Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powieść o pierwszej polskiej lekarce. Czupurna i dowcipna jak sama bohaterka!
Jak to się stało, że dziewczyna z Nowogródka zrobiła międzynarodową karierę? Co spowodowało, że trafiła przed oblicze carycy Anny i stała się medyczką haremu sułtana? Dlaczego parała się handlem ludźmi oraz szpiegowaniem? Mówiła o sobie – doktorka i okulistka. Oto Regina Salomea Pilsztynowa: pierwsza polska lekarka, choć bez formalnego wykształcenia, do tego podróżniczka i pionierka emancypacji rodem z XVIII-wiecznej Rzeczpospolitej.
O szalonych przypadkach Reginy, postaci autentycznej, ukazanych na tle równie szalonej epoki, przypomina w swojej brawurowej powieści znany pisarz i scenarzysta, Cezary Harasimowicz.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 320
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Lira Publishing Sp. z o.o.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2023
ISBN 978-83-67915-02-1
Podobno jakem się urodziła, to nad Nowogródkiem zawisła czapa chmur. Podobno z tej czapy runęły gromy na miasto i okolicę. Podobno moja matka krzyczała z bólu wniebogłosy, złorzecząc Panu Bogu, ale babka akuszerska wetknęła jej pakułkę w zęby i podobno rzekła:
— Nie krzyczcie, pani Rusiecka, bo nie uchodzi. Macie za swoje, pani Rusiecka. Bóg i tak nie usłyszy, bo ma ucho krzywo na was nastawione. Chcecie pytać, pani Rusiecka, dlaczego Pan Bóg ma coś do was? Ano, bo On nie wie, czy wy, pani Rusiecka, wygrażacie jeszcze żydowskiemu Jahwe czy już chrześcijańskiemu Stwórcy. Pobełtało się w głowie Panu Bogu, boście przechrzta. No już, gęba w kubeł i przyjcie, pani Rusiecka.
Matka moja wypluła knebel z ust i wypluła z nich przekleństwo:
— Zunh!…
A potem wypluła mnie na świat.
I tak oto w roku Pańskim 1718 znalazłam się na tym Bożym padole w akompaniamencie żydowskiego przekleństwa, gromowładnego chóru, huku burzy miotanej nad Nowogródkiem i okolicą przez Wszechmocnego. Widać już od pierwszych chwil mojego istnienia zgroza wpiła się w mą duszę, co miało być przepowiednią, proroctwem danym na cały mój żywot. Ale nie skarżę się. Nie ma we mnie ni joty żalu. Los jest nie po to dany kobiecie, by ją kamieniem przygnieść do ziemi, ale by ten kamień z ramion zrzucić.
Podobno zaraz po urodzeniu wrzeszczałam na całą chatę tak okropnie, że mój ojciec, Joachim Rusiecki, omal nie oszalał. Podobno zatykał sobie palcami uszy, podobno tłukł głową o ścianę, podobno jęczał i utyskiwał, że mu na świat córka przyszła, a nie syn, podobno chciał zdzielić w pysk babkę akuszerską, bo podobno było tak:
— Co robicie, Janowa?
— Chrzczę.
Bo Janowa już się brała do ochrzczenia mnie z wody. Już moczyła palce w wilgoci, już mi robiła krzyżyk na czole, by moją świeżą duszę oddać Panu Jezusowi. Na to podobno mój ojciec Joachim, przytrzymawszy mokrą dłoń babki akuszerskiej, rzekł:
— Ja ją dam do ochrzczenia u franciszkanów.
— Zanim ją, panie Rusiecki, ochrzcicie u franciszkanów, trza się zabezpieczyć.
— Jak: zabezpieczyć? Przed czym?
— Przed śmiercią.
Podobno w tym momencie rozdarłam się, jak nie wiem co.
— Śmiercią?! — zawył z rozpaczy ojciec. — Toż ona silna niczym Goliat! Wrzeszczy, jakby miała w płucach trąby jerychońskie! Nawet i kostuchę ten siorbut przegoni!
Ojciec zatkał sobie uszy palcami, co skutkowało tym, że puścił z uścisku uświęconą dłoń Janowej, co skutkowało tym, że Janowa oddała moją świeżą duszę Panu Jezusowi. I już byłam prawie w całości na świecie. Prawie w całości, mówię, bo jeszcze — jak ojciec przyrzekł — ochrzczono mnie formalnie i sakramentalnie u franciszkanów, w kościele, co go to dopiero wybudowano. I tak się cudnie splotło: moja świeża dusza i świeży kościół, w którym darłam się po swojemu, wypędzając diabła z trzewi. Ale czy ten czort mnie całkiem opuścił, to się dopiero miało okazać. Dano mi na chrzcie świętym dwa imiona: Regina, bo to królewskie, chrześcijańskie miano, i Salomea, po błogosławionej pamięci babce, która siedzi już sobie na kolanach u żydowskiego Jahwe.
Ponieważ żem z urodzenia białogłowa, a wyczekiwana jako męski potomek rodu przechrztów Rusieckich, kazał mi los od wczesnego dziecięctwa perswadować, że jak każda dama mam większą poufałość w udowadnianiu, iż defekta przynależne białogłowie nie są dane od czarta.
Jak pamiętam, to ojciec mój, Joachim, boczył się na mnie od samego początku i gonił mnie do męskich zajęć przy gospodarstwie. A to:
— Regina, idźże wody ze studni przynieść.
— Tak, ojcze.
Posłusznie noszę wodę ze studni do domostwa, a będzie tego cała stągiew. Ręce mi mdleją, ale nic nie mówię.
— Regina, idźże teraz do drewutni narąbać drewna, bo mróz nocą idzie.
— Tak, ojcze.
Grzecznie idę do drewutni po siekierę i rąbię pieńki na szczapy. Równiutko, jakby linijkę przyłożył, bo kiedy będzie nierówniutko, to ojciec da po łbie. Ramiona mnie pieką z bólu, ale nic nie mówię.
— Regina, idźże zaorać pole za dnia na oziminę, bo już noc się czai za lasem.
— Tak, ojcze.
