pretensji, to ja pierwszy do grobu...
Matka:
– ...dokąd... Mikołaj!...
Ojciec:
– ...precz z twoich oczu...
Adam odskakuje od drzwi. W progu staje ojciec. Twarz mu czerwienieje ze złości. Purpurowe plamy chorobliwie rozlały się na szyi, wątroba pewnie żółcią się zalewa.
– A ty, Adaś, czego tu sterczysz?
Spłoszony chłopiec szuka w głowie usprawiedliwienia. Na szczęście samo się napatoczyło, przecież ojciec obiecał...
– Obiecał ojciec wycieczkę do zamku Kurczów na Horodyszczach.
Myśli pan Mikołaj, drapiąc się smętnie po bokobrodach, że to świetne alibi, by się oderwać choć na chwilę od pretensji żony. Przegania pan Mikołaj z duszy czarne samobójcze myśli, patrząc w oczy syna. Wyjmuje laskę z kościaną główką ze stojaka i zarządza:
– Ruszajmy.
Biorą bryczkę z wozowni, zaprzęgają w nią bułaną kobyłkę. Na piechotę do Horodyszcza, gdzie straszą ruiny zamku, a raczej pałacu familii Kurczów, nie tak blisko, będzie z godzina jazdy. Na szczęście bracia gdzieś poleźli na szczudłach i Adam może pobyć z ojcem sam na sam. Pan Mikołaj chce resztkę udręk wyrzucić ze strapionej pamięci, ale Adaś nie daje spokoju.
– Ojciec?
– Słucham. – Pan Mikołaj nerwowo luzuje lejce.
– Polak to katolik?
– Polak to zawsze katolik.
– A dlaczego?
– Bo katolik z Rzymu. Rzym na Zachodzie. Polak zawsze był, jest i będzie z Zachodu. Moskal zawsze był, jest i będzie ze Wschodu. Z Moskwy znaczy się. Polakowi obowiązek pilnować rzymskiej duszy. Taką mamy misję, synu: pilnować Chrystusowej rzymskiej duszy przed zaprzaństwem Wschodu. Stać murem za katolicką wiarą.
– A luter?
– Luter to Prusak.
– A Żyd?
– Żyd nie ma swojego kraju. Żyd to żyd.
Adam zawiercił się tyłkiem na koźle.
– A ruble wzięte od żyda albo od lutra, albo od batiuszki, to jak są w kieszeni Polaka, to już katolickie?
– Jasna krew! – Pana Mikołaja o mało nie trafia apopleksja. – Jeszcze ten mi będzie kołki na głowie ciosał!
Są różne drogi. Patriotą można zostać, patrząc na okolicę. Tę najbliższą oczom i – że uderzę w smętną nutę – najbliższą sercu. Sycić tożsamość, pamięć i jaźń obrazami, zapachami, smakami, poczuciem powiewu wiatru na policzku przed letnią burzą, wonią palonych jesiennych liści, dźwiękiem skrzypiącego śniegu pod stopami, zapachem bzu i smakiem lemoniady podanej przez matkę w majowe popołudnie. Banałem będzie stwierdzenie, że te artefakty przeszłości, kojarzące się z ojcowizną, zapadają w pamięć w latach dzieciństwa. Potem rozrastają się w słodką, utopijną ułudę i karmią pamiętanie aż do starości, tkwią czule pod płatkami zwiotczałych powiek i zwiotczałego mózgu. Otóż ten niezapomniany obraz, jedyny smak, bezprzykładny zapach to kwintesencja tęsknoty za ojczyzną, której jest się dozgonnym patriotą. Owe...
Owe pagórki leśne i łąki zielone, ów błękitny Niemen, te pola malowane zbożem rozmaitym, wyzłacane żytem, srebrzące się pszenicą, tam gdzie na zielonej miedzy przysiadły ciche grusze, gdzie ciemny bór ma kształt ogromnego gmachu, gdzie gaj obrosły murawą, tam gdzie białe brzozy wystają z zielonych kobierców, gdzie drzewa przybierają sylwety tancerzy, czeremchy otoczone kiściami dzikiego chmielu, jarzębina z pasterskim rumieńcem, leszczyna jak bachantka dzierżąca berła orzechów, dąb wiekowy pilnujący swoich skamieniałych przodków, gdzie knieje sięgające swą pamięcią narodzin Jagiellonów, gdzie sieci zielsk i tysiące strumieni, gdzie niezliczone kopce mrowisk, trzęsawiska z domostwem czarownic. Tam, do ziemi zwanej Litwą, ojczyzną, będziesz, Adamie, wracał tysiąckrotnie, aż twoje serce przestanie bić w piersi.
