Victoria - Cezary Harasimowicz - ebook + audiobook

Victoria ebook i audiobook

Cezary Harasimowicz

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Opowieść o Victorii Jana III Sobieskiego pod Wiedniem, prawdziwym dniu chwały europejskiego oręża, w którym miał udział bohaterski tajny agent Jego Królewskiej Mości, Jerzy Kulczycki.

Wielkie starcie zachodniego świata z islamem w walce o dużo więcej niż ziemie Habsburgów.
To jest opowieść o ludzkich namiętnościach umiejscowionych w dramatycznych, fascynujących okolicznościach roku 1683. Na kartkach tej książki znajdziecie i historię miłosną, i wątek szpiegowski, i batalistykę, i łotrzykowskie przygody. Niemniej jednak powieść jest próbą zadania głębszego pytania: Dlaczego dwa światy- islamu i chrześcijaństwa- stoją twarzą w twarz, dlaczego islam w swojej skrajnej postaci odwołuje się do krwawej przemocy i ekspansji? Wiemy, że zadawanie takich pytań jest dziś dla niektórych niewygodne, niepolityczne, a nawet groźne. Ale bez zadawania pytań - nawet najbardziej niewygodnych - nie ma odpowiedzi. I nie ma dialogu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 413

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 22 min

Oceny
4,6 (17 ocen)
13
2
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




VICTORIA

Cezary Harasimowicz

Warszawa 2007

Opracowanie graficzne okładki

Studio Ancom, Warszawa

Redaktor prowadzący

Ks. Grzegorz Radzikowski SAC

Korekta

s. Iwona Meger SAC

Redator techniczny

Thomas Białek

© Copyright by Mariusz Białek, Warszawa 2007

ISBN 978-83-960326-0-7

Słowo od wydawcy

W 1983 roku przebywałem w Wiedniu. Miałem możliwość zobaczyć i usłyszeć, jak potomkowie Leopolda I oraz ich goście celebrują roczniće zwycięskiej bitwy sprzed 300 lat. Początek lat 80. To okres agonii komunizmu i moralnego współczucia Zachodu dla Polaków, których w te ciepłe wrześniowe dni mroził w działaniu i myśleniu grudzień 1981 roku. Wiedeń ocalony przez naszych pradziadów 300 lat wcześniej nawet nie myślał o godnym wsparciu Polski, a o podobnym do tego, jakie otrzymał od Sobieskiego, oczywiście nie było co marzyć. W jubileusz zwycięstwa Austriacy pośpieszyli z zaproszeniem reprezentantów narodów uczestniczących w bitwie pod Kahlenbergiem w 1683 roku. Jednak głos reprezentantów narodu polskiego wypadł słabo. W obliczu podzielonej wówczas Europy zdecydowano się jedynie na „okolicznościowe” obchody rocznicy bitwy. Bitwy, która w istocie swojej, jak żadne inne wydarzenie w centralnej Europie, jednoczyła, a nie dzieliła narody i ich władców w obliczu zewnętrznego zagrożenia. Wsłuchiwałęm się w głosy historyków, polityków z obu stron żelaznej kurtyny. Jakżeż nad ich opiniami górowało piętno panujących wtedy ideologii! Więcej było różnic w ocenie wydarzeń sprzed 300 lat, niż wspólnej dumy i satysfakcji z odniesionego zwycięstwa. Podkreślano, że każdy naród uczesniczący w tej bitwie miał inne motywy, aby stawić się na wezwanie papieża Innocentego XI. W owym 1983 roku strony, głosami swoich historyków i polityków, inaczej oceniały zasługi poszczególnych wojsk na polu walki u bram Wiednia, ale nikt nie starał się udzielić odpowiedzi na pytanie, przed jakim złem Innocenty XI uchronił wówczas Europę. Miałem nieodparte wrażenie, że największą lekcją Historii był wtedy po prostu brak jakiejkolwiek leckji, a dyskusje służuły li tylko utrwaleniu mitów o narodowych zasługach i kompletnum przemilczeniu roli watykańskiej dyplomacji.

W obliczu jednoczącej się dzisiaj Europy, zagubionej w swojej tożsamości i borykającej się z zagrożeniami światowego terroryzmu, sięgamy po tę lekcję, której dostarczyły nam wydarzenia w czasie odsieczy Wienida 1683 roku. To nikt inny tylko papież Innocenty XI rozumiał wówczas w pełni płynące ze Wschodu niebezpieczeństwo i znalazł właściwe argumenty, aby nakłonić władców do przezwyciężenia narodowych egoizmów. Jak nikt inny, papież miał świadomość, że nie jest totylko obrona Wiednia przed kolejnym atakiem militarnym ekspansywnego narodu, lecz obrona Euorpy przed zalewem impoerim osmańskiego, które buło w owym czasie przedstawicielem agresywnego islamu.

Dlaczego Bawarczycy, Sasi, Frankończycy, Polacy i inne narody zdecydowały się wtedy pomóc Austriakom w obronie ich stolicy? Można jak wtedy, w 1683 roku, dokonać technicznej, tatycznej czy militarnej analizy przyczyn owego wydarzenia i dojść do wniosków, które są jedynie historycznym aspektem. Ale dzisiaj czujemy i myślimy inaczej. Sytuacja współczesnego świata skłania nas do potraktowania kampanii wiedeńskiej jako wydarzenia, które ma odniesenia na wskroś współczesne. Na początku XXI wieku, w jednoczącej się i wolnej Europie więcej jest miejsca na szukanie prawdziwego źródła wspólnego frontu przeciw ekspansji islamu, który w swojej skranej postaci sięga po ludobójcze narzędzia terroryzmu. Współczesny Europejczyk, wyciągając prawidłowy wniosek z tamtej lekcji historii, nie powinien już oceniać, kto był ważniejszy i mocniejszy, kto przyczynił się bardziej do zwycięstwa. Victoria była piękna, bo była wspólna. Victoria była piekna, bo była faktem. Czy pokonano wtedy tylko osmańskie oddziały i ich wodza Kara Mustafę? Pokonano coś więcej. Pokonoano wrogi istocie ludziej, tak jak przyzwyczailiśmy się ją postrzegać w naszym kręgu cywilizacji, system wartości i metodę życia zbiorowego.

Wszystkie narody obecne w starciu pod Wiedniem mają dzisiaj świadomość wielkiej wagi tej bitwy dla Europy. Odpowiedź na pytanie: dlaczego bitwa była jednym z najważniejszych wydarzeń w historii świata, może być powierzchowna. Czy dlatego, iż zgromadziła ona tak wielką liczbę wojsk, czy dlatego, że dwór Habsburgów był tak ważny dla Europy, czy chęć zdobyczy terytorialnych i innych dóbr była czymś szczególnym, co wyróżniało to starcie zbrojne?... Dlaczego? Odpowiedź historyków, a za nimi europejskich społeczeńśtw, na to otwarte dziś pytanie sprowadza się z reguły do podobnych argumentów. Nasza opowieść jest próbą zejścia głebiej, tam gdzie naukowe dysputy mają zakaz wstępu – do ludzkiej duszy, do emocji, słabości, heroizmu, odwagi, strachu, rozterek, miłości i nienawiści. Książka, którą Państwo trzymacie w swoich rękach, nie jest podręcznikiem historii, choć gros postaci i wydarzeń jest autentycznych. To jest opowieść o ludzkich namiętnościach umiejscowionych w tamtych konkretnych dramatycznych, fascynujących okolicznościach, w Europie schyłku XVII wieku. Na kartkach tej książki znajdziecie i historię miłosną, i wątek szpiegowski, i batalistykę, i łotyrzykowskie przygody. Niemniej jednak powieść jest próbą zadania owego głębszwgo pytania: dlaczego dwa śwaity – islamu i chrześcijaństwa – stoją twarzą w twarz, dlaczego islam w swojej skrajnej postaci odwołuje się do krwawej przemocy i ekspansji? Wiemy, że zadawanie takich pytań jest dziś dla niektórych niewygodne, niepolityczne, a nawet groźne. Ale bez zadawania pytań – nawet najbardziej niewygodnych – nie ma odpowiedzi. I nie ma dialogu.

Kilka miesięcy po tragicznych wydarzeniach 11 września 2001 roku, kiedy kurz po zniszczonych wieżach WTC już opadł, zadałem sobie kolejny raz pytanie: dlaczego? To tragiczne i bardzo bolesne wydarzenie początku XXI wieku ponownie skierowało moje myśli w kierunku Historii, owej magistra vitae i nauczycielki przyczyn i skutków. Czy to, co się stało było tylko kolejnym etapem najdłuższej w dziejach świata wojny? Czy to przypadek, że kilka lat później syn narodu niemieckiego papież Benedykt XVI w swoim wykładzie w Regensburgu w kolejną rozcnicę Viktorii wiedeńskiej, skierowany do elity niemieckiej, użył znamiennego w swoim znaczeniu cytatu: „Pokaż mi, co przyniósł Mahomet, co byłoby nowe, a odkryjesz tylko rzeczy złe i nieludzkie, takie jak jego nakaz zaprowadzenia mieczem wiary, którą głosił”? Czy przerwanei wieloletniego milczenia przez Orianę Fallaci i napisanie u schyłku życia najważniejszych w jej pisarstwie słów, pełnych obaw i przestrogi, już nie dla Europy, lecz całego świata, nie powinno nas skłonić do głębszej analizy Hisotrii i jej wpływu na dzień dzisejszy?