Kornie idę po woła, by go zaprzęgnąć w chomąto i zawlec pług na pole. Kroję lemieszem ziemię na skiby z wysiłkiem, już mi tchu nie starcza w płucach, ale się nie skarżę, bo jestem zawzięta w swojej kobiecości, co miała być męskością. I myślę sobie tak:
Czemu to matka moja nie piśnie ani słóweczka, patrząc na moją babską mordęgę, i trzyma gębę na kłódkę? Bo ja przecie powinnam być przy niej w kuchni, warzyć szczawiową zupę z jajem, cerować ojcowską kapotę, wietrzyć pierze w kołdrach, przebierać ziarnka grochu, śpiewać te „Po mano oda”, bo już izraelickich piosnek u nas pod chrześcijańskim dachem nie uświadczysz, chociaż Janowa, co mnie podobno na świat przyjęła, ciągle o nas mówi, żeśmy żydowiny w fałszywych skórach.
Tak sobie w duszy myślę, a tu:
— Regina, idźże do chlewa świnie nakarmić, bo piszczą i kwiczą z głodu.
— Tak, ojcze.
Biorę węborek z obierkami i idę do chlewa wieprze nakarmić. Wrzucam świńskie żarcie do zagródki, a tu nagle knur do mnie tymi słowy zagaduje:
— Regina?
Oczy mi stają w słup, krew spływa ołowiem do pięt, bo jakże to, żeby knur po ludzku przemawiał. Ale skoro już gada po ludzku, to jakoś trzeba się z tym oswoić.
— Co tam? — odpowiadam.
Świniak chrumka z żałością:
— Ty zrób, coby mnie nie zarżnąć.
— A co ja tam mogę — replikuję.
Robi mi się gorąco pod sercem, bo ojciec już zapowiedział świniobicie i jak go znam, będzie mi kazał walnąć obuchem w świński łeb i przebić świńskie serce szpikulcem, bo przecież chciał mieć syna, a nie córkę, a potem powiesimy świńskiego trupa na drabinie, ojciec każe mi upuścić krew do wiadra, będę musiała opalić truchło słomą, schlastać skwierczącą skórę wrzątkiem i wyszczotkować sierść tępym ostrzem. Będę skora uciąć świńską głowę, rozebrać mięso, to się znaczy wyciąć kawałki podgardla, ugotować do miękkości i poporcjować. Potem ojciec każe mi zwołać sąsiadów na poczęstunek, pobiegnę do Joska po gorzałkę. I wnet będę musiała pomóc matce usmażyć świński mózg z jajkiem i zaraz zabrać się do robienia świeżynki, znaczy się kaszanki, pasztetówki, salcesonu i kiełbasy. I na sam koniec wykroję karkówkę, łopatkę, schab, słoninę, mostek, biodrówkę, polędwiczkę, szynki, golonkę, nogi oraz ogon. I to ja uczynię, ojciec będzie mi pomagał, ale tylko trochę, bo chyba mu jeszcze izraelickie wspomnienie nie pozwoli ciąć trefnego truchła. Takie tam gadanie. Ubabrać sobie ręce w niekoszernej krwi, to nie uchodzi, ale mlaskać z zachwytu, jak golonka paruje na talerzu, to uchodzi. Co tu dużo ględzić: oranie pola, noszenie stągwi z wodą, rąbanie drewna, świniobicie, solenie i dźwiganie mięsa do ziemianki jest na mojej białej głowie, że się uzewnętrznię.
Tak sobie żałośnie myślę, a knur patrzy na mnie z nienawiścią i kwiczy:
— Jak mnie zabijesz, to ci się w nocy przyśnię.
Co tam — ja na to w duchu. Odwracam się na pięcie i wychodzę z chlewu, ściskając kabłąk wiadra.
Potem było świniobicie, jak to wcześniej opisałam.
Potem przyśnił mi się knur. To znaczy duch knura. Zjawił się w ciemności, pomachał ryjem i gada tymi słowy:
— I co zrobiłaś najlepszego, Regino Rusiecka?
— No co? — odpowiadam i ani trochę się mamidła nie boję.
— Zadźgałaś mnie.
— Taki los.
— Nie mogłaś się wymówić?
— Nie.
— Ty masz ledwie trzynaście roków, Regino.
— I co z tego?
— Dziewczyną jesteś.
— I co z tego? Jak już dziewczyna, to nie może ogłuszyć obuchem?
— W serce mnie szpikulcem dźgnęłaś.
— Tam takie świńskie gadanie.
— Świńskie, mówisz?
— Mówię.
— To ja ci mówię, że skoro nie potrafisz się wykręcić od samczych powinności, to ja cię przeklnę, urok rzucę.
— A ty niby kto, że mnie przeklniesz, urok rzucisz?
— Ja… czart jestem.
I wtedy z przyrodzenia pociekła mi krew i stałam się kobietą. I rozpoczęłam walkę z diabłem, żeby udowodnić, że nie jestem przeklęta.
I tak oto z opatrzności Pana Boga podejmuję się jako białogłowa zrozumieć, na czym Jego, Wszechmogącego, ten świat polega, i nadybuję się na przeszkody znaczne.
Wiedziałam, że nie przystoi buntować się ojcu, który z braku syna czynił mnie, kobietę — mężczyzną, a ja już stałam się prawie w pełni białogłową. Dowodem były rosnące z tygodnia na tydzień piersi oraz inne zaokrąglenia ciała, owłosienie na bladym łonie i comiesięczne krwawienie menstruacyjne, że o takich intymnościach tu wspomnę. Kochałam mojego ojca, Joachima, chociaż mną pomiatał. Wiedziałam, że czyni afronty z żałości, bo się spodziewał innego potomka niż baby i chętniej by widział moje zgrabne nogi o bardziej mięsistych łydkach oraz krzaczasto obrośnięte. Powiem szczerze, że nawet od czasu do czasu bawiło mnie bycie imaginowaną hardą postacią, skoro mogłam udowodnić diabłu, że nie dam sobie w kij dmuchać.