Lecz teraz serce Adasia bije równomiernie, młodo i zdrowo. Choć jeszcze przed kilkoma godzinami ojciec zrugał syna za głupie pytania, na które nie miał mądrej odpowiedzi. Serce Adasia zabiło mocniej, kiedy znaleźli się w ruinach zamku na Horodyszczach. Każdemu by zabiło na widok srogich, żałosnych ruin. Kiedyś był to dumny pałac o klasycystycznym kształcie, zaprojektowany przez samego Antonia Corazziego. Perła. A dziś to spękany i zliszajony kształt, ledwie wspomnienie dawnej świetności. Na rozprutym blaszanym dachu odbija się niemrawo słoneczne światło. Pod nim straszą okna z wybitymi szybami. Niższe piętra oblewa powłoka sypkiego wiatru. Rozpadliny i szczerby w błagających o ratunek murach.
Patrzy Adaś na tego trupa i zastanawia się pierwszy raz w życiu nad swoim przemijaniem. Co stanie się z materią i jego ciałem po śmierci? Jeśli jest prawdą, co mówi Ewangelia i katechizm, że nastąpi ciała zmartwychwstanie, to do jakiej postaci ciało wróci? Do ciała z godziny śmierci? Do ciała z dzieciństwa, młodości? A może do ciała w sile wieku? I myśli sobie chłopiec, że jeśli miałby kiedyś przyczynić się do wskrzeszenia zamku na Horodyszczach, to zrobiłby to pisanym słowem. Słowem odbudowałby pałacowe mury, być może zaludniłby jego zmurszałe teraz wnętrza. A może osadziłby jako nadzorcę w spłowiałym kontuszu – sługę dawnych właścicieli. Może ów stróż prócz gnijących murów pilnowałby jakiejś straszliwej tajemnicy tego miejsca?
Z oczodołu rozprutego okna wylatuje z furkotem czarne ptaszysko, niosąc w zakrzywionym dziobie sekret zamku.
– Czas wracać, Adasiu – mówi ojciec smutnym głosem.
– Przestraszyłeś się, ojcze?
Pan Mikołaj gładzi niepewnym gestem posiwiałe bokobrody.
– Czego niby miałem się przestraszyć?
– Ptaszyska.
– Jakiego ptaszyska? – dziwi się pan Mickiewicz.
Adaś wskazuje palcem pieczarę pałacowego okna.
– Tam... Przed chwilą... Stamtąd... wyfrunął...
Pan Mikołaj marszczy czoło w zmartwieniu. A pod zmarszczonym czołem przebiega niespokojna myśl – ten chłopak ma zbyt wybujały polot. Homeryczna wyobraźnia może go wznieść na wyżyny, a może zgubić, strącić w przepaść.
Pan Mikołaj uśmiecha się czule, kładzie ciepłą dłoń na chudym ramieniu kochanego syna.
– Wracamy, Adaśku.
Wracają. Milczą. Pan Mikołaj myśli, jakby się tu pogodzić z żoną. Adam myśli o kruchości materii i zastanawia się, czy spisane słowo może być nieśmiertelne. Już nie syci oczu otaczającym litewskim miękkim, zielonym, soczystym krajobrazem. Gdy dojeżdżają do dworu w Czombrowie, gdy odstawiają bryczkę do wozowni, gdy bułaną kobyłkę uwiązują kantarem w stajni, pan Mickiewicz idzie się pogodzić z Barbarą, a Adam chce zostać sam na sam ze swoimi myślami o przemijaniu.
I myśląc tak, podążył za zapachem fiołków w stronę pochyłego parkanu. Gdy już był przy ogrodzeniu, nagle ocknął się, widząc jakąś dziewczęcą postać, która niczym duch wychynęła pośród rabat. Spojrzałam na chłopca i poczułam, że zaczynają mi kraśnieć policzki. Musiałam trzymać emocje na wodzy. Najlepiej byłoby mi zniknąć, ale nie po to się pojawiłam. Chłopak patrzył na dziewczęcą postać o łabędziej szyi, serce mu struchlało. Dziewczyna miała jasne blond włosy związane w pukle, upięte na skroniach. Odblask zachodzącego słońca tworzył nad głową panny koronę jak na świętym obrazku. Skryłam twarz, żeby nie dostrzegł moich rumieńców. Adam bardzo chciał zajrzeć w oblicze dziewczyny, ale nie miał odwagi wykrztusić z siebie jednego słowa. Stał, jakby był wrośnięty w ziemię korzeniami. Odwróciłam się do niego plecami i pozwoliłam spojrzeniu ulecieć ponad parkanem w stronę pól. Udałam, że kogoś szukam wzrokiem, patrząc w stronę dworu. Dziewczyna klasnęła w dłonie. Zaśmiała się i pobiegła przez rabaty ku nieistniejącej postaci. Nie wbiegłam przez drzwi ani przez wejście od werandy. Do jednego z okien przystawiona była kładka. To po niej dziewczyna w białej domowej sukni jak siwy gołąb wleciała do dworskiego pokoju. Stanęłam przed lustrem i wniknęłam w swoje odbicie.
