Adela nie chce umierać - Antczak Aga - ebook + audiobook + książka

Adela nie chce umierać ebook i audiobook

Antczak Aga

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Jest miłość po Auschwitz…

Ona nie potrafiła kochać. On kochał ją od początku. Adela i Adolf to obozowi rozbitkowie, którzy budują swoją dziwną „miłość-niemiłość” na bardzo kruchym fundamencie: nie wracać do przeszłości. Adela nie wie, jakim chłopcem był jej mąż, on nie zna kobiety, która jest jego żoną. Dopiero pod koniec życia mają odwagę przywołać wspomnienia, poznać się na nowo i pokochać. Prawda okazuje się jednak bolesna...

On lubi cyfry, ona jest słowem i książką. Jego matka robiła kawę z żołędzi, jej – jadła bułeczki z kawiorem i piła szampana. Jego ojciec hodował pszczoły na głębokiej prowincji, jej – był poważanym lekarzem w przedwojennym Poznaniu. Nie łączyło ich nic. Gdyby nie Auschwitz, gdyby nie maleńkie tatuaże na przedramionach, ich miłość byłaby po prostu niemożliwa. Z przerażeniem zdają sobie sprawę, ile zawdzięczają najtrudniejszemu ze wspomnień. Adela pokochała Adolfa. On nie przestał jej kochać. Rozstanie jest nieuniknione, ale żadne z nich nie chce odejść pierwsze.

„Adela nie chce umierać” to mocna, napisana z niezwykłą wrażliwością historia o życiu i umieraniu, o najgłębszym ludzkim lęku, jakim jest śmierć. I o miłości, która wybaczy wszystko.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 489

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 15 godz. 31 min

Lektor: Aga Antczak
Oceny
4,4 (163 oceny)
97
48
9
5
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
nataliaok71

Nie polecam

Tragiczny audio book. Lektorka czyta jakby czytała bajkę. Przedziwna nienaturalna intonacja, nie sposób skupić się na treści.
60
DorotaDrezek

Dobrze spędzony czas

Książka warta zainteresowania ale Pani Lektorka ją zmasakrowała
30
mlynekmarta

Nie oderwiesz się od lektury

cudna
10
spbjl

Nie oderwiesz się od lektury

świetna
10
Springer1975

Nie oderwiesz się od lektury

Nie można się oderwać. Naprawdę warto przeczytać
00

Popularność




WARSZAWA 2022

© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2022

© Copyright by Aga Antczak, 2022

Redaktor inicjujący: Paweł Pokora

Redakcja: Małgorzata Piotrowicz

Korekta: Joanna Dzik

Skład: Klara Perepłyś-Pająk

Projekt okładki: Magdalena Wójcik

Zdjęcia na okładce i źródła ilustracji: © jakkapan/123 RF,

© jesiotr9/AdobeStock

Zdjęcie autorki: © archiwum prywatne

Retusz zdjęcia okładkowego: Katarzyna Stachacz

Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska

Producenci wydawniczy:

Anna Laskowska, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz

Wydawca: Marek Jannasz

Wydawca: Marek Jannasz

Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2022

ISBN: 978-83-67388-31-3 (EPUB); 978-83-67388-32-0 (MOBI)

Lira Publishing Sp. z o.o.

al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa

www.wydawnictwolira.pl

Wydawnictwa Lira szukaj też na:

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

GRUDZIEŃ

Grudniowy poranek. Smutny obraz za oknem. Drzewa łyse jak jej głowa pod pasiastym czepkiem, kiedy zimowym porankiem przekraczała bramę obozu. Wychudzone konary pokryte skąpym szronem, zdeformowane jak ich dłonie, które ona ukrywa pod rękawiczkami, a on wplata w ciepło jej ciała.

Śpią objęci. Zbyt blisko. Zbyt czule jak na zbliżające się do dziewięćdziesiątki ciała. Może nie wypada. Wścibskie gałęzie nagięte wiatrem uderzają od czasu do czasu w okna ich sypialni. One nie powiedzą nic. Nie wydrwią. Nie wyśmieją. Same niemłode i nagie, splatają się w niezdarnych objęciach. Sycą się ich starą miłością, tą dziwną czułością, która rozkwitła między nimi tak niedawno.

Śnią. Mówią, że sen to stan, w którym następuje zniesienie świadomości i bezruch. Niewinny niebyt. Bezbronność wobec atakujących obrazów. Nigdy nie mieli odwagi wracać do swoich wspomnień. To one wracają pod postacią snu. Wciskają się między ich wysuszone ciała, łaskoczą kości, trzymają się kurczowo starczych pamięci.

Nieśmiało prószy śnieg.

ANASTAZJA I GABRIEL

Był rok tysiąc osiemset osiemdziesiąty szósty. Szwajcaria. Davos. Najwyżej położone miasto Europy. Tysiąc pięćset sześćdziesiąt metrów nad poziomem morza. Oś świata łącząca niebo z ziemią. Granica, za którą ciśnienie się obniżało i zmuszało krew do szybszej cyrkulacji. Miasto idealne do uprawiania śnieżnych sportów. Jednak oni nie jeździli na nartach, nie mknęli na sankach w wirujących płatkach. Leżeli godzinami na pasiastych leżakach, przykryci beżowymi pledami i ledwo chwytali powietrze zmęczonymi płucami. Pląsające gwiazdy białego puchu oglądali przez lekko nieszczelne okna sanatorium. Potem on wychodził na oblodzony dziedziniec i lepił dziwne konstrukcje obnażonymi rękami. Śnieżne mosty, marznące elektrownie, białe wiadukty. Rękawiczki powoli zasypywał śnieg.

Podobał jej się. Był inny od reszty. Nie bał się zimna, nie bał się własnej choroby. Nawet kobiet się nie bał, ani młodszych, ani starszych, i nie uciekał w modne, homoseksualne fascynacje. Wysoki i szczupły, obszerne marynarki śmiesznie zwisały na jego chudych ramionach. Nie dodawały mu urody, której i tak za wiele nie miał. Wyostrzony nos, za duże w pociągłej twarzy oczy. Skóra trawiona nieustanną gorączką była zupełnie pozbawiona koloru. Gdyby położył się nago na tym śnieżnym prześcieradle, nie zauważyłaby go. Wtopiłby się w biel. Nie był piękny. Nie mógł być. Piękno nie jest wpisane w suchotniczy standard: wyblakłe twarze z chusteczkami przyłożonymi do ust na wypadek ataku kaszlu i wymykające się z podrażnionych gardeł krople krwi. A jednak lubiła na niego patrzeć, lubiła z nim rozmawiać, polubiła nawet tę jego troskę starszego brata, choć wolałaby, aby ją kochał tak, jak młody Duvall kochał Marguerite Gautier. Chciała być jego Damą Kameliową.

– To szczytowe osiągnięcie melodramatu – powiedział, kiedy zauważył książkę na stole przy wspólnym śniadaniu.

– To znaczy? – Nie wyczuła, czy chwali, czy gardzi.

– Wyrzuć tę książeczkę do kosza, Małgorzato – poradził, polewając obficie śmietaną złociste racuszki. Jednak gardził. Nie miała na imię Małgorzata.

– Nie zgadzam się z panem – odezwała się swoim niskim głosem o nieuświadomionym, erotycznym brzmieniu Ester, trzydziestoletnia Żydówka z portowej Lubeki. – Kpi pan z wielkiego i poważnego uczucia, z wielkiego cierpienia, które miało miejsce całkiem niedawno w Paryżu i z powodu którego młoda kobieta straciła życie. Nie wstyd panu?

Może i poczuł się odrobinę zmieszany, gdyż piękna towarzyszka śniadań i choroby onieśmielała go lekko, ale ta sama choroba nie pozwoliła rumieńcom wstydu wystąpić na blade policzki. Ukrył je skrzętnie i – ocierając serwetką usta od tłustej śmietany – rzekł:

– Myślałem, że ta pani umarła na chorobę płuc, a nie z miłości.

– Więc jeśli ja lub ta młoda osoba – wskazała na Anastazję – umrzemy na chorobę płuc, też będzie pan kpił? Przecież to może przytrafić się każdemu z nas. Wszyscy przy tym stole mamy łatwy dostęp do trywialnej śmierci z powodu choroby, ale tylko niektórym z nas będzie dane umrzeć z miłości.

– Pani wybaczy, ale nie pociesza mnie w żaden sposób wizja śmierci z miłości czy bez niej – odparł.

– Za mało pan jeszcze przeżył...

– Uważam, że właśnie ci, co mało przeżyli, myślą tak jak pani. Na przykład panienka Anastazja, młodziutka i podatna na tego typu lektury, może tak myśleć, ale pani, Ester?

– A co pan wie o moim życiu? – Spojrzała na niego ciemnymi, podłużnymi jak u Japonki oczami o żywym spojrzeniu, ale utkwionym jakby za szybą.

– Wiek nie świadczy o doświadczeniu, panie Gabrielu – odezwał się najstarszy przy ich sześcioosobowym stoliku Joachim Hoffmann, bogaty kupiec jedwabny z Zurychu, zawsze w eleganckim, muślinowym krawacie owiniętym wokół szyi, najczęściej w szafirowym kolorze i spiętym szpilką z okrągłą, białą perłą. – A pani, urocza Ester, niezwykle przypomina urodą tragiczną Marguerite.

– Pozwolą państwo, że będę innego zdania – sprzeciwił się twardo Gabriel, wywołując tym jeszcze większy podziw Anastazji. – Nie kwestionuję tu absolutnie pani urody, Ester, ani nawet jej ewentualnego podobieństwa do bohaterki lektur naszej młodocianej koleżanki. – Spojrzenie Anastazji zachmurzyło się na wzmiankę o jej wieku. – Ale wasze romantyczne i wzniosłe upodobania są mi dalekie, aby nie powiedzieć zupełnie obce.

– Polak i taki nieromantyczny – zadrwiła lekko Ester. – Nie ma pan w sobie nic z wielkich poetów swojego kraju.

– Romantyzm wyszedł już dawno z mody – odważnie wystrzelił czystym, wysoko brzmiącym głosem jasnowłosy chłopiec Tadeusz, młodziutki Polak z zaboru pruskiego, siedzący obok milczącego dotąd szóstego towarzysza wspólnych sanatoryjnych posiłków, Thomasa. – Poeci poumierali, większość z nich na naszą wspólną chorobę, albo strzelili sobie w łeb, albo im strzelono. Przeklęta śmierć, jakby życie było mniej atrakcyjne, a ja chcę żyć.