To było jakoś na przednówku, kiedy ojciec wysłał mnie do Joskowej karczmy po świece, bo ich zapas się w składziku kończył. Zrobiłam to chętnie, jako że lubiłam się wyrwać z naszej zagrody i popatrzeć na świat dalej niż na czubek nosa, bo zawsze z tego patrzenia były jakieś przypadki albo awantury. Tak się stało u Joska Buchmana, który miał austerię na rozstajach wiodących w prawo w stronę Korstowa, w lewo ku Nowogródkowi. Przed karczmą ścieliły się płachty zleżałego i zgrulonego śniegu oraz stały w szeregu uwiązane do beli konie. Po parującej wilgocią sierści zorientowałam się, że były zdrożone, a uprzęże i siodła były ruskie. Tu należy się wspomnieć, że nie lubiłam natenczas Moskali, bo ruskie nagabywali od czasu do czasu na naszą okolicę. Wtedy to ja byłam jeszcze głupia i nie wiedziałam, że ruskie zgadały się z Habsburgami i Prusakami w Traktacie Trzech Czarnych Orłów, żeby mącić i robić koło tyłka Rzeczpospolitej oraz Litwie, ale teraz już wiem, bo jestem mądra.
Zatem spluwam pod ruskie kopyta i wchodzę do Joskowej oberży „Pod rogatym jeleniem”. Od razu mnie bije w twarz zatęchła woń wódki, kwaśny odór piwska i zapach czulentu2. Idę prosto do szynkwasu, za którym sterczy Josek Buchman i łypie na mnie nieprzyjaznym okiem, bo wiadomo: jestem tą sziksą od przechrztów. Swoją drogą, dobre sobie, że ojciec mnie wysyła do Joska, a sam nie raczy przekroczyć Joskowego progu od kilkunastu roków i mnie naraża na impertynencje. Zamawiam dwa tuziny świec, jeden tuzin stołowych, drugi tuzin nocnych, płacę osiemnaście groszów, drogo, i już chcę wyjść z żydowskiej karczmy „Pod rogatym jeleniem”, kiedy czuję na swoim tyłku czyjeś łapsko. Odwracam się i konstatuję, że to ruskie łapsko. Patrzę w mętne oczy Moskala i mówię:
— A ty co?
— Nu kak czto? — ten mi na to.
To ja od razu daję mu w pysk, żeby wyjaśnić, o co mi chodzi. Ale nie otwartą dłonią, tylko pięścią. Tak, jakby to sobie umyślił mój ojciec Joachim. Nawet nie pomyślałam, że za stołem przy czulencie, gorzale, piwie i jajecznicy siedzą kompani tego Moskala, co mnie za tyłek macnął. Nawet nie pomyślałam, że za paskiem Moskal ma wetknięty pistol. I jak zaraz wyjmie ten pistol, to mi kulkę w łeb wystrzeli. Ale nie, nic takiego się nie dzieje. Moskal zatacza się od mojej pięści i znika z rumorem pod stołem. To ja sobie myślę, że zaraz reszta ruskiej swołoczy powyjmuje zza pasków pistole i podziurawi mnie ołowiem na sito. Ale nie. Moskale zaczynają rechotać:
— Witia, wstawaj i nie igraj w miertwieca!
Ten, co udaje trupa pod stołem — zmartwychwstaje, wygrzebuje się jak z tomby i już reszta Moskali przestaje rechotać, acz ten, co już nie jest trupem, wyciąga pistol zza paska. Widzę kątem oka, że Josek rzuca się zza szynkwasu w naszą stronę z wyciągniętymi ramionami, jak gałęziami, niczym ta sosna, co stoi za naszym płotem, ale czuję, że chyba jest za późno, bo ten, co udawał trupa pod stołem, odwodzi kurek, już mu się zaciska paluch na cynglu, już zaraz usłyszę huk i ołowiana kulka zakończy moje babskie deliberacje o Bożym świecie. Aż tu nagle, nie wiadomo z jakiej przyczyny, pistol wypada z ruskiego łapska. To ja się schylam po pistol i myślę, że chyba sam Pan Bóg Jedyny i Wszechmogący mi taki gratis sprawił. Teraz to ja zaciskam palec na cynglu, mierzę w ruski łeb i mówię:
— Ani mi się rusz, diable wcielony.
Tak powiedziałam. Sama nie wiem, dlaczego tak powiedziałam o tym diable. I jeszcze pomachałam lufą do kompanów tego, co przed chwilą trupa udawał pod stołem, i tak mi się z ust wyrwało:
— Do was też mówię, kurwysyny. Siedzieć na dupach i już.
Cofam się do drzwi Joskowej karczmy, już mam przekroczyć próg, a tu Josek jeszcze krzyczy:
— Salcia! Imen hszm! Ty świece zapomniała!
Podchodzę do szynkwasu nieostrożnie, ale pistol trzymam czujnie. Zabieram świece, rzekłszy przez zęby:
— Na drugie mam Salomea, pierwsze mi Regina. Jak królowa, panie Buchman.
I wychodzę, dzierżąc pistol w dłoni.
Tom słyszała, że niejeden święty czarta rozumem przegonił, nie tylko modlitwą i postem, i obrostem brody oraz włosów, i chodzeniem boso we mrozie. A żem białogłowa, to wiadomym, że broda mi nie rośnie, ale rozum może i owszem.
Zrobiło się nieoględnie z powodu tej awantury z Moskalami i z powodu owego pistola, co go zdobyłam w walce z ruskim łajdakiem. Tak się zrobiło, że tenże przejezdny oddział moskiewskiej swołoczy zawitał pod nasze domostwo, żeby się ze mną rozprawić, ale ich, kurwysynów, ojciec psem poszczuł i poszli sobie żołdacy precz, i pistola nie oddałam, chociaż ojciec zrobił mi nikczemną burę, że się wdaję w potyczki z mężczyznami, i chciał mi odebrać pistol. Ale ja jemu na to takimi słowy odparłam:
— Nie oddam ci, ojcze, tego, co zdobyłam w walce.
— Napytasz sobie biedy, Regina, oj napytasz.
Założyłam ramię na ramię, by sobie dodać odwagi — jak to robią baby na samowolnym targu obok dominikanów, kiedy straż grodzka chce je przegnać — i rzekłam twardo:
— Chciałeś, ojciec, mieć syna?
— No… no… no… — zadukał ojciec.
Nie czekałam na odpowiedź.
— To teraz przymknij oczy i wyimaginuj sobie, że nie noszę kiecki, nie sięgam ci do ramienia i warkocza nie mam na plecach, a stoi przed tobą drab, który w sprawiedliwej bitce zdobył pistol.