Ci, którzy nie lubią trudnych pytań, znajdą w tej książce – jak to już zostało wspomniane – piekną opowieść o miłości, o losach szlachetnych i złych ludzi, o dramatycznych zmaganiach rycerstwa europejskiego i rozterkach ich dowódców.

Z perspektywy Historii wszyscy jesteśmy bardzo młodzi, młodzi duchem i doświadczeniem szczególnie. Jest to lektura dla wszystkich młodych duchem. Czasem bawi, czasem uczy, a przede wszystkim skłania do refleksji.

Ci, którzy czytając tę pasjonującą książkę zdobędą się na chwilę refleksji i znajdą przyjemność w poszukiwaniu odpowiedzi na otwrte do dziś pytanie, dlaczego Vicotria pod Wiedniem była tak wazna i dla kogo, mogą przeżyć szczególne zaskoczenie. Hisotria lubi się bowim powtarzać.

Realizując projekt „Victoria”, mam głębokie przekonanie, że płynące z dziejów lekcje doprowadza nas do kolejnych zwycięstw. Tak mało ich w naszej polskiej historii pełnej klęsk i tragedii. Opisany tu tryumf pod Wiedniem nie jest „pokrzepieniem serc”, ale świadectwem, że nasza najszerzej rozuimiana kultura może czepać nie tylko z przegranych bitew i kreować tragicznych herosów. Czas na myślenie, które w tej opowieści uosabia główny bohater – Franciszek Kulczycki: romatyczne bohaterstwo, ale i racjonalizm. Te dwie, bardzo polskie, cechy mogą być „zwycięskim” wkładem w rozwój zjednoczonej Europy…

Mariusz Białek

Niech będzie chwała Bogu, władcy światów. Chwała Bogu, który dał nam Objawienie oraz zsyła z obłoków żyzne deszcze i karze odstępców. Tak przekazał On nam w swojej Księdze: Po upływie świętych miesięcy zabijajcie bałwochwalcówwszędzie, gdzie ich napotkacie, bierzcie ich w niewolę, oblegajcie im miasta. Ze wszystkich stron stawcie na nich zasadzki. (Koran, 9; 5)

Mahomet tak też rzekł do swoich wyznawców: Przeto ja ostatni z Proroków Boga zesłanym jest z jego mieczem! Wyznawcy moi niech nie wdają się w spory z niewiernymi, mieczem niech opór ich łamią. Ktokolwiek walczy za wiarę, pada czy zwycięża, odbierze świetną nagrodę.

„Święta Wojna przeciw Żydom i krzyżowcom”.

Fragment Oświadczenia Światowego Frontu Islamskiego sygnowanego m.in. przez szejka Osamę bin Muhammada bin Ladena.

23 lutego 1998.

1

11go września roku 2001, godzina 07: 58. Z Logan International Airport w Bostonie startuje w kierunku Los Angeles International Airport Boeing 767 ze zbiornikami pełnymi paliwa. Lot nr 11 American Airlines. Na pokładzie – osiemdziesięciu jeden pasażerów i jedenastu członków załogi. Wśród osiemdziesięciu jeden pasażerów jest Mohammed Atta, kryptonim Fred Williams, urodzony 1 września 1968 roku w Egipcie, w Kafr El Szeik, w małym miasteczku w delcie Nilu. Ojciec, Mohammed El Amir – bogaty prawnik, matka – gospodyni domowa. Rodzina nie jest ortodoksyjna. Mohammed Atta wychował się w przestronnym domu w bogatej dzielnicy. Uczęszczał do najlepszych szkół w Kairze. Jedna z jego sióstr – profesor zoologii, druga – doktor nauk medycznych. Atta ukończył wydział architektury na Uniwersytecie Kairskim. W 1992 roku – rozpoczęte studia na politechnice w Hamburgu. 1995, w ramach pracy naukowej odwiedza Aleppo w Syrii. Tam kontaktuje się z prominentnym biznesmenem syryjskim Mamounem Darkazanlim, pozostającym w ścisłym związku z Osamą bin Ladenem. W 2000 roku uzyskuje licencję pilota. Floryda. Tu Atta przechodzi szkolenie na symulatorze Boeinga 727. Zamieszkały czasowo na Florydzie w skromnym mieszkaniu w dzielnicy z niskimi czynszami. Uprawia jogging, odwiedza siłownię i miejscowe bary. Ubrany w podkoszulek Nike, dżinsy Tommy’ego Hilfigera i drogie okulary słoneczne. Używa ekskluzywnej wody kolońskiej. Gładko ogolony. Wygląd przeciętny, wzrost niski, sylwetka umięśniona, preferencje heteroseksualne, biegła znajomość angielskiego. Poprzedniego wieczora Mohammed Atta wypił pięć szklanek soku żurawinowego i przez trzy i pół godziny grał w bilard automatyczny Golden Tee `97. Dzień przed zamachem. Waziristan. Do kryjówki Osamy bin Ladena na granicy Pakistanu z Afganistanem dostarczono trzy głowy ucięte maczetami. Były to głowy agentów CIA. Szejk uznał, że to znak od Allaha i wydał rozkaz uderzenia.

11 września 2001. Godzina 08: 13: Lot 11 zostaje przejęty przez Mohammeda Attę i komando terrorystów. Po przechwyceniu sterów Atta mówi: „Niech nikt się nie rusza. Wszystko będzie OK. Jeśli spróbujecie wykonać jakiś ruch, narazicie na niebezpieczeństwo siebie i samolot. Po prostu zachowajcie spokój”. Następnie odmawia wersy 19 i 20 z Sury alBalad [„Miasto”]: Ci zaś którzy sąniewierni przepisom Koranu i odrzucają moją naukę, zostaną do lewicy przyliczeni. I płomienie pożerające ich ogarną1. I w imię Allaha zbaczaz kursu. Tor lotu Boeinga 767 zaczyna odbiegać od zachodniego w kierunku południowym.

Godzina 08: 46: 40. Boeing 767, lot 11 uderza z szybkością 790 km/godz. w północną ścianę północnej wieży World Trade Center, między piętrami 94 i 98.

Godzina 09: 03: 02. Lot 175 uderza z szybkością 950 km/godz. w południową wieżę, trafiając ją między piętrami 78 i 84. Jest 11 września 2001 roku. Rozpoczyna się kolejny etap konfrontacji świata zachodniego z muzułmańskim.

Jest 11 września 2001. Dokładnie trzysta osiemaście lat wcześniej dwie potężne armie stanęły pod Wiedniem na przeciw siebie: turecka, która zamierzała podbić Europę i nawrócić ją na islam, oraz zjednoczone armie chrześcijańskie, które miały obronić cywilizację Zachodu.

2

1szy maja. 1683 rok. Roku tysiąc dziewięćdziesiątego czwartego Hidżr2. W sobotę dnia czwartego miesiąca dżemazielewwela. Nad całą Wojwodiną rozłożoną u stóp Belgradu snuł sięczarnosiwy dym palonych domostw. Wędrował leniwie na zachód, ku fortecy Kalenmegdan roznosząc od ujścia Sawy i Dunaju śmiertelny swąd. Gałęzie drzew obwieszono wisielcami. Siniejące w zgniliźnie ludzkie ciała prezentowały bardzo stanowczy kontrast rozbudzonej do życia przyrody.

Wojska tureckie rozbiły się w Kołodziejach, opodal błoni Zemun, w miejscu troskliwie wybranym przez sułtana: ziemia ta stanowi po dziś dzień granicę między Bałkanami a Zachodem, w owym czasie była płynnym przejściem kresów Imperium Osmańskiego i Państwa Habsburgów. Korpus dżebedżich3 już szykował się do przeprawy mostem przez rzekę. W porcie na Sawie stało sto pięćdziesiąt statków z zapasami amunicji, żywności i ciężkimi działami. Dwie mile niemieckie4 od ostatniego pogorzeliska rozpościerało się obozowisko wojenne, które przypominało bardziej wystawną dzielnicę miejską niż militarne koczowisko. Bogate namioty z ciężkiej materii, tu i ówdzie przetykane szkarłatem i złotem ustawiono w sterylnym porządku, tak by dostęp, ruch, czy możliwość ewakuacji nie były chaotycznym manewrem. Na skraju obozowiska zgrupowano końskie, owcze i wielbłądzie zagrody. Dalej hałaśliwi kupcy rozłożyli swoje stragany, nad którymi unosił się duszący zapach pachnideł, kurkumy, imbiru, szafranu, pieprzu, kawy i mdława woń baraniny. Kusicielski aromat mieszał się z trupim odorem. Po prawej stronie usytuowano majdan. Centralny punkt był zarezerwowany dla seraju, ociekającego przepychem namiotu sułtana. Górowała nad nim karmazynowozielona Chorągiew Proroka.