Popatrzyli na niego z lekkim zdumieniem. Ester była nieco zaszokowana jego wybuchem, ale też bezsilna wobec jego chłopięcej jeszcze woli życia.

– Będziesz żył – wyszeptał do niego po niemiecku Thomas i uścisnął jego białą jak obrus, na którym spoczywała, dłoń. Nie wiadomo, która była bledsza, która była szczuplejsza, ale uścisk był silny, nawet zbyt silny jak na życzliwe wsparcie w chorobie przez towarzysza wspólnego śniadania.

– To zabawne, co mówisz, przyjacielu, bo mój lekarz jest innego zdania – zaśmiał się gorzko Tadeusz, ale nie wyzwolił dłoni z uścisku. Zbyt przyjemnie było czuć jego palce między swoimi. Nawet ekstrawagancki pierścień na wskazującym palcu Thomasa nie ranił delikatnej skóry chłopca.

– Lekarze i poeci to pesymiści i mylą się jak każdy – wtargnął optymistycznie w rozmowę Gabriel. – W nauce tkwi siła i prawda. Nauka nie kłamie.

– Medycyna to też nauka, Gabrielu, a jednak zawodzi, jak pan sceptycznie zauważył. – Ester nadal broniła poetów lub chciała prowokować Gabriela.

– Niezupełnie – zaprzeczył Joachim. – Całkiem niedawno niejaki doktor Koch odkrył bakterię, która powoduje gruźlicę.

– I co z tego, że odkrył? Lepiej, żeby znalazł lekarstwo na tę zarazę – zanosząc się kaszlem, wykrztusiła Ester.

– Pani chyba nie dostrzega, jaki to jest przełom w medycynie. To wspaniała wiadomość! – Ucieszył się Gabriel. – Znalezienie lekarstwa będzie tylko kwestią czasu.

– Tak? A ile go pan ma? – zapytała złowrogo. – Bo ja niewiele.

Rozmowa robiła się lekko nieprzyjemna, choć prawie zawsze temat śmierci był obecny podczas ich posiłków. Unosił się nad porcelanowymi talerzami, odbijał od kryształowych kieliszków i zahaczał o srebrne sztućce. Trafiał do ust i na języki i stawał się głównym tematem konwersacji. Czasami w formie żartu, czasami jednak brutalnie konfrontował pensjonariuszy z rzeczywistością.

Na szczęście pielęgniarka potrząsnęła miedzianym dzwonkiem, który oznajmił koniec śniadania, i Gabriel nie musiał odpowiadać na pytanie, na które nie znał odpowiedzi. Rozległ się szmer sunących po podłodze czterdziestu pięciu krzeseł i wszyscy pensjonariusze grupami udali się do łazienek, by umyć ręce. Chlusnęły zakrwawione śliny do spluwaczek.

Gabriel wyszedł ostatni. Odruchowo otulił chudą szyję szalikiem, zbyt cienkim na szwajcarską zimę, ale nie miał innego. Jego koniec uporczywie opadał i plątał mu się między rękoma. Przeszkadzał nieznośnie, ale Gabriel obiecał matce, że będzie go nosić. Jakby to miało coś zmienić.

Rozejrzał się po białej plaży pełnej leżaków, gdzie zamiast morza szumiały korony wysokich świerków, a złoty piasek przysypała półmetrowa warstwa śniegu. Trzygodzinne leżakowanie. Nuda i odrętwienie. Terapia, która zastąpiła zimne natryski, była dla Gabriela torturą i krokiem do umierania. Półletargiem i półsnem.

W oddali dostrzegł Ester i Joachima. Nie rozmawiali. Ona może spała, może rozmyślała, w każdym razie miała zamknięte oczy. Joachim wyjął złotą szpilkę z krawata i rozluźnił węzeł. Przez chwilę gładził pieszczotliwie jedwabny szafir, po czym otulił się szczelniej kocem. Mimo ostrego południowego słońca, padającego prostopadle na ich rozłożone na leżakach ciała, ostre zimowe powietrze kłuło dotkliwie i nie pozwalało na rozmowę. Gabriel poszukał wzrokiem młodej Rosjanki Anastazji. Ona zawsze miała coś do powiedzenia. Mimo zimna, mimo kaszlu. Nie pozwoli mu zasnąć, nie pozwoli mu umrzeć.

Zauważył ją, ledwo widoczną pod beżowym pledem. Dłonie schowane w białej mufce, czapka nasunięta na przymknięte oczy. Bledziutka. Położył się obok niej na pustym leżaku, który jakby czekał na niego. Ona uśmiechnęła się, jakby wyczuła, że to on.

– Cieszę się, że pan przyszedł – zaszczebiotała dźwięcznie, bez odrobiny kaszlu w zdaniu.

– Nie powinna pani za dużo mówić, jest bardzo zimno. – Mimo całej chęci do rozmowy czuł się odpowiedzialny za jej zdrowie.

– Ja nie umiem przy panu milczeć.

– Jak trudno tak leżeć przez trzy godziny, nawet w tak miłym towarzystwie jak pani. – Gabriel nie wytrzymał mimo zimna, które urywało mu oddech. – Ten bezruch mnie zabija, a nie uzdrawia.

– Naprawdę pan dobrze się czuje w moim towarzystwie? Myślałam, że panu zaszkodziłam, poruszając przy śniadaniu temat Damy Kameliowej.

– Ależ skąd! To była bardzo ciekawa wymiana poglądów – ożywił się Gabriel.

– Panu się podoba Ester? – spytała nagle, a raczej stwierdziła niemiły dla niej fakt.

– Skąd ten pomysł? – odpowiedział rozbawiony.

– Moja mama mówi, że jak ktoś odpowiada pytaniem na pytanie, to nie chce odpowiedzieć.

– Albo jest po prostu zaskoczony.

– Ja i tak to wiem – odpowiedziała z pewnością i smutkiem.

– A skąd ta wiedza? Może z tych romantycznych powieści?

– Ze mną pan tak nie rozmawia.

– No w pani na pewno nie jestem zakochany. – Roześmiał się całkiem głośno i szczerze.

– No właśnie. A ja w panu tak.

Cisza i biel. Rozbawiło go to wyznanie, tak bezpośrednie i naiwne. Nie wiedział, co odpowiedzieć. Nie wiedział nawet, co to właściwie znaczy. Nigdy wcześniej nie usłyszał podobnych słów, nigdy ich do nikogo nie skierował. Nie czuł. Nie analizował. Nie czytał książek o miłości. W Sankt Petersburgu studiował matematykę i fizykę. Chciał być inżynierem, chciał tworzyć i budować – mosty, koleje, drogi. Wyżej, dalej, jaśniej. Być jak Bóg, pokonać chorobę i śmierć. Miłość była uczuciem destrukcyjnym, zabijała, podcinała skrzydła, które on chciał mieć i na nich wznieść się na wyżyny.

– Ale tu biało, aż oczy bolą – odezwał się po chwili, przełamując ciszę.

– Biała zaraza – odpowiedziała na jego niedorzeczne stwierdzenie.

– Co takiego? – Nie zrozumiał.

– Mówią, że tuberkuloza to biała zaraza, epidemia bladych rąk, bladych twarzy. Myśli pan, że krew w naszych żyłach też jest biała?

– Ja nie myślę, ja wiem, że ma pani najbardziej czerwoną z krwi, tylko jest ona jak rzeka przykryta grubą warstwą lodu.

– A ja czasami myślę, że nie ma we mnie ani jednej kropli krwi.

– Bzdury! – Uniósł się na leżaku. – Po prostu powinna się pani lepiej odżywiać. Dziś prawie nie tknęła pani śniadania, a krew potrzebuje witamin, ruchu. – Chwycił ją za rękę i zerwał z leżaka. Mufka zsunęła się na ziemię.

– Co pan wyprawia?

Zaciągnął ją na śnieg. Natarł białym pyłem policzki. Poczuła piekące zimno, a zaraz potem ciepło. Zanurzył jej dłonie w śniegu.

– Czuje pani? Czuje pani, jak ciepła jest krew w pani dłoniach? – Trzymał je w swoich szczupłych palcach, a one czerwieniły się od mrozu. – One nie są blade, Anastazjo.

– Czy to miłość? – wyszeptała, patrząc mu w oczy.

– Nie, dziecko, to biologia. – Puścił jej dłonie i zaczął lepić ze śniegu gruby wał.

– Co pan robi?

– Pani mi tu mówi o białej zarazie, o miłości, to ja pani opowiem o białym węglu – mówił z lekką zadyszką, nie przestając lepić w zimnym śniegu. – O energii, jaką możemy uzyskać dzięki poskromieniu biegu rzek. O cieple i świetle bez użycia węgla i nafty.

– Pan ma gorączkę. – Roześmiała się. – Może zawołam lekarza?

– Widzi pani, jeśli odpowiednią zaporą spiętrzymy fale wody w jednym punkcie... – ciągnął, nie zważając na jej śmiech i groźbę interwencji medycznej, budując swoją śnieżną zaporę u jej stóp zamkniętych w cienkich, skórkowych trzewikach koloru ostrej czerwieni, a może tak ostra wydawała mu się tylko w zestawieniu z bielą śniegu – ...to zmaksymalizujemy energię potencjalną wody, którą w hydroelektrowni przekształcimy w energię elektryczną, a ona dostarczy pani światła. Na przykład do czytania nocą tych niezdrowych powieści.

– Pan chce zmieniać bieg rzek? Może jeszcze góry pan przeniesie? – kpiła, trącając czubkiem trzewika jego zaporę, która zamarzała powoli.

– Może. – Nie zaprzeczył. – Widzi pani, lekarze czasami rywalizują z Bogiem, wyrywają nas śmierci, ale na ogół przegrywają. Inżynier poskramia przyrodę, tworzy nowe obiekty i zapewniam panią, że przyjemność, jaką przy tym odczuwa, jest bliska przyjemności, jaką On odczuwał, stwarzając świat.

– Skąd pan wie, że Bóg w ogóle odczuwał jakąś przyjemność? – zabluźniła słodko. – Może mocno się namęczył, tworząc takie stworzenie jak człowiek, i wcale nie czuł zadowolenia z efektu.