Ojciec wcale nie przymknął oczu, a zmarszczył krzaczaste brwi i ozwał się burkliwie:
— Gdzie pistol ukryłaś?
— Nie powiem. — Ciaśniej i bezecniej założyłam ramiona na piersiach. Przez chwilę żałowałam, że mi cycki sterczą, ale tylko przez chwilę żałowałam. Patrzyłam hardo w oczy mojemu rodzicielowi i miałam wrażenie, że mu w tych oczach coś mięknie. Milczał, odwrócił się do matki. Przez jego kamienną twarz przepłynął cień grymasu. Spod powiek wypłynęła w stronę żony jakby fala, prośba o pomoc czy coś, ale matka milczała.
Pomyślałam sobie wtedy:
Matka milczy i tym milczeniem chce się buntować, nie chce wspomóc ojca, któremu gniew rozpływa się po twarzy. A może nie — może matka milczy, bo milczy wiecznym milczeniem swoim, bo to milczenie jest zgodą na babski los, a może jest zbroją, w której ukryła się niemoc, bezsiła, której ja nie chcę być uległą za nic w świecie. Nie chcę być jak ona: ze spuszczoną głową, chcę — kiedy zajdzie taka potrzeba — wyjąć ruski pistol spod powały w komórce, chcę zdobyć proch i ołowiane kule. Chcę tym pistolem grozić napastnikom, bronić cnoty i świat zdobywać.
Wtedy przyszło mi do młodej głowy, że ta głowa jest pusta, aż w niej huczy. Bo reszta mi się u mnie podoba. Mam krzepkie ręce, mocne pięści, którymi ruskiego żołdaka potrafię zwalić pod stół, mam wąską kibić, za którą się oglądają nie tylko chłopi, ale i panowie szlachta, a nawet, jak raz było, i pewien hetman, co przejeżdżał w powozie gościńcem do naszego Nowogródka, się za mną oglądnął. No, ale ta głowa! Z tą głową należy coś zrobić, a pistol niech sobie skrycie spoczywa pod powałą w komórce i czeka na jaką awanturę.
U nas w Nowogródku jest dużo kościołów, bo ludzie są bardzo za Panem Bogiem. I jak są za Panem Bogiem, to mogą modlić się do Wszechmogącego, gdzie im tam parafia przynależy. Dużo obok kościołów jest też i klasztorów. A to jest klasztor jezuitów, jest i klasztor bonifratrów, i monastyr bazylianek unickich, i unickich bazylianów, no i franciszkanów, gdzie byłam chrzczona. Jest też cerkiew, tatarski meczet, bóżnica i cztery drewniane domy modlitewne, i aż sześć murowanych bejt ha-midraszy3. Więc jak kto chce, może się do swojego Pana Boga pomodlić i co tam jeszcze uprosić u Najwyższego. Ja posiadałam już w sercu Pana Jezusa, ale powiem szczerze, że jak mijałam jeden z tych modlitewnych domów, albo Synagogę Zimną, z której dochodziło jednostajne zawodzenie rabina, to mnie coś ściskało w piersiach. No ale los widocznie tak chciał, żebym już nie była żydówką, tylko po chrześcijańsku miałam się krzyżem żegnać. Lecz ja nie o żegnaniu się krzyżem chcę tu nadmienić, a o czym innym. O głowie. Co prawda, jak się człowiek chrześcijański żegna krzyżem, to zaczyna od czoła i gada „w imię Ojca”, ale to jest sprawa wiary, że tak powiem, a mnie chodziło o wiedzę. Ażeby do wiedzy się dopchać, to trzeba pójść do szkoły. U nas w Nowogródku szkoła była u dominikanów. Zatem poszłam do dominikanów.
— Ty, Rusiecka — mówi do mnie ojciec bakałarz — nie wiesz, że szkoła jest dla chłopców?
— Wiem — odpowiadam czelnie i dodaję mądrze, żeby udowodnić, że mądre słowa mi gładko z gardła wychodzą: — Ale można zrobić exceptio4.
— Jakie niby exceptio? — dziwi się ojciec bakałarz, podnosząc dłoń do gęstej brody przetykanej srebrnymi nitkami.
Nawet mi się ta siwowłosa broda podobała, ale nie podobały mi się słowa ojca bakałarza:
— Dziewczęciem jesteś. Dziewczęciu nie do książek nachylać się trzeba, a do garnków w kuchni i do dziecka w kołysce.
Dźgnęła mnie złość gdzieś tam w środku, ale zdławiłam ją w sobie, bo zachować się umiem. Już miałam przygadać, że Pan Bóg Wszechmogący stworzył po równości kobietę i mężczyznę, ale wiedziałam, że zaraz rozplącze się dyskurs jak kosmyk z warkocza, że Pan Bóg najpierw stworzył Adama, a dopiero Ewę później z Adamowego żebra wydłubał, i że ta Ewa winna grzechu pierworodnego, bo dała się skusić szatanowi. Więc zamknęłam gębę na kłódkę i tylko pokornie kiwam głową, lecz już mnie stopy palą, żeby się plecami do ojca bakałarza obrócić i pójść, gdzie pieprz rośnie. A ten klecha mi tak:
— Poza tym za naukę płacić trzeba.
— Wiem — odrzekłam krótko i dodałam nieco dłużej: — Ja na szkołę potrafię zarobić.
— Jak?
Już mi się wściekłość w kiszkach gotuje takim gorącem, że nie potrafię jej utrzymać, więc wypluwam z gardła:
— Zbójnikiem zostanę. Stanę na rozstajach, tych do Nowogródka i Korstowa, i będę zbójniczyć.
Ojciec bakałarz szarpnął brodę, a srebrne niteczki zabłysły w słońcu, które się przedarło przez brudne okno.
— Mówią o tobie, Rusiecka, że czarta masz za skórą i pięści jak kamienie. Mówią, mówią.
A ja na to:
— A nie mówią przypadkiem, że tego czarta da się wypędzić, jak czytać i pisać Rusiecka się nauczy?
Ojciec bakałarz mi na to:
— Diabeł może wejść do głowy z pisaniem i czytaniem. Tak to jest z kobietami.