W ciszy, którą dałoby się pokroić, w platynowym półmroku majaczyły dwie nieruchome twarze: jedno oblicze – Mehmeda IV Geraja, trzydziestopięcioletniego sułtana Imperium Osmańskiego, lekko opuchłe dostatkiem, obdarzone migotliwym spojrzeniem, na dnie którego skrywał się jakiś niepokój, może nawet lęk. Druga twarz – starszego o osiem lat Kara Mustafy Merzifonlu paszy, mężczyzny o długim pociągłym nosie, półdługiej brodzie i kamiennych oczach, wielkiego wezyra Porty, dowódcy tureckiej armii. Armii, która od ponad dwustu lat wypełniała święte przykazanie, zdobywając ziemię dla Allaha, by ustanowić na niej na wieki rządy Prawa. Na wzorzystej smyrnie5spoczywała mapa, po której prześlizgiwał się odblasko drżeniu tak migotliwym jak niespokojne źrenice sułtana.

Kara Mustafa milczał choć jego gest zawieszony nad mapą był znakiem, że to on zamierza przerwać ciszę. Zamknięte usta sułtana dawały mu na to przyzwolenie. Lecz wielki wezyr czekał.

Wielki wezyr był mistrzem oczekiwania. Życie nauczyło go nie śpieszyć się, być cierpliwym, bo jak powiada Pismo cierpliwością i modlitwą wzywaj pomocy, nie są one ciężarem dla pokornych.

Ten fragment świętego Koranu towarzyszył mu od dziecięcych lat, od momentu, gdy spod Bagdadu przybył posłaniec z żałobną wieścią o śmierci jego ojca, który poległ za Allaha w bitwie z Persami. Cierpliwość i modlitwa opłaciła się. Młody chłopak o nieruchomych oczach został adoptowany przez wpływowy ród Köprülü. Przeszlachetny Fazyl Mehmed pasza stał mu się ojcem, a jego córka żoną. Gdy kamienne oczy chłopca przemieniły się w zimne spojrzenie młodzieńca, wypełniła się jeszcze jedna zapłata za cierpliwość i pokorę. Mehmed pasza został mianowany na wielkiego wezyra. Od tego momentu familia Köprülü nie miała sobie równych w Imperium. Dwudziestodwuletni Kara Mustafa dalej cierpliwie i pokornie odmawiał Sury wierząc coraz bardziej, że Miłościwy Bóg upodobał go sobie w szczególny sposób. Lecz nagroda miała przyjść dopiero po piętnastu latach, w czasie gdy oczy mężczyzny, oczy koloru zimnych kamieni, już z wolna pokrywały się zwątpieniem, a werset o cierpliwości i modlitwie zaczął ustępować słowom: Zesłałem tobie jawne znaki; przewrotni tylko mogą zaprzeczyć ich prawdziwości. Wreszcie Allah zesłał znak: Fazyl Mehmed paszaKöprülü umarł. Niestety zgodnie ze swą ostatnią wolą przeczcigodny mianował na swego następcę syna, Köprülü Fazyla Ahmeta paszę. Był to błąd ludzki, ale zaplanowany przez Miłościwego Boga. Szwagier miał słaby charakter i jeszcze słabszą głowę do mocnych trunków. Kara Mustafa był cierpliwy, czekał na następny znak od Litościwego. Nie czyni grzechu ten, kto wspomaga Jego wyroki. Po wstawiennictwie siostry, wielki wezyr powołał jej męża na urząd kapudana, dowódcy floty stacjonującej na Morzu Egejskim. Tak oto Kara Mustafa wszedł na ścieżkę władzy. W imię i z woli Allaha trzydziestopięcioletni mężczyzna o oczach coraz bardziej kamiennych mógł wreszcie udowodnić, że jest ręką i mieczem świętego dżihadu. Podstępem zdobył Kretę, osobiście podpalił krzyż w portowej świątyni, a ufną, wierzącą w zmiłowanie załogę portu kazał powiesić na rejach. Własnoręcznie otworzył brzuch weneckiego kapitana przystani, by nakarmić mewy jego wnętrznościami. Odkrył wtedy moc słów Proroka: Po upływie świętych miesięcy zabijajciebałwochwalców wszędzie, gdzie ich napotkacie, bierzcie ich w niewolę, oblegajcie im miasta. Ze wszystkich stron stawcie na nich zasadzk6. Kreta, posiadłość Wenecji została zdobyta. Brama do Europy – na trwałe uchylona. Dzień przed zdobyciem wyspy dostarczono kapudanowi trzy głowy weneckich szpiegów. Kara Mustafa uznał, że to sekretny rozkaz Allaha do ataku. Na następny znak musiał jeszcze czekać siedem lat. Boży stygmat Allah znów objawił śmiercią. Wielki wezyr Köprülü Fazyl Ahmet pasza zmarł. W dwa dni później wypełniła się wola Boga: sułtan Mehmed IV powierzył wakujące stanowisko Kara Mustafie Merzifonlu paszy, spełniając słowa Pisma: Nie wy ich pozabijaliście,oni padli od miecza Wszechmocnego7. Kara Mustafa pragnął byćmieczem Wszechmocnego, walczyć za wiarę. Był już przekonany, że śmierć, nawet najbliższych, nie jest przekleństwem, może być znakiem szczęścia danym przez Allaha. Po objęciu urzędu wielki wezyr oddalił od siebie pierwszą żonę z rodu Köprülü, poślubiając córkę sułtana. Następnie rozpoczął wypełniać swe święte powołanie na północnych krańcach Imperium, gdzie na ziemiach Ukrainy szarpały się jak psy chrześcijanie: Rosja i Rzeczpospolita. Wielki wezyr poprowadził połączone siły islamu, tureckie i tatarskie, ku chwalebnemu zwycięstwu pod Czehryniem. I oto dane przykazanie zaczęło się wypełniać: święty Półksiężyc górował u rubieży Wschodniej Europy nad krzyżem. Lecz, żeby się spełniło żądanie Allaha i najgłębsze pragnienie jego sługi trzeba było iść dalej, ku Zachodowi. Pretekstem do ataku na arcychrześcijańskie państwo Habsburgów była prośba o pomoc, z jaką zwrócił się do sułtana Imre Thököly. Stanął on na czele powstania węgierskich protestantów i części szlachty, kuruców, skierowanego przeciwko panowaniu austriackiemu w Transylwanii. Prośba samozwańczego króla węgierskiego to był następny znak Boga. Kara Mustafa, ubogi sierota, wielki wezyr Imperium Osmańskiego już nie wierzył w swoje powołanie, on je po prostu spełniał. Decydujące starcie z habsburskimi giaurami nie tylko miało skończyć ciągnące się od przeszło stu pięćdziesięciu lat wojny tureckoaustriackie, ale pozwalało wypełnić przykazanie Allaha, by Prawo zapanowało na całej ziemi, by kalifat wypełnił wszystkie horyzonty. Tak zatem wolą Przedwiecznego było, by Święta Chorągiew Proroka łopotała u stóp Belgradu, przed kolejną bramą Europy.

Kara Mustafa schylił się w ukłonie przed swym panem i teściem. Przerwał wiszącą ciszę i wypowiedział inwokację, która w uszach postronnych mogłaby się wydać zbyteczną:

– Przedostojny… jutro niewierny Belgrad spłynie ostatnią kroplą krwi ku chwale Allaha. Wydaj rozkaz, wielki sułtanie, na wieczną zgubę giaurów.

– Wydaję. Niech kropla spłynie – odrzekł chłodno sułtan, a jego chybotliwy wzrok zawiesił się gdzieś poza namiotem. Nie bacząc na obecnych dostojników, dowódców i imamów zgarnął gestem towarzyszącą mu piękną hurysę imieniem Miriam zamierzając ku wyjściu z seraju. Wezyr zatrzymał go słowami:

– Przedostojny! Potrzebna nie kropla lecz rzeka krwi…

– Mówiłeś przed chwilą tylko o kropli – przerwał mu sułtan tłumiąc w krtani złość.

Wezyr jeszcze bardziej przygiął się w ukłonie. Rzekł:

– Wybacz przedostojny sułtanie i wstrzymaj na moment swoje zacne potrzeby. Niech wasze oczy spoczną na mapie, bo to co zamierzam pokazać otworzy ci bramę wiecznej chwały Allaha.

Sułtan niechętnie oddalił ciemnoskórą hurysę, rzucił obojętnym okiem na pergamin, prychając sarkazmem:

– No. Nie widzę tu seraju, siódmej ziemi. Co najwyżej pierwszą, piekielną… – zajrzał w kamienne oczy Mustafy i doszeptał: – diable.