Adam jeszcze długo tkwił w ogrodzie, zastanawiając się, czy to było przywidzenie, czy rzeczywistość. Kim była złotowłosa dziewczyna w bieli z rumieńcem na licach? Zostawiam go z tym dylematem.
Posłuchaj: są różne drogi. Patriotą można zostać, scalając wiarę z buntem, rozumem, obrazem zapamiętanym z młodości, nadzieją i otuchą. Ale także – nie zaprzeczaj – tęskniąc za pierwszym miłosnym poruszeniem serca.
Śmierć nadeszła w sobotę 16 maja owego roku 1812. Mikołaj Mickiewicz przyjął ostatni święty sakrament z rąk proboszcza parafii franciszkańskiej, o ile mnie pamięć nie myli. Nie lubię patrzeć w gasnące oczy i wsłuchiwać się w zamierający w płucach oddech, choć jestem częścią przemijania. Jestem – jakby się kto pytał – koniecznością.
Już od kilku dni życie uchodziło z ciała pana Mickiewicza. Jako człowiek kształcony w prawie, Mikołaj sporządził stosowne papiery testamentowe, kiedy jeszcze był, jak się wydawało, przy zdrowych zmysłach. Dokument rozpoczynał się tradycyjnie od słów: „W imię Boga w Trójcy Jedynego, Ojca, Syna i Ducha Świętego”. Pan Mickiewicz szczegółowo dysponował rozdzielenie majątku na synów i żonę. W jego mniemaniu rozdział kwot, dóbr, ruchomości i nieruchomości był sprawiedliwy. Następnie, na drugiej stronie ostatniej woli, w zapisie sporządzonym własną ręką i potwierdzonym urzędowo, pan Mikołaj wydał mniej materialne dyspozycje. Że wymienię kilka z nich: modlitwy za grzeszną duszę w każdy ostatni piątek miesiąca odmawiane przez Bractwo Różańca Świętego, podzwonne w rocznicę śmierci czynione w kościele dominikanów, a także umieszczenie nekrologów z życiorysem i zasługami przy drzwiach do sądu i archiwum grodzkiego. Pierwszą stronę testamentu można było sobie zmiąć w kulkę i wrzucić do kosza, bo pan Mikołaj Mickiewicz zostawiał po sobie jedynie tłuste długi. Drugą część, niematerialną, rodzina mogła od biedy wypełnić. Modlitwy nic nie kosztują, nekrologi kilka, no, kilkanaście kopiejek. Gorzej z podzwonnym. Tu już trzeba wysupłać trochę rubli. Wyprzedzę nieco wypadki i zdradzę, że pani Barbara nieco złamała wolę męża i zamówiła podzwonne u franciszkanów, bo było taniej. Ale wróćmy do sobotniego majowego dnia, kiedy to pan Mikołaj wydawał ostatnie tchnienia na śmiertelnym łożu.
Ukryj się, proszę, w kącie sypialnej izby, o tam, w brązowym cieniu, ale tak, by nie dosięgło Cię światło gromnicy. Zachowaj powagę i milczenie. Stoisz w obliczu majestatu śmierci, owego najbardziej tajemniczego zjawiska, które dotyka rzeczywistość. Wyostrz wzrok i słuch.
Pan Mikołaj, otoczony rodziną, trzyma w słabnącej dłoni Biblię i różaniec o wytartych do żywego drewna paciorkach. Może Cię dziwią te sakralne szczegóły, bo kilkadziesiąt akapitów wcześniej napomknąłem, że pan Mickiewicz nie był nadzwyczajnie religijnym człowiekiem. Wiarę katolicką, jak wiesz, łączył z patriotyzmem, streszczającym się w sztancy „Polak-katolik”. No, ale kiedy już nieodwołalnie śmierć zagląda w oczy, to doczesna i trywialna optyka czmycha w tło, a na pierwszy plan sforuje się metafizyczny dreszcz i wtedy daje się na podzwonne, prosi Bractwo Różańca Świętego o modlitwy za grzeszną duszę, wyciąga się dłoń do żony po Biblię i jej różaniec. Tyle dygresji. Patrz i słuchaj.