Już jestem przy progu, już kładę swoją szorstką dłoń na klamce, już mam wyjść z refektarza, a ten mi tak:
— Rusiecka. Przynieś pistol, co go ukradłaś Moskalom, to…
Nie zdzierżę, żeby klesze nie przerwać:
— Nie ukradłam, tylko zdobyłam.
A ten kończy swoją myśl przerwaną:
— Oddasz pistol, to cię będę uczyć. Ale nie w klasie, tylko sam, na boku.
Myślę sobie, co ma znaczyć „sam, na boku”, bo to różne rzeczy się o mnichach mówi. Ale kiwam głową na zgodę. Co tam, mam przecież pięści jak kamienie.
Ponieważ żem białogłowa i jak każda dama mam większą poufałość opowiedzieć swoje defekta, tom to uczyniła.
Ojciec bakałarz od dominikanów, co u nich w klasztorze uczył w elementarnej szkole arytmetyki, pisania, czytania, historii, czytania map oraz łacińskiego języka, nazywał się Izydor i tak się trzeba było doń zwracać: ojcze Izydorze. A jako że jestem ciekawa świata i ludzi, to musiałam swoją ciekawość nakarmić i zaspokoić rozum, co to za święty był ten Izydor. Nie będę tu się nadzwyczajnie wywnętrzać nudną opowieścią i powiem tylko tyle, że święty Izydor żył dawno temu w Hiszpanii, będąc biskupem Sewilli. Był on święty, mądry, bogobojny i zwołał ważny synod, czym się spodobał Panu Bogu, jeśli Pan Bóg Wszechmogący potrzebuje w ogólności kościelnych synodów. Ale także święty Izydor był szczodry, bo w czasie swojej posługi wspierał klasztory, a dochody przekazywał biednym. I to mi się bardzo podoba.
Izydor od dominikanów nie był święty.
Ślęczałam nad książkami, które użyczał mi w swojej szczodrobliwości ojciec bakałarz, a że robiłam to nocami i wypalałam świeczki kupione w Joskowej karczmie „Pod rogatym jeleniem”, więc ojciec krzywo na mnie patrzył. I w ogóle nie był serdeczny, jak chodzi o moje pokątne nauki brane u dominikanów.
Tamtej nocy czytałam, ostrożnie składając zdania, zapiski o niejakim Herodocie, który zacnie treścił wojny Greków z Persami. Te zapiski i inne kajety dał mi ojciec bakałarz Izydor w zamian za ruski pistol.
Była noc. W pewnej chwili objawił mi się cień. Cień był lepki i miał świński ryj, jak ten knur, co go zadźgałam na ostatnim świniobiciu.
— A co tam czytasz, Rusiecka? — pyta knurzy cień.
— O wojnach punickich czytam — odpowiadam.
— A po co? — pyta cień, prychnąwszy świńskim ryjem.
Czuję, jak światło świecy głaszcze mnie po policzku, i wcale to głaskanie nie jest mi przyjemne. Przypomina głaskanie ojca Izydora. Zawsze tak robił, kiedy odpytywał mnie z domowej pracy, i ja nie lubiłam tego głaskania po policzku, bo oczy bakałarza robiły się bardziej błyszczące niż zazwyczaj.
— Po co o wojnach czytasz? — powtarza uparcie cień knura.
Przez chwilę próbuję strząsnąć z twarzy palący dotyk, a potem odpowiadam:
— Bo chcę zrozumieć, na czym świat polega.
— I to wojny punickie mają ci, Rusiecka, wytłumaczyć?
— Jak każde wojny — mówię cicho — bo w wojnach tkwi ludzka natura.
Knur zachrumkał, a potem się prawie udławił śmiechem.
— Uważaj, Rusiecka, bo się filozofem zrobisz! — I dodał, już bez śmiechu i chrumkania: — Wiejski filozof niewart złamanego grosza.
— Poszedł precz, świński ryju! — ja na to.
Cień skulił się w kącie izby, jakby chciał zebrać się do skoku, ale go przytrzymałam hardym spojrzeniem. I knur paruje:
— Nie poznasz natury ludzkiej, ślepiąc w książki nocami.
— A jak? — pytam.
— Powiem ci, jak… — odpowiada świńska ohyda, ale nie kończy myśli, bo izbę zalewa ciemność i wchłania kanalię swoją lepkością.
Czuję, że ktoś mnie potrząsa za ramię. Nie jest to żadne świńskie szturchnięcie ani dotyk ojca bakałarza Izydora. Otrząsam się z rojenia. Widzę, że nade mną stoi matka, z trudem to widzę, bo świeca całkowicie już wygasła i w izbie zapanował mgławy mrok.
— Regina… Nie śpij…
Matka szturcha mnie mocniej, żeby wypędzić mi z głowy resztkę świńskiego widma. Knurzy cień już do końca rozsypuje się jak piasek cieknący z dziurawego worka.
— Nie śpię, matko.
Zwykłam się do niej zwracać „matko”, nigdy „mamo”, bo tak sobie życzyła, chcąc zachować dystans. A ja się do tej dezyderaty zastosowałam, jako że i ja nie pragnęłam bliskości.
— Nie kłam, Regino. Zasnęłaś nad kajetem i nawet przez sen coś mówiłaś.
— Co?
— Coś o wojnie. Jeszcze mi tylko tu wojnę sprowadź swoimi awanturami.
Zesrożyły mi się myśli pod czaszką. Rzekłam:
— Za słaba jestem, matko, żeby wojnę wywołać.
Tak powiedziałam, ale zaraz mi przez głowę przebiegła iskra i rozpaliła obraz tej Trojańskiej Heleny, o której czytałam w zapiskach danych mi przez ojca Izydora, i nagle zachciało mi się być Heleną Trojańską, o którą toczyła się wojna. Ale iskra szybko zetlała w mojej imaginacji.
— Idź spać — ponagliła matka. — Ojciec będzie się znowu kramarzył, że wypalasz świece.
Nie chciałam się droczyć, więc przytaknęłam.
— Dobrze.
Już miałam wstać, zgarnąć kajet ze stołu, już zydel odsunęłam spod tyłka, gdy nagle znowu zobaczyłam w kącie izby skulony cień knura.
— Powiedz jej — szepnął świniak.