Tamten odwdzięczył mu się serdecznym uśmiechem mówiąc:

– Do usług, przedostojny. – Pochylił wzrok nad mapą. – Wczoraj zdobyliśmy Kretę, jutro zdobędziemy Belgrad. Pojutrze… Wiedeń, a potem…

Wielki wezyr zatrzymał palec nad pergaminem. W namiocie znów zawisło ciężkie milczenie. Sułtan przymknął powieki tłumiąc myśli:

„Czego ten człowiek chce?! Wiem w jakim celu towarzyszę mu od Adrianopola, od chwili gdy moje buńczuki wyniesiono przez Bramę Szczęścia, by rozpocząć tę wojnę! Z nadania Allaha od ponad pół wieku Porta walczy z Austrią… Tym razem rozgnieciemy Habsburgów pod kopytami naszych koni. Wiem, że jeśli tego nie zrobię – polegnę. Wiem, utonę w morzu intryg i spisków snutych przez tego diabła… Uczyniłem go swoim zięciem na własną zgubę?… Nie. Wiem co robię… Głód tępi rozum bestii, ale nie instynkt wilka. To wilk. Nie oswoisz go więc czyń swoim narzędziem karmiąc jego głód. I cóż, że jego zęby jeszcze niezbyt wyostrzone w walce? Niech sczeźnie pasza Budy, który rzecze, iż to tchórzliwy lis! Wiem lepiej: stary zionie zawiścią, bo nie dowodzi armią. A`udu billaahi minasz`szaitaanirradżiim! Chroń mnie Boże przed wyklętym szatanem! Wilkto nie lis. Nie umiałbym wydać rozkazu wyrżnięcia Humania jak on to uczynił… O, Panie Litościwy, tę wojnę muszę wygrać jego rękami. To jego pomysł, by iść na Wiedeń – skarb zalega nie tylko z zapłatą dostawcom dworu, ale i z żołdem dla janczarów i sipahów8, zaraz garnizony na prowincji ogłoszą rebelię… Niech buntowników Kamieńca piekło pochłonie… Hm… To on ich okiełznał wysyłając na tę wyprawę. Diabeł on, lecz i z diabłem pójdę na niemieckich krzyżowców… Muszę być czujny i przemyślny bardziej niż jego zimne oczy. Allah mi go zesłał – austriackim łupem spłacę długi. Porta będzie znów wielka… Co się znów rodzi w tej szatańskiej głowie?”

Sułtan popatrzył na suchy palec wezyra wskazujący mapę, przesunął spojrzenie po zgromadzonych dowódcach, na moment zawiesił wzrok na twarzy starca, który przymknął powieki jakby przysnął. Był to jeden głównych imamów armii, mufti9Ibrahim. Mehmed rzucił przez zęby w stronę wezyrakrótkie pytanie:

– Wiedeń. A potem?

– Rzym.

Mufti Ibrahim otworzył oczy. Reszta zgromadzonychwstrzymała oddech. Sułtan ściszył głos do chrapliwego szeptu:

– Chcesz… podbić papieską stolicę?

– Nie spocznę póki bazylikę Piotra na sułtańskie stajnie nie zamienię.

Mehmed przeciągnął dłoń wzdłuż brody. Uczynił wszystko, by jego ręka nie zdradziła się najmniejszym drżeniem. Wbił wzrok w kamienne źrenice wezyra. Gdzieś na ich dnie majaczył błysk, którego sułtan nie był w stanie rozszyfrować.

– Mocne słowa – rzekł.

– Tak. Walczymy już tysiące dni, tysiące naszych męczenników padło za wiarę…

– Niech Allah da im pokój.

– Niech Allah strąci do piekieł giaurów. – Wskazał na mapę. Zakreślił gestem kontur Europy. Od Półwyspu Iberyjskiego po Moskwę, od Bałkanów po Szwecję. – Sprzedajni, podzieleni, słabi przeto. Jeden drugiego gotów utopić we krwi za koronę.

– Nie ucz mnie prawd, które znam.

Kara Mustafa znów uśmiechnął się blado, a jego głos rozpostarł się pod kopułą seraju bardziej jak rozkaz, a nie dyskurs:

– Przedostojny… Nasz miecz dżihadu nie może się cofnąć. Musi spaść na Wiedeń, by otworzyć drogę na Rzym i całą niewierną Europę. Ostrze miecza musi ściąć z gałęzi złote jabłko – kyzył elma. Ostrze musi ściąć głowę, która jeszcze jednoczy niewiernych…

– Czyją? – wtrącił cichym, mocnym tonem mufti Ibrahim. A wezyr odpowiedział:

– Papieża.

3

– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, Ojcze Święty.

– In saecula saeculorum.

Herb Jego Świątobliwości Innocentego XI przedstawiał wizerunek tiary, skrzyżowanych kluczy, orła z dziobem zwróconym ku zachodowi, niżej – zwierza o posturze lwa weneckiego, górującego nad sześcioma kielichami. Herb ten spoczywał na pieczęci, która zamykała jednostronne pismo. Ów ściśle tajny list, skreślony ręką samego papieża, dawał osobiste poręczenie baronowi von Kultzenbergowi. Plenipotencje adresowane były do hrabiego Johanna von Lorentza, głównego sekretarza dworu księcia Maksymiliana II Emanuela elektora bawarskiego. Baron von Kultzenberg miał w Monachium dołączyć do poselstwa Jego Książęcej Mości i z ramienia Watykanu nadzorować delikatną misję: Bawaria przyłączała się do sojuszu z cesarzem Austrii, Leopoldem I. Niemieckie poselstwo było jedną z nitek, którą papież Innocenty XI splatał w trudny sojusz antyturecki.

Raporty watykańskiego wywiadu już od lipca poprzedniego roku donosiły o włączeniu się Porty w węgierskie powstanie, o grupowanych wojskach na granicy z Austrią, o powszechnej mobilizacji na terenie całego Imperium, o zamierzanym uderzeniu na Belgrad. Papież był człowiekiem wielkiej świętości i wiary, dla niektórych nawet zbyt daleko posuniętej: swego czasu wydał dekrety odnoszące się do moralności, które uważane były za zbyt surowe i budziły opór. Innocenty zakazał bowiem hazardu, kobietom zabronił noszenia sukien z głęboko wyciętymi dekoltami, przeciwstawiał się modzie francuskiej, a nawet zabawom w karnawale. Ale oprócz dewocyjnych predylekcji, Jego Świątobliwość odznaczał się niespotykaną przenikliwością polityczną i wielkim talentem dyplomatycznym. Dusza Innocentego wzbijała się ku niebu w strzelistych aktach świętości, ale umysł działał analitycznie i precyzyjnie, a stopy mocno stąpały po ziemi. Nie bez znaczenia było gruntowne prawnicze wykształcenie Ojca Świętego oraz intensywna praktyka finansowa, którą odbył w rodzinnym banku w Genui. Dodajmy jeszcze do tego mało rozpowszechniany epizod z życia papieża – w młodości był żołnierzem. Te predyspozycje umysłu i ducha skłaniały współczesnych do określenia głowy Kościoła jako największej postaci epoki obok Ludwika XIV. Nie było zatem niczym dziwnym, że papież przewidywał dalekosiężne skutki tureckiej inwazji na cesarstwo Habsburgów. O wiele bardziej przenikliwie niż ówcześnie panujący na dworach Europy: inwazja turecka na Wiedeń mogła zagrozić całemu chrześcijańskiemu, łacińskiemu światu. Toteż gdy tylko kościelny zwiad doniósł Jego Świątobliwości o zbliżającej się inwazji, papież natychmiast rozpoczął tajne starania, których celem było zawiązanie chrześcijańskiej koalicji. Nie było to proste zadanie. Krew rozlana w Wojnie Trzydziestoletniej nie zakrzepła jeszcze na europejskiej ziemi. Zróżnione i zranione narody żywiły wciąż do siebie niechęć i nienawiść. Francja i Austria pozostawały we wrogiej opozycji mimo zawartego traktatu westfalskiego. Potężnemu Ludwikowi XIV dogodniej było stać w sojuszu z mahometańską Turcją przeciw chrześcijańskim Habsburgom i egoistycznie tym rozgrywać polityczny hazard. Wersalowi zależało na upadku Wiednia. Burbon mógłby po klęsce sam zagarnąć cesarską koronę. Zaś państwa włoskie siedziały jak mysz pod miotłą, bojąc się, by Król Słońce nie przypalił ich swoim gniewem jeśli ośmielą się stanąć po stronie Leopolda I. Zatem usilne starania papieża, by zawiązać w imię Chrystusa żelazne przymierze udało się tylko połowicznie. Znaczna część niemieckich księstw też nie chciała się narazić Francji wchodząc w alians z wrogimi jej Habsburgami. Nawet najznaczniejszy owego czasu niemiecki książę, Fryderyk Wilhelm brandenburski wolał trzymać się z boku. Katolicka Bawaria stanęła przy stolicy świętej. Lecz i ten związek spleciono cienką nicią. Bawaria miała słaby interes we wspieraniu Habsburga. Toteż trzeba było się uciekać do wysublimowanych sposobów, za wszelką cenę pilnować, by sojusz został utrzymany.

Dlatego właśnie w szorstkich, zrytych kilkoma głębokimi bliznami dłoniach barona von Kultzenberga spoczął papieski ściśle tajny list.

– Pilnujcie naszych intencji. – Papież podał pierścień baronowi do ucałowania, wpatrując się przyblakłymi już ze starości oczami klęczącej u jego kolan sylwetce. Mocno związanej mięśniami, w wytartym choć drogim kaftanie z czarnej wołowej skóry.

– Przysięgam na… – baron zawiesił głos. Papież podniósł siwe brwi.

– Nie macie na co przysiąc? Czy może dochowanie przysięgi nie jest waszą mocną stroną?

– Wasza Świątobliwość świetnie wie, komu służę – Von Kultzenberg zamilkł na dobry moment. Papież przyszedł mu w sukurs przerywając nietaktowne milczenie:

– Wiem. Chrystusowi.