– No, człowiek może do końca mu się nie udał, ale nie zaprzeczy pani, że świat jest piękny i zachwycający.

Popatrzyła na rozległą, śnieżną połać, przełamaną zielenią świerków. Na czysty błękit nieba ozłocony promieniami słońca, które zmusiły ją do zmrużenia oczu, na wierzchołki piętrzących się w oddali gór, pokryte śnieżną pierzyną i przypominające lody polane bitą śmietaną. Obezwładniająca i przerażająco piękna cisza, wyobcowanie, bliskość nieba były bliskie mistycznej ekstazie, pozwalały uciec od brudu miast, dymiących fabryk, zatłoczonych ulic pełnych brudnych dzieciaków i kaszlących sucho gruźlików, rozdających zarazki jak świąteczne prezenty. Rewolucja przemysłowa, gwałtowny przyrost naturalny, spadek higieny i kiełkujący nacjonalizm już obecny przy jej kołysce – to była jej belle époque.

– Świat tutaj, na górze, owszem – przytaknęła. – Wygląda na to, że im dalej od Boga, tym mniej On o niego dba.

– Trudno jest dbać o kogoś, kto jest daleko – odparł, jakby o kimś myślał.

– To dlatego chce pan wrócić na dół? Aby być bliżej tej osoby? – Zdenerwowała się i zaczęła kopać ze złości białą zaporę śniegu, jakby to była właśnie ta przeszkoda uniemożliwiająca pokochanie jej, Anastazji. Za młodej, za głupiej, za rosyjskiej.

– Bliżej kogo? – Nie zrozumiał.

– Nie wiem. A może po prostu dalej ode mnie? – Kopała coraz skuteczniej szczupłą nóżką, choć zapora była już mocno zamarznięta.

– Niech pani przestanie, chodźmy na leżaki, powinna pani odpocząć.

– Pan mnie traktuje jak dziecko, a jest pan ode mnie tylko o dwa lata starszy – protestowała, ale szła posłusznie za nim, gdyż ujął jej rękę w swoją dłoń. Obie były zimne, nie wiadomo, czyja bardziej, ona jednak czuła drażliwie przyjemne ciepło.

– Naprawdę? – szczerze się zdziwił. – Pani? Taki kurczak?

– Mam prawie dziewiętnaście lat – obruszyła się, kładąc się na leżaku i chowając pod pledem drżące ciało. – Dokładnie za osiem dni, jakby to pana interesowało.

Milczeli chwilę, każde osobno, każde w swoim świecie. Ona jeszcze urażona, drżąca z zimna, on nieświadomy jej gniewu, pogrążony w myślach zupełnie przyziemnych. Przerwane studia, kariera inżyniera, chęć powrotu do rodzinnego domu, do matki i braci.

– Tu jest pięknie, Anastazjo, zgadzam się z panią, ale nie wolno nam tu zostać. Trzeba wyzdrowieć, wrócić na ziemię i żyć.

– A do czego ja mam wracać? – zapytała z żalem. – Do narzeczonego, którego nie kocham, do rodzenia dzieci i prowadzenia domu? To pan nazywa życiem?

– Na pewno nie nazwę życiem choroby, a jeśli pani tu zostanie, to nigdy pani nie wyzdrowieje.

– Może ja wcale nie chcę wyzdrowieć? Tu jest mi dobrze.

– Jest pani bardzo wygodna.

– Jestem – potwierdziła.

– Czy pani nie widzi, że ten pozorny szacunek i współczucie, jakie budzi pani i jej choroba, to tak naprawdę pani upadek i hańba? Po co to pani? Tyle cierpienia za ten drobny przywilej nieposiadania dzieci? To jakiś luksus, bycie chorą? Proszę wrócić, powiedzieć matce, że nie kocha pani tego mężczyzny, i urodzić dziecko komuś, kogo pani pokocha.

– Może panu? – Niby żart, niby poważna propozycja.

– Anastazjo. – Nie roześmiał się tym razem, ale usiadł na leżaku i chwycił ją za dłonie. – Proszę mi obiecać, że pani wyzdrowieje i wróci tam, na ziemię. – Wskazał wzrokiem dolinę pełną małych domków z czerwonymi dachami, ledwie widocznych w oparach mgły. – Proszę to zrobić dla mnie, bo ja na pewno tu nie zostanę, a chciałbym panią jeszcze kiedyś zobaczyć.

– A jak tam wrócę, ożeni się pan ze mną?

– Ja ożenię się tylko z Polką, Anastazjo.

– Z jaką Polką? – Nie zrozumiała.

– Obywatelką Polski.

– Polska? Przecież nie ma takiego kraju. Tak mówi moja mama.

– Ale są Polacy i są Polki.

– Tak bez kraju?

– Ojczyzną jest na przykład język.

– Pan mówi po polsku?

– Oczywiście. Nie tylko mówię, ale piszę, myślę i czuję w języku polskim.

– Ach, to pan coś czuje? – ironizowała. – Myślałam, że umie pan tylko liczyć i budować mosty.

– A pani ciągle swoje.

– Mało czuły ten wasz język – stwierdziła.

– Tak? Czytała pani Mickiewicza?

– Czytałam. Ale to nie był Polak, napisał przecież Litwo, ojczyzno moja... – zacytowała po francusku.

– Och? Czytała pani? – Był szczerze zdziwiony i zaskoczony.

– Mama miała jego tomik, nawet z dedykacją, ale po francusku.

– Adam Mickiewicz był Polakiem, pisał po polsku, miał polskie nazwisko, polskich rodziców.

– I polską żonę? – spytała z niejakim przekąsem.

– Zgadza się.

– Mama mówiła, że to Żydówka i wariatka, poza tym nigdy się z nią publicznie nie pokazywał, choć była piękną kobietą, córką pianistki z naszego miasta.

– Skąd pani wie, że była piękna?

– Mama mówi źle tylko o pięknych kobietach. A ten Mickiewicz to nawet ją adorował w Paryżu, ale był już stary i brzydki, a mama była zaręczona. Ale gdybym była córką Mickiewicza, to pewnie by się pan ze mną ożenił... – Rozmarzyła się.

– Pani jest naprawdę zabawna, Anastazjo. – Roześmiał się szczerze. – Z panią nie można się nudzić.

– Tylko tyle?

– Aż tyle! W towarzystwie pani Ester na pewno by mi się to nie udało.

– To ja już wolę, aby pan się ze mną nudził.

– A pani ciągle swoje, ale robi to pani doprawdy uroczo. – Był szczerze ubawiony.

– Gabrielu, jeśli język to ojczyzna, to ja się dla pana nauczę polskiego – zadeklarowała. – I będę Polką.

– A co na to caryca matka? A może rodziców pani też zmieni i nazwisko? Najpierw niech pani przytyje i wyzdrowieje, bo w takim stanie nie udźwignie pani takiego mezaliansu. Mickiewicz był przynajmniej poetą, a ja tylko buduję mosty.

– Mosty łączą...

– Ale nie Polskę i Rosję, zapewniam panią, takiego mostu nawet ja nie wybuduję. O... Proszę się szykować, pielęgniarka idzie po panią. – Wskazał na białą postać w fartuchu i czepku, całkowicie wtopioną w krajobraz.

– I tak pana kiedyś pocałuję – szepnęła do Gabriela po rosyjsku, aby pielęgniarka nie zrozumiała.

– Nie wątpię! – krzyknął za nią, patrząc, jak oddala się powoli w swoich czerwonych trzewikach.

***

– Uśmiechasz się – mówi, gdy ich spojrzenia spotykają się we wspólnym łóżku.

– To mój ulubiony sen – odpowiada.

– Tak?

– Może kiedyś ci opowiem... – obiecuje, przymykając oczy, jakby jeszcze tam, pod powiekami, mogła znaleźć resztki przerwanego snu.

Kiedyś – to słowo nie brzmi już jak obietnica. Brzmi niebezpiecznie. On go nie lubi, ucieka od jakiejkolwiek werbalnej manifestacji przyszłości. Wie, że jej nie ma dla niego, dla niej, dla nich. Nie ma odkładania na później. Czy jutro to już kiedyś? Nie chce się bać, ale przeraża go nawet jutro. Woli teraźniejszość, wolałby dziś.

– Może dziś wieczorem. – Uśmiecha się już smutniej.

– Przygotuję śniadanie – mówi on i wstaje z łóżka w cienkiej piżamie w lekko zielonym odcieniu. Unika pasków. Nie nosi piżam w paski, koszul w paski, choćby były cienkie jak pajęcze nitki, krawatów w paski choćby z najlepszego jedwabiu. Ani podłużnych, ani poprzecznych. Właściwie to już dla niego bez różnicy, ale ona nadal boi się ciała naznaczonego pasami. Nawet przejście dla pieszych budzi jej lęk. Nawet teraz. Jeszcze teraz.

Kiedy wychodzi z sypialni, ona znów zamyka oczy, słuchając skrzypiącej lekko podłogi. Jego kroki tak podobne do kroków ojca, tak samo skrzypiała podłoga, kiedy w nocy wracał do swojego łóżka z sypialni mamy lub z sypialni innej kobiety. Kroki Adolfa cichną, kiedy wchodzi do kuchni, chłodna posadzka nie skrzypi. Obraz ojca znika tak szybko, jak się pojawia, zanim zdąży zaniepokoić, zanim wywoła kolejny obraz, kolejną fotografię z albumu przeszłości, już przecież pociętego przez bezlitosną pamięć, spalonego na popiół i wyrzuconego do śmieci.