I nie wiem, co się stało. Czy to przez czarci podszept, czy to przez żółć, która zalała mi wątrobę, czy to przez iskrzącą falę, która wpłynęła mi do głowy i serca, otworzyłam usta i zwróciłam się do matki słowami prośby i skargi:
— Mamo… pomóż mi…
A ona, jakby przejąwszy drżenie w moim głosie, pochyliła się i tknęła ciepłą dłonią moje ramię.
— Co jest, córeczko? Co się dzieje?
— Boję się.
— Czego?
— Ciepła na moim policzku.
— Co to za ciepło?
— Dłoni.
— Czyjej?
— Ojca Izydora.
Matka wyprostowała się niczym napięta struna.
— Więcej nie pójdziesz do dominikanów.
Nie poszłam. Ojciec bakałarz Izydor miał trzy kazania o tym, że zło wyszło z kobiecego łona, a potem zastrzelił się z ruskiego pistola.
Tymczasem ja wzięłam na pomoc Pana Boga, by mnie wykaraskał z niepokojów, które stanęły w poprzek mojemu losowi.
Oj, ciężkie fatum zległo na mojej duszy i ciele. Bo to wyszło na jaw okrutnie, że pistol, z którego zastrzelił się ojciec bakałarz Izydor, to moja własność, a właściwie to ruskie mienie, które zdobyłam na wszetecznym Moskalu. Wezwano mnie pilnie do sądu grodzkiego, gdzie mnie przesłuchiwał najpierw pisarz, a potem podsędek. U nas we Wielkim Księstwie Litewskim tak już jest, jak chodzi o białogłowy stanu nieszlacheckiego.
Podsędek był chudy niczym szczapa i jechało mu z gęby przetrawionym piwskiem, a może i gorzałką, sama nie wiem. Na zewnątrz palił upał niemiłosiernie, w izbie grodzkiej, tej od przesłuchań, która przypominała klitkę dla królików, było duszno, że skonać, ale nie otwierano okna, bo się bano, że aresztant może tymże oknem wyskoczyć i roztrzaskać łeb o bruk uliczny.
Podsędek przetarł ślipia dłonią upstrzoną armią kurzajek i zapytał:
— Nazwisko?
Podniosłam podbródek wysoko, żeby sobie dodać odwagi i odrzekłam:
— Podałam już pisarzowi. Macie to wpisane w papierach.
Podsędek łapsnął dłonią za te papiery tak mocno, że myślałam, że mu kurzajki z hukiem pospadają. Ryknął:
— Nazwisko! Imiona, miano ojca, psia twoja mać, bo zara nie ja cię weznę w obroty, a prokurator, i jak raz pójdziesz w tiurmę5 i kajdany.
To ja już grzeczniej i równiutko:
— Rusiecka. Regina Salomea. Córka Joachima, zamieszkała w Popkowiczach. Numeru parceli nie pomnę.
Podsędek sprawdza w papierach, czy aby nie kłamię, a mnie już korci, żeby się postawić. Łapię w płuca łyk dusznego powietrza i mówię, podnosząc czupurnie jeszcze wyżej podbródek:
— Wy mnie tiurmą i kajdanami nie straszcie, bo ja się nie boję, bo nic mi zrobić nie możecie, bo jestem w niepełnoletności.
A teraz podsędek łyka duchotę i oczy mu krwią ze złości zachodzą.
— Ty wiesz, o co cię dominikanie skarżą?
— O co?
— O czary.
O mało nie spadłam z zydla. Ze śmiechu.
— Jakie niby czary?!
— Że urok żeś rzuciła na ojca bakałarza Izydora.
Przestałam się śmiać, bo to już do śmiechu nie było. Ale nie żebym się zestrachała, o nie. Ciekawość mnie zdjęła od czubka głowy aż do pięt.
— Jaki niby urok? — pytam, trochę chrapliwie, bo mi w gardle zaschło od gorąca, a ten tam podsędek nawet mi łyka wody pożałował. Sam wysiorbał pół karafki.
— Wpierw rozkochałaś ojca bakałarza Izydora, świeć Panie nad jego duszą, a potem mu podrzuciłaś pistol, żeby się zastrzelił, i ojciec Izydor się zastrzelił. O, taki urok.
— Co???
Czuję, że mi tyłek wrasta w zydel. Teraz już stracę rezon, bo wiem, co mnie może czekać za rzucanie uroku. Nie to, że mnie zaraz spalą na stosie, chociaż jak słyszałam od różnych języków jakiś czas nazad, że we wsi Kucharki, chyba tam to było, obsądzono dwie białogłowy o rzucanie uroku. Jedna winna była choroby krów sąsiada, miała także popsować piwo, druga obcowała z samym nieczystym i jak ją dano na tortury, to zeznała, że z szatanem się chędożyła, a diabeł miał członki tak jako mąż albo mężczyzna, był czarny, kosmaty. Oddała mu się z duszą i ciałem, bo obiecywał jej za to dać masła. Obie spalono żywcem.
To teraz i mnie to może spotkać — myślę sobie z przestrachem — bo jak wyjdzie na wierzch, że mi się objawia czort ze świńskim ryjem, to mnie niechybnie dadzą na tortury.
I jakby na zawołanie moich myśli, podsędek rzuca mi prosto w twarz:
— Ty jesteś żydówka, Rusiecka.
Czynię wszystko, żeby głos mi nie zadrżał i mówię:
— Nie. Jestem chrześcijanka. U franciszkanów ochrzczona. W księdze zapisane. Możecie sprawdzić, panie podsędek.
A ten furczy pod nosem:
— Wszystko, Rusiecka, sprawdzone.
— No to co tam? — ja na to.
— A to, żeście, Rusieccy, przechrzty. A my to już wiemy, jak to jest z wami, fałszywe żydy. Niby oddajecie się pod cierniową koronę Pana Jezusa, a chętnie byście jeszcze raz Pana Jezusa Chrystusa ukrzyżowali.
Już mi nie do śmiechu wcale. Już czuję smród skwierczącego ciała, już mi odór z bólem i strachem pod nozdrza podchodzi, już mi czarna śmierć w oczy zagląda i słyszę świński kwik, a właściwie rechot, a to czart się śmieje, że moje zmagania z losem szybko się skończyły.
Wzięłam ciężki oddech i wydusiłam z siebie:
— Co chcecie zrobić? Spalić mnie żywcem?