– Tak też przysięgam na jego Kościół – wydusił z siebie tamten.

Papież opuścił brwi i przytaknął. Uniósł dłoń w błogosławieństwie.

– Benedico vos in nomine patris et filii et spiritus sancti10.

– Amen.

– Z Bogiem, baronie.

Baron von Kultzenberg wstał z klęczek. Lekko uśmiechnął się do papieża. Obaj wiedzieli, że tytuł „baron” był fałszywy.

4

Nad obozem wojsk przeczcigodnego sułtana Mehmeda IV rozłożonych u brzegów Dunaju i Sawy, pod murami Belgradu wisiała noc i Chorągiew Proroka.

Był to sztandar o prostokącie trzech i pół na dwa i pół łokcia, uszyty z jedwabiu karmazynowego w tle i zielonego w szerokim obramowaniu. Bordiura ta miała bogate, wypukłe ornamenty, ale głównym akcentem chorągwi były wielkie napisy utkane złotą nicią, cytujące prześwięty kanon islamu: Nie ma bóstwaoprócz Boga. Mahomet jest wysłannikiem Boga. Ponadto wyszyty byłpoczątek sury „Zwycięstwo” oraz imiona Allaha, Mahometa, Abu Bekra i Omara. Na końcu karmazynowego prostokąta widniały dwie gwiazdy ośmioramienne i półksiężyc. Pomiędzy głównym polem a zielonym obramowaniem znajdował się żółtawy pas bordiury wewnętrznej ozdobiony srebrnymi kwiatami róży. Drzewiec dumnie wieńczyła ogromna gałka bogato złocona, z niej zaś zwisały, dla ochrony świętości przed wiatrem, dwa kółka ze sznurami jedwabnymi, wzbogaconymi złotem.

Do namiotu utkanego w misterną dekorację z sentencjami perskimi w kartuszach zbliżały się dwie postaci: mufti Ibrahim i potężny jak kolos janczar o lnianych włosach i niebieskich oczach, muhzyr11 Husejn. Z zewnątrz haremu dobiegała arabeskowa muzyka. Zawodzące dźwięki fujarki ney przebijały się przez bębny, śmiechy i okrzyki rozkoszy.

Stary Ibrahim przystanął i wymownie spojrzał na Husejna. Janczar pokornie schylił głowę i wkroczył do haremu sułtana. W namiocie panował półmrok przetykany odblaskami kaganków, w powietrzu unosiła się różana woń i zapach ayranu12, rachatłukum, chałwy, kawy i rozgrzanych pożądaniem ciał. Pod złotym muślinowym całunem trzy splątane figury układały się w miłosną płaskorzeźbę.

Sułtan odwrócił wściekły wzrok od smagłego ciała Miriam ku janczarowi, który u wejścia padł na twarz.

– Selamün alejküm. Wybacz przedostojny. Zacny efendi13mufti Ibrahim pragnie widzieć twoje czcigodne oblicze.

– To niech zacny efendi Ibrahim zobaczy je po rannych modłach. Odejdź. Nie widzisz, że jestem zajęty? – zasyczał przez zęby sułtan.

– Zacny efendi Ibrahim mówi, że jego słowa będą krótkie, ale ważne jak Sury Proroka.

– Efendi Ibrahim jest niebezpiecznie śmiały tak mówiąc – przez oczy sułtana przebiegł błysk gniewu.

– Wszyscy znają jego odwagę i mądrość, przedostojny – odrzekł lnianowłosy janczar.

Sułtan wdział na siebie futro rzucając do hurys, sług i kapeli:

– Precz!

Po chwili do opustoszałego haremu wszedł starzec. Uczynił jakiś nieokreślony gest dłonią i nie czekając na przyzwolenie otwarcia ust powiedział:

– Strzeż się słów Kara Mustafy, sułtanie – głos Ibrahima był cichy, ale mocny. Mufti nie zgiął karku w pokłonie przed sułtanem. Mehmed otaksował starca chłodnym spojrzeniem. Odrzekł:

– Strzeż się swoich słów, efendi, bo czyny czcigodnego wezyra potrafią być okrutniejsze niż jego słowa.

– Jego serce jest mężne, lecz nienasycone, czcigodny. Sułtan wiedział jakie jest serce wezyra. Próżne, zawistne

i chciwe. Mało mu było tysiąca pięciuset hurys w haremie, mało mu ponad tysiąca niewolnic, mało mu dziewięciuset eunuchów, mało mu ponad dwóch i pół miliona kuruszy14 majątku, jednej czwartej rocznego budżetu państwa osmańskiego, mało, musiał jeszcze odkupić od sułtana najcenniejszy skarb, Miriam… I teraz, właśnie teraz, gdy przeczcigodny chciał nasycić swoje pragnienie po raz ostatni, gdy miał z nią i z jej towarzyszką spędzić ostatnią noc, pojawił się tu ten nudny starzec zawracając głowę mądrościami o sercu wezyra.

– Jego serce jest jak miecz – odpowiedział sułtan zdrewniałymi od złości ustami.

– Nie mieczem dżihad sławi chwałę Allaha, przeczcigodny, a duchem.

Sułtan poderwał się z sofy. Już wiedział w jakim celu przywlekł się tu ten starzec – kolejny raz będzie go odwodził od wojny! Gdyby nie jego siwa broda, gdyby nie umysł wykształcony w damasceńskiej szkole pod bokiem najświatlejszych imamów, uczonych w wierze ku chwale meczetu Umajjadów, wyrzuciłby go precz za próg haremu razem ze sługami. Nie zrobił tego. Jedyne co wypadało sułtanowi, to wyrzucić swoją wściekłą prawdę z gardła:

– Duchem zdobyliśmy Cypr, Mołdawię, Albanię, Kretę?! Duchem zdobędziemy Belgrad?! A tak, duch sprawił, że ziemie niewiernych są już prawie w naszych rękach, po tym jak przez trzydzieści lat giaurzy wyrzynali się tocząc ze swych żył świńską krew! Duch sprawił, że Węgrzy oddają się pod skrzydła Wielkiej Porty występując przeciwko Habsburgowi! – Wybuchnął śmiechem. –Tak, to duch sprawia, że papież trzęsie sutanną przed Świętą Chorągwią Proroka i zwołuje na trwogę ligę niewiernych!…

– Nie zbadana jest moc wiary, czcigodny. Zdobędziemy świat słowem Proroka, a nie mieczem. Potrzeba nam przemocnej wiary. – Mufti stał nie poruszony w półmrocznym zagłębieniu namiotu, u samego wejścia. Sułtan prawie pluł sarkazmem:

– No to padaj na twarz i się módl, efendi! Założę się z tobą o tysiąc złotych podków, że jutro sam Mahomet zstąpi z nieba i na srebrnej tacy poda głowę papieża, bez udziału naszego miecza.

– Nie głowa papieża będzie naszym zwycięstwem, a prosta droga naszej woli.

Spokojny ton starca doprowadził sułtana do furii:

– Kto cię nauczył tych mądrości?! Kto?!

– Święte pismo Koranu, czcigodny. Bóg sprowadza z drogi, kogo chce, i prowadzi drogą prostą, kogo chce. Jeśli utopimy Europęwe krwi, Allah się od nas odwróci.

– Bluźnisz! Powiem ci, kto wbił te herezje do starczej głowy, znam ja twoich mentorów, efendi!…

Przed haremem sułtana stał nieruchomy kolos. Słuchał słów dobiegających z namiotu. Husejn tkwił w bezruchu i zapisywał w pamięci każde słowo. Sułtan mówił dalej:

– …Zacni ludzie donieśli mi o twoich konszachtach z żydowskimi rabinami, o twoich dyskusjach z papieskim plenipotentem d’Aviano.

Ibrahim podniósł twarde, spokojne oczy. Słowa sułtana były prawdą, którą bez wątpienia przekazali mu szpiedzy. Niecałe pół roku wstecz spotkał się na niejawnej rozmowie z kapucynem, który znając wpływy imama w Imperium przekazał papieskie zapewnienie, że sam Innocenty XI będzie mediował z cesarzem Leopoldem w sprawie oddania Turcji części zbuntowanego węgierskiego Siedmiogrodu. Pod warunkiem, że sułtan odstąpi od zwyczaju brania chrześcijańskich chłopców w niewolę i nawracania ich siłą na islam, a także jeśli zlikwiduje prawo płacenia morderczego haraczu przez niemuzułmanów żyjących w granicach Imperium. Zwyczaj nakładania potwornego podatku na innowierców, był sprytnym sposobem na nawracanie chrześcijan i żydów przemocą. Niewierni nie mieli szans na godne życie, pozbawieni byli praw i perspektyw jakiegokolwiek awansu, skazani na getto. Zaś pierwszy papieski warunek miał złagodzić system, na którym Porta osadzała w dużej mierze swój byt – niewolnictwo, zadekretowane nie tylko w armii, ale i w uprawie roli, haremach, na dworach. Rozmowa odbyła się na chłodnym, cichym dziedzińcu w ośrodku Suq alHamidijja, który zbudowany w XII wieku jako szpital dla obłąkanych, przez stulecia słynął w świecie arabskim jako centrum nauk medycznych. Mufti Ibrahim studiował tu medycynę, znał lekarzy jak własną rodzinę. Okazało się jednak, że i wśród przyjaciół znalazł się szpieg. Informacja musiała wypłynąć z samego źródła, bo sułtan najwyraźniej wiedział o trzeciej osobie sekretnego spotkania. Był nią rabin Eliezer ben Mosze, delegat żydowskiej diaspory. Rabbi miał być gwarantem układu pokojowego ze strony wpływowych banków Wenecji i Austrii. Mediacja nie powiodła się: sułtan nawet nie chciał wysłuchać wstępnych słów antywojennych względów Ibrahima. Mufti zaniechał dalszych pertraktacji.