Pan Mickiewicz przetacza wzrokiem po ciemnym wnętrzu rozświetlonym nikłym płomykiem świecy. Przez moment zastanawia się, czy smużka wiosennego poranka zwycięży śmiertelny blask gromnicy, ale rychło porzuca deliberację, zdaje sobie sprawę, że wyrok już zapadł. Już śmierć dyszy nad czołem. Pan Mikołaj zastanawia się, komu ma wyszeptać ostatnie słowa na tym świecie. Żonie, którą ukochał, którą skrzywdził swoją nieroztropnością? Któremu z synów powierzyć ustne śmiertelne wyznanie? Który zasługuje na ostateczne poruczenie?
– Adasiu?
– Tak, tato.
– Przybliż się.
Adam patrzy na matkę. Barbara daje znak skinieniem głowy w przyzwoleniu. Adam zerka na braci. W oczach Franciszka, Jerzego i Aleksandra widać ulgę, że to nie oni muszą się zbliżyć do konającego. Chłopiec podchodzi. Chłonie wzrokiem widok woskowych policzków. Ojcowskie bokobrody znacznie posiwiały w ciągu ostatnich dni.
– Jesteś tutaj, Adasiu?
– Tak, tato.
– Bo cię nie widzę dobrze.
Chłopiec nachyla się. Czuje dziwny zapach wyciekający z ust ojca. To nie jest przykry odór. Raczej zapach miodu, może karmelu. Mikołaj szepcze:
– Spełni się...
Adam patrzy na matkę, jakby szukał w jej oczach dopełnienia urwanej kwestii. Ale nie ma podpowiedzi.
– Co się spełni, tato?
Jeszcze przez kilka sekund ojciec milczy. Z wnętrza sypialni dochodzi miarowe tykanie kominkowego zegara. Wreszcie pada odpowiedź:
– Polska się spełni.
– Tak, ojcze.
Pan Mickiewicz musi zaczerpnąć tchu. W płucach piszczy, rzęzi. Trzeba odkaszlnąć, co wymaga nie lada wysiłku.
– W Zaosiu... Przy drewutni jest zakopana moja szabla. Słyszysz?
– Tak, tato. Szabla.
– Odkopiesz ją. Odczyścisz, choć powinna być zdrowa, bo w pakuły nasączone olejem zawinięta. Weźmiesz szablę i zastąpisz mnie.
– Jak, tato, mam cię zastąpić?
– Przyłączysz się do insurekcji.
Oczy Adama przybierają kształt okrągłych kopiejek. Oczy Barbary łzawią. Oczy braci są nieruchome i przerażone.
– Tato – głos Adama lekko drży – to... było... bardzo dawno.
– Nie spieraj się ze mną, z rotmistrzem. Weźmiesz szablę i przyłączysz się do Kościuszki. Ale wpierw pójdziesz do Jasielewicza, pogrozisz mu szablą i powiesz, że nie oddam długów, bo pożyczka była wzięta na wsparcie regimentu.
Tu muszę Ci krótko wyjaśnić: niejaki Jasielewicz, który się do mrocznych myśli umierającego przypałętał, to był prowodyr wierzycieli pana Mickiewicza.
– Czy ty mnie słyszysz, Adasiu?
– Taaak...
Mikołaj ciągnie słabnącym głosem:
– Jak już załatwisz z Jasielewiczem, odwiedzisz Daneykową. Matka ci powie, gdzie to babsko mieszka.
Adam odwraca się w stronę Barbary. Po jej nieruchomej, bladej niczym popiół twarzy spływają gęste łzy.
– Daneykową spłazujesz szablą po tyłku.
Adam traci oddech. Ma bić kobietę? Co się ojcu roi?
Znów muszę króciutko wtrącić: pan Mikołaj prowadził sprawę rozwodową małżeństwa Daneyków. Został mocno pobity przez krewnych niezadowolonej z jego adwokackich usług pani Daneykowej.
– Jak już uporasz się z Jasielewiczem i Daneykową, dołączysz do naczelnika Kościuszki, który idzie na Moskwę, i będziesz walczył z Moskalami o ojczyznę. Teraz wyciągnij dłoń, połóż ją na Pismo Święte i przysięgnij, że tak zrobisz.
Adam tłumi w sobie przerażenie i zdobywa się na nie lada odwagę. Mówi tak mocnym głosem, że aż płomień gromnicy chybocze się, rozsiewając migotliwy blask po izbie.
– Tato. To nie Kościuszko, to Napoleon idzie na Moskwę.
Pan Mickiewicz milknie, przymyka pergaminowe powieki i stara się rozplątać skłębiony kołtun myśli, który rozrósł mu się w czaszce.