Podsędek niby się żachnął, przetarł pysk z potu i odrzekł:
— Ja nie od palenia ani od wyroków. Sąd was sądzić będzie. Ale zanim sąd was osądzi, to przepyta was prokurator.
Klapnął łapskiem obsypanym kurzajkami w stosik papierzysk i coś tam skrobnął na ostatniej stronie.
Potem mnie zakuli w kajdany i zamknęli w areszcie, gdzie było jeszcze duszniej i smrodliwiej, chociaż to podziemia były przy samym ratuszu, bo tam więzienie było. Siedziałam sama w ciemnicy, modliłam się do Pana Boga Wszechmogącego i przysięgałam, że wcale nie chcę zdradzić Jego Syna Jedynego, że widzę przecież, jak mu spod korony cierniowej krew ciurka. Jakże bym miała tej krwi i umęczonemu ciału sprzeniewierzyć się?
No i stał się cud po tych modlitwach. Nie wiedziałam, czy to noc gęsta od czerni była, czy na zewnątrz dzień się złocił, kiedy otwarły się drzwi. A w drzwiach stanął strażnik, rozdzierając gębę:
— Rusiecka Regina Salomea!
— To ja — odpowiadam wątłym głosem.
— Widzę, że ty.
Strażnik wysmarkał się w rękaw i rzecze:
— Wychodzić, Rusiecka. Jesteście wolna.
Co wiem pewnie, to tu teraz przekazuję i niech się nikomu nie prawi, że podaję następną moją awanturę jako blagę jaką, a przysięgam, że tak się stało, co mi żywot białogłowy całkiem odmieniło na zawsze.
Tak to się ustanowiło, że wyszłam z więzienia grodzkiego za sprawą niejakiego imć Jakuba Halpira, który się pojawił niespodzianie w okolicach Nowogródka, coby leczyć bogatych mieszczan. I tenże Jakub Halpir dowiedział się, że na miejscu tutejszym zaszła awantura z dziewczyną podejrzaną o sprawienie śmierci jednego z dominikanów oraz że ta młoda białogłowa — młoda, wszak miałam wtedy lat czternaście z małą nawiązką — jest podejrzana o konszachty z czartem i może być o to sądzona, i nie wiadomo, co się z nią stanie w tej treści. Tu trzeba zaznaczyć, że Jakub Halpir był wielce sławnym doktorem od oczów. Miał doktor Jakub Halpir wielką eksperiencję w swojej umiejętności i umiał skutecznie leczyć znakomitych obywateli, którzy cierpieli na przypadłości wzroku. Tak też się złożyło, iż rzeczony doktor był lutrem. Miał krzywe baczenie na katolików, w tym na klechów, w tym na mnichów i co za tym idzie na zakon dominikanów oczywiście, bo mieli za skórą poczynania Świętej Inkwizycji. Czy to za sprawą Pana Boga w Trójcy Jedynego i Najświętszej Matki Chrystusa Pana, i Wszystkich Świętych, czy to za sprawą biesa, który mnie nękał, stało się, że imć pan Jakub Halpir zawitał do klasztoru ojców dominikanów, by uleczyć wzrok przeora. Już wtedy wiedział o śmiertelnej awanturze z Reginą Rusiecką, czyli ze mną. Przeor popadał w ślepotę i na pomoc wezwał sławnego doktora. Jak już wzmiankowałam, imć Jakub Halpir był lutrem, ale to nie przeszkadzało wyższym w zakonie iść po prośbie do medyka obcej wiary. Kiedy dowiedział się pan Jakub Halpir, że w grodzkim więzieniu przebywa dziewczę posądzone o zamysł śmierci jednego z mnichów, wzruszyło się serce doktora i Jakub Halpir zamyślił, jak tu uwolnić mnie z ambarasu. A zrobił to takim fortelem…
Rzecz się miała w refektarzu, gdzie zebrali się wszyscy bracia i ojcowie, od diakonów po prezbiterów, i przypatrywali się badaniom chorych oczów przeora, zabiegom czynionym przez sławnego medyka. Doktor Halpir przykładał do źrenic, tęczówek i rogówki przeora różne soczewki, raził zmętniałą powłokę światłem świecy wzmocnionym wypukłą lupą. Po czym stwierdził jednym słowem:
— Leukoma.
Przez zakonny szereg przeszedł bolesny szmer. Tu trzeba mi wspomnieć, że gdyby słowo leukoma padło dajmy na to, u mniej pojętnych franciszkanów, nie odbiłoby się bolesnym echem. Ale — jak wiadomo — Ordo Praedicatorum to uczony zakon kaznodziejski, dominikańskie głowy nie są wyścielone sianem, więc mnichom zgromadzonym wokół przeora znane było słowo leukoma, zwiastujące nieuchronną ślepotę.
— Co doktór radzi? — ponoć spytał przeor słabym głosem.
— Radzę zdjąć bielmo z oczów — ponoć odrzekł doktor Jakub Halpir.
— Jak to doktór chce uczynić? — Zadrżało lękiem gardło ojca przeora.
— Utnę bielmo skalpelem — uściślił doktor Jakub Halpir.
Przez mnisi szereg znów przebiegło donośne echo przerażenia. Doktor Halpir podniósł dłoń do uciszenia rwetesu i rzekł:
— Czynię przysięgę, że zabieg się uda…
Zapewnienie doktora zostało przerwane przez kilka mnisich ust, mówiących, że przysięga luterska niewarta psiego kłaka. Ale imć Jakub Halpir nie przejął się przytykami i kontynuował zamysł, który mu jaśniał w głowie. Rzekł ponoć:
— Lecz by proceder się skutecznie udał, muszą ojcowie wiedzieć, że bielmo na oczach wielce wielebnego przeora nie wzięło się z przyczyn materialnych.
— A jakich? — spytał jeden z braci.
— Duchowych.
Zamilkli ojcowie i w tej ciszy ponoć dało się słyszeć świst wiatru, który niczym potępieńcza dusza wnikał okiennymi szparami do refektarza. Pewnikiem przez ciała dominikańskie przebiegł dreszcz grozy.
— Co doktór ma na myśli? — spytał suchym tonem ojciec przeor.