Starzec patrzył na skrzywioną twarz władcy, na kropelki śliny w kącikach jego ust. Nie zamierzał się niczego wypierać, ale nie chciał w tej chwili ujawniać meritum tamtej pokojowej misji, bo wiedział, że to może tylko jeszcze bardziej rozsierdzić sułtana. Toteż rzekł wymijająco:

– Nie jest to grzech ni zdrada rozmawiać z mędrcami o Bogu.

– O jakim Bogu?! Bóg żydów i giaurów nie jest naszym Bogiem!

– Jest jeden Allah, przeczcigodny sułtanie. Wszyscyśmy jego dziećmi. Miłość, nie miecz i chciwość jest Panem naszej woli. Taka jest prawda. Mahomet rzecze: Prawda pochodzi od waszegoPana. Przeto kto chce, niech wierzy, kto chce niech nie wierzy…

Stary zaczerpnął tchu, by kontynuować myśl. Sułtan świetnie wiedział, w którym kierunku zmierza dyskurs: „O! Zaraz mi tu będzie cytował ten swój ulubiony komentarz do Pisma – …Obowiązkiem jest przestrzeganie praw Szariatu, aby bezprawnie nie powodować rozlewu krwi...”. Dlatego ubiegł słowa starca:

– I ja ci pismem odpowiem!: cała ziemia jest własnością Allaha. Z jego polecenia rządzi nią namiestnik. To ja! Sułtan! Taka jest prawda. Może w nią nie wierzysz, efendi?

– Allah jedynym mi sułtanem.

Sułtan zamarł na tak mocne słowa. Odwrócił się i sięgnął po kryształową szklankę kawy, by nią ostudzić emocje. Milczał przez moment, potem powiedział łagodnym głosem:

– Odejdź, zacny efendi. Będę myślał w nocy o twoich słowach. Selamün alejküm.

Była już późna noc. Mufti Ibrahim ukończył modły przed snem obmywając twarz dłońmi z dzisiejszych złych myśli.

– BismillaahirRahmaanirRahiim. Qul: „On jest jedynym Bogiem. Samowystarczalnym władcą, którego potrzebuje każde stworzenie, któremu nikt nie jest w stanie dorównać”.

Następnie rozebrał się i ułożył na posłaniu. Zasnął po trzech głębokich westchnieniach. Po chwili ktoś obwiązał jego szyję jedwabnym zielonym sznurem. Pętla zacisnęła się z całej mocy. Ibrahim skonał w konwulsjach.

– Stało się według twojego rozkazu, przeczcigodny – Husejn podniósł się od ziemi, na którą padł przed czyimiś stopami. Janczar podał jedwabny sznur Kara Mustafie.

– Stało się według woli Allaha. – Wezyr lekko westchnął. – I nie ma na tej ziemi nikogo, kto by Jego gniew powstrzymał. Nie ma nikogo, kto by mój miecz zatrzymał. Nikogo.

Nad obozowiskiem górowały dwa półksiężyce. Ten na niebie i ten na Świętej Chorągwi Proroka.

5

Upłynął już równy miesiąc od czasu gdy na błoniach Zemun kończyła się uroczysta parada wojsk tureckich po zdobyciu Belgradu, które miały wyruszyć w stronę Wiednia, od czasu kiedy to sułtan wręczył Kara Mustafie Chorągiew Proroka mianując go seraskerem15. Armia wielkiego wezyra zdobyła Osijek, przeprawiła się przez Drawę i oblewające ją bagniska, by dalej maszerować ochoczo na północ i z równą werwą wypruwać flaki każdemu, kto tylko ośmielił się stanąć na jej drodze. W dwa dni po przeprawie Kara Mustafa proklamował Imre Thökölego władcą węgierskich poddanych i zagroził śmiercią każdemu, kto nie uzna jego świętej decyzji. Książę Siedmiogrodu był młodym, wybitnym strategiem, który mógł węgierskich powstańców poprowadzić do zwycięstwa nad znienawidzonymi Habsburgami, lecz mianowanie go królem Węgier przez tureckiego sojusznika musiało zerwać w tej sytuacji więzy, które były miłe madziarskiemu sercu: zażyłość z polskim królem, Janem III Sobieskim. Cóż, trzeba było wybierać – albo przyjaźń, albo polityka. Przywódca kurców udał się do swych wojsk na Słowację, by wyzwalać się z austriackiego jarzma, a Kara Mustafa i jego waleczna armia posuwali się dalej w imię Allaha zamieniając błękit czerwcowego nieba w smolne dymy pożarów.

Wreszcie tureckie zastępy dotarły dzielnie do Székesfehérváru dnia 25 czerwca. Zdobycie tego miasta wydało się wezyrowi kolejnym znakiem danym od Boga na ścieżce jego życia: tu, w dawnej pierwszej, chrześcijańskiej stolicy Węgier zjednoczyły się dwie wielkie armie islamskie; turecka i tatarska, dowodzona przez chana Murad Gereja, w liczbie ośmiu tysięcy. W dwa dni później w wezyrskim namiocie, na kapie z aksamitu perskiego rozłożono mapę, by w gronie dowódców naradzić się jak zdobyć GyŒr, miastotwierdzę leżącą na nieodwołalnej drodze do Wiednia. Wielki wezyr objawił swojemu sojusznikowi swój bohaterski plan otworzenia największej bramy Europy krzyżowców. I stała się rzecz niesłychana. Chan odniósł się z nieskrywanym przekąsem do tych nieulękłych zamierzeń. Obawiał się nadejścia zorganizowanej odsieczy. Do kamiennych oczu seraskera napłynęła krew, mózg zagotował się: „Kto jest w stanie stanąć na mojej drodze?! Kto potrafi wziąć w karby drżące w panice cesarskie wojska, które są w rozsypce?! Nie ma takiego na świętej ziemi Allaha”.

Gdy chan tatarski w pokorze godził się z wezyrskim konceptem, baron von Kultzenberg zbliżał się samotną galopadą do przedpoli Monachium. Miał już za swoimi plecami morderczą przeprawę przez Alpy, gdzie musiał pożegnać się z ukochanym ogierem imieniem Picador, który padł z wycieńczenia tuż przed bramami Innsbrucku. Na szczęście nowy wałach zakupiony w cesarskich stajniach wytrzymał resztę morderczej drogi. Baron von Kultzenberg jechał na północ zatrzymując się jedynie na parę godzin odpoczynku w przydrożnych Gasthoffach. Znał dukt łączący ziemie cesarstwa i Bawarii na tyle, by wybierać miejsca, które chroniły go przed niepotrzebnymi utarczkami z rzezimieszkami, których grupki i watahy szabrowały okolice, korzystając z bezhołowia jakie w tym rejonie na trwałe zagościło jeszcze od czasów Wojny Trzydziestoletniej. Z wędrownymi łotrami, bandziorami o półmózgowych łbach jakoś nie mogło się uporać wielkie Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego i scentralizowany absolutyzm oświecony.

Tak oto rytmiczny stukot skróconego galopu rozbrzmiewał na szutrowym szlaku przedmieść Monachium, na dukcie Rosenheimer, który prowadził zdrożonego jeźdźca ku mostowi Ludwika. Pod szerokim rondem zakurzonego trójkątnego kapelusza błyskały oczy, w których odbijały się trudy kilkutygodniowej podróży. Kultzenberg wypuścił wodze z dłoni i pozostając w galopie sięgnął jak woltyżer po bukłak z wodą, wetknięty w juk. Zlał nieogoloną, brudną twarz. Jeszcze mocniej spiął konia ostrogami. Z pomroki wynurzyły się wieże kościoła św. Piotra i Najświętszej Marii Panny. Baron westchnął z ulgą. Jeszcze pół mili, lekko w lewo przez Talstrasse, ku Marienplatz. Z końskiego brzucha ściekała gęsta piana. Jeździec minął kościół mariacki i skręcił w wąską przecznicę, która prowadziła do Maxburgstrasse. Tu mieściło się tylnie wejście do skromnego domostwa, które bardziej przypominało kupiecką kamienicę niż hrabiowski pałac, a okalający ją ogród – wybieg dla dzikich zwierząt przy wędrownej menażerii. Przy uździe końskiej natychmiast pojawiła się gruba dłoń z resztką półrocznych brudów za paznokciami. Tłusty strażnik o twarzy, na której odbijały się wypite wszystkie zapasy wszystkich bawarskich browarów zmierzył niechętnym wzrokiem abnegata.

– Kto? – spytał chrapliwie miłośnik Paulanera.