– Napoleon, mówisz, synku?
– Tak.
– To może i lepiej.
Usuńmy się z izby. Ostrożnie. Dajmy już umrzeć panu Mikołajowi Mickiewiczowi, adwokatowi sądowemu, komornikowi, rejentowi, co to dorabiał sobie nieszczęśnie za chude ruble uzyskiwaniem i księgowaniem dowodów rodowitości szlacheckiej, notorycznemu dłużnikowi, dobremu w gruncie rzeczy człowiekowi i patriocie. Niech mu ziemia lekką będzie.
Wojna! Nie było na Litwie najciemniejszego kąta, do którego nie dotarłby bitewny huk zatykający uszy, otwierający serca w nadziei. Było gorące lato. Do Nowogródka wkroczyły oddziały napoleońskie pod dowództwem Hieronima Bonapartego, króla westfalskiego, a wraz z nim korpus księcia Józefa Poniatowskiego. Pędził Adam z braćmi przez słoneczne strumienie w stronę ulicy Grodzieńskiej, gdzie rozlokowało się polskie wojsko. Drugi oddział pod dowództwem generała Dąbrowskiego kwaterował w Horodziłówce. Chciałby Adam na własne oczy zobaczyć mundury wojaków, te granatowe kurtki z białymi wyłogami, te wreszcie polskie rogatywki z czarnego filcu ze skórzanym daszkiem, owe niciane frędzle z karmazynem, grenadierskie bermyce z niedźwiedziego futra, chciałby Adam przymrużyć oczy na widok blasku żółtych blach z numerem pułku, z – Jezu Chryste! – białym orłem. No tak, tak. Bo Ares sprawił, że na ziemi pojawił się jego wysłannik – niejaki Napoleon Bonaparte. Cesarz Francuzów trzepał bezlitośnie wrogie tyłki. Po zwycięstwie nad Prusami przygiął carski kark Aleksandrowi i w roku 1807 na tratwie pośrodku Niemna podpisał z nim pokojowy traktat. Jednym z punktów paktu było wydzielenie kadłubkowego państwa polskiego z zagrabionej połaci. Skrawek skrawkiem, ale co by nie powiedzieć, Księstwo Warszawskie było namiastką Polski. No i wreszcie białe orły na żółtych blachach fruwają po Nowogródku. Cóż, pokój zawarty z Rosją przetrwał pięć lat, no i teraz wojska napoleońskie, idąc na Moskwę, wkraczają dumnie do litewskiej mieściny.
– Dokąd, chłopcy?
Zatrzymał się Adam z braćmi. Na środku słonecznej Grodzkiej – naprzeciwko apteki, z której grupka mężczyzn zdejmowała szyld pisany cyrylicą – stała pani Barbara w czarnej sukni. Chłopcy popatrzyli po sobie, a potem gdzie popadnie. Franciszek zdyszany. Jerzy szukający wzrokiem czegoś na czubkach swoich butów. Aleksander liczący obłoki, których nie uświadczył na niebie, bo dzień był bezchmurny. Adam miał najwięcej odwagi, by otworzyć usta.
– Idziemy polskie wojsko zobaczyć.
– Do domu wracajcie.
Franciszek otworzył sine usta.
– Mamo...
– Do domu, powiedziałam.
Na krótki moment odwrócili głowy, bo szyld z napisem „Liekarstwa, trawy, mazi” zleciał z hukiem na ziemię.
– Ale... mamo... dlaczego? – wydukał Jurek.
– Żałoba jest po ojcu. Nie wypada się cieszyć.
Pani Barbara uczyniła stanowczy gest ręką, jakby chciała zagarnąć stadko i zagonić do sadyby. Ale Adam wystawił czupurnie ramię i nie miał zamiaru się ruszyć ani na centymetr.
– Ojciec by się cieszył, że idziemy polskie wojsko pod Napoleonem witać.
– Ojca już nie ma – warknęła Mickiewiczowa ze złością.
Adam zacisnął zęby i pomyślał – jak to nie ma? Dusza została.
Tu bym się raczej nie zgodził – dusza pana Mikołaja co prawda majaczyła gdzieś w przestworzach, ale już jej w Nowogródku i w dworze na Racowli nie było. Wiadomo, że dusza po śmierci tylko miesiąc zostaje przy najbliższych, a miesiąc już minął. Ale przerwałem tok myśli Adama, a pewnie Cię dalszy ich ciąg ciekawi.