Nie śpi, ale nadal ma zamknięte oczy. Właściwie nawet kiedy na nią patrzył, nie spała. Półśniła, półwspominała. Wyjęty spod całkowitej kontroli umysł pozwolił wspomnieniom przeniknąć do świadomości. Pozwolił jej na chwilę słabości. Wyciągnęła z pamięci, jak czekoladkę z pudełka, najpiękniejsze wspomnienie, jakie miała o swojej rodzinie. Babka Anastazja w czerwonych trzewikach. Nigdy jej nie poznała. Pamiętała tylko czarno-białe zdjęcie z fortepianu mamy, którego już też nie było. Ani zdjęcia, ani fortepianu, ani nawet rysów twarzy babki. Nie było już nic. Tylko to wspomnienie wykreowane z opowieści mamy i jej wyobraźni. Te czerwone trzewiki. Mama mówiła, że babka lubiła czerwony kolor. Tylko tyle. Czy miała te buty? Mogła mieć, kolor ciemnej czerwieni ocierającej się o brąz, niewielki drewniany obcas i dwanaście guziczków. Pewnie kupiła je w Paryżu, gdzie wyjechała jako młoda panienka, pozostawiając rodzinny Petersburg matki w wyidealizowanym świecie wspomnień. Obraz szczęśliwego dzieciństwa. Zieleń parków, szum rzeki i błękit nieba. Nie lubiła Paryża, jego kurzu i brudu, który nieustannie osadzał się na czerwonych trzewikach. Babka Anastazja była tak bardzo zanurzona w przeszłości, tak odrealniona, prawie powieściowa, jak Dama Kameliowa lub bohaterka Czarodziejskiej góry, że jej wnuczka Adela mogła po latach bezkarnie, bez ryzyka dla swojej poharatanej pamięci wspominać, a nawet się uśmiechnąć. Była jak balsam, jak ukojenie. Ciepłe, literackie prawie wspomnienie wśród koszmaru pozostałych retrospekcji.

Woła ją na śniadanie. Jej imię, zdrobnione pieszczotliwie, dociera do niej przez długi tunel korytarza. Niechętnie schodzi z łóżka. Nie lubi zimowych poranków. W ogóle nie lubi poranków. Otula się szlafrokiem i posłusznie idzie za głosem męża.

Od lat jedzą śniadania w kuchni. To on ją tego nauczył. I trochę zmusiło życie. Na szczęście kuchnia jest duża i przestronna. Pod oknem stoi sporych rozmiarów stół, za duży dla nich dwojga, ale dzięki niemu ma jadalnię w kuchni, coś, czego on nigdy nie rozróżniał. Na stole haftowana serweta i kwiaty.

Adela pochyla się nad owsianką. Jej miseczka, ta sama od wielu lat, lekko wyszczerbiona i w niebieskim kolorze. Przywiązywała się do naczyń, kolorów i smaków. Oboje byli im wierni. Nauczyła go robić owsiankę z rodzynkami i migdałami, dwiema łyżeczkami zmielonego lnu i pestkami słonecznika. Plasterki cytryny starannie pokrojone czekają na talerzyku. Ciepła herbata z łyżeczką miodu w filiżance. Biały jogurt, jak świeży śnieg na ich balkonie, czeka w dzbanku. On już zdejmuje z ognia patelnię z rozerwanymi na strzępy jajkami, okraszonymi cebulą i kawałkami kiełbasy. To jego świąteczne śniadanie zamiast trzech kromek chleba z miodem.

– Ostatnia jajecznica w tym roku – mówi, przekładając jajka na talerz. Długo trwało, zanim nauczyła go nie jeść prosto z patelni. Dziś właściwie już by jej to nie przeszkadzało, ale nie mówi mu o tym.

Przytakuje głową i miesza łyżeczką miód w herbacie. Od lat nie je cukru, a miód dodaje tylko ze względu na niego. Bo zdrowy, bo od jego kochanych pszczół. Kiedyś była nawet zazdrosna o te jego miodziarki, nie chciała jeść miodu ze złości, z przekory, z obrzydzenia, że ten kwiatowy nektar wzbogacony jest o ślinę owadów. Potem odbiły się od niej jak echo słowa matki, powtarzającej, że aby być żoną, trzeba umieć żyć z kochanką. I tak miała więcej szczęścia niż matka, bo miłość jej męża do złotych muszek była platoniczna, zaś pszczółki tatusia bzyczały zalotnie i nie były dzieworódkami. Pozwoliła mu więc wspaniałomyślnie na ten niewinny flirt i codziennie zjadała łyżeczkę miodu z jego uli.

Dziś nie mają już ani uli, ani pszczół. Pozostał miód, zamknięty w ciemnych słojach stojących w spiżarni, i jego miłość do niej i do nich.

Adela wypija herbatę i zostawia na dnie odrobinę złotego koloru. Nigdy nie dopija do końca. To nieeleganckie, mówiła matka. On się uśmiecha i całuje jej dłoń. Już mu nie przeszkadzają jej rodzinne nawyki, które z trudem przyswajał przez lata małżeństwa. Rozczulają go te drobne rytuały, starannie pielęgnowane przez tyle lat. Wyobraża sobie małą dziewczynkę z kokardami, w białych kolanówkach, takich, jakie nosiły dziewczynki z miasta, które widywał w niedzielę w kościele, kiedy huśtały nogami, znudzone, siedząc w drewnianych ławkach. Na nic więcej nie mogły sobie pozwolić, tylko na tę odrobinę nonszalancji ujarzmionych w bieli łydek. Widzi ją w takich samych kolanówkach, pochyloną nad talerzykiem ciasta, jak walczy ze sobą, aby nie oblizać za bardzo łyżeczki lub nie wybrać paluszkami kruszynek ciasta z talerzyka. Wyobraża ją sobie, bo nigdy nie poznał tej małej dziewczynki, jaką była jego żona. Nigdy mu o niej nie opowiedziała. Przeczuwał ją tylko w gestach, odmiennych niż jego przyzwyczajeniach, dziwnych i niezrozumiałych dla wiejskiego chłopca z pasieki. Była jak te dziewczynki z kościoła, siedzące w pierwszych ławkach głównej nawy, wątpił tylko, czy kiedyś w takiej ławce siedziała. Z nim nie poszła nigdy do kościoła.

– Ostatnia kawa w tym roku? – proponuje, zbierając talerze i ustawiając je w zlewie.

– Dziś wszystko musi być ostatnie... – Pyta, stwierdza, zastanawia się?

– Nie wszystko. Możemy dziś coś zacząć.

– W naszym wieku? – Śmieje się Adela. – Co my możemy zacząć? Raczej czas powoli wszystko kończyć.

– To tylko koniec roku, nic więcej – przekonuje ją. – Nadal będziemy jeść jajecznicę i chodzić na kawę. Wszystko będzie tak samo.

– Tylko my będziemy starsi, jakby to jeszcze było możliwe.

Patrzy na swoje dłonie. Nie wyglądają ciekawie. Chociaż – może właśnie ciekawie, ale nie pięknie. Nie są piękne jak dłonie matki. Aldona. Dunia. Wszystko, co pamięta, to jej imię i dłonie. Piękne, białe, pachnące terpentyną i farbami kochanka – malarza. Nigdy nie pachniały ojcem. Może zapach farb był silniejszy, może ojciec nie całował jej często. Pamięta jego usta schylone nad jej dłońmi tylko w dniu urodzin i w święta Bożego Narodzenia. Matka przestała malować ze strachu, że oleje farb przenikną jej białą, delikatną skórę na zawsze. Zmarnowała talent lekko i z premedytacją, ale przekazała córce w genach jego śladowe ilości. Adela wykorzystywała go do malowania brwi, które nigdy po wojnie nie odrosły. Rysowała piękne kreski, wznosiła harmonijne łuki na wyłysiałych arcus superciliaris[1], tam, gdzie skóra jest niezwykle cienka i delikatna. Nawet w Auschwitz malowała okruszkami węgla sobie i koleżankom łuki tryumfu nad brzydotą obozową. Odrobina próżności na targowisku okrucieństwa. Zadziwiające, jak dobrze się sprzedawała.

Patrzy, jak Adolf zmywa naczynia. Jego lekko pochylone plecy nad zlewem, jego długie ręce z podwiniętymi rękawami koszuli. Widzi ich siłę w napięciu grubych żył i niesamowitą czułość palców obejmujących delikatne szkło filiżanek. Nigdy nic nie stłukł, nie zmiażdżył w tych na pozór za silnych dłoniach. Umie stopniować siłę i dostosowywać ją do przedmiotu i osoby. Być silnym i delikatnym zarazem. Ona tak nie potrafi. Gdyby go zapytała, ile filiżanek i talerzy stłukła w całym ich małżeństwie, na pewno by jej powiedział. Nie pyta. Patrzy, jak gorąca woda spływa po jego palcach, jak biała piana płynu do naczyń wżera się w skórę, i kocha go za to codzienne poświęcenie. Patrzy na swoje dłonie. Są gładkie, delikatne, prawie przejrzyste, ale nie białe i idealnie krągłe jak dłonie matki. Śmierć ocaliła dłonie Duni od starczej brzydoty, jej nie oszczędziła. Ona żyje i patrzy codziennie, jak kości wybijają się przez cienką skórę i deformują kształt dłoni. Nie lubi ich, wyglądają tak, że pospiesznie zakłada rękawiczki. Niemodne, za cienkie na polską zimę, ale za to delikatny materiał podkreśla smukłość palców, nawet zdeformowane stawy łagodnieją pod materiałem i znika mapa błękitnych żył.

Już stoją w przedpokoju na posadzce w biało-czarną szachownicę. To jedyne miejsce w mieszkaniu, w którym brakuje wolnej przestrzeni. Jest tu wszystko. Stara, dębowa szafa na płaszcze i walizki. Stojak na parasole. Komoda, a na niej zdjęcie ślubne córki i kilka porzuconych w nieładzie książek. Stolik z telefonem z okrągłą tarczą, cyframi i widełkami, na których od ćwierć wieku spoczywa trochę za ciężka słuchawka. Obok stolika fotel obity materiałem w złote pióra i nagi manekin pozostawiony przez wnuczkę siedem lat temu. Do tego ta posadzka w szachownicę, może i modna, jak utrzymują jego żona i wnuczka, ale jednak optycznie zmniejsza powierzchnię dużego przedpokoju i sprawia, że wygląda on jak ciasna klatka, w której z trudem mieszczą się oni dwoje. Już nic nie mówi i nie skłania jej do usunięcia zbędnych przedmiotów. Czasami tylko, przekornie, odwraca manekina wydatnym biustem do ściany. Wolisz pośladki, śmieje się wtedy ona. Nie woli. Nawet mu to przez myśl nie przeszło. Po prostu nie lubi ciał bez twarzy. Zakłada kapelusz, ona wsuwa dłonie w przytulną czerń rękawiczek. Nie ogrzeją za bardzo, wie o tym, ale nie ma to znaczenia. Prawie nic już nie ogrzewa jej starych kości. Przyzwyczaiła się do zimna, oswoiła je, polubiła. Nie było takie złe. Czyste i białe drażniło skórę milionami cienkich igieł. Zimowa akupunktura, która nie pozwalała krwi stanąć w żyłach. W zimnie nie zasypiała, nie zapadała w niebezpieczny letarg letnich rozleniwień, jadła więcej.