– Baron von Kultzenberg – odpowiedział przybysz, odwracając nos od słodkokwaśnego wyziewu, a przez myśl przeleciała mu krótka i nad wyraz rzeczowa konstatacja: „Jaki pan taki kram…” A potem mniej treściwa dywagacja: „Ciekawe czy hrabia równie trzeźwy?”

– Hrabia czeka, Wasza Wysokość – odpowiedział piwosz w służbie jego hrabiowskiej mości jakby czytał w myślach barona. Wnętrze „pałacu” przedstawiało niejakie uzupełnienie do zachwaszczonego ogrodu: bałagan, kurz, resztki jedzenia, karafki z winem wyschniętym na dnie na wieczną rzeczy pamiątkę. Słowem, bardzo miły arystokratyczny anturaż, w którym nie można było się dopatrzyć choćby muśnięcia damskiej dłoni. Bardzo ekwiwalentne tło do brudnego kaftana barona von Kultzenberga. Za szerokimi plecami przybysza odezwał się głos, który w swoim brzmieniu jak ulał pasował do niezbyt wysublimowanego charakteru hrabiowskiej hacjendy. Zadźwięczał jak warknięcie oderwanego od kości owczarka alzackiego:

– Wybacz waszmość, ale plenipotencje…

Żadnego powitania, żadnego „gość w dom, Bóg w dom”, ani nawet „jaka droga?”. Nic tylko uważne, stanowcze i, o dziwo!, trzeźwe spojrzenie. Hrabia von Lorentz przeszywał badawczymi, lekko już przygasłymi oczami brudnego przybysza. Baronowi nawet przeszło przez myśl, czy ten wielki jak wieża kościoła św. Piotra sześćdziesięcioletni mężczyzna w wyliniałej nieco peruce nie każe mu wyjść i wytrzeć butów zanim sam wyciągnie rękę na powitanie. Kultzenberg bez słowa sięgnął do cholewki. Wyjął zakurzony list. Hrabia pochylił się do ognia świecy i przeczytał dokument opatrzony watykańską pieczęcią, sprawdzając dokładnie jej emblemat przez lupę.

– Hm… Nie wyglądacie na papieskiego posła.

„Dobre sobie. Wy za to wyglądacie na sekretarza księcia elektora… Jeszcze parę pluskiew na ścianie i pełna wiarygodność na miarę świętego Benedykta”. Ale gospodarz zachował się wreszcie jak maior domus spytawszy:

– Ile dni w drodze, baronie?

– Nazywam się Franz Kultz. Nie jestem baronem. Kupiec. Wschodnia Kompania Handlowa Jego Cesarskiej Mości.

Na oblicze hrabiego Johanna von Lorentza przyżeglowało totalne zdumienie, ale w dwie chwile później zdryfowało gdzieś hen ku horyzontowi, a zastąpił je chytry uśmieszek.

– Jego Świątobliwość wie o waszej podwójnej twarzy?

– Dlatego tu jestem, hrabio.

Jaśnie panowie spojrzeli sobie głęboko w oczy i już świetnie wiedzieli, że gra, w którą grają to nie wist w buduarze.

– Rozumiem – odrzekł krótko hrabia i spalił list w ogniu świecy. Franz Kultz, kupiec Wschodniej Kompanii Jego Cesarskiej Mości, tajny wysłannik Ojca Świętego w tym momencie polubił z całego serca tego zwietrzałego arystokratę o twarzy kapitana korsarskiego galeonu, polubił go razem z tuzinem zatęchłych karafek, z plamami grzyba na ścianie i ze strażnikiem nadającym się na wyżęcie z piwa. Von Lorentz też jakoś zapałał sympatią do gościa, który uśmiechał się do niego grymasem, który był miksturą tupetu, odwagi i wdzięku. Choć hrabia wiedział, że ten melanż może być tyle delicją, co trucizną. Dodał: – Jutro ruszamy w drogę. – Ściszył głos. – Nasza kompania ściśle tajna: Baron Hiftenberg, generał von Ligl i moja córka.

– Kobieta?! W tak śmiertelnie niebezpiecznej misji?

Hrabia von Lorentz podniósł świecę, by oświetlić zuchwałą twarz przybysza: „Oho, stawia się. Tupet czy harda dusza?” I rzekł w nieogoloną twarz bez zbędnych ogródek:

– Ja dowodzę poselstwem z rozkazu księcia elektora. Jestem wdowcem. Nie odstępuję jedynej córki na krok, bo jest mi droga jak diament. Twarda też.

– Ale hrabio… Najcenniejszy diament można splamić krwią na wieki wieków… Kobieta nie może z nami jechać, bo…!

W tymże momencie otworzyły się z trzaskiem drzwi. W progu stanęło coś, co sprawiło, że krew kupca spłynęła z jego żył ku obcasom zbrudzonych kilkutygodniowym kurzem wysokich butów ze sztylpami.

– Bo?! Masz jakąś inwektywę pod ręką, panie handlarzu?! – krzyknęła dziewczęca postać, a krew kupca Jego Cesarskiej Mości chyba już została w jego brudnych obcasach na wieki wieków amen. Franz Kultz już nie miał żadnych pretensji:

– Hrabio. Pańska córka musi z nami jechać.

Pałac w Schloss Zell an der Pram, miejscowości leżącej mniej więcej w połowie drogi między Monachium a Linzem przyjął pod swe stiukowe gościnne sufity pięciu podróżnych, którzy zmierzali konno na południowy wschód. Czterech mężczyzn i jedną dwudziestodwuletnią dziewczynę o kusicielskiej twarzy upadłego anioła. Trochę dziwacznie przyodzianą w męski strój, przepasaną bandoletem, na której wisiał słusznych rozmiarów rapier. Była to rodzina von Freising, która podążała do Linzu na uroczystości żałobne zmarłej niedawno, hrabiny Barbary von Freising. Oczywiście hrabia Otto von Pram, właściciel gościnnych podwoi nie wiedział, że jest to wierutna bujda. Lecz hrabia nie mógł wiedzieć, że gości pod swoim dachem tajnych ekspedytorów Jego Książęcej Mości Maksymiliana IIgo Emanuela elektora bawarskiego i plenipotenta papieża. Nie mógł wiedzieć, że ci zmęczeni podróżni, którzy rozsiedli się przy jego stole nad kieliszkami z mozelskim winem i cielęcą pieczenią w sosie żurawinowym wieźli do Wiednia tajny meldunek i raport o przygotowywaniu armii bawarskiej pod wodzą feldmarszałka księcia Waldecka, która miała przyjść z pomocą Jego Cesarskiej Mości Leopoldowi I. Gdyby hrabia o tym miał pojęcie, musiałby natychmiast stracić wszelką wiedzę, ergo umrzeć. Takie były ściśle tajne prerogatywy księcia elektora

– tylko tych pięcioro wysłanników mogło znać meritum misji. Gdy na wschodniej bastei pałacu wybiła północ, gospodarz

i towarzystwo udali się na spoczynek. Franz Kultz odczekał aż wszyscy wyjdą z salonu, przydeptując pod stołem stopę generała von Ligla. Ten przeciął natręta wzrokiem na wylot, ale lekko nieokrzesany uśmiech Franza obezwładnił go do reszty, bardziej niż złotawy trunek o zapachu bzu, produkowany z winogron pokrytych szlachetną pleśnią. Zaiste, ów pospolity handlarz miał oprócz prostego rapieru z ciemnego żelaza, ze starym koszem „prostym” i pistolu z wytartą rękojeścią, bardziej skuteczną broń: dziwny, bezczelny uśmiech, który charakteryzował się wygięciem kącików ust w dół, co sprawiało, że tupet zamknięty w jego twarzy, łagodził się smutkiem. Tak, i w piwnych oczach, i w tym smutnym uśmiechu kryła się jakaś obezwładniająca tajemnica, która z pewnością była zapisem zwątpień, ale i nieugiętego oporu.

„Hm. ten człowiek musi być extremis malis extrema remedia16”. Jego uśmiech może wysadzić pół świata w powietrze, ciekawe jakie eksplodujące myśli kryją się za tą maską – pomyślał filozoficznie generał von Ligl i rzekł czkając:

– Czego?

– Słóweczko.

– Krótkie czy skryte?

– Ważne, panie generale – Franz posłał ten swój minerski uśmiech w stronę twarzy pooranej bruzdami jak pole bitwy siatką szańców. Generał bez słowa zgarnął do połowy próżną karafkę mozela, dwa kryształowe kieliszki rżnięte w esyfloresy i pchnął „wyjątkowy lek na wyjątkowe zło” w stronę drzwi prowadzących do pałacowego ogrodu.

Na zewnątrz pachniało już mocno kwitnącą wiosną, co sprawiło iż w generalskiej głowie jeszcze bardziej rozkołatał się wiatrak. Była ciepła czerwcowa noc. W sam raz na męską rozmowę pod otwartym niebem ze szkłem w dłoni. Generał nalał sobie i Kultzowi, sam wypił duszkiem, poczuł jak wino rozlewa po starzejących się już żyłach nutę moreli i bzu. Zaczął bez ogródek:

– Ubiegnę pytanie. Ona jest półsierotą. Ale waszmość nie masz co u niej szukać. I nie z powodu mezaliansu.