Chciałby ojciec – główkuje chłopiec w cichości – żebym wykopał z ziemi jego kościuszkowską szablę i ruszył z wojakami na Moskala. A niechże zapłonie od polskiego ognia cały Petersburg, cała Moskwa. Niech car Aleksander zdechnie jak pies powieszony na stryczku. Vive la France, vive Napoléon! Niech się skończy batożenie, niech pękną kajdany, niech się skończą sybirskie zsyłki, niech czarne kibitki nie ciągną na mroźną północ...
Od bram więzienia na plac, jak w wielkie obrzędy,
Wojsko z bronią, z bębnami, stało we dwa rzędy;
W pośrodku nich kibitki. – Patrzę, z placu sadzi
Policmajster na koniu; z miny zgadłbyś łatwo,
Że wielki człowiek, wielki tryumf poprowadzi:
Tryumf cara północy, zwycięzcy nad – dziatwą!
Wkrótce znak dano bębnem i ratusz otwarty...
Widziałem ich... Za każdym z bagnetem szły warty...
Małe chłopcy, znędzniałe, wszyscy jak rekruci,
Z golonemi głowami – na nogach okuci...
Biedne chłopcy! – Najmłodszy, dziesięć lat, niebożę,
Skarżył się, że łańcucha podźwignąć nie może[11]...
Jeszcze tych słów Adam nie słyszy w swojej jaźni, ale ja je zawczasu odczytuję, bo taka moja moc. Ale już w sercu chłopaka wzrasta bunt i chęć zemsty. Cóż, nie wydobędzie ojcowskiej szabli z ziemi przy drewutni na folwarku w Zaosiu. Nie przystąpi jak część nowogródczan do napoleońskiej armii. Może i dobrze, bo wiadomo, jak się ta wyprawa skończyła.
Tego samego dnia w dworku Mickiewiczów pojawili się wysłannicy jego królewskiej mości, Hieronima Bonapartego, rozglądali się po domu, jako że szukali godnej kwatery dla dowódcy, a wieść po mieścinie niosła, że dworek na Racowli jest zacny i wygodny. Ową nadspodziewaną wizytę wojskowych gości Adam obserwował z ukrycia. Przywarł do ziemi i przez szparę w sztachetach ślepił na karmazynowo-granatowe mundury. Dlaczego tak czynił, będąc ciekawskim ponad miarę? Dlaczego uciekł do ogrodu i przypatrywał się wizycie z oddalenia? Trzeba by jego samego spytać. No dobrze, ulegnę: Adam Mickiewicz był i chorobliwie ciekawym świata, i chorobliwie nieśmiałym. Popadającym w emfazę i powściągliwym. Łagodnym i okrutnym. Jeszcze przekonasz się o tych antynomiach jego charakteru. Wielkość często miesza się z małostkowością. Geniusz z trywialnością. Ale, ale – zostawiliśmy chłopaka przy płocie.
– Adam! Adaś, gdzie jesteś?! – zawoła matka z werandy, gdy goście już z hałasem odjadą z dworku.
Adam zastanawia się, czy wyjść z ukrycia, czy może jeszcze poleżeć przy płocie i na złość matce nabawić się kataru.
Dowódca wojsk, król westfalski, nie zatrzymał się w Mickiewiczowskiej hacjendzie. Kwaterował przy rynku, w pałacu rodziny Fiszerów, dawnej radziwiłłowskiej posiadłości. W domu na Recowli gościł za to szef poczty polowej, monsieur de Lavallette. Ale to w sumie mało znacząca dygresja. O wiele ważniejszym jest przykry i bolesny fakt: parę miesięcy później, podczas zimy, kiedy to mróz ścinał krew i kruszył kości, dworek znów nawiedzili napoleońscy żołnierze, wojacy Księstwa Warszawskiego. Tym razem nie byli dumni, mundury nie pyszniły się już wytwornie. Zamieniły się w łachmany i strzępy. Napoleońska armia wracała, powłócząc nogami, spod Moskwy. Ani Moskwa, ani Petersburg nie spłonął. Car nie zawisł na stryczku. Szyld z napisem „Liekarstwa, trawy, mazi” powróci na dawne miejsce nad apteką. Kibitki będą tłumnie wiozły polską i litewską młodzież ku syberyjskiemu bezkresowi. A złachmanieni, przemarznięci do szpiku kości wojacy rozbiorą parkan na opał. Kiedy i płotu zabraknie, porąbią meble. Zobaczy Adaś, że wojna to nie kolorowa wojaczka, a panna zionąca trupim odorem i smrodem upadku.
Na podwórku przy Recowli pojawi się duży czarny pies i będzie aż do wiosny pilnował domostwa przed dalszą grabieżą. Zwierzę tak jak tajemniczo przybyło, tak tajemniczo na wiosnę zniknie. Pytasz, czy coś mam z tym wspólnego?