Wychodzą. On zamyka drzwi i chowa klucze do kieszeni płaszcza. W ich małżeństwie, odkąd pamiętał, Adela gubiła klucze. Trzynaście razy, policzył. Nie notował, pamiętał każdą datę, częstotliwość powtarzanych zdarzeń, które pomnażał lub dodawał do siebie, by otrzymać wynik i zamknąć ją, tak niematematyczną i nieokreśloną, w działaniu czysto liczbowym. Ma dobrą pamięć, w której zapamiętale liczy. Kolorowe kulki liczydła przesuwa w głowie sprawnie i szybko, czasami tylko nieznacznie przymykając oczy. Nie potrzebuje maszyn liczących ani nawet kartki papieru. W tym zaciekłym liczeniu jest nie tylko miłość do niej, ale także ucieczka od starości, od niepamięci, od śmierci. Nauczył się tego jeszcze w obozie. Liczył, aby przeżyć. Zaczął od obozowych cyfr na przedramieniu, na których wykonał wszystkie możliwe działania. Potem policzył swoje życie sprzed obozu: dwadzieścia lat, dwieście czterdzieści miesięcy, siedem tysięcy trzysta dni. Liczył odchodzących współwięźniów, dni obozowe do wyzwolenia, zjedzone kromki chleba. Przeżył. Potem poznał ją i na niej skoncentrował wszystkie swoje działania matematyczne. Ona stała się jego głównym zadaniem. Liczył wszystko, co miało związek z nią. To była jego forma miłości. Liczba przeżytych razem lat, przespanych wspólnie nocy, przypalonych obiadów, zgubionych kluczy. Gdy miała pięćdziesiąt dwa lata, odebrał jej dźwięczący pęk. Dobrowolnie poddała się ubezwłasnowolnieniu. Miała teraz lżejszą torebkę, on przestał być zmęczony jej roztargnieniem. Dźwięczały teraz w jego kieszeni, usypiane równym krokiem i spokojne, że nie wypadną, nie zostaną porzucone przy kawiarnianym stoliku czy w tramwaju, z którego za szybko wysiadła.

Schodzą po krętych schodach kamienicy. Wysokie pierwsze piętro. Trzydzieści osiem stopni, lekko zawijających się w ślimaczy łuk. Zawsze schodzą i wchodzą pieszo, mimo że budynek ma windę. Ucieczka od niesprawności.

Kawiarnia jest niedaleko, zaledwie kilkadziesiąt metrów od ich bramy. Nowa elewacja lekko przyprószona śniegiem, nowoczesne, hipsterskie wnętrze. U Matyldy – ogłasza czerwony napis. Nie ma już Matyldy. Młode kelnerki za wysokim barem nie znają właścicielki imienia ani historii z nim związanej. Była, nie była? Nikt nic nie wie lub każdy wie wszystko. Anonimowość pozwala na tworzenie nowych życiorysów, dopasowanie biografii do każdego klienta.

On pomaga jej zdjąć płaszcz przyprószony śniegiem jak nowa elewacja kawiarni. Płaszcz nie jest nowy, ale ciepły i dobrze skrojony. U prawdziwego krawca.

– Tu chyba był kiedyś zakład krawiecki, pamiętasz? Tam, gdzie zamówiłam ten płaszcz.

– Twój krawiec był po drugiej stronie ulicy i z dziesięć numerów niżej, tu znajdowała się kwiaciarnia, potem szewc, pamiętam, bo zanosiłem do niego twoje buty, a później rzeźnik bez mięsa. – Śmieje się i rozsiada w odrestaurowanym fotelu z lat sześćdziesiątych, z nowym, pluszowym obiciem.

– Też mieliśmy takie fotele. Jakbym cię widziała, siedzącego przed telewizorem z herbatą w ręku – mówi i siada naprzeciw niego na długiej ławie przylegającej do nierównej powierzchni z zimnych, surowych cegieł. Zawsze siada do niej tyłem. Przypomina jej obozową ścianę, mimo swobodnie rozrzuconych miękkich poduszek w ciepłych kolorach. Siedzi wyprostowana, bez wysiłku, bez potrzeby opadania na poduszki. Powoli ściąga rękawiczki. – Ale tego sklepu mięsnego nie pamiętam – dodaje wolno, patrząc na wysoką, drewnianą ladę, na której stoją wysokie słoje z ciasteczkami, trzypiętrowe talerze z różnego rodzaju babeczkami i stare, zabytkowe kawiarki.

Dwie młode kelnerki krzątają się między stolikami a maszynami do parzenia kawy. Nad ladą wiszą industrialne lampy nadgryzione zębem czasu, w kolorze morskiej zieleni, lekko pokryte rdzą, ucharakteryzowane na starsze niż są. Taka moda na postarzanie przedmiotów, gdy wszyscy chcą być młodsi. Na wysokiej ścianie za barem czarna tablica z wypisanymi białą kredą nazwami kaw: espresso, mocca, café allongé, coretto, lungo, romano, au lait.

– Pamiętasz twoją pierwszą kawę tutaj? – pyta Adela z uśmiechem. – Byłeś tak zaskoczony liczbą kaw, że nie wiedziałeś, co zamówić.

– Pamiętam, że przynieśli mi kawę z cytryną.

– A ja pamiętam twoją minę, skrzywiłeś się, zanim ją wypiłeś. – Śmieje się. – Jak ona się nazywała?

– Romano – odpowiada bez zastanowienia, jakby to było wczoraj. – Pamiętam każdą kawę z tobą tutaj, i tę pierwszą, i każdą następną.

Uwodzi. Jak zawsze, bezwiednie, naturalnie, słowa, które kobiety lubią słyszeć, swobodnie wypływają z jego ust. Kiedyś ją to drażniło. Uśmiechy, miłe słówka do kelnerek, sprzedawczyń, sąsiadek, koleżanek z pracy.

– Ile kaw tu wypiliśmy – stwierdza bardziej, niż pyta. – Tylko nie licz, proszę – powstrzymuje go ze śmiechem, widząc, jak przymyka oczy i zaczyna przesuwać w pamięci kolorowe kuleczki swojego liczydła.

– Dzień dobry. – Podchodzi do nich kelnerka i uśmiecha się bardziej do niego niż do niej. – Zaraz podam państwu kawę.

Nie pyta, czy z cukrem, czy z mlekiem, czy podać ciastko. Karty też nie przynosi. Zawsze piją to samo, od piętnastu lat. On café panna z ubitą, słodką śmietanką. Ona espresso macchiato.

Nie ma wielu klientów. W kącie pod ścianą młody chłopak z dużą latte, zatopiony w ekranie laptopa, a pod drugim oknem para młodych ludzi pochłaniająca łapczywie śniadanie. Bajgiel z masą jajeczną, specjalność Matyldy I dwie kawy w dużych filiżankach. Niezaspokojony głód młodości. Kelnerka, oparta o blat lady, przegląda gazetę. Zapach kawy leniwie unosi się nad stolikami.

– Podobno picie trzech filiżanek kawy dziennie znacznie obniża ryzyko śmierci – czyta on w poznańskiej gazecie, celowo lub przypadkowo porzuconej na stoliku. – Może powinniśmy pić więcej? – pyta ją, rozbawiony.

– To profilaktyka, Adolf. Dla nas jest już na nią za późno. – Dziś kawa wydaje jej się bardziej gorzka, dziś może nawet zjadłaby jedno z tych cookies zamkniętych w głębokich słojach stojących na ladzie, ale kelnerka już im ich nie proponuje.

– Posłuchaj. – Adolf dalej czyta gazetę i nie zważa na jej gorzką odpowiedź. Jego kawa jest dużo słodsza. – U Matyld t miejsce, które trzeba odwiedzić przed śmiercią według rankingu przygotowanego przez serwis Eatanddrink – z trudem wymawia anglojęzyczną nazwę. Jednak gazeta została pozostawiona na stoliku celowo.

Udało się. Zdążyli przed śmiercią.

– W naszym wieku to nie lada wyczyn. – Śmieje się Adolf.

– Naprawdę tak napisali? Odwiedzić przed śmiercią? – Zagląda do gazety. – To niesmaczne.

– Śmierć? No tak – przyznaje jej rację. – Apetyt to się ma na życie, a śmierć nikomu nie smakuje...

Jej nieraz smakowała. Nieraz podchodziła do jej kuszącego zapachu unoszącego się nad białym talerzem. Chciała jej skosztować, ale brakowało jej odwagi. Widelec wypadał z rąk. Była głodna, ale nadal żyła. Nie żałuje. Teraz odsuwa ten talerz jak najdalej, a on jest coraz bliżej. Nie kusi, wręcz mdli ją od zapachu.

– Nie smakuje ci kawa? – pyta ją. Musiał zauważyć niesmak, jaki wspomnienie wywołało na jej twarzy.

– Nie – zaprzecza. – Zawsze mi smakuje. Ostatnia kawa w tym roku. – Uśmiecha się, robiąc aluzję do jego porannych komentarzy. – Poza tym lubię to miejsce. Tyle lat, tyle kaw.

– Ale nie chciałaś tu wejść.

Nie chciała. Nie byli kawoszami. Ona pamiętała zapach kawy jeszcze z rodzinnego domu i poznańskich kaffeehausów, on pił tylko herbatę z miodem od swoich pszczół. Do kawiarni zaglądali czasami w niedzielę w ramach popołudniowej rozrywki, aby zabrać córkę na lody. W tygodniu nie było czasu na kawę. Pili w pośpiechu herbatę z cytryną i z poparzonymi jeszcze ustami biegli na godzinę szóstą do pracy. Tam ona wypijała dwie kawy, fusiaste i kudłate, otrzymywane w prezencie od wdzięcznych pacjentek. Do kawy przekonała ich dużo później córka, opowiadając o pobudzającym działaniu przeciwutleniaczy, zapobiegających powstawaniu wolnych rodników i podnoszących ich niskie ciśnienie.