Kultz podniósł brwi.

– Generał czyta w myślach? Może z ręki też wróży?

– A no podaj dłoń, synu – zabasował generał tonem, który zabrzmiał jak artyleryjski rozkaz. Kultz podał dłoń nie żegnając się ze swoją kpiną na ustach. Ligl spojrzał uważnie na szorstką kiść posiekanej bliznami.

– I jaka przyszłość? – spytał Franz.

– Na przyszłości się nie znam. Ale mogę odgadnąć przeszłość.

W oczach Kultza zamajaczyła iskierka popłochu, którą generał wyraźnie dostrzegł mimo kołujących wiatraków w głowie rozdmuchanych litrem białego wina. Mocniej przytrzymał dłoń, jeszcze uważniej się jej przyjrzał. Zamruczał:

– Nie masz dłoni kupieckich.

– Doprawdy?

– Te blizny nie od liczydła, synu – ciągnął swoje von Ligl. – O, tu, cięcie przez linię życia jest cięciem szabli… – przekręcił dłoń Franza na wierzchnią stronę. – Oho, sztych przeszedł na wylot. Pojedynek, napad, obrona czy bitwa? – Kultz chciał cofnąć dłoń, ale generał mocno ją przytrzymał. – Czekaj, jeszcze nie skończyłem. Masz ciekawy kształt paznokci… Podłużne. Szlacheckie bardziej niż pospolitego pochodzenia.

– Matka moja była szlachetnego rodu. Ot, mezalians z hanzeatyckim kupcem.

– Hm… A ten wżarty atrament w serdeczny palec?

– Od spisywania rachunków.

– Nie masz waść rachmistrza? A może ci się tusz wżarł w skórę od pisania szpiegowskich raportów? – tym razem generał odwzajemnił się sarkazmem.

– Piszę krótkie handlowe sprawozdania. Czas to pieniądz, generale.

– Jasne. A może jakieś księgi skrobiesz?

– Rachunkowe, wasza wielmożność.

Powalczyli sobie na zjadliwe uśmieszki, ale bez jednoznacznego wyniku pojedynku. Generał lubił sympatycznych blagierów. Gdzieś niedaleko, jakieś niecałe pół mili, od strony parafialnego kościoła rozbrzmiała delikatna melodia, ktoś ćwiczył jakąś kantyczkę na odpust. Może ten brzmiący nieco prowincjonalnie, ale chwytający za serce kontratenor sprawił, że generałowi nie było już do żartów, nie chciało mu się przerzucać ripostami. Zamknął dłoń Kultza.

– Bądź kim tam sobie chcesz, synu. Ale moja rada: trzymaj się jak najdalej od panny von Lorentz. Nie przerywaj. Widzę jak wpatrujesz się nawet w puste krzesło, na którym raczyła przysiąść w przelocie.

– Panna Blanka trędowata, czy może uroki rzuca?

Twarz generała stężała, a bruzdy jakby się jeszcze bardziej w nią wryły.

– Nie dworuj, waść. I ani słowa w tej modle w jej obecności. Franz zgasił uśmiech. Oczy tamtego pokryła śmiertelna po

waga. Von Ligl nalał sobie pół kieliszka. Umoczył usta w winie jakby się wahał, czy kolejny łyczek nie zwali go z nóg. Nie zwalił. Ale język rozwiązał:

– Jej matka była oskarżona o czary. – Ściszył głos. – Lecz… bezpodstawnie, przysięgam ci, synu.

– Nie musi pan przysięgać. Nie wierzę w czary.

– Ty może nie, ale… – zawiesił półszept.

– Ale?

Ligl poddał się nieruchomemu spojrzeniu Franza.

– Ale… profesor Bernhard Löper…

– Profesor Bernhard Löper – przerwał mu Kultz. – Tak myślałem, że… Akcent hrabiego bardzo westfalski.

– Tak – przytaknął generał. – Z samego serca. Z Paderborn.

I Franz Kult mógł już sobie dośpiewać w duszy resztę.

Paderborn nie było dlań miastem ulubionym. Paderborn było miastem w południowowschodniej Westfalii. Tam gdzie edukowano uniwersyteckie umysły i palono żywcem na stosach. A zapłonęło ich w minionych stu latach ponad dwieście. Rządy i prawo w diecezji były sprawowane przez kapitułę katedralną i szlachtę und zu Büren. Z wyjątkowym umiłowaniem stosowano na tych świątobliwych terenach „Młot na czarownice”, Malleus maleficarum, podręcznik napisany przez dwóch szacownych inkwizytorów desygnowanych przez Innocentego VIII na obszar Niemiec. Heinricha Krämera i Jakoba Sprengera. Wszystko poczęło się w głowie zacnego ojca Krämera, który zapragnął oczyścić świat ze wspólników diabła. Na pierwszy ogień miały pójść tyrolskie czarownice. Prawdopodobnie za przyczyną szatana stos nie zapłonął, a profesora Institora wyśmiano jak wędrownego błazna. Watykan uznał fanatycznego inkwizytora za idiotę „na skutek starczego uwiądu całkowicie zdziecinniałego”. Lecz ojciec Krämer posiadał absolutną pewność, że swą świętością wyprzedzał zdeprawowane renesansowym poróbstwem czasy. Miał wiernego brata w wierze, brata zakonnego, inkwizytora na obszar Nadrenii, niejakiego Jacoba Sprengera, podobnie zakompleksiałego przez otaczający go ostracyzm. Ojcowie zatem wespół zaczęli nagabywać Ojca Świętego Innocentego VIII błaganiami i petycjami, delikatnie sugerując, że i sam Jego Świątobliwość pozostaje pod wpływem jadu zepsucia, że pławi się w zbytku. Przestraszony papież znalazł genialne wyjście jak pozbyć się podejrzeń: a to za sprawą bulli Summis desiderantes, która sankcjonowała złote myśli braciszków jako prawo. Tak też dwaj orędownicy świętości mogli ogłosić takie oto wszechobowiązujące konstatacje, iż czary uprawiają przede wszystkim niewiasty, które są do tego bardziej predestynowane z uwagi na mniejszą wiarę, jaka cechuje białogłowy. To proste: słowo „kobieta” femina oznacza grzeszną, mającą „mniej wiary” wywodzącą się z oczywistego sylogizmu: fides, czyli „wiara” i mina, czyli „mniej”.

Jeszcze niewiele więcej jak trzydzieści lat wstecz, „Młot na czarownice” był pilną lekturą profesora paderbornskiego uniwersytetu, jezuity Bernharda Löpera. Tak się złożyło, że mniej więcej dwadzieścia cztery lata temu szatan opętał młodą szlachciankę Kunegundę von Brakel. Pomimo egzorcyzmów jakie dokonywał na niej profesor Löper dziewczyna pozostawała w służbie diabła, poza kontrolą rodziny i miejscowej ludności. Oprócz jednego wyjątku. W obronie kobiety, którą nawiedzała rozdwojona jaźń stanął pewien wysoko urodzony szlachcic. Ku zgorszeniu ludu przyjął dziewczynę pod swój dach, wziął z nią ślub, a w dziewięć miesięcy później Kunegunda powiła dziecko. Miejscowy biskup Dietrich Adolf von der Recke stał po stronie świeżo upieczonej rodziny, pomimo iż powszechnie uznano to za świętokradztwo. Biskup widząc swoją bezsilność uciekł się do pomocy Świętego Oficjum w Rzymie. Papież Aleksander VII nakazał biskupowi zastąpić inkwizycję lepszym duszpasterstwem w diecezji i po wnikliwym zapoznaniu się z protokołami ojca profesora von Löpera doszedł do przekonania, że dziewczyna w ogóle nie jest opętana przez diabła. Wydał w tej sprawie pismo. Ojciec święty Aleksander VII był mądrym sceptykiem. Ale jego filozoficzna ocena świata zachwiała racjonalnym punktem widzenia, gdy Jego Świątobliwość dowiedział się, że Kunegundę von Brakel paderbornski tłum rozszarpał w kawałki na Michaelstraße, opodal katedry.

– …W dzień później hrabia Johann von Lorentz wyjechał z trzymiesięczną córką najdalej od Westfalii. Znaczy się… do Bawarii.

Generał von Ligl zamilkł. A Franz Kultz wreszcie pojął dlaczego hrabia nie odstępuje córki na krok. Noc była gorąca, pachniała bzami. Kwitły przepięknie kasztany. Zaś z parafialnego kościoła dobiegała kantyczka Dietricha Buxtehudego:

Bądź pozdrowiony, Boże moje zbawienie, słodki Jezu, ma miłości!

Bądź pozdrowiona, piersi Wielebna, którą z drżeniem obejmuję, jak mieszkanie miłości.

Obdarz mnie piersią czystą,

płomienną, pobożną, skłonną do płaczu,

wolą umartwioną

wiecznie posłuszną Tobie,

obfitą w wszelkie bogactwa cnoty.

Bądź pozdrowiona, prawdziwa świątynio Boga, miej miłosierdzie nade mną – wznoszę modły. Prawdziwieś skarbnicą wszelkiej dobroci, pozwól mi stanąć u boku wybranego, bezcenne naczynie, Boże wszystkiego.