A co dalej dzieje się z młodą duszą Adama, amalgamatem serca i rozumu? Gdy się ma piętnaście lat, dusza zaczyna się fasonować, oblekać w rzetelne formy. To jeszcze nie budowla, ale stawianie fundamentu. Trzeba było zadbać o tę porcję ducha zwaną rozumem. Jeśli jesteś ciekaw, przedstawię Ci teraz parę obrazków.
Oto obrazek pierwszy: może to być poranek, może niedzielny, a może wieczór dnia powszedniego. Może ciasna szkolna ława, a może znane Ci już ruiny zamczyska na Górze Zamkowej. Może zapach kredy i zaduch po ciężkich uczniowskich oddechach w pustej szkolnej sali, a może ku Zamkowej Górze od Nowogródka wionie zapach lip. Do wyboru, nie anturaż jest najważniejszy. Najważniejsza jest rozmowa dwóch zażyłych przyjaciół dotycząca przyszłości. Wkroczmy w dialog nie od jego początku, a w jego połowie. Dyskurs brzmi mniej więcej tak:
– ...tylko Wilno, Adasiu. Nowogródek dla nas za ciasny – mówi Jan Czeczot.
Adam milczy, kiwa głową, ale to nie jest gest aprobaty. Odpowiada, niemrawo wzdychając:
– Wilno... Wilno drogie. Uniwersytet to jest un énorme tas de roubles[12]. Nie stać mnie – mówi Adam, gniotąc na policzku kciukiem pryszcz, który mu boleśnie wykwitł dwa dni temu i za nic nie chce zniknąć. Ale nadzieja na urwanie się z nowogródzkiego grajdołka to nie pryszcz na policzku.
Stop. W tym miejscu urywamy scenę i przenosimy się z Zamkowej Góry czy też z pustej szkolnej izby u dominikanów do Mickiewiczowskiego dworku. Tym razem, jeśli pozwolisz, nie dam Ci wyboru. Usadowię Adama przy kuchennym stole, przy cienkiej zalewajce. Oblekę pryszczatą twarz pomarańczowym światłem kaganka. Oczy lekko rozognione. Wzrok matki smutny. I także nie zaczynajmy drugiej sceny od pieca, wkroczmy w środek dialogu.
– Uniwersytet? – mówi matka. Jej głos ledwo zauważalnie drży. – Wilno? – Pauza. – Synku... A skąd ja ci rubli dam na czesne?
W tym momencie myśli kobiety splatają się w warkocz trosk, bo mąż zostawił rodzinę z ogromem niewypłacalnych długów. Mickiewiczowskie siedlisko podupadło, zamieniło się w zagródkę. Pani Barbara boi się, że będzie musiała oddać dworek aptekarzowi Krajewskiemu, trzeba się będzie przenieść do jakiejś skromnej oficyny, albo gdzie tam oczy poniosą.
– Nie potrzebuję rubli od ciebie, mamo. Będę się uczyć i pracować. Da się to jakoś powiązać.
Myśli matka, co ma uczynić. Patrzy na syna. Chciałaby pewnie zamienić się w odblask kaganka i oświetlić jego twarz najjaśniejszym blaskiem.
Obrazek trzeci: bryka. W niej dwóch Żydów oraz dwóch gojów – Jan Czeczot i Adam Mickiewicz. Do Wilna daleko. Sto czterdzieści wiorst. Matka żegna syna. Rodziców Czeczota jakoś nie widzę. Pani Barbara podaje synowi podróżny tobołek i wtyka pięć rubli w aksamitnej sakiewce. Adam chowa ruble w kieszeni, tobołek z czułością kładzie na swoich kościstych kolanach. U stóp spoczywa sakwojaż. Matka na odjazd czyni znak krzyża.
– A na mszę najpierw do Ostrej Bramy zajdźcie. – Po chwili: – I, Adasiu, bądź we wszystkim posłuszny księdzu kanonikowi, bo ci wielką przysługę wyświadcza, przyjmując na stancję.
– Tak, mamo.
– Przyrzeknij.
– Przyrzekam.
Trzask bata woźnicy daje znak do odjazdu. Bryczka rusza z rynku. Stukot kopyt przygrywa westchnieniom pani Mickiewiczowej. Jej twarz jest blada, stroskana i chorowita. Adam nie odwraca się za siebie. Nie patrzy na stragany wypełniające połać rynku. Adam zastanawia się, czy jeszcze wróci do Nowogródka. Bryczka mija ulicę Zamkową i oddala się, pozostawiając samotną sylwetkę kobiety otuloną zimnym różem jesiennego poranka.