Jakub Halpir zaczerpnął tchu i rzekł, przybrawszy na oblicze naukową maskę:
— Bielmo na oczach bierze się z niewyrazistości postrzegania rzeczy, przypadków oraz ich oceny. To, co wedle trzeźwego porządku jest ostre i wyraziste, pod wpływem okoliczności może stać się mętne i bezładne. Krótko mówiąc: obraz świata i zdarzeń rodzi się w duszy. Dusza przekazuje owe widzenie rozumowi. Zaś rozum przekazuje fałszywy obraz oczom. I tak źrenice, tęczówki oraz rogówki pokrywa mleczna zasłona zwana leukomą, czyli bielmem.
Tu doktor Halpir przerwał swą retorykę dla podgrzania ciekawości mnichów. Wiatr huczał w szparach, jeden z ojców zakaszlał rzęsiście. Imć Jakub Halpir kontynuował swój wywód:
— Znane jest mi horrendum, które wydarzyło się w waszym zakonie.
Znów ponoć na znaczną chwilę Jakub Halpir zamilkł dla przykucia większej uwagi, po czym jął cedzić słowa. Ponoć czynił to, jakby rzucał grochem w bęben:
— To nie przez pannę Rusiecką szatan zawitał do waszego zakonu. Nie ona jest winna śmierci waszego brata. — Wskazał na mętne źrenice starca: — Bielmo, które widzę na oczach ojca przeora, jest początkiem inicjacji gniazda.
— Jaaakiego gniaaazda? — spytał kolejny z braci. Ponoć osobliwie się jąkał.
— Gniazda szatana.
Wtedy miały wybuchnąć złorzeczenia, poleciały kalumnie w stronę medyka niczym kamienie w nierządnicę, tę z Ewangelii według świętego Jana.
— Precz, lutrze przeklęty!
— Nie słuchajcie go!
— Sam żeś diabłem!
— Patrzcie go!
— Fałszerz, nie medyk!
I nagle krwiożerczy harmider przerwał sam ojciec przeor gromkim wrzaskiem:
— Milczeć!
Zamilkli dominikanie. Przeor skierował mgławe spojrzenie ku rozmytej sylwetce doktora Jakuba Halpira.
— Co będzie, jeśli mi nie zdejmiecie, doktorze, bielma z oczu?
Halpir poczekał, aż w ciszy przesianej wyciem wiatru wybrzmi pytanie przeora i wsiąknie w ściany refektarza. Po chwili powiedział:
— Najpierw wasza wielebność straci wzrok całkowicie, potem postrada rozum, a potem odwrotną drogą szatan wedrze się do twojej duszy i będziesz jak ojciec Izydor szukał śmierci. Czy to na sznurze, czy to w skoku z zamkowej wieży, czy to w lufie pistola. A potem szaleństwo ogarnie cały klasztor.
Tak ponoć rzekł doktor imć Jakub Halpir. Zatem ojciec przeor kazał odwołać oskarżenia złożone na mnie do sądu grodzkiego. Potem uwolniono mnie z aresztu. A potem doktor Halpir wrócił skalpelem przeorowi ostre widzenie rzeczy. A potem Jakub Halpir pojął mnie za żonę.
Przeto za mojej bytności w więzieniu grodzkim i z jego uwolnienia sprawiły się rzeczy, które jedynie Pan Bóg w Trójcy Świętej obecny albo bies jaki może wytłumaczyć. A stało się to bez swarów i rozlania krwi i owszem wszystko spokojnie skończyło się za sprawą nieodgadnionego uczucia.
Wzięliśmy ślub z doktorem Jakubem Halpirem w obrządku luterskim, w kaplicy przy szkole kantoralnej w Wilczych Kątach, tam gdzie osadzili się Olendrzy. Ichniejszy pastor nie miał sprzeciwu, że jestem rzymskiego wyznania. Wydało mi się, że przy obrządku i podczas spisywania aktu był nieco podpity. Rodzice moi nie kłócili się co do nagłego małżeństwa. Mam głębsze mniemanie, że mieli już dosyć mnie i moich awantur, a że doktor Jakub Halpir ofiarował memu ojcu znaczny koszt w złotych monetach, to ułagodziło smutek i żal w pozbyciu się córki. Do dziś nie wiem, jaką sumę ofiarował za mnie Jakub Halpir, ale musiała być to suma godna, bo nawet moja matka uroniła przy rozstaniu jedynie dwie łzy z oczu. Dwie, a nie trzy, a nie cztery, ni pięć.
Mąż mój Jakub miał lat trzydzieści, a ja czternaście. Co do mego wyglądu zaznaczyć muszę, że mimo izraelickiego pochodzenia byłam i jestem jasnowłosa, oczy mam szare i nos nieco orli, co złe języki nazywają, że żydowski, a ja mniemam, iż białogłowa z orlim nosem odznacza się silnym charakterem. I taki mam. Poza tym jestem kształtna, mało biuściasta, ale za to długonoga, co się przydaje w końskim dosiadzie, wszak jeżdżę na męskim siodle, bo tak mi to pasuje. Mąż mój doktor Jakub Halpir był słusznego wzrostu, barczysty, ale nie zanadto, miał oczy jasnoniebieskie, jakby niebo się skusiło, by w nie wleźć bez pardonu, czuprynę miał kędzierzawą, tchnącą ziołami, które wiózł ze sobą w kredensie i jukach. Ciało miał kształtne, ale nieco obleczone tłuszczem, lecz za to pachnące obietnicą.
Naszą noc poślubną spędziliśmy w austerii, ale nie u Joska Buchmana „Pod rogatym jeleniem”, lecz bliżej Osówka. Nazwa karczmy jakoś wywietrzała mi z głowy, choć reszta nie mogła mi ulecieć z pamięci, bo to była chwila, kiedy już na amen stałam się kobietą. Tego zdarzenia opisywać nie będę, bo nie uchodzi zwierzać się z czułych intymności. Jedno powiem: nie bałam się utracić cnoty, jako że jestem ciekawa świata i nowych przypadków, które los mi zsyła.
Kiedy już stało się to, co miało się stać, wsłuchałam się w szum deszczu, który słał strugi ku mojej rozpalonej duszy, i obróciłam spojrzenie w stronę niebieskich oczu mego męża, i spytałam:
— Co wam, Jakubie, przyszło na myśl, by mnie wyzwolić od dominikańskich fratrów?