Tamtej kawiarni już nie było. Tak jak krawca, kwiaciarni i sklepu mięsnego. Pojawiły się nowe, nieznane, obce. Nowoczesny wystrój, uprzejme kelnerki, czyste filiżanki, obco brzmiące nazwy. Zupełna egzotyka. U Matyldy brzmiało przyjaźnie. Pojawiła się w miejscu dawnego sklepu z mięsem na kartki na jego codziennej trasie po chleb i bułki do piekarni, w której kiedyś królowała blond pani Lusia. Oszklone wnętrze widoczne z ulicy i miły uśmiech kelnerki zachęciły go do otwarcia drzwi. Wypił herbatę, zapytał kelnerkę o Matyldę i choć nowoczesny wystrój z wymuszonym designem lat sześćdziesiątych nie przypadł mu za bardzo do gustu, stwierdził, że jego żonie to miejsce się spodoba. Lubiła nowoczesność i te posadzki w biało-czarną szachownicę, identyczne jak w ich przedpokoju, a nawet białe kafelki nad barem, które jemu przypominały dawny sklep mięsny czy szpitalną łazienkę, dla niej były ciekawym połączeniem dawnego świata z nowymi trendami. A jednak nie chciała wejść.

– Nie podobało ci się?

– Nie chciałam być najstarszą klientką w kawiarni, nawet ty jesteś ode mnie młodszy – przyznaje mu się po latach.

– Niemożliwe! – Śmieje się i odstawia filiżankę na talerzyk. – Tylko dlatego?

– To dla ciebie mało? Nawet teraz jesteśmy najstarsi, zawsze będziemy.

– Ona jest starsza i zawsze będzie – mówi, wskazując na ziarenka kawy w miseczce, w której ona palcami miesza czarne perły.

– Ale ona nie umrze.

Patrzy na nią zaniepokojony. Ucieka od jego wzroku, od rozmowy o śmierci, którą od samego poranka prowokuje. Sama nie wie dlaczego. Zakłada szybko rękawiczki. On kładzie banknoty na stole. Boi się odezwać. Uśmiecha się w pośpiechu do kelnerki i wychodzą na mroźne powietrze. Tu też są najstarsi. Grudniowy poranek i oblodzona poznańska ulica nie zachęcają do spacerów ludzi w ich wieku, a nawet dużo młodszych. Ludzi w ich wieku już prawie nie ma – albo właśnie odchodzą, albo leżą w szpitalach, albo tkwią zamknięci w domach. Sól skrzy się pod podeszwami, przemykają nieliczne tramwaje, gdzieniegdzie wybuchają przedwcześnie fajerwerki. Sylwestrowy trening jak odgłosy spadających w oddali bomb. Oni jeszcze pamiętają ten dźwięk. Już tylko oni.

***

– Ile już tych nowych roków przywitaliśmy razem? – pyta, nie oczekując odpowiedzi. Stoi przy nim, w prostokącie białego okna, w kulistej źrenicy jego oka, blisko, na wyciągnięcie ręki, na dźwięk szeptu. Od czasu do czasu kolorowy wybuch rozświetla jej twarz, spowija czerwienią jak krwią, ale nie jest w stanie zagłuszyć jej słów. Może nawet zagłusza, ale on potrafi czytać z jej ust. I zna tak dobrze dźwięk jej głosu, że każde zdanie, mimo wybuchu radosnych rac, słyszy bardzo wyraźnie.

– Sześćdziesiąt cztery. – Mimo wszystko odpowiada między jednym wybuchem a drugim, między jednym łykiem szampana a kolejnym.

– Policzyłeś?

– Nie musiałem. Po prostu to wiem.

– A ile ich jeszcze przed nami? – Znów nie oczekuje odpowiedzi.

– Chciałabyś wiedzieć?

– A co? Policzysz? – prowokuje. On nie wie, czy bardziej prowokujące jest jej pytanie, czy sposób, w jaki pije szampana. Drobnymi łykami, zatrzymując brzeg kieliszka przy ustach i spojrzenie na jego twarzy.

– Matematycznie i statystycznie ujmując twoje pytanie, jest pięćdziesiąt procent szansy, że dożyjemy dziewięćdziesięciu trzech lat.

Patrzy na niego zdziwiona. Nie jest zaskoczona odpowiedzią, ale formą, w jakiej jej udzielił. Po sześćdziesięciu czterech latach nadal ją zaskakiwał.

– Rachunek prawdopodobieństwa, pan Roman mnie uczy – wyjaśnia.

– Czyli zostały mi trzy butelki szampana z tobą. Albo mniej – dodaje po chwili.

– Albo więcej. Tak mówi matematyka, ale na szczęście życie jeszcze jej się wymyka. Nie ma takiego wzoru matematycznego, który pozwoliłby dokładnie odpowiedzieć na twoje pytanie.

Chce ją pocieszyć. Dodać jej sił, a także lat. Nie wie, że ona już ma ich więcej. Oszukiwała samą siebie, że jest młodsza, oszukiwała jego, nawet sama uwierzyła w swoją nową metrykę. To nawet nie było kłamstwo, to była naturalna korekta danych przez wzgląd na okoliczności. Świat sprzyjał takim korektom. Ludzie zmieniali nazwiska, imiona, daty urodzenia, miejsca zamieszkania. To, co było przed wojną, nie miało znaczenia, po wojnie nastąpił nowy porządek. Lepszy świat. Socjalistyczny. Bez francuskiego szampana. Nadal ją pociesza. Mówi o pszczołach i ich hierarchii umierania. Najpierw giną pszczoły wiosenne i letnie, potem jesienne, a na końcu królowa matka.

– Jesteś i zawsze będziesz moją królową, a one żyją najdłużej z całego roju.

– A ile żyją trutnie? – Uśmiecha się pytająco. Chciał ją rozśmieszyć i udało mu się.

– Trutnie żyją tylko trzy miesiące.

– Tylko że ja nie chcę umrzeć po tobie. Chcę być pierwsza.

– Będziesz pierwsza – odpowiada z trudem i grymas bólu wykrzywia jego twarz. – Jesteś starsza. Statystycznie masz większe szanse odejść wcześniej.

– Ale to mężczyźni umierają wcześniej, statystycznie.

– Dela, są trzy rodzaje kłamstw: kłamstwa, bezczelne kłamstwa i statystyki. To Mark Twain – odwołuje się do literackiego autorytetu.

– A od kiedy pisarze znają się na statystyce?

– A od kiedy zna się na niej Dela Adler? – Obejmuje ją czule i całuje w wysokie czoło, naznaczone poziomymi, wąskimi zmarszczkami. Czuje pod wargami delikatne wgłębienia skóry. – Przeżyłem już wiele kobiet, przeżyję i ciebie.

– I będziesz mógł żyć beze mnie?

– Będę. – Śmieje się, kłamie, żartuje. Nie chce tych smutnych refleksji w pierwszych minutach nowego roku. – Wam, kobietom, nie można dogodzić. Chcesz umrzeć pierwsza, ale nie chcesz, abym mógł żyć bez ciebie. Wieczna sprzeczność, ciągłe niezadowolenie, ciągły niedosyt.

– Pszczoły są prostsze. – Robi słodko-złośliwą aluzję do jego miłości.

– To nie znaczy, że je bardziej kocham. Ich miałem wiele, ciebie mam tylko jedną. Ciebie nie pomnożę, nie podzielę, niczego ci nie ujmę i nie dodam. Masz wszystko.

– Wszystko sprowadzasz do matematyki? Nawet miłość?

– Matematyka jest piękna, jest opisem świata i robi to lepiej niż największa literatura. Literatura potrafi zabić, matematyka pozwala przeżyć. Dlatego liczę.

Dolewa jej szampana. Mumm Napa cuvée z doliny Napa w Kalifornii, przysyłany im co roku przez córkę z Miami. Ich coroczny toast o smaku dzikich truskawek i pomarańczy. Nuta wanilii i karmelu. Być może. On nie wyczuwa nic poza słodkim smakiem zbliżonym do miodu i drażniącymi bąbelkami.

– Wiesz, że młodzi dziś w ogóle nie liczą w pamięci, wszystko obliczają za pomocą telefonu. Pan Roman jest oczywiście wyjątkiem.

– To nie ich wina, że świat jest dziś łatwiejszy.

– Świat nie jest łatwiejszy, to oni go sobie ułatwili.

– Mówisz, jakby to było coś złego. – Uśmiecha się pomalowanymi ustami. Dziś ostrzej, bardziej na czerwono. Jakby chciała mocniej zaznaczyć swoje istnienie. Kolejny ogień sztucznie rozjaśnia niebo. Czerwona łuna przecina granat nocy i kładzie się na białym śniegu jak szminka na ustach. Tchnienie życia w biały puch śmierci.

– To nic złego. To raczej smutne. Za sześćdziesiąt lat nie będzie takich kobiet jak ty.

Za sześćdziesiąt lat... a nawet sześćdziesiąt cztery. Tyle lat są razem. Całe życie ich córki i zaledwie część ich życia. A mieli żyć tak krótko. Trzy miesiące – taka była przewidywana średnia długość życia w obozie. Przeżyli tam trzy lata. Potem wkroczyli w dwudziesty pierwszy wiek. Coś, co dawniej wydawało się abstrakcją, odległą przyszłością, nieosiągalnym i nawet niepożądanym celem, stało się ich codziennością. Oni, z początku dwudziestego wieku, włożeni w ramy kolejnego stulecia jak stuletnie ręcznie haftowane serwetki między papierowe obrusy jednego dnia, jak koronki między nici z teflonu i tkaniny z membrany. Są jak ubranie nieszyte na miarę – nie ten rozmiar, nie ten kolor, nie ten krój. Są czarno-białą fotografią, listem pisanym na biurku jeszcze starszym od nich, wygrzebanym z kąta antykwariatu. Mimo podeszłego wieku są ludźmi bez przeszłości, dobrowolnie z niej zrezygnowali, odcięli się od niej bezboleśnie i sterylnie. Nie było też przyszłości. Mieli za dużo pokory lub za mało odwagi, aby o niej myśleć w kategorii miesięcy czy lat. Żyli dniem. Przeżyć dzień było dla nich obozowym wyzwaniem, które towarzyszyło im przez całe życie. Dziś wracało z tamtą siłą, uderzało w twarz. Znów musieli walczyć o przetrwanie.