Obrazek czwarty: Wilno. Adam i Jan nie poszli na wieczorną mszę do Ostrej Bramy, jak kazała matka. Odszukamy ich w gostnicy na Zwierzyńcu przy piwie. Przy dużej ilości piwa. Adam czuje, że matczyne ruble palą go w kieszeni. Część już poszła na trunek, część pójdzie na pokój w rzeczonej podłej gostnicy – pokój w hotelu Narutisto to już byłaby przesada – bo przecież Adaś nie uda się do księdza kanonika na stancję w stanie nietrzeźwości. Bardzo mocnej nietrzeźwości. Tak mocnej, że nie będzie pamiętać, ile z przyjacielem piwa wyżłopali. Wiem, że się nie będziesz dziwił sztubackim ekscesom. Młodość to młodość. Można uczcić nowy etap życia wieczorną mszą, a można i kilkoma dzbankami piwa. Do wyboru, do koloru. Nie komentuję, przyglądam się i rzeczy po swojemu opisuję. Niektórzy mniemają, iż było inaczej, że jakiś cudaczny incydent wydarzył się podczas podróży z Nowogródka do Wilna, że gdy dojeżdżali do Wilna, nagle z lasu wyskoczył ze strzelbą zabłąkany w kniei jakiś tam myśliwy, że Adam miał przy sobie ojcowski sztucer i zamierzył się nim na zagubionego łowcę, że był to jakiś burgrabia i że obaj się zaznajomili, i że pierwszych pięć wileńskich dni Adaś spędził w gościnie u jakichś państwa burgrabiów, a potem dopiero przybysz przestąpił próg księdza kanonika. Może i tak było, wybierz sobie wersję. Ja Ci opowiadam po swojemu.
Obrazek piąty: dobrodziej ksiądz kanonik Józef Mickiewicz to poczciwiec. Szczupły, wysokiego wzrostu, co wymusza patrzenie na świat i ludzi nieco z góry, choć wiekowe ciało już się znacznie gnie ku ziemi. Ksiądz kanonik jest przyzwyczajony do patrzenia na świat i ludzi nieco z góry, bo jest byłym jezuitą. Byłym, jako że czterdzieści lat temu z okładem papież Klemens XIV, pod naciskiem wrogich Kościołowi i Towarzystwu dworów burbońskich, rozwiązał zakon Towarzystwa Jezusowego. Ale jezuicka mądrość wraz z bogatą zakonną biblioteką pozostała nieocenionym kapitałem księdza kanonika. Ksiądz kanonik jest nauczycielem nauk ścisłych, ba, był nawet bodaj zastępcą rektora wileńskiego uniwersytetu, zdaje się, że też dziekanem wydziału fizyczno-matematycznego. Jedni mówią, że ksiądz kanonik Józef Mickiewicz jest krewnym Adama, inni – że to tylko zbieżność nazwisk. Nie wnikam. Ważne, że przyjął rezydenta pod swój skromny dach w domu profesorskim przy ulicy Zamkowej. Rzekło się, że ksiądz to poczciwiec? Poczciwiec, bo traktuje skacowanego młokosa z wyrozumiałością. Przeczesawszy go spojrzeniem, każe usiąść Adamowi w zimnym pokoiku na trzeszczącym ze starości krześle i rzecze:
– Na jaki chcesz, synu, wydział wstąpić? Co chcesz studiować?
– Literaturę i sztuki wyzwolone.
Kanonik Józef Mickiewicz chrząka z dezaprobatą.
– Czemu nie fizykę i matematykę? – pyta ksiądz kanonik.
Adam wierci się na krześle, krzesło trzeszczy i rumor wybrzmiewa złowrogim echem w umęczonym mózgu chłopaka.
– Nie wiem czemu. Bliższe mi sztuki wyzwolone.
Ksiądz kanonik nadstawia ucha, bo niedosłyszy.
– Jakie?
– Wyzwolone!
– Czemu, synu, na mnie krzyczysz?
– Przepraszam.
Adam zaciera ręce. Zimno, oj, zimno w salonie. Nastały już wczesnojesienne chłody i słota zawitała do Wilna.
– Czemu ręce zacierasz?
Adam nie wie, co odpowiedzieć. Ksiądz kanonik zatem kontynuuje:
– Nie ma co rąk zacierać, bo nie będziesz studiował tam, gdzie ci się podoba. To kosztowny wydział. Matka w długach i ambarasie. Będziesz się uczyć w seminarium nauczycielskim.
– Ale...
– Bez żadnych „ale”, synu. Dostaniesz stypendium.
– Tak?!
– Ciszej, ciszej. Sto pięćdziesiąt rubli srebrem rocznie. Ale do odpracowania. Czy to jasne? Nie słyszę.