– Nie smakuje ci szampan? – pyta, widząc grymas na jego twarzy i prawie pełen kieliszek złotego płynu.

– Nie wiem, nie potrafię powiedzieć.

– Smaku nie można obliczyć. – Uśmiecha się i wypija kolejny łyk. Z rozkoszą przymyka oczy.

– Po tylu latach picia z tobą mogę powiedzieć, że po prostu się przyzwyczaiłem.

– Zanim mnie poznałeś, nigdy nie piłeś szampana?

Tym pytaniem sprawiła, że kieliszek zadrżał w jego pewnych dłoniach i parę kropel spłynęło po palcach. Nie zauważyła. Odstawił go szybko na stół obok talerzyków z niedokończonym deserem, którego okruszki, jak zimowe wróble, osiadły na srebrnych widelczykach, wyszperanych w tym samym znajomym antykwariacie, do którego zaglądali od czasu do czasu, szukając dawnego świata. Jej świata. Jego świat nie należał do cennych przedmiotów sprzedawanych za bezcen.

Jest zszokowany jej pytaniem. Zanim mnie poznałeś. Po raz pierwszy zapytała go o przeszłość. O coś, co było przed nią. Dlaczego właśnie teraz? Wystrzeliła błękitna raca i rozświetliła bladym, zimnym blaskiem jej twarz. Przeraził się. Wesoły nastrój na ulicy, życzenia noworoczne składane z szampańskim akcentem, wstawione głoski, zataczające się w pijanych zdaniach przechodniów, którzy wyszli podziwiać sylwestrowy pokaz spadających bomb. Koniec roku czy koniec świata? Każdy koniec skłania do podsumowań, bilansu przeszłości. Tylko dlaczego właśnie w tym roku? Tyle razy pili razem szampana i nigdy nie pojawiały się pytania o przeszłość. Czyżby czuła, że to ostatni rok? A może za dużo wypiła? Może nie to chciała powiedzieć?

– Dlaczego pytasz? – Chce się upewnić.

– Dlaczego nie?

– Nigdy nie interesowała cię przeszłość.

– Kiedyś będzie trzeba umrzeć, może warto poznać się wcześniej. – Uśmiecha się blado, sili się na dowcip.

To tak mało do niej podobne poczucie humoru – ciężkie, czarne, angielskie. To była jego rola. Dowcipy, lekko nieprzyzwoite żarty, kpiny z życia i śmierci. To on ją rozbawiał. Ona nie potrafiła, nie w ten sposób. Nie wywołała uśmiechu na jego twarzy.

– Znasz mnie bardzo dobrze, znasz mnie od sześćdziesięciu czterech lat. Nikt nie zna mnie lepiej – zapewnia ją.

– Ale nie wiem, jakim byłeś dzieckiem, nastolatkiem, młodym mężczyzną. Nie znam twoich rodziców, rodzeństwa, pierwszej miłości... – wymienia, wpatrzona w okno, jakby nieobecna, nie widzi jego twarzy, na której już nie strach, ale przerażenie maluje się ostrymi kolorami. I nie jest to blask sztucznych ogni, już ucichły odgłosy sylwestrowych fajerwerków, ten ogień jest prawdziwy, pali twarz, piecze w gardle, utrudnia oddychanie. Adolf rozpina nerwowo kołnierzyk koszuli. Nie pomaga.

– Co się dzieje? Źle się czujesz? – pyta, widząc jego poruszenie.

– To ten szampan – kłamie.

– Nie pij więcej, wiem, że nie lubisz. – Odstawia swój kieliszek na stół i siada do deseru. – To twoje ulubione ciasto. – Uśmiecha się i nakłuwa widelczykiem czarną wstęgę maku, która jak żałobna szarfa wsiąka w piasek ciasta.

– Przecież nigdy nie lubiłaś makowca – dziwi się.

– Kiedyś trzeba polubić.

Znów lęk na jego twarzy, mimo ulubionego smaku w ustach i jej uśmiechu. Lekkiego jak ten niewinny dowcip, który dla niego jest ciężki jak wyrok.

– Zawsze wiedziałam, że lubisz to ciasto, ale nigdy nie zapytałam cię dlaczego – mówi dalej i nakłada na talerzyk kolejny kawałek. – Twoja mama piekła makowce?

Jest przerażony. Przestaje jeść. Kiedy po raz pierwszy zapytał ją o rodziców, powiedziała, że ich już nie ma, że nie ma nic z tamtego życia, i po dłuższej chwili milczenia, dodała: Jeśli zacznę mówić o przeszłości, to znaczy, że chcę umrzeć, po prostu. Z bóle przypomina sobie te słowa. Widzi po niej, że tego w ogóle nie pamięta. Po prostu, powiedziała. Umieranie wcale nie jest proste. Może kiedyś było, tam w obozie, ale nie tutaj, nie teraz, kiedy siedzi z nią razem przy stole, je makowca i pije szampana. Żadne rozstanie nie jest łatwe po tylu latach.

Poznali się latem tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku. Razem powitali pierwszy rok bez wojny. Tysiąc dziewięćset czterdziesty szósty. Wzięli ślub, na którym nie było nikogo. Nie mieli nikogo z dawnego życia. Zaczynali wszystko od nowa. Biała kartka. Czysty początek. Odcięli się od przeszłości, nie wracali do niej. Była odgrodzona kolczastym drutem, naładowanym śmiercionośną elektrycznością, takim jak w Auschwitz. Ona nie chciała się na nią rzucać, on ją chronił. Teraz ona podchodzi do drutu. Prąd połaskotał złośliwie skórę, ale jeszcze nie zabił. Jeszcze była przy nim.

STYCZEŃ

Pierwszy poranek nowego roku. Rok jak rok. A może jednak nie? – zastanawia się. Może będzie inny, może będzie krótszy? Myśli o dacie swojej śmierci. Przymierza się do niej jak narzeczona ustalająca datę swojego ślubu. Może dwa tysiące dziesięć? Taki okrągły, dwa zera, jedynka i dwójka. Każdy zapamięta. Nawet jej roztargniona córka Alicja. Zawsze spóźniona. Tak jak ona. Na jej pogrzeb też pewnie się spóźni. Nie szkodzi. Adela nie lubi pogrzebów, ani swoich, ani cudzych. W ogóle nie lubi cmentarzy, nie chodzi na groby ani do kościoła. On chodzi. Dla niego pozwoli się pochować, uformować ładny kopczyk, położyć marmurową płytę. Żeby miał gdzie przychodzić. Wie, że wykupił kwaterę na cmentarzu już kilkanaście lat temu. Śmiała się z niego wtedy, a dziś czuje okropny lęk. Nigdy nie oswoiła się ze śmiercią. Nie potrafiła się do niej zbliżyć. Babka Anastazja i jej francuski mąż umarli przed jej narodzinami. Potem odchodziły ciotki od strony mamy w zrewolucjonizowanym Petersburgu przechrzczonym na Leningrad. Umierały w biedzie, pozbawione majątku, godności, a nawet grobu. Matka ojca umierała w Berlinie, spowitym dymem płonącego Reichstagu i tryumfem śmiesznego kanclerza, który mimo swych stu sześćdziesięciu czterech centymetrów wzrostu stał się najwyżej postawioną postacią polityczną w ustawodawstwie niemieckim. Ojciec nie zabrał jej na pogrzeb. Gdy ulicami jej rodzinnego Posen przesuwał się orszak żałobny, matka nerwowo zakrywała jej oczy dłonią w ciemnej rękawiczce pachnącej terpentyną, którą rozcieńczała farby swojego kochanka. Nie widziała nigdy pogrzebu ani umierającej osoby. Dopiero w obozie. Tam widziała umierających ludzi, widziała ludzkie zwłoki wynoszone z baraków i obozowego szpitala, ale nie było ciał składanych do grobu, żałobnych karawanów, trumien. Odruchowo zamykała oczy, jakby dotykała ich dłoń matki, i wracał zawsze zapach terpentyny. Zabijał go dym ulatniający się z kominów krematorium. Wiele lat później postanowiła, że nigdy nie odda swojego ciała do kremacji.

Budzi się pierwsza. On jeszcze śpi. Rzadko widzi go tak bezbronnego, w czułych objęciach snu. Od niedawna śpią razem w jednym łóżku, i to zawsze on budzi się pierwszy. Dziś nie. Odruchowo przybliża policzek do jego ust, aby poczuć jego oddech. Oddycha. Żyje. Po prostu śpi, mimo że słońce wzeszło o siódmej trzydzieści sześć. Mimo że zawsze wstaje o świcie, czasem nawet zanim słońce przetrze oczy. Może to ten wczorajszy szampan? Tylko że ona wypiła dużo więcej, a jednak już nie śpi. Nie wie, że nie zmrużył oka do piątej rano. Leżał bez ruchu, aby jej nie obudzić, z oczami utkwionymi w biały kwadrat sufitu, rozbudzony jej pytaniami o przeszłość, i usiłował sobie przypomnieć, czy jego matka piekła makowce.

Patrzy na niego przez chwilę. Na jego twarz, z której sen usunął ślady zmarszczek i bruzdy lęku. Nie widzi mężczyzny, którego zna od sześćdziesięciu czterech lat – widzi małego chłopca, którego nigdy nie chciała poznać, którego w ogóle nie zna. Podoba jej się. Rozczula ją. Całuje delikatnie jego czoło i wychodzi do kuchni. Niezręcznie rozbija skorupki jajek i wrzuca na nierozgrzaną jeszcze patelnię. Trochę przypali tę jajecznicę, ale pozwoli mu zjeść prosto z patelni.

RUDA IDA

Od dziecka bał się rudych kobiet. Choć właściwie do dziesiątego roku życia nigdy nie widział rudego człowieka – ani kobiety, ani mężczyzny. Rude były lisy, które wykradały im kury, dopóki ojciec nie rozstawił sideł wokół kurnika, choć i to niewiele pomogło, wiewiórki, koguty, nawet ich pszczoły miały lekko rudawe odwłoki, podobne do łupin żołędzi, które matka wrzucała na rozgrzaną blachę pieca, gdzie trzaskały i pękały, strzelając uprażonymi nasionami, z których przyrządzała namiastkę kawy, a potem suszyła je na mąkę. Jesienią czerwieniły się liście, a latem kwitły na rudo bratki i cynie w ogrodzie pod oknami ich kuchni. Podobno rudy był owoc pomarańczy, ale nigdy nie widział go na oczy. To taka mała dynia, wytłumaczył mu kiedyś ojciec, który skończył szkołę elementarną w Idalinie, zanim ta nie została zniszczona, podobnie jak cała wieś, podczas pierwszej wojny światowej. Ojciec raz w życiu jadł pomarańcze. To było we Włoszech, dokąd został wysłany po wcieleniu do armii austro-węgierskiej za posłuszeństwo Józefowi Piłsudskiemu i za odmowę złożenia przysięgi na wierność Niemcom. Ta niewierność kosztowała go utratę nogi, ale pozwoliła poznać smak pomarańczy. Jednak owoce jesienią tysiąc dziewięćset siedemnastego roku były jeszcze małe i cierpkie i nie zapisały się w jego pamięci jako słodkie. Mimo wszystko opisał synowi ich smak jako słodki, kiedy ten zapytał po raz pierwszy, co to jest pomarańcza. Mały Adolf dojrzał te złote kule na obrazie przedstawiającym ostatnią wieczerzę w kościele w Józefowie. Potem popisywał się swoją wiedzą przed dziewczynkami w białych kolanówkach – on, bosy chłopiec z wioski oddalonej o sześć kilometrów od kościoła, opowiadał dziewczynkom z miasta o pomarańczach.

Żadna z nich nie miała włosów koloru pomarańczy. Ich włosy były w odcieniu jasnego żyta lub skorupki orzecha. Tak jak włosy kobiet w jego rodzinnej wsi, jak włosy jego sióstr i matki. Te starsze miały włosy białe jak mleko i zakryte czarnymi chustami. Nieliczne sąsiadki o ciemniejszych włosach mama nazywała Żydówkami. To słowo nie brzmiało ładnie i wyczuwał w głosie matki mniej charakterystycznej czułości, ale tak mama mówiła o wszystkich, którzy nie chodzili na niedzielną mszę. W końcu anioły i święte na obrazach miały zawsze jasne włosy.

I wtedy pojawiła się ona. Pierwszy raz zobaczył ją w kościele u boku Wojciecha Piątka, najbogatszego gospodarza w Idalinie. Zobaczył piękną kobietę. Jej włosy ukryte były pod przepięknie haftowanym czepkiem, który wzbudził zachwyt nie tylko wiejskich kobiet, ale także bogatych ziemianek z Józefowa. Jej blada cera, delikatnie naznaczona piegami, wzbudzała lekką konsternację, ale nie wywołała jeszcze panicznej niechęci i wrogości do właścicielki niezwykłej urody i pięknego czepca. Poza tym była żoną Wojciecha Piątka, który cieszył się szacunkiem i posłuchem całej wsi ze względu na liczne hektary i imponujących rozmiarów ciało, brzuch i wąsy.

Nikt nie wiedział, skąd się wzięła i dlaczego poślubiła Wojciecha Piątka, który – choć najbogatszy we wsi – nie był najlepszą partią w okolicy. Sam Wojciech dumnie obwoził swoją żonę w najlepszej ze swoich furmanek i każdej nocy, w drewnianym łożu zajmującym pół sypialni i pod pierzyną z miękkich gęsich piór kupionych od starej Żydówki mieszkającej na obrzeżach wsi, zaspokajał swój spory temperament seksualny, z którego słynął. Stara Żydówka nie chodziła do kościoła, ale nie przeszkadzało to babom z Idalina kupować u niej tłustych gęsi o śnieżnobiałych piórach.

Liczne niewiadome związane z Idalią Piątkową, jej nietypowe imię, piegi i kolor włosów zaczęły stopniowo budzić niechęć mieszkanek Idalina. Skoro nie mogły jej poznać, postanowiły jej nie znać. Unikały jej. Kiedy spotykały Wojciecha z żoną na drodze lub przed obejściem ich domostwa, które znajdowało się w samym centrum wsi, pozdrawiały ich wymuszonym skinieniem głowy, kierując swoje spojrzenie zawsze w stronę Wojciecha.

– To chyba nie jest chrześcijańskie imię – mówiła podejrzliwie matka, ugniatając ciasto na chleb i szukając potwierdzenia u swojej teściowej.

– Skoro jest ochrzczona, to musi być taka święta – rzeczowo założyła babka Józefa.

– A skąd mama wie, że jest ochrzczona?

– Przecież jest żoną Wojciecha.

– A ktoś słyszał o tym ślubie? Widział ją w białej sukni? Były zapowiedzi? Przywiózł ją nie wiadomo skąd.

– Do kościoła chodzi.

– Mówią, że rude wszystkich przechytrzą, nawet księdza. Nie wiadomo, co mu naopowiadała. – Matka z coraz większą siłą ugniatała ciasto, jakby chciała wgnieść je w drewniany blat stołu. – Poza tym zna mama jakąś rudą w okolicy? Nigdy takich tu nie było, powiadam, ona nie jest stąd. – Ściszyła głos, widząc, że do drzwi zbliża się mąż, lekko utykając. Na małego Adolfa, stojącego pod oknem i wpatrzonego z uwagą w sunącą po szybie pszczołę, nawet nie zwróciła uwagi, choć był jej oczkiem w głowie.

– Pani Piątkowa zamawia wosk od naszych pszczół – oznajmił ojciec, siadając z ulgą na krześle. Chodzenie bez nogi i o drewnianej kuli nadal sprawiało mu ból. – Ten najlepszy.

– Wosk? – Obie, żona i teściowa, popatrzyły na siebie w zdumieniu.

– A do czego jej potrzebny pszczeli wosk? – zapytała podejrzliwie matka.

– A o to to ja nie pytam. Wojciech zapłacił, wosk trzeba zanieść i dołóż dzbanek miodu, może jej zasmakuje, to następnym razem kupi. – Popatrzył na małego Adolfa, który wodził palcem za pszczołą po szybie. – Przygotuj łubiankę, to Stach zaniesie, a ty, Adziu, chodź ze mną do pszczół.

Adolf podbiegł do ojca z radością, jaką zawsze sprawiało mu wyjście do pasieki, ale tym razem matka białą od mąki ręką chwyciła małego za koszulę i posadziła na ławie.

– Stach ma ważniejsze sprawy na głowie niż noszenie miodu rudym babom – zaprotestowała, wycierając Adolfowi buzię i poprawiając mu koszulę. – Adzio pójdzie, prawda, synku? – Mały nie zaprzeczył, choć niechętnie poddał się matczynej prośbie.

– Za mały jest – nieudolnie usiłował protestować ojciec.

– Za mały to on jest do tych twoich pszczół. – Matka groźnie odparła słaby protest męża. – Zobaczysz, jeszcze kiedyś go pożądlą. – Posypała ciasto mąką i nakryła obrusem, po czym wsunęła do łubianki wosk i napełniła miodem mały dzbanek zaledwie do połowy. – A niech się udławi tym miodem – syknęła, kiedy mąż zniknął w sieni. – Gdyby nie ta noga, sam by do niej pobiegł, a teraz jeszcze Stacha chce do niej posyłać, żeby mi chłopaka zbałamuciła. Niedoczekanie!

– Aj, córuś, przecież mojemu Franiowi żadne baby w głowie. – Staruszka uśmiechnęła się bezzębnymi ustami.

– Bo nogi nie ma, ale Stach ma dwie i chłopak jak się patrzy, wszystkie panny się za nim oglądają.

– A to prawda. – Babka Józefa przytaknęła siwą głową w czarnej chuście. – Piękny chłopak.

– No idź już, Adziu. – Matka ucałowała chłopca w czoło, dojrzał zatroskanie w jej oczach. – Tylko szybko wracaj i nie rozmawiaj z tą panią.

Nie powiedziała: nie wylej miodu, jak miała w zwyczaju. Widocznie było jej obojętne, w jakim stanie miód dotrze do rudej żony Wojciecha. Chłopiec posłusznie skinął głową. Dla matki zrobiłby wszystko i ona o tym wiedziała. Spokojna o jego ufną miłość nie bała się go posłać do obejścia tej rudej, jak z pogardą i pewnym szacunkiem, wynikającym z lęku przed nieznanym, nazywały ją baby z Idalina.

Poszedł. Właściwie pobiegł. Zawsze biegł. Boso i po trawie, unikając piaszczystych ścieżek i ubitej drogi. Butów nie miał i nie lubił. Kiedy zimą matka wsuwała jego duże stopy w buty po siostrze, protestował, ale ulegał. Matce zawsze ulegał. Było coś w jej jasnych włosach, ciasno i ortodoksyjnie splecionych w warkocz, zniewolonych w tym chrześcijańskim uczesaniu tak, aby żaden kosmyk prowokująco nie wymykał się na policzek, co sprawiało, że zaciskał zęby i dawał ujarzmić swoje stopy w niewygodnej celi buta. Spojrzenie jej wyblakłych, niebieskich oczu i niesprawiedliwa, matczyna czułość, która jemu, jako najmłodszemu, przypadała w największych dawkach, wynagradzała mu każdą przykrość.

Nie lubił nosić butów i nie lubił zimy. Był dzieckiem lata, choć urodził się tuż przed świętami Bożego Narodzenia, kiedy cała wieś spała w głębokich zaspach śniegu. Zimą spały też ule i nie należało się do nich zbliżać. Nie należy niepokoić pszczół, mówił ojciec, a on bał się, że umrą z zimna, z głodu lub zaatakują je myszy lub sikorki, a jego nie będzie, aby stanąć w ich obronie. Tęsknił do wiosny, do lata, kiedy wieś i ule budziły się z zimowego letargu i zaczynały tętnić życiem. Z pszczelich domków, które ojciec z bratem pomalowali na niebiesko jeszcze przed jego urodzeniem, opadał biały śnieg, topniał powoli, zamieniał się w błoto. Zaczynała kiełkować trawa. Zakwitały jaskry i fiołki, wierzby i leszczyny. Mógł zdjąć buty i postawić bose stopy na ziemi.

– Dlaczego nasze ule są niebieskie? – zapytał, kiedy ojciec pierwszy raz zabrał go do pasieki.

– Babcia mówi, że pszczoły lubią niebieski kolor.

On też lubił niebieski kolor. Kolor nieba latem i oczu matki.